Jak obiecała – dzielę na pół, bo jakieś długie wyszło
:
[1/2]Jestem po drugiej lekturze
Altora, tym razem już z plansz z polskimi dymkami. Tłumaczenie: Jacek Bartecki, redakcja: Maria Lengren, ja się dołączyłam do tego pociągu na etapie korekty, więc właściwie moja rola przy tym tekście jest dość marginalna.
Jak już wcześniej było podkreślone, cała seria (łącznie 7 części) dzieli się następująco: pierwsze trzy części tworzą zamkniętą całość, a kolejne części opowiadają już pojedyncze przygody głównego bohatera (oddzielne dwie przygody w częściach czwartej i piątej oraz finałowa przygoda w częściach numer sześć i numer siedem).
Opowiem o moich wrażeniach od początku, bo w tej materii dość dużo się zmieniało w trakcie lektury i przy obu podejściach. Arek wspominał, że pierwsza trylogia mocno nawiązuje do twórczości Tolkiena. I od razu zaznaczę, że ja niestety jestem mniej fanką fantastyki, a bardziej sci fi. Więc przez pierwsze 20 stron autentycznie brnęłam i zastanawiałam się w duchu „co ten Arek...? co on nam tu wybrał?”.
Altor początkowo wydawał mi się po prostu nudny: jest jakiś elf (Altor), jakiś mag (Apildom), razem wybierają się na poszukiwanie gwiazdy, którą Apildom jest zafascynowany... I na tym etapie przy pierwszym czytaniu miałam wrażenie, że obcuję z frankofońską ramotką (no nie, tych też nie jestem fanką). Zaczęło się dziać dopiero, gdy pojawiła się jeszcze jedna ważna dla fabuły postać – Lorcan. Facet zachowywał się co najmniej dziwnie, ewidentnie miał jakąś swoją tajemniczą agendę, więc i zainteresowanie lekturą nieco wzrosło. Ale echo wcześniejszej nudy spowodowało, że niektóre wątki mi po prostu pouciekały... Tutaj dużo lepiej to wszystko wypadło przy ponownej lekturze, gdzie już mniej więcej wiedziałam, czego się spodziewać, i ten początek już nie wydawał mi się nudny, a po prostu nad wyraz rozciągnięty. Podejrzewam, że Bati (główny pomysłodawca serii i jej rysownik) po prostu „brał rozbieg”, co zresztą widać dobrze w załączonych materiałach dodatkowych. Marc Bati lubi klimaty magiczne, elfickie, przyrodnicze. Ta kreacja świata zwanego Nową Ziemią, na którym toczy się akcja początkowej trylogii, jak się wydaje, była dla niego dość znacząca. Oczywiście im dalej w tej przygodzie, tym lepiej, bo Moebius (odpowiedzialny za scenariusz) wprowadza więcej akcji, wprowadza wredną antybohaterkę, powoli odkrywa karty w kwestii tego, kim są bohaterowie, którzy z różnych przyczyn na początku nie ujawniają swojej tożsamości. I muszę przyznać, że choć wyjątkowo prosta w założeniu, bo odwołująca się do odwiecznej walki dobra ze złem bez większego zniuansowania (bardzo podobnie jak u Tolkiena, gdzie wiadomo na pierwszy rzut oka, kto dobry, a kto zły), opowieść Moebiusa sama w sobie wcale nie jest tak prosta. Stopniowo, wraz z rozwojem fabuły, elementy fantastyczne zaczynają ustępować miejsca akcentom science fiction i praktycznie do końca trylogii jedziemy już na takiej zbalansowanej mieszance. Finał w żaden sposób nie jest zaskakujący (no przecież, że dobro zwycięża, żaden spoiler, naprawdę), ale stanowi świetne otwarcie dla kolejnych pojedynczych przygód, które, jak już wcześniej też zostało powiedziane, są zupełnie inną bajką – bajką sf z jakąś jedynie delikatną domieszką fantasy, ale przede wszystkim z typową dla Moebiusa większą głębią opowiadanej historii.
Co ciekawe, już w pierwszej trylogii pojawiają się elementy, które dla mnie osobiście robią wyjątkową robotę: postacie uosabiające gigantyczne byty – gwiazdy, planety i podobne; wszystkie inteligentne, wszystkie posiadające jakieś moce, którym muszą poddać się bohaterowie mali (Altor, Lorcan, Apildom i inni). Weszło mi tu mocno skojarzenie z serialem anime oglądanym za szkraba –
Ulysses 31. To była baja reinterpretująca
Odyseję na modłę sf z tak pięknymi odniesieniami właśnie do mocy, którym nikt i nic nie może się przeciwstawić – najczęściej boskich, mocno w vibe'ie fatum.
Oprócz tego pojawiło się jeszcze jedno skojarzenie, tym razem sprowokowane przez kreskę Batiego. Wiele osób porównuje jego rysunek do tego, co prezentuje Moebius, wskazując na przepaść pomiędzy tymi artystami. Ja z kolei mam wrażenie, że choć Bati ewidentnie inspirował się swoim mistrzem, to jednak jego styl jest wyraźnie inny: postacie są rysowane delikatniej, bardziej oldschoolowo, kolory płaskie, dość intensywne, bajkowe wręcz. Bati to dla mnie przepiękny przykład lekko ramotkowatego stylu z rysunkami à la
kids-friendly. Co przywołało skojarzenie z innym serialem z dawnych lat –
Szagma albo zaginione światy. I tak jak w tamtym serialu, tak i u Batiego: mamy przepięknie wyglądające główne postacie oraz nieco śmiesznie wyglądające postacie drugoplanowe (tak, pojawiają się też piraci i też są takimi gapami
).
W tym porównaniu z Moebiusem chyba łatwiej byłoby odnaleźć np. Janjetova (rysownika
Przed Incalem); tu to dopiero była "inspiracja mistrzem" pełną gębą. W takim zestawieniu Bati broni się bez większego problemu oryginalnością swoich rysunków.
Podsumowując: trylogię pierwszych części oceniam średnio, dużo robią sentymentalne skojarzenia, ogólna atmosfera opowieści, która nie epatuje praktycznie żadnym cięższym tematem (zero
language,
violence,
sex), a która jednocześnie pokazuje większy zamysł Moebiusa.