Podsumowanie lutego, po raz kolejny niezbyt wiele w tym miesiącu. UWAGA jak zwykle mogą pojawić się pewne SPOILERY (które tak jak w zeszłym miesiącu mogą być naprawdę solidne)!!!
"Batman Imposter" - Mattson Tomlin, Andrea Sorrentino. Kolejny elseworld z Batmanem wydany w ramach DC Black Label i kolejny komiks, który kupiłem nie pamiętam dlaczego. Kocham Batmana bo kto go nie kocha? Ale nie ukrywajmy strasznie go dużo na naszym i każdym innym rynku, toteż o ile regularną serię kupuję tak te pojedyncze albumy to biorę raczej jeden na trzy, ten wziąłem zdaje się tylko z powodu fajnej okładki i tego, że był tani, ale nie mogę stwierdzić tego na 100%. Tym razem zacznę nieco od końca, komiks mocno się kojarzy i po części jest skierowany do fanów "The Batman" Matta Reevesa, bo punkt wyjściowy jest całkiem podobny. Bohaterem będzie Bruce jako początkujący mściciel na dorobku (w opisie na okładce jest napisane, że rok głowę daję że w komiksie pada trzy lata) a historia zacznie się w momencie gdy zakrwawiony przewróci się u progu drzwi Leslie Thompkins (tutaj czarna i nie lekarz ogólny czy jak tam to się w USA nazywa a psychiatra). Dr. Leslie, tak jak i w kanonie stanie się jego terapeutką a jednocześnie powierniczką a bliska osoba mu się przyda, bowiem zgodnie z tym co mówiłem wcześniej wzorem Roberta Pattinsona (aczkolwiek nie słucha Nirvany, za to maluje oczy) jest to Batman nieco bardziej pokręcony i brutalny niż ten co go znamy. Pani doktor najchętniej by odesłała młodzieńca na komisariat, albo jeszcze lepiej do odpowiedniego szpitala, ale póki co chroni jego tożsamość i stara się utrzymać go nad powierzchnią, bo zdaje sobie sprawę, że ten jakby nie patrzeć ten wykonuje dobrą robotę w mieście a na dodatek młody eksplozywny człowiek potrzebuje pomocnej dłoni a nie ma kto mu jej podać (kolejna z różnic między tym światem a podstawowym uniwersum, Alfred zrezygnował z opieki nad bohaterem gdy ten był nastolatkiem z powodu tego, że nie dawał rady pod względem wychowawczym [!!!], Gordon został wyrzucony z policji i wyjechał z Gotham). No w każdym razie gdy młody, gniewny zajmuje się spokojnie obijaniem gęb ulicznych oprychów (lub daje im się obijać), jego (nie)spokój przerywa pojawienie się tytułowego naśladowcy, który zaczyna zabijać przestępców, może nawet nie tyle zabijać co wręcz wykonywać na nich pokazowe egzekucje. A, że tutaj Batman ma bardziej przerypane tak u policji jak i władz niż gdzie indziej, to do złapania mściciela zostanie utworzona specgrupa złożona z najlepszych policjantów z każdego istniejącego wydziału, ze specjalnymi uprawnieniami oraz dostępem do wszystkiego czego potrzebują z terminem "na wczoraj", zegar więc tyka.
Gdzieś tam już wspominałem, że styl rysunków jaki preferuje Sorrentino trafia dokładnie w moje preferencje, ale rysunki samego artysty którego w sumie cenię jakoś z powodu różnych wyborów lub przypadłości warsztatowych nie do końca lubię. W tym przypadku sprawa ma się odmiennie, nie wiem czy to ze względu na autonomiczny wybór rysownika czy może ze wzgląd na odgórne zalecenia do większego przybliżenia się do "standardów", ale to powściągnięcie jego skłonności do "udziwniania" swoich prac dało znakomite efekty. Zdecydowane bardziej niż we wcześniejszych komiksach które widziałem w jego wykonaniu prowadzenie ołówka (czy tam rysika czy jeszcze czego innego) wyeliminowało praktycznie do zera liczbę kadrów z dosyć "mgliście" zarysowanymi postaciami, tak samo jak zmniejszenie ilości tych na których znajduje się "niewiadomoco", mniejsza ilość zabawy z ich rozłożeniem również znacząco przyczyniła się do zwiększenia przejrzystości albumu. Z pewnością olbrzymi wpływa na wygląd całości ma dobór kolorysty, tutaj na fuchę załapała się Jordie Bellaire, której widok na liście płac zawsze poprawia mi humor a ta potrafiąc nakładać kolory w naprawdę szerokim wachlarzu stylowym, dobiera tutaj bardzo podobną systematykę, którą zastosował Matt Hollingsworth kolorujący prace Sorrentino w "Green Arrow", czyli większość rysunków na brudno-pastelowo, bez gwałtownych przejść tonalnych, w sytuacjach gwałtowniejszej akcji "podostrzenie" palety i mocniejsze kontrasty, z rzadka w odpowiednich momentach czerń i biel. Tyle, że tam gdzie Hollingsworth popełniał błędy, Bellaire tych błędów nie robi co prowadzi do tego, że komiks momentami wygląda wręcz fenomenalnie. Za grafikę więc, wielkie brawa.
Akcję będziemy obserwować z trzech perspektyw, pierwszą będzie to co dzieje się na żywo z perspektywy Batmana, druga to jego spowiedzi na temat przeszłości, czasem sięgające aż do czasów dzieciństwa w czasie psychoterapii prowadzonej przez dr. Leslie, ostatnia to perypetie należącej do policyjnego oddziału specjalnego całkowicie nowej postaci czyli pani detektyw Blair Wong, prowadzącej śledztwo w sprawie Batmana, która chyba jako jedyna na komisariacie uważa, że odpowiedzi niekoniecznie trzeba szukać skaczących po dachach a na dodatek rokuje, że gdzieś tam w przyszłości mogłaby się stać odpowiednim człowiekiem do zastępstwa Jamesa Gordona (tyle, że śliczniejszym i bez wąsów). Jakie zatem mocne strony tego komiksu? Właściwie szybciej będzie wymienić te słabe. Na dobrą sprawę zanotowałem tylko jedną poważną wadę a jest nią objętość, taka mniej więcej standardowej objętości wydania zbiorczego czy mini-serii czyli jakieś 160+ stron. Autor, dosyć sporo wątków poruszył i na dobrą sprawę, większość przeleciał trochę na skróty, sporo zagadnień łącznie z wątkiem głównym nie wybrzmiewa wystarczająco. Natomiast to co jest, zostało napisane w sposób interesujący a co najważniejsze przemyślany. Wspomniałem wcześniej o podobieństwach do "The Batman" i są one na tyle duże, że przy lekturze podejrzewałem że komiks powstał na fali popularności filmu i ku mojemu zdziwieniu okazało się że powstał rok wcześniej. Oczywiście o odwrotnych inspiracjach nie ma mowy, bo na rok przed premierę film był już prawdopodobnie w fazie postprodukcji, ale to wszystko staje się dosyć jasne gdy sobie uświadomimy że Tomlin pomagał przy pisaniu scenariusza. Akcenty są rozłożone mniej więcej tak samo, czyli zagadka kryminalna oczywiście nie nazbyt rozbudowana (chociaż znajduje się miejsce na podrzucenie jednego czy dwu fałszywych tropów) oraz utworzenie psychologicznej podbudowy dla postaci bohatera, scen akcji również raczej niewiele. Z dosyć fajnych patentów, które również zaczerpnięto po części z kina jest pewne (oczywiście w granicach zdrowego rozsądku) "urealnienie" świata przedstawionego, takich jak choćby Batman noszący ciężki pancerz i nie skaczący z wieżowców z linką w ręce, tylko wystrzeliwujący kotwiczki z porządnego dwuręcznego ustrojstwa a nie urządzonka mieszczącego się w kieszonce paska czy rozwieszający po całym mieście bloczki z linami, lub rozstawiający motocykle po kryjówkach aby zawczasu zabezpieczyć możliwość szybkiego przemieszczania się. Co dosyć ciekawe Bruce, nie ma tutaj specjalnie dostępu do fortuny, która została mu po rodzicach więc musi nieco kombinować. Cieszy również, chociaż to też cecha właściwie wszystkich filmów o Człowieku-Nietoperzu, brak pełnej talii jego klasycznych wrogów (zwłaszcza tych wyposażonych w kosmiczne technologie czy jakieś magie). Fabuła jest dosyć przyziemna, z pierwszej ligi pojawi się w retrospekcjach tylko dwójka tych bardziej gangsterskich a dosyć ważną rolę w historii odegra w naprawdę fajny sposób całkowicie redefiniowany Ratcatcher. Samo rozwiązanie zagadki tożsamości oszusta całkiem sensowne, chociaż autorzy chyba zbyt wcześnie wyskoczyli ze wskazówką umieszczoną w jednym z kadrów a ja nie należę raczej do tych najbardziej spostrzegawczych, więc skoro ja to zauważyłem to pewnie zauważą to również wszyscy inni. Samo zakończenie również bardzo w duchu mitologii Gotham groby, róże, miłosny zawód wiadomka
. Kolejna z fajnych rzeczy w tejże końcowe znowuż zgodnie z duchem filmowych starszych braci wykluje się nam klasyczny "arkhamski" przeciwnik Batmana i to kolejny ciekawy wybór, akurat tej postaci nigdy bym nie wytypował jako pierwszej. Nie przedłużam, to najlepszy Batman jakiego czytałem od bardzo dawna (chociaż żadnego w sumie dawno nie czytałem). Nie silny może jakąś oryginalnością, ale bardziej wciągającą fabułą. Postać i świat dookoła niej przedstawione w nieco odmienny sposób, ale to bardzo, naprawdę bardzo klasyczny Batman, bez księżycowych baz, sztucznych inteligencji z dostępem do baz danych całego świata umieszczonych w antenkach nausznych, jetpacków w butach i piętnastu różnych pomagierów. Taki Batman u podstaw. No i muszę chyba większą uwagę zwrócić na te Black Label, bo to kolejny tytuł który przeczytałem i kolejny, który przypadł mi do gustu, nieco prawdziwszy, nieco brutalniejszy, bez czerstwych żarcików (wogóle bez żadnych) oraz kolorowych rysunków rodem z Myszki Miki. Ocena 8/10.
"Zaćmienie" - Ed Brubaker, Sean Phillips. Kryminał noir, w/g niektórych (w/g innych nie) opus magnum duetu twórców znanego głównie z właśnie (również tych superbohaterskich) kryminałów. Przełom lat 40-50, Złota Era Hollywood, Miasto Upadłych Aniołów, zepsute środowisko filmowców czyż istnieje wdzięczniejszy temat na stworzenie kryminału noir? Może i istnieje, ale bardzo ciężko byłoby go wymyślić. Także, więc bohaterem jest Charlie Parrish, złote dziecko Hollywood, scenarzysta który w bardzo młodym wieku został nominowany lub nawet zdobył nie pamiętam najbardziej upragnioną w tym biznesie statuetkę za najlepszy scenariusz. Charlie dawno temu już swój talent kompletnie zalał olbrzymimi ilościami alkoholu które pochłania od czasu powrotu z wojny, ale póki co udaje mu się to jeszcze maskować, korzystając z prac swojego najlepszego przyjaciela (pijącego jeszcze więcej) mającego wilczy bilet na pracę z którym dzieli się profitami, co sprawia że ciągle jest pożądanym w Fabryce Snów specjalistą od dostarczania dobrych tekstów, chociaż już bez wielkich sukcesów. Historia rozpoczyna się w momencie, gdy Charlie budzi się w wannie w nieznanej łazience (co raczej nie przydarza mu się rzadko) i odkrywa z przerażeniem obok w pokoju zwłoki Valerie Summers początkującej gwiazdeczki filmowej z zadatkami na wielką gwiazdę, jego bliskiej (bardzo) przyjaciółki z którą dał wcześniejszego wieczoru ostro w palnik na jednym z tych niekończących się przyjęć. Bohater, który oczywiście niczego nie pamięta dosyć zdroworozsądkowo ulatnia się bez słowa z miejsca zdarzenia po czym przy zjawieniu się w miejscu pracy odkrywa ku swojemu przerażeniu że cała sprawa rozniosła się już w mediach, tyle że fotografie z feralnego pokoju hotelowego wskazują na samobójczą śmierć dziewczyny poprzez powieszenie (a nic takiego miejsca nie miało o czym Charlie doskonale wie). Za machinacjami w tej sprawie stoi najwyraźniej Phil Brodsky ostatni skur...czysyn, szef ochrony studia, którego stanowisko jest jedynie osłoną dla tego, że zajmuje się w wytwórni zamiataniem różnych nieczystych sprawek aktorów lub jeszcze wyżej postawionych person pod dywan, albo i nawet rzeczami jeszcze gorszymi. Także więc resztki godności i poczucia sprawiedliwości a także lojalność wobec najprawdopodobniej zamordowanej przyjaciółki poślą Parrisha i jego budzące się sumienie w pijacki lot po lukrowanym piekle LA podczas którego los na jego drodze postawi Mayę Silver dublerkę Valerie.
Fanem rysunków Phillipsa byłem, jestem i będę i jak zwykle gość pokazuje tutaj swoją klasę, tyle że z drobnymi wyjątkami. Jak się dowiemy w posłowiu, jest to jego pierwszy komiks przygotowany na komputerze i autor ostrzega, że mają miejsce pewne niedoróbki wynikające z braku wprawy i te niedoróbki faktycznie widać. W kilku miejscach niektóre twarze (raczej kobiet) rysowane pod pewnym kątem wyglądają na strasznie zniekształcone. Nie wiem, mi by chyba poczucie zawodowej dumy nie pozwoliło wypuścić takich niedoróbek czegokolwiek bym nie robił, ale to może terminy goniły? Uwagę zwraca również pewne uproszczenie teł w kadrach. Lekkie zastrzeżenia mam również do pracy kolorystki Elizabeth Breitweiser, która na ogół dobrze się sprawuje natomiast dosyć sztucznie wychodzi jej kolor "cielisty", chociaż nie jest to reguła, bo czasami postacie wyglądają normalnie. Za to bardzo ciekawym zabiegiem artystycznym wydaje się styl rysownika podciągnięty do postaci którą akurat się zajmuje. Mężczyźni są z reguły dosyć grubo ciosani za to posiadający sporą ilość szczegółów, w przypadku postaci istniejących w rzeczywistości (wystąpią naprzykład Clark Gable, Dashiell Hammett) jest nieco bardziej realistycznie. Z kolei właściwie wszystkie kobiety wyglądają niczym porcelanowe laleczki rysowane bardziej na styl znany z kreskówek niczym pin-up girls co doskonale pasuje biorąc pod uwagę to, że fabuła w pewnej niewielkiej mierze kręci się wokół uprzedmiotowienia kobiet (aczkolwiek nie można powiedzieć, że nie zauważono że one same po części sprowadzają się do roli przedmiotów), z kolei martwa Valerie, momentami przypomina wręcz portret. Uwagę (przynajmniej moją) zwraca dosyć sporo ilość golizny czy scen seksu, aczkolwiek o żadnej poronografii nie ma mowy. Żeby nie było nieporozumień w 90% komiks wygląda świetnie, ale na te pozostałe procenty można się zżymać.
Co by tu o samym komiksie? No jak dla mnie to jest taki trochę łże-kryminał. Charlie nie jest przecież żadnym detektywem a wszelkie "postępy" w śledztwie przydarzają mu się raczej dzięki szczęśliwym zbiegom okoliczności i osób. Zresztą sam wątek kryminalny nie zajmuje jakoś szczególnie dużo miejsca na kartach a autor skupia się raczej na poszczególnych postaciach, ich losach a także interakcjami pomiędzy nimi. Zresztą może nawet nie tyle na postaciach co na tym aby ich mozaika utworzyła obraz prawdziwego pierwszoplanowego bohatera tej opowieści czyli przegniłego do cna Hollywood. Toksyczny klimat tego miejsca da się wyraźnie odczuć, natomiast ja zastanawiam się czy czasem nie nazbyt wyraźnie. Nie ma tutaj praktycznie rzecz biorąc pozytywnych postaci. Każdy kłamie, każdy oszukuje, tryby maszyny mielą wszystkich równo, łącznie z tymi robiącymi za czarne charaktery. Nawet ci co pociągają za sznurki zdaje się robią to jakby bezwolnie w imię i pod kontrolą ożywionego, złowrogiego, samonapędzającego się chciwością, małostkowością oraz rządzą (pozornej) władzy systemu. Śmieszy nieco sam Charlie, zwykły (jeszcze) młody człowiek o w sumie przyjemnej powierzchowności intelektualisty-okularnika, który jak na człowieka o swojej pozycji i wyglądzie przelatuje przez wszelkie damskie buduary równie łatwo niczym przez sklepy monopolowe. Z drugiej strony wiem, że kobiety również te najpiękniejsze mogą mieć bardzo zaskakujący gust jeżeli chodzi o dobór partnerów zwłaszcza tych drugoplanowych kiedy tych pierwszoplanowych nie ma w domu, więc nie jest to w sumie tak bardzo niewiarygodne. W tym świecie nie ma ludzi szczęśliwych ba nie ma nawet zadowolonych. Każdy skrywa jakiś sekret i kolejnym grzechem stara się zamaskować grzech poprzedni a kolejnym sztucznym uśmiechem kolejne niewylane łzy. Jest to posunięte aż do granic groteski a ja momentami zacząłem zadawać sobie pytanie czy aby autorzy nie chcą wymusić na czytelniku głębokiego wzdychnięcia "całe szczęście nie jestem pięknym, młodym i bogatym człowiekiem w Hollywood". Wmieszanie w fabułę komisji McCarthy'ego strasznie naciągane. Gdzieś zauważyłem próby porównania komiksu obydwu twórców do kryminałów Jamesa Ellroya i owszem poza gatunkiem, czasem i miejscem akcji mają one jeszcze jedną wspólną cechę, Ellroy też swoje zakończenia pisze na kolanie. Nie można powiedzieć, żeby rozwiązanie zagadki było jakoś szczególnie satysfakcjonujące (za to dosyć niewiarygodne to i owszem), chociaż z drugiej strony do klimatu całości pasuje jak ulał. Najciekawszą rzeczą jaką znalazłem w tym komiksie jest informacja, że wujkiem Brubakera był John Paxton a więc postać znana wtedy i w tamtym środowisku. Ciekawe na ile opowieści wuja i wychowanie w niewątpliwie będącym pod wpływem takiego a nie innego środowiska ukształtowały światopogląd scenarzysty, bo jak tak dogłębniej się zastanowić to konkluzje przychodzące na myśl po przeczytaniu całości, są jakby nieprzyjemne, rzekłbym lekko skandaliczne. Tym niemniej całość wciąga, atmosfera pomimo że rozświetlonego neonami to mrocznego Hollywood udanie skonstruowana, po prostu nie należy oczekiwać jakiejś szczególnie realistycznej opowieści. Trochę mnie jednakże zwiodła spora liczba entuzjastycznych opinii, jest fajnie ale...ale to raczej nie jest najlepszy komiks tego duetu. Ocena 7/10.
"Animal Man" - Grant Morrison i inni. Kolejny omnibus o dostosowanych do polskich półek wymiarach wydany przez Egmont, kolejny autorstwa Szalonego Szkota i kolejny napisany niegdyś dla DC Comics. Bohater, zdaje się kompletnie u nas nieznany, aczkolwiek głowę bym dał, że go widziałem wcześniej, może gdzieś w tv? No w każdym razie tak patrząc na początek mamy zdaje się do czynienia z relaunchem przygód leżącego wtedy w wydawniczym limbo superbohatera. Oto Buddy Baker, sympatyczny koleś, którego jednakże wydaje się, że gdyby nie ładna i kochająca żona oraz dwójka dzieci można by nazwać nieudacznikiem, zresztą nawet biorąc pod uwagę całkiem udaną rodzinę to zdaje się Buddy'ego można by tak nazwać gdyż robota w rękach mu się raczej nie pali a poznajemy go w momencie, gdy po dłuższym czasie leżenia na kanapie i przypatrywania się jak żona pracuje postanawia się on w końcu ogarnąć się nieco. Tym pomysłem na nową wersję samego siebie jest wyciągnięcie z szafy dawno nieużywanego kostiumu superbohatera, próba zmonetyzowania swojej nieco przykurzonej sławy z pomocą najlepszego przyjaciela-prawnika/managera a także wstąpienie do Ligi Sprawiedliwości (Międzynarodowej do tej "prawdziwej" to wiadomo, że nawet do przedpokoju by go nie wpuścili). Co oczywiście też nie bez znaczenia byłoby dla domowego budżetu. Buddy jest a raczej był bowiem superbohaterem posiadającym moce pochłaniania zdolności zwierząt wszelkich, które znajdują się w pobliżu niego, co z jednej strony jest raczej idiotycznie działające bo Buddy nabiera zdolności za to fizycznie się nie zmienia (no chyba, że ktoś zna jakieś zwierzę latające jak Superman, na dodatek żyjące w Ameryce Północnej?) z drugiej na tyle przegięte, żeby stanowić dla autora doskonały magiczny sposób na wyciągnięcie bohatera z dosłownie każdych tarapatów. Także więc bądź, Buddy zejdzie w końcu z kanapy weźmie się za solidny trening bo o dziwo dosyć poważnie podchodzi do sprawy, zrewiduje swoje poglądy na temat człowieka jako gatunku nadrzędnego i praw oraz przede wszystkim obowiązków, które mogą go z tego powodu obowiązywać, przyjdzie mu potykać się z kilkoma raczej dziwacznymi przeciwnikami oraz ratować zagrożone gatunki w różnych częściach świata, przemienić się w morderczego mściciela a na sam koniec uratować całe kontinuum. A to wszystko na łamach 26 zeszytów stanowiących kompletny staż Morrisona na łamach "Animal Mana".
Za rysunki odpowiada trzech artystów operujących podobnym do siebie prostym, klarownym, typowym dla początku lat 90-tych stylu będącym spadkiem jeszcze po poprzednim dziesięcioleciu inną sprawą okazują się okładki Briana Bollanda, no ale to raczej oczywiste. Najmniej sprawny wydaje się chyba Chaz Truog chociaż to na początku bo później się rozkręca, nieco lepsi Doug Hazelwood czy znany weteranom Tm-Semic Tom Grummett, ale to nie są jakieś znaczące różnice, wszystko jest schludne, ale o jakichś eksperymentach graficznych nie ma mowy, spodziewałem się chyba czegoś bardziej nowatorskiego pod względem graficznym.
Tak samo jak i zresztą pod względem fabularnym. Animal Man przynajmniej przez większość czasu to dosyć klasyczna superbohaterska seria, w której od czasu do czasu autor próbuje zrobić coś bardziej oryginalnego wprawiając się do nadciągającego niedługo Doom Patrolu (historyjka łącząca Looney Tunes, horror i biblijną przypowieść, wiem brzmi dziwnie, ale wyszło naprawdę zgrabnie). Nie jest też trudno zauważyć, że Morrison spróbował powtórzyć patenty Alana Moore (on dosyć często tego próbował) reinterpretując swoją postać na wzór Miraclemana czy Swamp Thinga, czyli kasując te zramolałe tłuczone od sztancy Stana Lee originy, ale jednocześnie wtłaczając je w 100% w ramy nowo tworzonych, co wyszło mu też nie najgorzej. Nie będę ukrywał, że patrząc się na okładkę spodziewałem się serii humorystycznej tym bardziej, że Grant i potrafi i lubi takie rzeczy od czasu do czasu pisać, ale okazało się jednak, że przestrzeliłem. Owszem jest kilka lżejszych czy zabawniejszych momentów, ale całość ma raczej obyczajowo-dramatyczny wydźwięk, chociaż dosyć długo tego nie widać. Może to zabawne, bo kupuję te wszystkie klasyczne Spider-Many, Punishery i Batmany, ale do dzisiaj żadnego nie przeczytałem i zupełnie zapomniałem jak ja lubiłem ten stary raczej niewykorzystywany dzisiaj sposób pisania serii, czyli taki pseudo-procedural. Większość zeszytów, wydaje się być całkowicie oddzielnymi przygodami, które można by przeczytać w losowej kolejności i czasami faktycznie tak jest, tylko że po czasie okazuje się, że praktycznie każdy z nich stanowi swego rodzaju wstęp do większej fabuły podsuwając a to postać, a to rozmowę, a to jakieś wydarzenie, które dalej, gdy historia przejdzie do etapu bardziej ciągłej fabuły przechodzącej z zeszytu na zeszyt okażą się znacznie ważniejsze niż można by sądzić na pierwszy rzut oka. Mniej więcej w 2/3 tomiszcza dochodzi do dosyć szokującego zwrotu akcji, fabuła koncentruje się wokół jednego głównego wątku i zaczyna się robić coraz dziwniej. Jeszcze początek obiecująco całkiem wygląda, zostawiając czytelnika z pytaniem "i co teraz?" narastającym z biegiem czasu na dodatek wyjaśnia się trochę znaków zapytania, które pojawiły się wcześniej. Ale dalej okazuje się, że Grantowi zamarzył się kolejny Kryzys, zaczynają się przenikać plany, na scenę wskakują kolejne alternatywne wersje różnych postaci (Overman - kolejny żywy dowód na to jak Miracleman zapadł w pamięć Szkotowi) i wiadomo ogólnie świat się kończy. Żeby było jeszcze dziwniej zaczyna się łamanie czwartej ściany i wtedy robi się...inna osoba pewnie oceni to inaczej, ale w/g mnie po prostu głupiej. Autor umieszcza w tych kilku ostatnich zeszytach fetysze, które będą zajmować go całą karierę, wyciąganie na światło dzienne dawno zapomnianych z reguły krindżowych postaci, tematy alternatywnych rzeczywistości, osobistych powiązań autora z jego dziełem a także relacji z samym czytelnikiem itd, itp. kto czyta Morrisona wie w jaki sposób on się lubi bawić metazawartością. I żeby nikt źle nie zrozumiał, nie ma tu "typowego bełkotu głupiego Morrisona" bo całość jest dosyć czytelna, natomiast do mnie to po prostu nie trafiła. Jakby nie patrzeć jest to pierwsza duża seria młodego wtedy autora na rynek amerykański i czuć tu jeszcze trochę niedoszlifowanie. Wszystko to znajdziemy w Animal Manie, znajdziemy w jego późniejszych dziełach tylko, że w bardziej interesującej odsłonie. Ostatni zeszyt w którym sam Morrison pojawia się na kartach komiksu wolałbym chyba zapomnieć, nie wiem może i w superbohaterskim komiksie amerykańskim początku lat 90-tych to było jakieś nowatorstwo, ale u nas takie patenty to stosował Brzechwa 70 lat temu, na dodatek te stawianie się w roli wszechmocnego demiurga i niektóre teksty mało wdzięcznie wypadają, raczej jak próba jakiejś auto-promocji wielkiego egocentryka (nie to, żeby Morrison akurat nie miał prawa do takich zachowań), na dodatek strasznie wypłaszczają całość, dlaczego miałbym przejmować się losem bohatera, który może zostać po prostu przerysowany? Takie zabiegi, to raczej nadają się do humorystycznych fabuł. Dla fanów autora napewno, możliwe że dla tych co chcieliby popróbować jego pokręconych fabuł, ale pisanych jeszcze w miarę przystępny sposób. Buddy'ego da się polubić tak jak i jego rodzinę oraz cały stos postaci drugoplanowych, ba nawet i niektórych złoczyńców, natomiast mnie całość jakoś strasznie nie porwała. Ze dwie-trzy bardzo dobre historyjki, większość niezła, kilka "takich se", główny story-arc zarżnięty średnio pasującym zakończeniem, autor chciał powalczyć trochę o lepszy świat, ale niektóre rzeczy zdaje się mocno się zdezaktualizowały. No jakoś nie mogę powiedzieć, żebym w trakcie lektury nie mógł się oderwać, raczej nie miałem kłopotów z odłożeniem tomiszcza na bok i lektura zajęła mi sporą ilość czasu. Pisząc Animal Mana, Grant Morrison zaczął pisać Doom Patrol, który jest lepszy pod praktycznie każdym względem co zresztą może jest jednym z powodów dlaczego ta seria nie jest tak dobra, jak myślałem że będzie. Ocena -7/10.
"Anielskie Szpony" - Alejandro Jodorowsky, Moebius. Kolejne kolabo dwóch legend świata komiksu, a więc erotyczne arcydzieło? Troszeczkę ciężko ten album nazwać komiksem, aczkolwiek formalne warunki spełnia opowiada jakąś tam historię za pomocą sekwencji obrazków plus tekst. Co dosyć interesujące kolejki mamy dwie. Ta główna składa się z jednego kadru na całą stronę ilustrującego coś co w sumie też ciężko nazwać może pewnego rodzaju poezją a może opisem artbooku? Tekst zajmuje stronę obok głównych plansz a że z reguły obejmuje ledwie kilka zdań to i tak pół puste strony dopełniono małymi prostymi ilustracjami również w stosunku jeden do jednego przedstawiającymi historię podróży pewnej dziewczyny (ciężko stwierdzić czy tej samej co jest bohaterką głównej "historii", obrazy są czasami w pewien sposób koherentne, ale zazwyczaj nie). Kanwą głównej "opowieści" (po raz kolejny ciężko to tak nazwać, to wogóle wszystko ciężko nazwać) są losy dziewczyny u progu dorosłości nazywającej się (prawdopodobnie) Anielskie Szpony, która przybywa na pogrzeb swojego ojca po czym odbywa wędrówkę, być może wewnętrzną w celu przeistoczenia się w pełnoprawną kobietę. Same rysunki Moebiusa to zgodnie z tym czego można by się spodziewać ekstraklasa, niektóre z nich uznaję (zdaje sobie sprawę że dla ich jakości moja akceptacja nic nie znaczy) za prawdziwe perły sztuki erotycznej, natomiast spora część z nich, dla mnie któremu dotychczas wydawało się, że jestem raczej otwarty na taką tematykę, jest nieco zbyt trangresywna. Nie sprawia przyjemności przy oglądaniu raczej uczucie pewnego rodzaju niewygody. Co dosyć interesujące ilustracje są tworzone w różnych stylach i przedstawiają jak na mój gust zupełnie różne postacie. Może to oczywiście być przenośnie opisujące kolejne etapy metamorfozy bohaterki, ale ja mam dziwne wrażenie, że autorzy zebrali kilkadziesiąt plansz, które Moebius narysował na przestrzeni lat kręcących się niedaleko tematyki BDSM po czym dopisano do nich jakąś pseudo-fabułę i wciśnięto jako autonomiczny koncept czytelnikom. Jakoś do gustu bardziej przypadły mi te prościutkie, małe kadry pewnie z tego powodu, że tworzą faktyczny aczkolwiek nieco fantasmagoryczny ciąg wydarzeń. A tak naprawdę całe clou tego programu leży w tym, że o ile ciężko będzie odmówić Moebiusowi pracy jaką włożył w te obrazy niezależnie od tego czy nam się podobają czy nie, to jestem przekonany, że Jodorowsky swój segment potrafiłby napisać w 20 minut (i całkiem prawdopodobne że tak zrobił). Ten "scenariusz" to najzwyklejszy w świecie pretensjonalny, perwersyjny bełkot będący dokładnie tym czym się spodziewałem po autorze czyli obrazem tego co on myśli, że myślą kobiety. Tarotyzm, duchowe inicjacje, freudowskie teorie, syndromy Elektry, syndrom Edypa, samookalecznia będące drogą do samozpoznania a zniekształcenia psychiki drogą do transcendencji i tego typu pierdololo. Ja nawet przez chwilę nie mam wątpliwości, że Jodorowsky miał straszny ubaw na samą myśl o czytelnikach, którzy będą pochłaniali ten jego "strumień świadomości" i czuli się jak wyjątkowi intelektualiści, to jest ten typ człowieka. Arcydzieło? Raczej humbug, ale za to bardzo w stylu autora. Z wyjątkiem rysunków najbardziej zapamiętałem nie wiedzieć czemu tekst "Nie używałam tamponów...". Ocena 4/10.