Ktoś na zna całkowicie obiektywny sposób na weryfikację umiejętności warsztatowych rysownika komiksów tak żeby bez dwóch zdań przesądzić, czy ktoś potrafi rysować?
I to nie jest pytanie ilu polskich rysowników przeszłoby test rysowania pleców konia. 
Tak, z pewnym zastrzeżeniem.
Tak, bo podstawowy warsztat rysownika jest wyuczanym rzemiosłem (powtarzalna umiejętność narysowania form żywych i martwych, w powtarzalnych ich proporcjach i względem innych przedmiotów, z wykorzystaniem perspektywy i światłocienia, różnicowania grubości kreski wraz z umiejętnością posługiwania się jakimś narzędziem). Przy czym samo to nie czyni jeszcze artystą, bo żeby takim być, trzeba coś od siebie dać (znaczy: wypadałoby).
XX wiek to generalnie zlał i się zesrało różnymi izmami, a że teorie sztuki są niefalsyfikowalne, więc wystarczyło umiejętnie ogłosić, że coś jest wielkie i takim się stawało.
Nawet chcąc pozostać w obszarze niespecjalnie szczęśliwego określenia "minimalizm", np. patrząc na Muminki jesteś w stanie stwierdzić, że T. Jansson ma opanowane elementy warsztatu (Muminki w różnych ujęciach i perspektywach to są te same Muminki, a ktoś bez warsztatu i nie przerysowujący wyłożyłby się na dupce Muminka w różnych pozach), a patrząc na komiks Świdzińskiego nie da się tego określić, bo nie ma na podstawie czego.
Atrakcyjność ilustracyjna "pleców konia" czy postaci Muminka to już coś innego.
Dla oceny warsztatu to, czy mi się coś podoba, jest znane, drogie itp. jest nieistotne (znaczy: powinno być) i bez znaczenia są ukończone uczelnie, zdobyte nagrody czy udziały w wystawach. Nawet niektórzy uznani mistrzowie komiksu, jak się poprzyglądać, to tak nie do końca mieli opanowany lub nie przykładali się do warsztatu rysownika. Z tym, że w komiksie nie jest to decydujące czy dyskwalifikujące, ale już w porządnej animacji by nie przeszło.
Tu jeszcze Żwirek w naturalny sposób pomylił warsztat rysownika, z właśnie pójściem dalej, tym, co kiedyś można było nazwać umiejętnością zilustrowania czegoś (czyli rozszerzeniem rysunku o indywidualny sznyt artystyczny), a co już wkracza w subiektywne postrzeganie (ktoś może mieć opanowany warsztat, ale nie ma nic ciekawego do pokazania).
W Polsce "głębsze rysowanie" to duży problem, bo od wielu dekad nikt nie przykłada uwagi i nie uczy o rysunku i ilustracji, poza chyba Chmielewską, reszta to graficy, co to raczej w proste (to potem wyłazi w ilustracji książkowej i malarstwie).
Komiksowe rysowanie jest też tego w pewnym sensie konsekwencją, a zasłona, że komiks to głównie uproszczone formy i kolory, nie skutkuje automatycznie tym, żeby te uproszczenia nie były "jakieś", bo do tego, żeby przekonać masowego odbiorcę do sięgnięcia po coś są tylko dwie drogi: albo coś trafia w szersze gusta i ludziom wystarczy pokazać i kupią, albo trzeba posiadać umiejętność wmówienia, że coś jest dobre i wtedy kupią (że coś jest niezrozumianą sztuką w danym czasie w aspekcie tylko warsztatu rysownika to nie tu).
No i w komiksie jest jeszcze coś więcej, bo oprócz samego rysunku, trzeba opowieść jakoś atrakcyjnie opowiedzieć, samo zestawienie w temat nawet dobrego rysowania nie czyni jeszcze dobrze przedstawionej historii, choć może dać uznanie i nagrody.
A i komiksy zbudowane na ludkach mogą się podobać, bo czemu nie - ja bardzo lubię Dilberta i ten świat, ale w życiu Adamsa nie nazwę wielkim rysownikiem, choć doceniam, że swoich bohaterów pokonstruował próbując zestawić jakoś ich wygląd z charakterem i zawodem postaci.
I, jak wszystko co narracyjne, komiks jest przedstawieniem jakiejś opowieści, a ona, zdaje się, ma często dla czytelników (dla krytyki i publicystyki chyba też) znacznie większe znaczenie niż to, jak została przedstawiona (choć chyba McCloudowi się wypsnęło, że komiks ma, czy może pełnić, funkcje estetyczne).
Na marginesie: pod koniec minionego wieku, jak już można było o pewnych rzeczach mówić, w jakiejś telewizyjnej dyskusji krytyków i dziennikarzy muzycznych próbowano rozwikłać coś takiego (to padło w programie i z tym nie dyskutowano, starano się dociec, dlaczego tak jest): obycie muzyczne Polaków sprowadza się do tego, że potrafią odróżnić dwa stany: słychać, czy nie słychać.
Sądzę, że obycie plastyczne wtedy nie odbiegało od muzycznego.
Przy czym muzyka, na już pewnym poziomie, jest bardziej odporna na "wyczyny" od sztuk plastycznych i tam, nawet żeby odtworzyć czy zinterpretować coś poważniejszego, to trzeba wieloma godzinami i dniami zapieprzać; w sztukach plastycznych dziś wystarczy usmarować dupę farbą i odbić na płótnie. Reszta to umiejętna sfera kreacji wartości "artystycznej".
Jeden z wielu przykładów, co XX wiek zrobił ze sztuką: przez kilkadziesiąt lat jeden z obrazów Mondriana jeździł po świecie w uznaniu krytyki i amatorów nowszego. Dopiero niedawno jakiś kustosz zorientował się, że przez te wszystkie lata obraz był eksponowany do góry nogami.
Zastrzeżenie z początku tyczy się tego, na ile "rysownik komiksu" jest, czy też może być, dzisiaj, utożsamiany z normalnym pojęciem rysownika/ilustratora. Jeśli są to pojęcia o wspólnym korzeniu, to i warsztat wywodzi się z jednego źródła. Jeśli te pojęcia mają odrębne znaczenia, ze względu na samodzielność komiksu jako dziedziny sztuki, to i może warsztat rysownika komiksu jest czymś odrębnym od warsztatu "zwykłego" rysownika.