Dobrze, skupmy się na przywołanych przykładach. Pseudonim/ksywka wskazuje jak postać jest postrzegana w swoim środowisku. Czyli Drummer polskie Bębniarz, jest postrzegany jako muzyk, człowiek grający na instrumencie. Stick polskie Kijek jest postrzegany jako człowiek operujący kijkiem, a może wysoki chudy jegomość? Sam widzisz jak ciężko obronić, twój przykład. Z punktu widzenia fabuły nie ma to żadnego związku i powinno zostać w oryginale.
Nic nie widzę, bo nie czytałem akurat tych komiksów i dlatego pytałem do czego się to odnosi. Bo chyba do czegoś się odnosi?
Możesz być patriotą, fanatykiem języka polskiego, czy kim chcesz ale kijem rzeki nie zawrócisz. Żyjemy w kulturze globalnej i za sprawą upowszechnienia się tego hobby w kulturze masowej tłumaczenie pseudonimów/ksywek superbohaterów Marvela, DC czy innych wydawnictw, których owoce pochłaniamy na co dzień jest bez sensu. W perspektywie czasu odbije się mocno czkawką. Przykłady sam podałeś odnośnie TM-Semic i czlowieka pająka. Polski czytelnik nie ma najmniejszego problemu z odgadnięciem kim jest Ant-man ale Wasp trzeba było już uczynić Osą. Dlaczego? Nie wiadomo, choć pewnie ludzie Twojego pokroju znajdą satysfakcjonujące usprawiedliwienie. Bo przecież Człowiek-mrówka mógłby im tyle powiedzieć o roli bohatera w środowisku. To są przykłady, których nie da się obronić, brzmią do bólu śmiesznie już teraz, a w perspektywie lat będą obiektami powszechnej szydery.
To że macdonaldyzacja języka postępuje to fenomen znany. Tylko istnienie tego zjawiska nie oznacza, że trzeba je z automatu traktować pozytywnie i należy je wspierać.
Co do "perspektywy czasu" to mamy do czynienia z tym zjawiskiem przecież nie pierwszy raz. A sięgnij sobie do "Do tego, co czytał" Reja, "Żony modnej" Krasickiego, "Zemsty" Fredry, czy "Grobu Agamemnona" Słowackiego. Wszyscy urządzają sobie podśmiechujki odnośnie mody współczesnych im czasów na te wszystkie łacińskie albo francuskie makaronizmy. Bo modne to było niesamowicie, bardziej niż dziś angielski. I jak Ci się dziś czyta te wszystkie
nobile verbum? Przyjemnie? Zrozumiale? Potrzebne to do czegoś? Czy może jednak wyłącznie zgrzyta? Z perspektywy czasu krytyka Polaków posługujących się językiem "gęsim" jakby nie mieli swojego i robienie za "papugę narodów" wydaje się słuszna, czy "bez sensu" i "do bólu śmieszna"?
No i oczywiście przekręciłeś znane porzekadło więc poprawiam. Jeżeli nie ma absolutnej konieczności tłumaczenia czegoś, to nie powinno się tego tłumaczyć. Jednym z takich przykładów są pseudonimy bohaterów lub nazwy wykonywanych technik np. w mandze (przykłady np. Bleach, One Piece czy Naruto) gdzie brzmi to koszmarnie.
Pierwsze słyszę o zasadzie absolutnej konieczności każącej się wstrzymywać od tłumaczenia za wyjątkiem sytuacji, gdy jest to konieczne (co to w ogóle ma znaczyć?). Pracą tłumacza jest tłumaczenie. Ma uczynić tekst napisany w obcym języku zrozumiałym dla każdego, kto kompletnie tego języka nie zna. A nie wstrzymywać się przed robieniem tego (jakiś absurd).
Przykład z "Władcą Pierścieni". Czy rzeczywiście tłumaczenie Łozińskiego jest złe, bo robi z Bagginsa Bagosza? A co właściwie jest w tym złego? Problem głównie sprowadza się do tego, że Łoziński tłumaczył wiele lat po Skibniewskiej, kiedy już jej oryginalna forma nazewnictwa się przyjęła w naszym kraju. Gdyby to Łoziński dokonał pierwszego tłumaczenia to dziś zżymalibyśmy się po co swojskiego Bagosza zmieniać na jakiegoś nic niemówiącego Bagginsa. Mylę się? A kto dziś robi awantury, że Spirou to u nas Sprycjusz? Jakoś nikt. Albo Kubuś Puchatek. W oryginale to Winnie the Pooh. Ktoś lamentuje, że to niewłaściwe tłumaczenie i domaga się nowego, które by zostawiało tytuł w oryginale? Raczej nie bardzo. Sam Tolkien też nie miał nic przeciwko tłumaczeniu imion i nazw i nawet przygotował w tej kwestii odnośne uwagi do tłumaczy. I w przekładzie hiszpańskim, niemieckim i innych nazwy te mamy dostosowane do rodzimych języków. A Polacy mają jakieś poczucie, że polskiego należy się wstydzić.