Ok.
Przejechałem się przez całość "Seinfeld" i w zw. z tym mam już jakieś pojęcie nt tego serialu.
Podtrzymuję też opinę: "Laney" jest urocza.
Na tyle, że spróbuję się zmierzyć z "Figurantka", której dotąd nie miałem na radarze.
Natomiast co do reszty.
Jeżeli "Friends" daję 9/10, "Big Bang Theory" 8/10 a seriale typu "That `70s Show" czy "Full House" kręcą się w okolicy 7-7,5 to dla "Seinfeld" sufitem wydaje mi się być okolica 6,5.
Przyznam szczerze, że ja w tej produkcji nie bardzo byłem w stanie namierzyć tzw. "inteligentny dowcip". Tak naprawdę to sprawiał on wrażenie bycia raczej grubo ciosanym średnio naostrzoną siekierą i pod tym względem obok "Friends" "Seinfeld" nawet nie stał (jakiś czas temu przyszło mi do głowy takie porównanie i nie potrafię się od niego odpędzić, że "Friends" to taka "WW" zaś w porównaniu "Seinfeld" to "WW84").
Owszem. Co jakiś czas idzie się tam uśmiechnąć, bo raz na jakiś czas ktoś rzuci niezłym tekstem, ale come on... Co jakiś czas odnosiłem wrażenie, że cały odcinek był pisany wokół jednego gagu i fabuła pod ten gag była dopychana kolanem. I również co jakiś czas na bazie jednej sceny (często średnio sensownej) czy jednego wręcz zdania szło się zorientować o co będzie chodziło w całym odcinku i z czym będzie "problem". Nawet jeżeli pojawiały się pomysły to wykonanie często gęsto było zwyczajnie przaśne.
I nawet jeżeli uwzględnić fakt kiedy to było pisane/kręcone to jednak bywało słabo i faktycznie można uznać, że to takie "preFriends", bo też widać jak bardzo było nie było, ale inny serial NBC jakim byli "Friends" ewoluował pod względem jakości, której to ewolucji w przypadku "Seinfeld" nie bardzo dostrzegam. I nie chodzi o same postacie, bo ich brak zmiany traktuję jako koncepcję "serialu o niczym" (
) i w pełni akceptuję, ale o brak szlifowania kanciastych brzegów w dowcipach tej produkcji.
Szkoda również, że niektóre wątki były urywane z odcinka na odcinek. Ten plus, że to raczej pojedyncze przypadki a nie chroniczna przypadłość niczym w "TBBT".
Natomiast to co zdecydowanie doceniam to dbałość o szczegóły - fajnie było zobaczyć co jakiś czas powracający z przeszłości wątek czy postać sprzed kilku serii, która pojawiała się na chwilę żeby wziąć udział w scenie, która pasowała do niej jak ulał. Doceniam również fakt, że Art Vandeley jest jak nic ojcem Reginy Phalange i żałuję, że J. Alexander nie pojawił się we "Friends" pod imieniem George. No i bezwzględnie doceniam absurd w ramach którego Costanza obracał tyle i do tego takich lasek (choć sprawę z
spieprzył niewybaczalnie koncertowo
).
W ogóle jeśli o spódniczki chodzi to szacun dla Jerry`ego - gdyby prowadził wykłady to robiłbym notatki.
Natomiast finał? No nie wiem. Z jednej strony wydaje się być w miarę odważny pod względem skali absurdu a z drugiej jest to jakaś taka fałszywa nuta jeżeli chodzi o samą końcówkę (to jest sitcom mimo wszystko -
pół roku prac społecznych by styknęło - ostatnia scena mogłaby pokazywać "czwórkę z Nowego Jorku" zbierającą śmieci w pomarańczowych odblaskowych kamizelkach na grzbietach i supervisora, który kazałby im się wreszcie przymknąć
). Ale w sumie to chyba kwintesencja całego tego serialu. Ma posmak takiej średnio sklarowanej, domowej roboty nalewki...
W każdym razie co człowiek to opinia - jak dla mnie "Seinfeld" to taki zapychacz do obiadu i nie sądzę żebym kiedykolwiek do niego wracał.