(Spider-Mani rozciągający sobie plecy? Po co ta fizjoterapia? By podkreślić że Spidey Toby'ego jest cool? A ta ,,lola" od Neda: słowotok jakiegoś dialektu hiszpańskiego, do którego nie ma nawet napisów na ekranie, gdy się nie zna tego języka? A to tylko początek takich podpierdółek), ale jednocześnie mającym w sobie tyle ciepła, tej nienazwanej bezsensownej radości, której nie da się opisać, filmem, że wystarczyły sprawny montaż techników i pomysł na to ,,jak finalnie wszystko tu pomieścić", a z lekkiego fanserwisowego kiczu wyrósł nam kwiat o rozrywkowym, dającym się najlepiej sprzedać pięknie! "No Way Home", był zaraz po - w kolejności chronologicznej - obejrzanym przeze mnie "Ostatnim Jedi (moment przecięcia Snoke'a przez Kylo na pół)", "Avengers: Infinity War (Thanos w końcu to robi... pstryka palcami, a Cap wypowiada to słynne ,,O Boże..."), kolejnym filmem, na którym wstałem z miejsca na widowni w kinie i zaklaskałem bądź zareagowałem dość entuzjastycznie w odpowiednim do tego momencie: to była ta chwila, gdy pojawia się Matt Murdock!