Mam w głębokim poważaniu jak się zachowuje Brie Larson, co mówi, co insynuuje, a na co kręci nosem. Nie obchodzi mnie to kompletnie - ot, kolejna osoba, która robi zamęt, gdzie nie ma takiej potrzeby, wykorzystując trend we współczesnym świecie. I z takim podejściem poszedłem dziś na nową odsłonę MCU, odcięty od aktorki, a skupiony na samym dziele. I bawiłem się przednio. Film to standardowa pozycja w portfolio Marvel Studios, plasująca się nieco powyżej środka stawki - wyżej niż Incredible Hulk, IM2, Thor 2, Homecoming (Spider-Man robiony na modłę młodzieżówek Johna Hughesa nie do końca do mnie trafił) czy przereklamowana Czarna Pantera (która chociaż była filmem dobrym, to jednak nie takim mega-super na jaki jest kreowana w mediach). Ze wszystkimi jego zaletami i wadami - humorem, postaciami, efektami na plus, brakiem wyrazistego antagonisty i nieco kulejącym scenariuszem na minus. Pozycja dobra, warta zobaczenia, chociaż nie przełomowa - ale nie postrzegam tego jako wady, bo ile razy można oczekiwać przełomów. Ja Carol Danvers polubiłem, współczułem jej utraty ziemskiego życia i przyjaciół, cieszyłem się, kiedy w końcu emocjonalnie stanęła na nogi.
Jak dla mnie, gra aktorska Brie nie była ani zła ani drewniana, a płynnie wychodziła z tego, co działo się z jej postacią. Początkowe zagubienie w obliczu braku wspomnień i własnej tożsamości, napędzane hasłami typu "śmieję się do wewnątrz" czy "wojownik nie okazuje uczuć" było właśnie wiarygodnie odegrane jedną sztywną miną, z której nie miało się przebić żadne uczucie. Później, kiedy Carol odzyskuje tożsamość, maska spada i widać żyjącą pod nią ciekawą, niejednoznaczną postać - twardą, upartą, nieustępliwą, ale jednocześnie wrażliwą i oddaną sprawie i przyjaciołom.
Bałem się trochę, że film będzie zbyt mocną przystawką do Endgame, pretekstem, aby tylko pokazać Capitan Marvel, ale nic z tych rzeczy - ma swoją własną świadomość i jest jak najbardziej osobnym bytem (mimo, że ze sporą ilością nawiązań do MCU). Trochę mnie rozczarowała pierwsza scena po napisach:
Na bank jest to wyjęte z Endgame, na tej samej zasadzie, na jakiej scenka po napisach pierwszego Ant-Mana wyjęta była z Civil War, a spodziewałem się raczej scenki, w której Carol będąc gdzieś tam i w zdziwieniu obserwując rozpadające się wokół postacie odbiera sygnał od Fury'ego - czyli takie odwrócenie scenki z Infinity War
Jeżeli chodzi o rzekomy feminizm filmu - nie jest on ani nachalny, ani prostacki, a raczej naturalny, prawdziwy i subtelny. Nie ma walenia po oczach hasłami "mężczyźni be, kobiety górą", za to mamy sceny, gdzie Carol nie poddaje się przeciwnościom i po prostu walczy o swoje, pozostając pozytywnie nastawiona do świata i otoczenia. Ona nie chce nikogo obwiniać o to, czy o tamto, nie obraża się, nie boczy o byle krzywe spojrzenie; ona po prostu pokazuje, że stać ją na to samo, co innych i robi to z uśmiechem na twarzy i hardością w oczach.
Podobał mi się twist ze Skrullami, podobało mi się potraktowanie głównego złego, jakże inne niż to, czego można byłoby się spodziewać. Podobały mi się piruety w kosmosie, chociaż trąciły Supermanem. O kocie i Furym już powiedziano - dołączę się tylko do pozytywów. Podobało mi się, że był to niby origin, ale jednak nie do końca i nie czuło się zupełnie tego, że zaczynamy z czymś nowym od zera. Podobało mi się, że film nie miał typowo superbohaterskiej struktury, z odhaczaniem kolejnych punktów (jak np. Strange). Ode mnie - zasłużone 8/10. Czekam na Endgame i na więcej już dojrzałej, poukładanej i w pełni świadomej siebie Carol.