Autor Wątek: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi  (Przeczytany 148216 razy)

bababatman (+ 1 Ukrytych) i 10 Gości przegląda ten wątek.

Online donT

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #615 dnia: Pt, 29 Marzec 2024, 21:17:08 »
Głos ludu! Na dodatek za swoje własne pieniądze, więc cenniejszy.

Amen. Jak dla mnie, nie ma opinii bardziej wartosciowych, niz tutejsze.
You know nothing. Hell is only a word. The reality is much, much worse.

Offline Nawimar III

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #616 dnia: Wt, 02 Kwiecień 2024, 23:44:06 »
Marzec

The Adventures of Superman nr 435
- Ostatni Syn Kryptona w roli Michela Vailanta? Tak bowiem wynikać może już z ledwie pierwszej planszy tego epizodu. Jak się jednak rychło okazuje to ledwie preludium do zasadniczego wątku w którym Superman zmuszony będzie stawić czoła potencji być może go przerastającej. Plus okładka od której trudno oderwać oko. Do tego i jedno i drugie.
 
Firestorm nr 62 - najwyraźniej John Ostrander również nie zdołał mentalnie wybronić się przed nachalnie suflowaną w toku lat 80. propagandą ,,rozbrojeniową", a przynajmniej tak można przypuszczać na podstawie niniejszej odsłony perypetii Firestorma. Stan zdrowia profesora Steina gwałtownie się pogarsza. Zanim jednak zgaśnie resztka ,,ognia" jego życia, zamierza skorzystać z możliwości Firestorma, przyczyniając się do znacznego przyspieszenia procesu rozbrojenia. Oczywiście nawet nie przypuszcza jaki ogrom problemów szykuje dla siebie i dla Ronnie'go. Uruchamia bowiem moce sprawcze o których mało kto ma pojęcie.
 
Bohaterowie i Złoczyńcy t.67. Superman: Odrodzenie legendy – takiego Człowieka ze Stali niezmiennie uwielbiam. Do tego nie tylko z powodu podobieństwa jego oblicza do młodej wersji jednego z najbardziej udanych prezydentów Stanów Zjednoczonych (tj. oczywiście Ronalda Reagana). Wszak za tę rewitalizowaną od samiuśkich podstaw wersję Supermana odpowiadał sam „Doktor Komiks”, wyjątkowy i nieprzecenialny John Byrne. Masa kipiącej emocjami (a przy tym wprawnie rozrysowanej) rozrywki oraz spora dawka publicystyki. I jak tu nie wielbić tej kolekcji!
 
The Fury of Firestorm Annual nr 3 - chwilowa retrospekcja do czasów, gdy mimo wszystkich problemów z cyklicznie powracającymi przeciwnikami, ogół spraw wydawał się łatwiejszy do ogarnięcia niż na etapie kierowania serią przez Johna Ostrandera. Udany rozrywkowiec z udziałem będącego wówczas w pełni zdrowia i mocy umysłowych profesora Steina.
 
Operacja „Freston”. Spóźniona aliancka misja – historia operacji, która już na starcie była jedną wielką ściemą i zasłoną dymną ze strony Anglików. Ci bowiem na bieżąco informowani byli z różnych źródeł o sytuacji na ziemiach polskich w trakcie ich zajmowania przez nowego, tym razem sowieckiego okupanta. Ta kolejna komiksowa inicjatywa z udziałem Tomasza Kleszcza to jeszcze jeden zapis drogi rozwojowej tego autora, który najwyraźniej ani myśli zwalniać. I oby tak dalej, bo efekty jawią się jako w pełni przekonujące. 
 
Świat Mitów: Orfeusz i Eurydyka oraz Demeter i Persefona – pomimo astenicznej postury oraz zamiłowania do szarpidructwa miast wywijania maczugą tudzież puklerzem to właśnie Orfeusz dokonał prawdopodobnie najbardziej widowiskowego wyczynu spośród helleńskich herosów. Przespacerował się bowiem do siedziby samego Hadesa i co więcej zeń powrócił. Co prawda sprawy z którą się tam wybrał nie załatwił, niemniej taki np. Tezeusz to co najwyżej po labiryncie wędrował. Stąd warto poznać losy właśnie Orfeusza, a przy okazji również okoliczności matrymonialnego triku zastosowanego przez władcę krainy umarłych, który najwyraźniej również cenił sobie kobiece towarzystwo.
 
The Adventures of Superman nr 436 - część większej intrygi, którą wobec ziemskich herosów uknuli niegdyś służący Strażnikom Wszechświata Manhunterzy. Okazują się oni przy tym względem zabójczo wręcz metodyczni, a przy tym cierpliwi. W niniejszym epizodzie dotkliwie przekonuje się o tym również jego tytułowy bohater.
 
Firestorm nr 63 - Nuklearny Heros pokusił się na inicjatywę godzącą w status sprawczy obu globalnych supermocarstw. Tego typu inicjatywa oczywiście nie może pozostać bez stosownej reakcji ze strony włodarzy tych struktur politycznych. Stąd do akcji wkraczają ,,odpowiednie środki nacisku bezpośredniego” (co znać już po okładce tego epizodu). Dzięki temu John Ostrander umiejętnie powiązał serię ,,Firestorm” z dwiema innymi, wówczas popularnymi inicjatywami DC Comics.
 
Reckless t.4 – przekierowanie uwagi czytelnika na królową drugiego planu tej serii w osobie Anny okazało się pomysłem trafnym. Uczciwie trzeba jednak przyznać, że opowieść z jej udziałem, pomimo lepszych momentów, w zestawieniu z większością realizacji Eda Brubakera, okazuje się nadspodziewanie… zwyczajna. Brak tu zatem fabularnego iskrzenia i błyskotliwości za które zwykło się tego scenarzystę doceniać. Co nie zmienia okoliczności, że mimo tego warto się z tą realizacją zapoznać.

Marvel Origins t.31: Spider-Man 6 - po niniejszym tomie znać już, że na główne nemezis Pajęczaka (obok Jonaha Jamesona rzecz jasna) wyrastać będzie Green Goblin. Trudno bowiem przegapić narastającą zajadłość tego indywiduum oraz zaczątki obsesji wykazywanej przezeń wobec Spider-Mana. Brawurowo prowadzony tytuł. Im dalej, tym lepiej.
 
Waleczny Tadzio - łódzki oddział IPN już od kilku lat robi w zakresie komiksowego medium dobrą robotę. Dość wspomnieć wspólne inicjatywy Bartłomieja Kluski i Tomasza Kleszcza (m.in. ,,Majora Hubala"). Do tego grona dołączył również znany m.in. z adaptacji ,,W pustyni i w puszczy” Tomasz Wilczkiewicz, którą swoją klarowną i urokliwą zarazem kreską rozrysował losy nastoletniego harcerza, uczestniczącego w obronie Płocka przed bolszewicką hałastrą. Jak czas pokazał nie po raz ostatni zachował się on jak należy. Oby tak dalej łódzki IPN-ie.
 
The Adventures of Superman nr 437
- aż chciałoby się rzec: kiedyś to się pisało. Mamy tu bowiem do czynienia z kompletną, opowiedzianą od początku do końca opowieścią, mimo że równocześnie stanowi ona część większej całości; do tego nie tylko w ramach tej serii, ale też wydarzenia znanego jako Millenium. No i Jerry Ordway w doskonałej formie, co w przypadku tego artysty jest po prostu standardem.
 
Firestorm nr 64 - no i się tytułowy bohater doigrał. Nie da się bowiem zadzierać z tzw. wielkiego tego świata i równocześnie oczekiwać, że nie podejmą oni ciśniętego im wyzwania. Stąd ,,ciężka artyleria” wytoczona przeciwko niemu. Tym sposobem John Ostrander, połączył obie rozpisywane wówczas przezeń serie, tj. niniejszą oraz ,,Suicide Squad vol.1”. Nie ma opcji na branie jeńców.

Nathan Never: Czarny monolit
– bardzo się cieszę, że doczekaliśmy się kolejnego epizodu tej serii; tym bardziej, że jej protagonistą jest mój ulubiony bohater komiksu włoskiego. Nawet jeśli fabuła okazuje się nieco przewidywalna to i tak dobrze było znowuż „zanurzyć” się w tym wyjątkowo udanym świecie przedstawionym. Tym bardziej, że nieczęsto jest ku temu okazja.
 
Bohaterowie i Złoczyńcy t. 68. All-Star Squadron: Kryzys na Ziemi Prime – jak dla mnie herosów Złotej Ery DC Comics nigdy za wiele; stąd lektura tego obszernego i na „gęsto” rozpisanego zbioru była dla mnie radością w najczystszej wręcz postaci. Raczej nie odważyłbym się polecić opowieści o zmaganiach z Per Degatonem czytelnikom preferującym współcześnie obowiązujące formuły narracyjne. Dla antykwarystów superbohaterskiej konwencji (a za takiego się uważam) jest to jednak pozycja nie do przecenienia.
 
Firestorm Annual nr 4 - typowa historia z wczesnego okresu tej serii (czego proszę nie traktować w kategorii zarzutu): tytułowy bohater zmuszony jest zneutralizować zagrożenie ze strony kolejnego tworu naukowego eksperymentu. Do tego umiejętnie wątek rodzinny. Nic ambitnego, po prostu fachowo wykonana rozrywka.
 
Brigantus t.1 - Hermann Huppen to bez cienia wątpliwości tzw. żyjący klasyk. Do tego z gatunku takich, którzy nie kontentują się swoją w pełni zasłużoną sławą i chwałą. Stąd kolejne jego realizacje, w tym właśnie rozrysowany według scenariusza jego syna, Yvesa H., ,,Brigantus". Tym razem, miast anturażu Dzikiego Zachodu (,,Comanche”) tudzież sponiewieranej pełnowymiarowym konfliktem zbrojnym Ameryki (,,Jeremiah”) przenosimy się na dalekie rubieże Imperium Romanum. Zawarta w tym albumie opowieść to na ten moment przybliżenie tytułowej osobowości oraz jeszcze jeden popis plastycznej maestrii ,,Ardeńskiego Dzika”. Zdecydowanie chcę więcej!

The Adventures of Superman nr 438 - dobrze znany polskim czytelnikom debiut post-kryzysowego Brainiaca (vide ,,Superman” nr 5/1991) może nie zapowiada jeszcze skali problemów z którymi zmuszony będzie się borykać Człowiek ze Stali; niemniej miło przypomnieć sobie tę opowieść i mimochodem przyjrzeć się scenie wyciętej przez ,,nożyczki" szwedzkiego redaktora.

Kapitan Żbik: W potrzasku - jak w swoim czasie stwierdził nieoceniony Stefan Kisielewski ,,(...) socjalizm to system, który bohatersko zmaga się z problemami nie występującymi w żadnych innych systemach”. Konkluzja opowieści rozpoczętej w epizodzie ,,Kto zabił Jacka?” to jeszcze jeden argument na rzecz zasadności tej tezy. Niedobory w dostępie do mięsa, charakterystyczne dla każdej mutacji socjalizmu, wymusiły bowiem aktywność kłusowniczą dwóch szubrawców z którymi ,,Superman z MO” poradził sobie oczywiście wzorcowo. Dodajmy, że wysługując się przy tym dziećmi. Nie pierwszy już zresztą raz, co zresztą jest jeszcze jedną regułą ,,realnego socjalizmu”. Podsumowując: bywały lepsze odsłony tej serii.
 
Firestorm Annual nr 5 – okazuje się, że pacyfistyczna inicjatywa Firestorma sprowadziła mu na kark nie tylko przedstawicieli rządowego Oddziału Samobójców (notabene w tej jego odsłonie złożonej głównie z jego przeciwników), ale też Ligi Sprawiedliwości oraz jednego z żołnierzy Czerwonej Brygady Rakietowej. Fabuła tego wydania specjalnego upływa zatem pod znakiem zintensyfikowanej konfrontacji na wszystkie strony. Do tego z autentycznie emocjonującym finałem.
 
Firestorm nr 65 – kontynuacja opowieści zawartej w chwilę temu przybliżonym wydaniu specjalnym jest wyjątkowa chociażby z powodu udziału w tym przedsięwzięciu Rossa Andrew (współtwórcy m.in. Punishera); do tego prezentującego nietypową jak dla niego manierę, która, co tu kryć, intryguje. Jest eksplozywnie i bezkompromisowo. Stąd niniejszy epizod okazuje się jednym z najbardziej udanych w całej tej serii.

Rozkwit i upadek Imperium Triganu księga II - kolejny popis talentu Mike’a Butterwartha i Dona Lawrence’a na miarę wystawnych produkcji historycznych Holywood doby lat 50. i 60. ubiegłego wieku. Rozmach i skala tej realizacji wciąż urzeka, a przy tym wzbudza wątpliwość czy aby na pewno drugi z wspomnianych twórców postąpił właściwie, porzucając to przedsięwzięcie dla ,,Storma”.
 
Bohaterowie i Złoczyńcy t.69. Nieskończony Kryzys: Zemsta i sumienie - przynajmniej jak dla mnie Amerykańskiego Stowarzyszenia Sprawiedliwości nigdy za wiele. Niniejszy tom fabularnie ustępuje jednak wcześniej prezentowanym opowieściom z udziałem tej formacji. Choć zarazem to wciąż emocjonująca rozrywka, sensownie pomyślana i fachowo rozrysowana.

Marvel Origins t. 32: Fantastyczna Czwórka 9 - tak się fortunnie złożyło, że niniejszy zbiór na upartego mógłby zostać uznany za opowiedzianą od początku do końca osobną i kompletną opowieść o konfrontacji ,,Pierwszej Rodziny Marvela” z Przerażającą Czwórką. Fakt, że urozmaiconą brawurowo rozrysowanym starciem z Doktorem Doomem; niemniej w kontekście całości opowieści to jedynie przerywnik. W moim przekonaniu F4 to niezmiennie najlepsza z serii prezentowanych w tej kolekcji.
 
The Adventures of Superman nr 439 - ujrzenie obok siebie Clarka Kenta i Supermana z wiadomych względów już samo w sobie uznane mogłoby być za osobliwość wyższego rzędu. A to właśnie ów wątek uczyniono w tym epizodzie wiodącym. Całość jednak nieszczególnie porywa.
 
Firestorm nr 66 - brak profesora Steina w kontekście Nuklearnego Herosa okazuje się niepowetowany. Znać to już po okładce niniejszego epizodu w którym skądinąd znany Hal Jordan zmuszony będzie do ,,polemizowania” z radykalizmem odmienionego Firestorma. Przy czym po raz kolejny znać, że wybór Johna Ostrandera na scenarzystę tej serii okazał się przysłowiowym strzałem w dziesiątkę.

Offline herman

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #617 dnia: Pn, 15 Kwiecień 2024, 16:55:39 »
Ze sporym opóźnieniem czas podsumować luty i marzec.

LUTY 2024
Wysoka średnia utrzymana - udało się przeczytać 21 komiksów.
Co tu dużo gadać - niesamowicie satysfakcjonujący miesiąc, bo mało kiedy udaj się w jednym miesiącu przeczytać dwa albumy, które w mojej ocenie zasłużyły na odpowiednio "10" i "9".

Najlepszy komiks

Jak wspomniałem chciałbym wyróżnić dwa rewelacyjne tytuły.Blast (tom 2) - świetny, gęsty, brudny niepokojący, hipnotyzujący. Muszę się jeszcze przespać z tym, czy to dla mnie rzeczywiście szósta "dyszka" w historii ocen, ale nawet jeśli po czasie obniże minimalnie tę ocenę, to jest to dla mnie komiks wybitny. PIerwsze od kilku lat 10/10.

Trent - opisywałem wrażenia w dedykowanym wątku. Niektórzy zapewne nie ocenią tak wysoko, ale mnie urzekło tam tyle rzeczy, że przyznałem 9/10.

Wyróżnienia

Toppi: Ameryka Północna - wciąż przyciąga ilustracjami nie z tego świata. Z fabułami różnie. Wciąż to jednak pozycja obowiązkowa, a ja daję lekko naciągane 8/10.

Agatha Christie. Herkules Poirot. I nie było już nikogo- bardzo sprawne przeniesienie książki na język komiksu. No, ale materiał źródłowy pierwsza klasa. Niemniej najlepszy komiks z serii. Daję 7/10. 

Tango (tom 1) - taki akcyjniaczek bez aspiracji do nagrody Pulitzera, ale ma sobie jakiś przyjemny klimat. Dla fanów klimatów a'la Largo Winch. Bardzo ładne, realistyczne ilustracje. Przyjemne /10 dla fanów gatunku.

Lipa miesiąca
Czary zjary: Poniżej ambicji (tom 5) - oj za dużo już tego wszystkiego. Nic sensownego już z przygód naszych wesołych bohaterów nie wynikało. Zdecydowanie seria zalicza niestety ostry lot w dół. Słabiutkie 3/10
Ghost Money - nie doczytałem, co zdarza mi się niezwykle rzadko. Przestrzegam - 2/10.

Koniec lipca - o co było tyle poruszenia? Komiks obsypany nagrodami, często przewijający się w recenzjach. Jak dla mnie komiks zupełnie o niczym, bez cienia penty i nie pozostawiający ani miejsca, ani chęci na jakieś przemyślenia. Ehh, 4/10.

Powrót na Aldebarana - seria niestety wchodzi w fazę "więcej tego samego co już było, ale gorzej". Może bez dramatu, ale nic więcej niż 5/10.

Online donT

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #618 dnia: Pn, 15 Kwiecień 2024, 17:36:23 »
Lipa miesiąca
Czary zjary: Poniżej ambicji (tom 5) - oj za dużo już tego wszystkiego. Nic sensownego już z przygód naszych wesołych bohaterów nie wynikało. Zdecydowanie seria zalicza niestety ostry lot w dół. Słabiutkie 3/10

Pelna zgoda. Hanselmannowi skonczyly sie pomysly. Seeds and Stems to chyba ostatni w miare udany album, bo od Crysis Zone poziom idzie ostro do dolu. Below Ambitions i wydany w zeszlym roku Werewolf Jones to mega slabizna. Dotychczas bralem od niego wszystko w pre-orderach, ale not anymore. Od teraz najpierw bede czekal na recenzje. Szkoda hajsu.
You know nothing. Hell is only a word. The reality is much, much worse.

Offline herman

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #619 dnia: Pn, 15 Kwiecień 2024, 17:41:08 »
MARZEC 2024
Wciąż nieźle - 23 albumy na liczniku. Nadchodzi jednak cieplejsza pora roku, która u mnie zawsze ma zgubny wpływ na czytelnictwo, ale tym będziemy martwić się później.
Komiks miesiąca

 Orły Rzymu (wydanie zbiorcze)- nie czytałem wcześniej ze względu na wieczną dostępność jednego tomu. Nie zawiodłem się. Rzym, historia, przygoda - wszystko z całkiem ciekawymi bohaterami, nie przegadane, świetnie zilustrowane. Nie jest to jakieś wybitnie głębokie dzieło, ale to nie pozycja, która ma wymagać od czytelnika nie wiadomo czego. Bardzo fajna rozrywka, 8/10.

Wyróżnienie
 Noir Burlesque 2- Marini dobrze mi wszedł w tym miesiącu. Atuty dość podobne jak w Orłach Rzymu - wybitne to nie jest, ale czyta i ogląda się bardzo dobrze. Może lekko naciągane, ale 7/10.

Zawód miesiąca
Dwie maski - no niestety "7 żywotów krogulca" to to nie jest. Sam nadnaturalny twist jest dość ciekawy, ale niestety słabo pociągnięty, a jego wytłumaczenie zupełnie nijakie. Historia niezbyt wciągająca, bohaterowie nijacy. Na ogromny plus rysunki i dbałość o detale historyczne. To wciąż dobry komiks, któremu daję 6/10, no ale liczyłem, że będzie bomba.

Lipa miesiąca
Incel - komiks o "przegrywie", a dokładnie o małym wycinku jego życia, który nie zaciekawia, nie porusza, niewiele wnosi. Smutne 3/10.

 Podsumowanie marca, jak to zwykle w przypadku świąt sięgam po jakieś głośne tytuły. Z góry przepraszam za pewne wulgarne określenia, które będą miały miejsce przy opisie jednego z komiksów, ale sama książka nie unika takich określeń i trochę trudno ich w pewnych sytuacjach nie użyć. UWAGA jak zwykle mogą pojawić się pewne SPOILERY!!!


  "Lobo - Portret Bękarta" - Keith Giffen, Alan Grant, Simon Bisley. Wielki powrót nieco już chyba zakurzonej legendy lat 90-tych również i w naszym kraju w odświeżonym zbiorczym wydaniu zawierającym trzy klasyczne (to mało powiedziane) historie, czyli "Ostatni Czarnian", "Powrót Lobo" oraz "Paramilitarne Święta Specjalne". Pierwszy rzut oka na okładkę zalał mnie w okamgnieniu falą wspomnień, co dosyć zabawne tego pierwszego komiksu nie udało mi się kupić w momencie wydania, wszystkie egzemplarze rozeszły się na pniu, musiałem pożyczyć od kolegi, który za nic nie chciał tego komiksu przehandlować (chociaż oferty z mojej strony były iście szalone :D) i zabrał mi go, gdy ledwo dziesięć razy zdążyłem przeczytać. Nauczony tym doświadczeniem, pamiętam poprosiłem panią kioskarkę o odłożenie jednej sztuki Powrotu na podstawie zapowiedzi, zanim ukazał się w sprzedaży i zaczytałem go na śmierć. Świąt już nie kupiłem, w momencie ukazania się tego numeru z komiksów już "wyrosłem". Fabuł raczej nie ma sensu przedstawiać, Lobo eskortuje nauczycielkę, Lobo trafia do nieba, Lobo odwiedza św. Mikołaja na biegunie. Ci co znają to znają, ci co nie znają to powinni wiedzieć, że fabuła nie ma w tym przypadku większego znaczenia, co nie znaczy, że nie jest interesująco.
  Rysunki, hmmm no co tu dużo mówić Simon Bisley powinno wystarczyć. Nie jest to może poziom jego malunków z dajmy na to Horned God, ale cały czas to wygląda kozacko. Pod koniec lat 80-tych razem z desantem nowych bardzo utalentowanych scenarzystów, amerykański komiks superbohaterski został zasilony całą dywizją fantastycznych grafików, tworzących w najzupełniej różnych konwencjach i samo to, że Biz został uznany za jednego z najbardziej interesujących wśród tak mocnej ekipy o czymś musi świadczyć. Dzikość i energia dosłownie rozsadzają strony, Anglik bez problemu miesza elementy całkowitej karykatury z dosyć realistycznie naszkicowanymi postaciami i nie daje znać tutaj o sobie żaden dysonans. Z jednej strony znać tutaj tę anarcho-zinową niechlujność z drugiej czuć jednocześnie, że każdy kadr jest dopieszczony i dopracowany zarówno pod względem koncepcyjnym jak i technicznym. Całość wyglądająca wtedy szokująco nowocześnie była jednocześnie dzięki swoim kolorom silnie osadzona stylistycznie w mijających latach 80-tych. Pierwsza mini-seria jest trochę bardziej surowa i co ciekawe wcale nie aż tak brutalna jak ją pamiętałem. "Powrót Lobo" to już chyba wyższa szkoła jazdy bez trzymanki, albo może szkoła najwyższej jazdy? A kogo to obchodzi zresztą. Nie jestem pisarzem abym dał radę wytłumaczyć wygląd tego komiksu, zresztą czy jakiś pisarz dałby radę opisać coś takiego? Można wylać milion słów na temat "Gwiaździstej Nocy" Van Gogha, która jakby nie patrzeć jest dosyć nieskomplikowanym obrazem, ale trzeba ją po prostu zobaczyć, tak samo jak Lobo rysowane przez Simona Bisleya. Mnóstwo żartów poukrywanych gdzieś w głębi plansz to na tyle oczywista, oczywistość że nie powinienem nawet o tym wspominać.
  Jakby tu podsumować ten komiks. Dzisiaj po 30 latach, nie jest on już chyba taki szokujący i świeży jak niegdyś. Nie ta siła rażenia a i człowiek po tylu latach, jednak mocno się zmienił, naoglądał różnych rzeczy czasami wzorowanych na Lobo a czasami i lepiej zrobionych i nie zbiera szczęki z podłogi niczym Amerykanie, czytający komiksowe wersje The Ramones, którzy po raz pierwszy zetknęli się się z prawdziwym angielskim rysowanym punkiem spod znaku Sex Pistols. Natomiast z wielką przyjemnością stwierdziłem, że dalej jest fajnie. Dalej mnie to bawiło, chociaż już na nieco inny sposób (jak ktoś się nie uśmiechnął w czasie konkursu Komandosów Ortografii "Pszczoła" niech pierwszy rzuci oderwaną ręką jakiegoś palanta). Mimo wszystko tym momentami błyskotliwym a momentami kiczowatym aż do przesady perypetiom amoralnej aczkolwiek nie pozbawionej pewnego kodeksu chodzącej parodii gwiazd kina akcji z lat 80-tych udało się jednak wprowadzić mnie w dobry nastrój. Minus i to poważny do naszego wydania a mianowicie tłumaczenie pana Michała Zdrojewskiego, według którego Lobo posługuje się najnormalniejszym pod słońcem, całkowicie poprawnym gramatycznie językiem zresztą o ile pamiętam w TM-Semicach było tak samo. Tyle, że ja miałem kiedyś w rękach oryginalne zeszyty "Lobo's Back" i tam, więc domniemam że i wszędzie indziej bohater posługuje się czymś zdecydowanie odbiegającym od poprawnej angielszczyzny. Moja raczej mierna znajomość angielskiego nie pozwala mi na ten temat się specjalnie rozpisywać, ale jak dla mnie skojarzenia z czymś na kształt slangu jamajskich reaggowców będą dobrym tropem, jak kto pamięta jeden z pierwszych internetowych wirali czyli reklamę Budweisera "łaaaazzzzzaaaaaap" to tak jakoś mniej więcej. Autorzy wulgaryzmów dosłownych nie stosowali, natomiast całkiem sporo pamiętam różnych gier słownych lub słowotwórstwa mającego zakręcić się niedaleko przekleństw lub obscesowych skojarzeń seksualnych, w naszym wydaniu ślad po tym nie pozostał. Możliwe że tłumacz (i również ten poprzedni) nie mieli pojęcia jak ugryźć temat i czy wogóle by się dało, więc może to i lepiej, że nie próbowali kombinować, natomiast ja poczytuję to jednak za minus, jak ktoś czuje się dobrze w "miglowaniu po murzyńsku" to zdecydowanie powinien wybrać wersję amerykańską. Oceny nie wystawiam bo Ważniak kopie tyłki frajerom co znają cyfry więc w skali kompletny szajs-arcydzieło powiedzmy, że "Portret Bękarta" będzie "całkiem zajebiaszczy".


  "El Gaucho" - Hugo Pratt, Milo Manara. Stworzony przez dwóch włoskich tytanów komiksu europejskiego i wogóle komiksu jako takiego weteran, który przeleżał u mnie na półce Bóg wie ile czasu nie ruszany. Twórcom pomysł na ten komiks wpadł do głowy niewątpliwie pod wpływem lektury lub seansu "Małego Wielkiego Człowieka" bowiem punkt wyjściowy jest bardzo podobny tyle, że miejscem akcji jest Ameryka Południowa. Ot odział żołnierzy nawiedza indiańską wioskę, gdzie napotyka wiekowego Indianina z niebieskimi oczami, który okazuje się byłym Anglikiem (czy raczej Szkotem), który uraczy ich opowieścią jak niemalże wiek wcześniej jako nastoletni dobosz Tom Browne wziął udział w brytyjskiej inwazji na La Platę, która miała miejsce na początku XIX wieku. Akcja właściwa rozpoczyna się na pokładzie jednego z okrętów marynarki Jej Królewskiej Mości, na skutek różnorakich najczęściej mało przyjemnych zbiegów okoliczności mała grupka wyrzutków tj. główny bohater, starszy mat Clegg, garbus będący majtkiem i nazywany zaskoczenie Garbusem a także Molly Malone jedna z okrętowych dziwek, której młody przystojniak wpadł w oko plus jej trzy koleżanki postanowią dać w nocy dyla na brzeg przyszłej Argentyny i zniknąć gdzieś w Ameryce Południowej rozpoczynając nowe życie ot choćby otwierając mały przytulny burdelik. No, ale jak się nietrudno domyślić, małe-wielkie plany mają tendencje do psucia się zwłaszcza gdy naokoło dmucha wojenna zawierucha.
  Ilustracje...ehhh Manara i tyle chyba wystarczyłoby powiedzieć, zresztą co tu mogę napisać na ten temat skoro słów nie bardzo znajduję. Album pod tym względem wygląda wręcz wspaniale i to nie chodzi o to, że to najbardziej dopracowane plansze jakie wyszły spod ręki miłośnika rysowania roznegliżowanych kobiet bo i widać tu momentami pewną niechlujność aczkolwiek celową oczywiście czy w pewnych miejscach nader symboliczne tła. Nie z tej cyzelowanej finezji wywodzi się ich wspaniałość (chociaż nie jest to żelazna reguła, wystarczy spojrzeć na okręty) a raczej z lekkości i swobody z jaką Manara kreśli swoje postacie, to nie są narysowani ludzie, oni są kompletnie żywi. I nie mówię tutaj o mężczyznach wywijających wszelkim żelastwem czy nawet o tych wcześniej wspomnianych nagich kobietach w wyuzdanych pozach (a jest ich trochę, chociaż nie na tyle, żeby nazwać komiks erotycznym sensu stricte, tylko raczej z elementami erotyki) a właściwie o dosłownie wszystkim. Scena z tańczącymi na statku dziewczętami, po prostu zaparła mi dech w piersiach, wiem, wiem trochę to górnolotnie brzmi, ale poważnie to niesamowite jak z tego obrazu tryska wprost młodość i energia tak samo jak niesamowitym jest to jak układ kilku kadrów pozwala bez problemu zwizualizować sobie cały układ choreograficzny. W moim ograniczonym znajomością tematu mniemaniu jest to rysunkowe złoto najwyższej próby. Nie jest tajemnicą, że Manara tak naprawdę rysował non stop kilka tych samych dziewczyn więc chwała mu za to, że nie uczynił swojej blondynki no 1 główną bohaterką a piękna (aczkolwiek nie tak klasycznie piękna, bardziej mająca "to coś" co przyciąga oko) Molly ma pewne indywidualne cechy (aczkolwiek bez przesady, że to całkowicie oryginalny projekt). Warto również wspomnieć o świetnych scenach batalistycznych. Co dosyć interesujące w kilku miejscach mamy mrugnięcie okiem do czytelnika i Milo wyraźnie naśladuje styl rysunków Huga Pratta. W dodatkach(tym razem umiejscowionych na początku) dostaniemy nagryzmoloną na szybko niewątpliwie, tańczącą Molly (na 99% w wykonaniu scenarzysty) i za takie cudeńko byłbym w stanie niczym różni forumowi pozytywni wariaci odstać te kilka godzin w kolejce a i na kieliszek chleba bym nie pożałował.
  Umiejscowienie akcji tam a nie gdzie indziej jest jednocześnie zaletą i wadą. Zaletą bo jakby nie patrzeć to bardzo egzotyczne dla czytelnika miejsce i oryginalny przedział czasowy, wadą bo dosyć ciężko jest zrozumieć pewne zawirowania akcji (aczkolwiek autor stara się wszystko możliwie jak najdokładniej wytłumaczyć) z powodu no nie ukrywajmy dosyć dużej hermetyczności tematyki. Aczkolwiek to nie historia zdaje się główną atrakcją tego albumu i nie jest to również wątek przygodowy (nieco dziwny niespecjalnie realistyczny wprost przesycony ilością wątków i postaci) a raczej jest to opowieść po prostu o ludziach. O ludziach i o tym jak miażdżą ich bezlitosne młyny dziejów. Fabułę będziemy obserwować z poziomu, bohaterów, których wymieniłem na początku więc nie ukrywajmy są to społeczne niziny. A jak podejrzewam wiadomo tu wszystkim na los takich ludzi Wszechświat jest jeszcze bardziej obojętny niż na los wszystkich innych, aczkolwiek też ciężko nie zauważyć, że bogatych życie też niekoniecznie tutaj oszczędza. Jak to u Pratta fantastyczna wczuwka w przedstawione okoliczności czasu to jest norma. Tak więc z pewną dozą ciekawości, ale i chyba z uczuciem pewnej ulgi, że to nie spotkało życie w tym okresie nas samych zagłębimy się w czasy okropne z perspektywy człowieka żyjącego na przełomie tysiącleci. Tak samo jak z pewną dozą ciekawości będziemy obserwować tych dziwnych okrutnych ludzi, zdolnych tak samo do szlachetnych czynów jak i podłych postępowań, tak jakby jedno i drugie było dla nich tym samym co w sumie lekko nie dziwi w brutalnej rzeczywistości ich otaczającej. No cóż, jeżeli ktoś oczekuje pokrzepiającej historii nie powinien tutaj zaglądać, bo to opowieść z gatunku tych tragicznych, marzenia i te wielkie i te malutkie umierają tak samo jak ludzie. Zresztą czy grupka towarzyszy naprawdę liczy na szczęśliwe zakończenie, czy jest tylko grupką nieszczęśliwych desperatów okłamujących samych siebie, żyjących złudną nadzieją, że gorzej być nie może? Zakończenie jakby trochę bez zakończenia, jakby komiks nie został dokończony aczkolwiek czyż to nie jest cecha każdej dobrej opowieści? Fanów zarówno jednego jak i drugiego twórcy jest tutaj sporo i jakoś nie wyobrażam sobie, żeby zarówno jedni jak i drudzy (a bardzo często ci i ci w jednej osobie) nie posiadali "El Gaucho", ale jakby się jakimś dziwnym trafem jakaś taka osoba tutaj trafiła to gorąco zachęcam. Nie jest to komiks idealny, nie jest nawet doskonały, ale z pewnością ze wszechmiar interesujący. Ocena 8-/10.
   

  "Cicca Dum-Dum tom 1" - Carlos Trillo, Jordi Bernet. Wspólna praca argentyńskiego scenarzysty znanego u nas głównie z gangsterskich historyjek z pieprzykiem oraz rysownika pochodzącego z Hiszpanii w wykonaniu którego mogliśmy poczytać Jonaha Hexa oraz gangsterskie opowieści o Torpedo, której efektem jest...pornosik w (totalne zaskoczenie) gangsterskich klimatach. Tytułową bohaterką jest Cicca Mamone znana pod pseudonimem Chica Dum-Dum seks-bomba, prostytutka, erotyczna tancerka, kobieta fatalna, nimfomanka a co najważniejsze dla historii złodziejka, która do spółki ze swoim kochasiem okradła samego Ala Capone co oczywiście nie było najmądrzejszym pomysłem na świecie a co wpędzi ją w kłopoty będąc zaczynkiem różnorakich (najczęściej seksualnych) przygód. W pierwszym tomiku dosatniemy dwie historie, pierwsza dziejąca się w Nowym Jorku opowiadająca o perypetiach Cicci zwiewającej przed silnorękimi chicagowskiego gangstera oraz zakochanego w niej mafiosa, druga w Meksyku w którym tytułowa bohaterka wraz ze swoją kochanką uciekają tym razem przed meksykańską armią (którą również okradła, pewnych przyzwyczajeń trudno się pozbyć a niektórym nauka najwyraźniej ciężko przychodzi).
  Rysownik od Torpedo więc mniej więcej jak to będzie wyglądać można się spodziewać, niemniej obydwa komiksy różnią się nieco od siebie. Cicca jest zdecydowanie uproszczona i bardziej kreskówkowa, co nie oznacza w tym przypadku, że rysownik nie przyłożył się do swojego zdania. Ilustracje oceniam na bardzo dobrze a nawet wyśmienicie, są naprawdę przyjemne dla oka. Dosyć oczywistym powinno być, że rysunki przedstawiałyby w gruncie rzeczy obsceniczną pornografię, ale z racji swojej "animkowości" i swojej parodiowości trudno uznać za jakoś szczególnie wulgarne czy mówić o ich podniecającym oddziaływaniu. Mocno w oczy się rzucają w oczy, nieco wyolbrzymione "atrybuty" obydwu płci jak również ciężko jest przeoczyć fakt, że nasza złodziejko-tancerka na większej ilości plansz ciągnie kolejnego kutasa niż jest stron ogólnie. Tym niemniej, fani szkicowanych ślicznotek Wally'ego Wooda czy Harveya Kurtzmana będą zadowoleni. Zresztą wszyscy inni też być powinni, powtórzę jeszcze raz to naprawdę bardzo przyjemne rysunki abstrahując od tego co przedstawiają.
  Cicca Mamone jest bohaterką pełną sprzeczności, z jednej strony to pełną gębą (raczej cyckami) archetyp kobiety fatalnej, świadoma swojej własnej mocy przejmowania kontroli nad męską częścią populacji tej planety i tego w jaki sposób jej seksapil działa na dosłownie wszystkie postacie jakie spotyka na swojej drodze (nie tylko mężczyzn) z drugiej niespecjalnie rozgarnięty, kompletnie bezwolny automat do robienia lodów całkowicie uzależniony od swojej chuci oraz łaski każdego kto ma na nią ochotę. I tutaj muszę przestrzec ewentualnych zainteresowanych a wrażliwych na podobne treści. Komiks sprawia wrażenie mocno niedzisiejszego i szczerze mówiąc nieco się zdziwiłem gdy się dowiedziałem, że wcale nie jest taki stary bo o ile jego druk rozpoczęto pod koniec lat 90-tych w magazynie "Penthouse" to serię zakończono dopiero na koniec pierwszej dekady XXI wieku. Pisząc niedzisiejszy mam na myśli nie style, ale substance. Całość wypełniona jest obrazami przemocy seksualnej pod właściwie każdą postacią, może nie to żeby sprawiało to Cicce jakikolwiek problem, bo jest gotowa na każde wyzwanie (w sumie im większe tym lepiej), na dodatek całość łagodzona jest faktem, że wszystko to przedstawione jest w formie humoreski z "morałem" (każdy z typów spod ciemnej gwiazdy wykorzystujący bezwolną dziewczynę ma odrażającą w przerysowany sposób gębę, żaden nie kończy dobrze) tym niemniej fakt pozostaje faktem, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że o ile Cicca jak Cicca to naprzykład jej towarzyszka raczej nie pała entuzjazmem na widok nomen omen kolejnej pały, w którymś momencie autorzy postanawiają, że obydwie dziewczyny obrobią 1000 osobowy garnizon, co im się zresztą "udaje" (na szczęście oszczędzono czytelnikowi 1000 małych obrazków). Możliwe, że autorom nomen omen dzieciom maczystowskiej kultury napisanie takiego czegoś przychodziło nieco większą łatwością, mimo wszystko jakoś ciężko mi sobie wyobrazić, podobny komiks powstający w 2024 roku. Przestrzec też muszę przed językiem używanym w komiksie. Ogólnie w tym momencie wielkie wielkie brawa dla tłumacza Pawła Brzosko, rzadko kiedy zwracam uwagę na nazwiska tłumaczy, chyba że mi coś wyjątkowo podejdzie lub nie a tutaj zdecydowanie podeszło. Ogólnie cenię humor oparty, na wulgarnych tekstach tyle że rzadko kto potrafi dobrze to napisać Kevin Smith kiedyś, trochę Seth Rogen u nas Lubaszenko, najwidoczniej Trillo należy do tej grupy. Zastanawiam się teraz czy czytałem bardziej wulgarny pod tym względem komiks i jakoś nic mi do głowy nie przychodzi, kreatywność pod tym względem zarówno autora jak i tłumacza jest doprawdy spora i nie ogranicza się do rzucania ulubionym przez Polaków słowem na k chociaż i tego nie zabraknie po części i w formie dowcipów ("ahhhh kurwa Viva Zapata!"), część tekstów można również uznać za "przemocowe". Sama fabuła pomimo, że raczej dosyć pretekstowa to mimo wszystko potrafi w pewien sposób wciągnąć, co dosyć interesujące autor pomimo tego, że całość jest groteskowo wykoślawioną satyrą nie wypada z gatunkowych ram, które same sobie nałożył. Czuć tutaj pewną gangsterskość historii a bohaterka zgodnie z najlepszymi kreacjami kina noir nie bez powodu nosi wszelkie znamiona kobiety fatalnej, fatalny los spotyka wszystkie osoby, które znajdą się w jej "zasięgu rażenia". Co jeszcze ciekawsze scenarzysta potrafi całkiem zgrabnie spleść historię z faktycznymi wydarzeniami (to Cicca stoi pośrednio za upadkiem samego Człowieka z Blizną). Szczerze? Podobało mi się o wiele bardziej niż się spodziewałem. Komiks jest fajny, świetnie wygląda i na swój sposób bywa zabawny, po prostu skierowany do osób z trochę grubszą skórą. Ocena 7/10.
 

  "Kod Oracle" - Marieke Nijkamp, Manuel Preitano. Powieść graficzna ze świata DC przeznaczona dla czytelników 13+, kupiłem kilka sztuk za śmieszne pieniądze od starszego pana handlującego starzyzną na bazarze (wolałem nie pytać skąd je ma, Boże mam nadzieję że nie okradł jakichś dzieci), także więc zapewne wylądują wszystkie w podsumowaniach, co mniemam stanowić będzie pewną atrakcję, bo temat raczej dla większości bywalców będzie dosyć egzotyczny. Na pierwszy ogień więc przygody ikonicznego rudzielca, którego całkiem niedawno chciał Warner gwałcić po raz kolejny, ale się wycofał w ostatniej chwili. Kurde ja tak lubię Babs, ale coś mi się wydaje, że ludzie odpowiedzialni za wydawanie DC w naszym kraju nie podzielają moich ciepłych uczuć do jej postaci, bo z wyjątkiem nomen omen bardzo dobrej "Batgirl - Rok Pierwszy" (z legendarną okładką) i drużynówki "Ptaków Nocy" nie dostała zdaje się jakichś tytułów w których robi za pierwszoplanową postać. W każdym bądź razie Barbara nie robi w tym komiksie za Batgirl, wogóle nie wystąpi tutaj Batman ani nie zostanie nawet wspomniany (aczkolwiek są easter-eggi). Dziewczyna jest hakerką, na kilku pierwszych stronach poruszającą się o własnych siłach, która zostanie postrzelona w ciężkim do określenia zajściu bo przedstawionym w czymś na styl sennego koszmaru, prawdopodobnie przez przypadkowego rabusia podczas próby interwencji w trakcie napadu. Właściwa fabuła rozpocznie się w momencie gdy zamkną się za nią bramy dziecięcego centrum rehabilitacji, gdzie przyjdzie się jej zmierzyć z nową sytuacją czyli wózkiem inwalidzkim, własnymi słabościami oraz zagadką dziwnej pacjentki.
   Rysunki Manuela Preitano, całkiem przyjemne. Proste, oczywiście bo wiadomo że eksperymentów w stylu Sienkiewicza nie ma się co w takim gatunku spodziewać, ale dzięki temu wszystko jest przejrzyste. Nie można jednakże powiedzieć, żeby autor nie  próbował nieco urozmaicić wyglądu komiksu, będziemy mieli tutaj do czynienia z trzema opowiedzianymi pośrednio historyjkami w stylu "bajkowo z dreszczykiem" wplecionymi w fabułę, narysowanymi w odpowiednio bajkowym stylu, każda w odmiennym jednocześnie zaprawionym pewną dawką "mroku". Dyskusyjnym wydaje się zabieg wyszczególniania na niektórych obrazkach ważnych postaci kolorowaniem ich przy pominięciu tego etapu przy reszcie postaci, z jednej strony podkreśla ważne dla fabuły osoby z drugiej można by odnieść wrażenie, że przekaz idzie liczysz się tylko ty i ci których znasz, reszta to nieważni NPC-e, no chyba nie to powinno być celem komiksu o tęczowym świecie miłości, równości i braterstwa? Drażni trochę dosyć często występujący brak akcentowania nosa przydarzający się raczej tylko głównej bohaterce, ja wiem że to nie jest część ciała której się poświęca zazwyczaj najwięcej uwagi, ale jego brak jest raczej dosyć mocno zauważalny, tym niemniej jako całość rysunki uważam, za całkiem przyjemne widziałem całkiem dużą ilość komiksów "dla dorosłych" wyglądających gorzej.
  Wbrew moim oczekiwaniom, historyjka okazała się nawet wciągająca a może nie tyle wciągająca co po prostu nie przynudzająca. Oczywiście oparte to wszystko na ogranych schematach i raczej trudno tu oczekiwać jakichś zaskoczeń, skoro klientem docelowym jest młodzież a nie starzy wyjadacze, więc skoro jesteśmy tego świadomi to nie powinno to raczej przeszkadzać. Autorzy jako główną tematykę obrali jednak nie opowiedzenie konkretnej historii a raczej przedstawienie emocji targających młodą, dojrzewającą dziewczyną postawioną w całkowicie nowej i niewesołej sytuacji. Takie więc trochę wychowawcze klimaty, poruszono tu zagadnienia zaufania, przyjaźni oraz radzenia sobie ze swymi własnymi najczęściej negatywnymi uczuciami, w/g mnie to dobrze że podchodzono tutaj do tematu w dosyć klasyczny sposób. Pewnie można narzekać na takie dosyć poważne uproszczenia tematów bo nie zawsze miłość i przyjaźń potrafią przezwyciężyć każdą przeszkodę, niepełnosprawne dziewczęta nie dadzą rady pobić kulami uzbrojonych drabów a życie na wózku inwalidzkim nie jest "dokładnie takie same" jak życie w pełnej sprawności, no ale o tym dowiedzieć się czas to chyba i będzie później, zaczynamy od prostej dydaktyki. Trochę się obawiałem, że zgodnie z propagowanymi teraz treściami komiks będzie z serii "facet to świnia" i szczerze mówiąc trochę tak jest. Ktoś wyobraża sobie Jima Gordona, który oddaje postrzeloną córkę do renomowanego sanatorium dla młodocianych umieszczonego w Arkham, które wygląda tak samo upiornie jak te znane wszystkim Arkham i przestaje się do niej odzywać? No scenarzystka nie miała z tym problemu. Jak by się tak przypatrzeć, to nie występuje tu ani jedna pozytywna postać męskiego rodzaju, na szczęście kilku panów doznaje pod koniec olśnienia i odkupuje swoje winy. Nawiązując do pewnych dowcipów (nie to że nie mających racji) krążących po forum na temat ilości tekstu w obecnie wydawanych komiksach młodzieżowych, to więcej tu czytania niż w przeciętnym komiksie Marvela skierowanym do starszego czytelnika. No i na koniec hej, okazało się, że nie było tak źle. Ocena 6/10.
 


  "X-Men:Wielki Projekt" - Ed Piskor. Nie podobało mi się z różnych powodów.