następuje jakieś dziwne, niepotrzebne przyspieszenie, co najbardziej uwidacznia się w scenach z Kingpinem, który nagle zdejmuje białe rękawiczki i przy świadkach jako burmistrz dokonuje przestępstw. Za dużo w tym wszystkim przerysowania i pośpiechu.
Za zupełnie zbędne uważam wprowadzenie Punishera. O ile jeszcze w ostatnim odcinku jego pojawienie się miało jako takie ręce i nogi, bo któżby odmówił pięknej blondyce o niebieskich oczach, ale w odcinku bodajże 5 ta wizyta Matta u Franka, jak i cała ich dyskusja jest bezsensowna. Nie podobało mi się również natrętne przypominanie, że jesteśmy w MCU. W tym samym odcinku, moim zdaniem najsłabszym, Matt rozmawia w banku z ojcem Ms. Marvel i to bardzo mi się podobało. Ale potem te opowieści, że Jersey ma Ms. Marvel i wpadnij do nas na obiad sprawiło, że wprowadzenie ojca Kamali zaczęło mnie trochę irytować.
Uważam również, że twórcy bardzo płytko potraktowali wątek Muzy. Podczas oglądania serialu miałem wrażenie, że zarówno śmierć Foggy'ego, jak i wprowadzenie Muzy służyły tylko jako pretekst do nadania Mattowi motywów działania - Foggy ginie i Matt odwiesza strój na wieszak, pojawia się seryjny morderca do tego porywa dziewczynkę, więc znów wkłada strój i zaczyna działać jako mściciel. Tymczasem Muza jest o tyle fajną postacią, że jego motywy pozwalają na zbudowanie ciekawej, bardzo niepokojącej historii. Tutaj tak nie było, właściwie o jego motywach i przeszłości nie dowiadujemy się niczego - ot jedno zdanie u psychiatry, że jest nieszczęśliwy, bo rodzice kazali mu się uczyć taekwondo, a on zawsze chciał być artystą. Być może twórcy obawiali się, że mówiąc o nim coś więcej, odgrzeją netfliksowego kotleta, bo świetnie było to przedstawione w przypadku Bullseye'a. Niedosyt więc pozostał. Zabrakło mi również jakiegoś lepiej pomyślanego story backu. Serial jest kontynuacją poprzednich sezonów, a nie wiemy np. jak to się stało, że Fisk opuścił więzienie, do tego wyszedł z zupełnie czystą kartą - zdanie wypowiedziane przez Vanessę to dla mnie za mało.