Walter Hamada nie był Kevinem Feige. Nie miał takiej pozycji. James Gunn dostał typowe stanowisko, szefa DC Studio. A pan Hamada po prostu dostał miotłę... Tak średnio to szło. Średnio, bo mieliśmy cały wyrzut średnich filmów. Takie Ptaki Nocy i emancypacja pewnej Harley Quinn jest właśnie wizytówką tego okresu. To trochę jak Marvel po Endgame. Celował on w niski budżet i liczył na siłę fandomu komiksowego. Największym sukcesem za jego czasów to był Joker, ale to takie dzieło przypadku. I on właśnie na takim przypadku chciał jechać. Trochę sensu to miało. Ciągnął trupa, uniwersum się nie rozsypało po klęsce JL. I właśnie brak czołowych bohaterów był tam najbardziej odczuwalny. Zapewne przez kryzysy aktorskie. Affleck nie był w stanie grać Batmana, a w międzyczasie Patinson ze swoim elseworldem przebił całe snyderversum poziomem. WW dała się zajechać słabemu scenariuszowi. Cyborg został zapomniany przez pewne sprawy. Flash... No, Flash to były akcje, pamiętamy jeszcze Ezrę jak uprowadził nastolatkę i zniknął, a wcześniej kogoś tam pobił. Aquaman został utopiony przez Amber... Black Adam mi się nawet podobał, ale tam znowu jakaś samowolka była, Hamada nie ogarniał tego co się działo. A szkoda, bo wtedy zaczynałem czuć, że może z tego uniwersum coś będzie.
Ważne, że przyszedł Gunn i zrobił porządek.