U Lyncha gdyby odpuścić sobie narratora to podejrzewam, że wiadomo byłoby tyle samo co u Villeneuve`a. Come on. W wersji z 84 r. przykładowo Paul "myślał na głos", że nie wolno mu się ruszyć żeby grot go nie namierzył albo narrator informował, że Atryda i Chani coraz bardziej mają się ku sobie. Wydaje mi się, że i bez narratora widz by sobie poradził.
Co do Rauthy to ja nie oceniam aktora tylko łopatologię reżysera w kwestii prezentacji postaci.
Względem zaś Villeneuva to nie tyle zżymam się na uproszczenia (bo na zmiany trochę i owszem) tylko na zwyczajnie nudne rozwleczenie historii na ponad 6h z emocjami jak na rybach. Podejrzewam, że tutaj w grę wchodziły decyzje zapadające na piętrze okupowanym przez księgowych. Wyciąganie kasy od widzów za posiekane na części widowiska najwyraźniej weszło im w krew.
A poza tym winiłbym tutaj również trochę ścieżkę dźwiękową. Toto podkręciło Diunę Lyncha o jakieś 30% podczas gdy Zimmer sprawia wrażenie jakby mu się nie bardzo chciało.
No nie, nie byłoby tyle co u Villeneueva, bo tam nawet z narratorem tyle nie ma. Jak się tak mocno skupić i odrzucić te niezrozumiałe wtręty to pozostaje nam, bełkotliwie napisana, ale w gruncie rzeczy dosyć prosta historyjka o konflikcie tych dobrych z tymi złymi i Wybrańcu, który jeżeli wygra to we wszechświecie zapanują pokój i miłość.
Większość lynchowskiej Diuny czyli cały wątek nazwijmy go "przygodowy", Kanadyjczyk upakował w pierwszym filmie, w drugim kładąc nacisk na konflikt etyczno-religijny, którego wcale w pierwszym filmie nie było. Zmiany przy tym były koniecznie skoro w powieści większa część tej materii odbywała się w głowie Paula ewentualnie w rozmowach z matką. Tego się nie da się przedstawić sensownie na ekranie, więc trzeba było przerzucić oś konfliktu na osobę, która fizycznie pojawia się na ekranie. Padło na Chani z dosyć oczywistych względów, Zendaya tak jak Butler miała ściągnąć przed ekrany widownię, która inaczej by się tam nie pojawiła. Herbert w swojej powieści bardzo mocno stawiał na budowę świata kosztem wartkiej bądź czasem jakiejkolwiek akcji i Dennis robi to samo, co jak co ale świat w jego dwóch filmach jest i piękny i spójny jednocześnie w przeciwieństwie (mocno z racji kiepskich już wtedy efektów) do filmu Davida, który jednakże potrafi przyciągnąć oko większej fantazyjności w tej kwestii. Czy to się komu podoba czy nie to już kwestia preferencji tudzież artystycznej wrażliwości, mi tam akurat się podoba, chociaż nie powiem że w kilku momentach nie czułem się znużony, ale całość oceniam na plus. Ten nowy film ma jeszcze jedną przewagę nad tym starym, jest wyraźnie potraktowany jako część większej całości, trudno zakończenie uznać za "dobre" bo oczywistym jest, że historia ciągnie się dalej w niekoniecznie przyjemnym kierunku, jednocześnie film jest kompletny i bez szkody dla siebie, gdyby kontynuacja nie została nakręcona wcale u Lyncha dostajemy wypłaszczony happy-end rodem z powieści fantasy. Ogólnie mam wrażenie, że Dennis Villeneuve jest bardzo dobrym czytaczem, co nie jest czasem łatwym zadaniem o czym się można nawet i tu przekonać, jego film pomimo większych zmian w scenariuszu niż w poprzedniku stoi duchowo o wiele bliżej oryginalnej powieści, tak samo zresztą jak i jego Blade Runner pomimo tego, że jest całkowicie autorską historią bliższy jest powieści Philipa Kindreda niż jego adaptacja dokonana przez Ridleya Scotta.
I w tym momencie ciekawostka, którą oglądałem w jakimś programie dokumentalnym na ten temat dawno temu. Dino De Laurentiis w momencie kręcenia Diuny zatrudnił Ridleya jako konsultanta a ten mu w raporcie napisał, że powinno się ten film podzielić na dwie części, bo jedna to zbyt mało.
ps. Nie jestem wielkim fanem Hansa Zimmera, ale jest tu kilka świetnych kawałków.