Wystarczy, że zacytujesz samego siebie.
Bo na razie jedynie podejrzewam (nie mając konkretnej wypowiedzi), że chodzi o to, że wzmiankowany J. Kijuc reprezentuje poglądy, których nie lubisz i za które chciałbyś go wyłączyć poza nawias pewnej grupy.
Ale ponieważ nie mam pewności toteż wolałbym się upewnić, że to naprawdę jest tak, że w środowisku twórczym obowiązuje zasada z pewnego klasycznego już sms`a.
Błędne podejrzenia (przez chwilę spróbuję napisać coś na poważnie, zobaczymy czy to zadziała).
Mogę mówić o moim podejściu, a nie w imieniu „środowiska twórczego”.
Jeśli ktoś jest rysownikiem, to obserwuję i oceniam jego umiejętności graficzne, kreskę, kadrowanie, kompozycję planszy etc.
Jeśli ktoś jest rysownikiem i scenarzystą, to skupiam się na całości utworu, nie interesuje mnie ideologia, którą w nim przemyca, tylko jakość i spójność.
Jeśli ktoś jest jednocześnie wydawcą i twórcą, to pochylam się również nad tym, w jaki sposób buduje swoją „firmę”, jak radzi sobie ma komercyjnym rynku, z jakiego wsparcia korzysta, jak buduje grupę swoich odbiorców itd.
I robię tak za każdym razem, równie wnikliwie starając się obserwować i analizować poczynania np. Rafała Mikołajczyka, Edyty Bystroń czy Jakuba Kijuca (i wielu, wielu innych).
Przypadek Kijuca jest o tyle ciekawy, że jako jeden z niewielu poszedł drogą, którą nazywam „na skróty” (nic pejoratywnego, jak próbują to odczytywać tutaj niektórzy „oburzeni”), budując swoją rozpoznawalność nie samymi komiksami, ale bardzo specyficznym anturażem wokół nich.
Po dramatycznej porażce sprzedażowej „Konstruktu” chyba (cały czas mówię o moich obserwacjach) uświadomił sobie, że na komercyjnym rynku zeszytówek, na którym liczy się czytelnik i wyniki sprzedażowe, nie ma szans.
Być może zasiliłby grono niszowych autorów, mozolnie budujących swoją bazę czytelniczą w drugim obiegu, albo całkowicie zrezygnował z robienia komiksów.
Ale wtedy pojawia się drukarnia (nic na to nie poradzę, że katolicka), która oferuje mu darmowy druk.
Super, może realizować nową serię zeszytówek, sprofilowaną bardziej pod sponsora i niezależną od masowego zainteresowania czytelników.
To chyba jednak dla niego za mało? Darmowy druk i metoda dystrybucji „co łaska” mają sens jedynie wtedy, kiedy tych „co łaska” jest naprawdę wielu.
Kijuc zaczyna budować swoją rozpoznawalność w środowiskach skrajnie prawicowych, nie mam pojęcia czy sprzedaż serii mu z tego powodu wzrasta, ale on sam znacząco się radykalizuje jako twórca.
Coś, co początkowo przez wiele osób ze środowiska było traktowane jako zabieg marketingowo-artystyczny, staje się jego sztandarem.
Seria „Jan Hardy” zamiast samodzielnie przebijać się swoją treścią i formą, staje się jedynie pretekstem do „mrugania okiem” w kierunku określonej grupy potencjalnych odbiorców. Pojawiają się jakieś dziwne spinoffy (na łamach równie dziwnych czasopism), alternatywne okładki (które mają się nijak do samego komiksu, ale za to świetnie trafiają do wiadomej grupy), radykalne grafiki i kuriozalny blog, na którym buduje swój obraz jako artysty obdarzonego boskim natchnieniem.
Nadal nie wiem, na ile ta akcja jest na poważnie, ile w niej wyrachowania, a ile rzeczywistych przekonań samego twórcy.
Z mojego punktu widzenia, Kijuc zbudował swoją rozpoznawalność nie na tworzeniu komiksów, ale na rozbudowaniu wokół tych komiksów pewnego anturażu, który w szerszej perspektywie nie jest zbyt pozytywny (przynajmniej dla mnie).
Nie wiem jak mu się to przekłada na wyniki sprzedażowe czy odbiór samych komisów, ale wejście na rynek brazylijski, szczególnie po komentarzach tamtejszych czytelników, wskazuje, że tam też jest postrzegany bardziej przez ideologię, która lansuje, a nie przez sam komiks.
Nie widzę żadnych negatywnych sugestii w mojej wypowiedzi o kierunkach dalszej ekspansji eksportowej tego co robi, wybrał taki sposób i takich odbiorców, można mu więc zasugerować zupełnie poważnie kolejne kraje, w których te środowiska mają swoją mocną bazę i jego twórczość może się spotkać z entuzjastycznym odbiorem.
Tyle (czy coś jeszcze mam wyjaśnić?).