"Brightburn: Syn Ciemności (2019)", to tego typu produkt, który nie poraża, nie szokuje jakąś niesamowitą wykładnią artystyczną, czy odpowiednią grą aktorską, przez którą moglibyśmy powiedzieć, że podczas oglądania go nader wszystko chcielibyśmy kibicować bohaterom w, ich poczynaniach, i w tym co ich spotyka. Nie. "Brightburn" zdaje się meandrować wokół ostrej interpretacji tego, co oznacza żyć z kimś kto wygląda jak my, ale nie jest nami, bo pochodzi z innej planety, i nagle ten ktoś zdaje sobie sprawę, że posiada moc wykraczającą poza jakiekolwiek pojęcie, poza, wszelką myśl, poza absolut! Ów film ma również w sobie coś z horroru - takiego obrazu z normalnie ewoluującą historią, masą jumpscare'ów, manipulacji światłem, cieniem, czy ciekawymi ujęciami kamery, ale za to że zjełczałą grą głównych postaci - po prostu liczy się tu raczej efektowność całego dzieła kosztem efektywności. Mnie osobiście kupiła w "Brightburn" warstwa interpretacji ,,ciemnej strony Mocy" posiadania przez jednostkę zdolności superbohaterskich, gdy ,,Bóg wśród nas" zwraca się przeciwko tym, których miał chronić, tym którzy go przygarnęli. Na momentami groteskową, spaczoną brutalność nadludzkich mocy Brandona Bryera, tak otwarcie wytłuszczaną w wielu scenach, nie zwracałem nadmiernie uwagi. Po prostu, tak zinterpretowali to twórcy dzieła, i nic więcej, a przy okazji wraz z filmem - uwzględniając to jako całość dostaliśmy porcję alternatywnego thrillera/sci-fi/horroru, czyli coś ciekawie poukładanego, zmiksowanego. Z mojej perspektywy, po wczorajszym seansie produkcji, "Brightburn: Syn Ciemności" zasługuje na ocenę: 8/10.