Do założenie tego wątku skłoniło mnie powtarzające się co jakiś czas wrażenie, że w tym pokrewnym, poświęconym wariantom i owszem, trafiają się naprawdę fajne prace, ale rzadko która budzi jakiś żywszy odruch.
W efekcie odwiedzając go co jakiś czas łapałem się na myśli, że mam w pamięci takie okładki komiksów (może nie najpiękniejsze, może nie przełomowe) pod wpływem których pojawia się jakieś takie delikatne ściskanie w dołku.
Macie takie okładki? Które może i nie są jakimś szczytowym osiągnięciem w dziedzinie rysunku, ale które dla Was osobiście są ważne, mają znaczenie, bo kiedyś dawno temu (albo i całkiem niedawno, kto to wie) zrobiły na Was takie wrażenie, którego nie da się zapomnieć? Czy to tylko wspomnienia z dzieciństwa tak potrafią?
Bo u mnie zaczęło się to (jak pewnie u paru innych osób tutaj) od Semica. A ściślej od "Spider-Man" 2/90 i "Punisher" 2/90.
I w efekcie pierwsze w kolejności chronologicznej jeśli chodzi o darzone przez mnie największym sentymentem okładki to akurat trzy Pajęczaki.
No bo niby to tylko trzy stare, podniszczone zeszyty. Ale Juggernaut to pierwszy "Amerykanin" w ręku. Hobgoblin to po zeszycie 3/90 chyba "ulubiony" wróg Pajęczaka. No i ten czarny kostium (gdy człowiek nie miał pojęcia w jak głupich okolicznościach został zdobyty)...
A później przyszedł rok 1992 i w (dokładnie pamiętam którym) kiosku zobaczyłem komiks, o którym sądziłem, że to jakaś wariacja nt Spider-Mana. Wtedy zresztą pierwszy raz w życiu pożyczyłem od szanownej Rodzicielki pieniądze na komiks.
Ten komiks.
Faktem jest, że wtedy jeszcze nie wsiąkłem w ten tytuł tak całkowicie. Dość napisać, że długo (w końcu wtedy to był dwumiesięcznik) nie mogłem się zebrać do zakupu poniższego. Nabyłem go (ponownie - nadal pamiętam gdzie i w jakich okolicznościach) w zasadzie rzutem na taśmę a był to ten zeszyt:
I od tego momentu, od łącznej lektury czterech części tej historii mutanci już mnie mieli.
W efekcie kolejną z ulubionych okładek jest (wiem, nudnawe to się robi):
Ale nr 1 na sam koniec.
Gdy zobaczyłem ją w kiosku to zwyczajnie stałem przed nim jak urzeczony z minutę albo i dwie, chłonąc ją wzrokiem i nie dowierzając, że za chwilę kupię i będę czytał "coś takiego".
Do dzisiaj gdy patrzę na tę konkretną wersję Storm to czuję, że to jest moja okładka nad okładkami i że żadna inna pewnie już nigdy jej nie przebije.
Absolutna faworytka w konkurencji pt. "trącanie nuty nostalgii":
Wiem. Dzisiaj to się uprawia podśmiechujki z Jima i lat 90-tych. Ale wtedy to było istne "łup w łeb".
I sentyment do końca życia.
To jak? Macie swoje niekoniecznie najlepsze, ale za to ulubione i budzące nostalgiczne wspomnienia okładki?