Autor Wątek: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi  (Przeczytany 142236 razy)

0 użytkowników i 2 Gości przegląda ten wątek.

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #600 dnia: So, 20 Styczeń 2024, 13:43:02 »
  Podsumowanie grudnia. Miesiąc świąteczny to u mnie zawsze czas dla lektury grubych tytułów i to nie grubych pod względem objętości (chociaż zazwyczaj są), ale raczej pod względem autorów, czy też samych tytułów, znanych, cenionych i również docenionych. Teoretycznie wydawałoby się, ze czytanie po jednym-dwóch tomach na rok jest zbyt rozciągnięte w czasie, aby coś z tego zapamiętać, ale jeżeli faktycznie są to znakomite tytuły to raczej dobrze pamiętam poprzednie tomy a zresztą pojedynczo też się bronią. Jeżeli nie bardzo pamiętam, to znaczy, że nie były aż tak dobre, aby je zapamiętać więc nie zawracam sobie tym specjalnie głowy. Nie będę się specjalnie rozpisywać, bo na dobrą sprawę zdaje się o wszystkich już pisałem, ale za to udało mi się zakończyć aż dwie serie, więc za rok z pewnością sięgnę po coś bardzo dobrego i nowego (czyli pewnie coś sprzed kilku lat). UWAGA jak zwykle mogą pojawić się pewne SPOILERY!!!


   "Hellboy tom 5" - Mike Mignola, Duncan Fegredo. Pierwszy tom w którym Mignola całkowicie odpuścił rysowanie. Poprzednim byłem nieco zawiedziony, uważając że formuła jednak odrobinę się wyczerpuje. Tutaj na dobrą sprawę po raz kolejny dostałem to samo tym razem w formie nie krótkich nowel, ale dwóch dłuższych historii z czego w pierwszej zaczynają się już wątki prowadzące do drugiej a ta nie kończy się w tym tomie. Zmiana to wydaje się dobrze wpłynęła na mój odbiór całości, mimo że na dobrą sprawę wszystko i tak sprowadza się do tego, że trzeba będzie dać jakiejś maszkarze łupnia czerwoną piąchą zagłady, aczkolwiek same scenariusze chociażby z racji samej objętości są nieco bardziej skomplikowane niż wcześniej. W pierwszym zbiorczaku w tym tomie czyli "Zewie Ciemności" Hellboy zmierzy się po raz kolejny z Babą Jagą i jej sługą Kościejem, tutaj plusik za mitologię słowiańską a raczej wschodniosłowiańską (nie rosyjską, Mignola może tego nie wiedzieć, polski tłumacz powinien). Co do drugiego pt. "Dziki Gon" okazało się, że jego raczej luźną adaptacją był ostatni filmowy "Hellboy" Neila Marshalla, który raczej nie zdobył serca publiczności, a mi dla odmiany, przymykając oko na oczywiste wady, podobał się bardzo, więc i oryginał przypadł mi do gustu. Fegredo, bardzo mocno stara się odtworzyć styl Mignoli, czasami zastanawiałem się czy nie za mocno i czy nie wolałbym jakiejś innej autorskiej wersji. Przypominając sobie tom numer 4 i to, że nie każda konwencja dobrze sobie radzi z tym tytułem, to stwierdziłem, że może jednak utalentowany kopista jest lepszy. Niektóre plansze to toczka w toczkę oryginalny twórca, czasami jest nieco bardziej skomplikowanie na rysunku, trochę słabsze operowanie cieniem, momentami lekkie wrzuty z Kevina O'Neilla. Wygląda naprawdę dobrze a czyta się jeszcze lepiej, tom piąty przywrócił mi radość z Hellboya i czekam na kolejny tom (rok). Ocena 8/10.


  "Saga o Potworze z Bagien tom 3" - Alan Moore, John Totleben, Rick Veitch. Tom ostatni, co prawda nie oczekiwałem sytuacji analogicznej do Doom Patrolu w którym ostatni tom okazał się tym najlepszym z uwagi na to, że pierwsze dwa powiem bez skrępowania uważam za arcydzieła tego gatunku, ale też i z tego powodu poprzeczka oczekiwań była zawieszona mniej więcej na poziomie dla Duplantisa. No i Alan o zgrozo nie skoczył jak Duplantis a raczej jak Lisek bez formy po kontuzji, ale po kolei. Potwór powraca z niebiańskiej wojny i przekonuje się, że Abby zmuszona do ucieczki z miejsca zamieszkania groźbą więzienia z powodu oskarżenia o spółkowanie z potworami zostanie zupełnym przypadkiem aresztowana w Gotham, gdzie będzie osadzona do sprawy w czasie której zostanie najprawdopodobniej będzie zgodnie z literą prawa internowana z powrotem do Luizjany w celu spędzenia jakiegoś czasu w puszce. Można się domyślić, że niespecjalnie tym zachwycony Alec uda się po swoją wybrankę a natknie się tam na "wiadomokogo". Racje jego jakkolwiek sensowne i przejmowane ze zrozumieniem a nawet sympatią zostaną oczywiście spuszczone w toalecie, więc Potworowi nie zostanie nic innego tylko przejście do bardziej bezpośrednich czynów czyli zamienienie Gotham w wielki tropikalny las znaczy się zamienienie kompletnego wariatkowa w wariatkowo jeszcze bardziej kompletne co jest zresztą tylko zapowiedzią zastosowania o wiele ostrzejszych środków. Burmistrz miasta pod wpływem Gordona i Batmana zdecyduje się uwolnić panią Arcane i wydawałoby się wszystko rozejdzie się po kościach, tyle że wyposażeni w cudowne ustrojstwo skonstruowane przez samego Lexa (który zdaje się był wtedy w jakichś tarapatach finansowych skoro sprzedawał się jakwiadomokto na ulicy za takie drobne jak 10 milionów) zabójcy jednej z agencji wywiadowczych dopadną go i wyślą Potwora na tamten świat. Na tamten czyli na jakąś kompletnie obcą planetę, bo cudowne urządzenie owszem odcięło go od ziemskiej roślinności ale nie udało mu się go odciąć od roślinności wogóle i w ten sposób rozpocznie się wielka kosmiczna odyseja Potwora z Bagien (nie jest to takie durne na jakie brzmi). Rysunki oczywiście pierwsza klasa, aczkolwiek niemalże wszystko jest tutaj dziełem Veitcha, szczerze mówiąc bardziej mi podchodzą prace Totlebena i nieobecnego w tym tomie Bisette'a. No dobra co jest nie tak z tym komiksem? Moore po prostu nie miał już na niego pomysłu. A sytuacja jest całkiem łatwa do wyjaśnienia. Mamy tutaj aż dwie przedmowy (każdy nasz Swamp Thing to dwa połączone wydania zbiorcze) w których obydwu ich autor Stephen Bisette wspomina, że Moore kończąc swój staż w "Saga of Swamp Thing" pisał jednocześnie "Watchmen" i w sumie nic więcej nie trzeba dodawać. Zwykle w takich wypadkach w ramach akcji "kolega koledze" piszący stara się wcisnąć a choćby i domyślnie frazę "i wcale nie czuć spadku jakości", tutaj nic takiego nie ma miejsca, najwidoczniej Bisette uznał, że czytelnicy nie wciągnęli by aż takiego kitu. Cały rozdział rozgrywający się w Gotham jest rozwleczony, po prostu czuć, że Moore starał się ugrać dla siebie czas aż do granic ziewania czytającego. Kosmiczna podróż to pojedyncze przygody niektóre lepsze inne mniej (wyjątkowo odkrywcze z mojej strony). Do gustu najbardziej przypadły mi ten z Adamem Strange i Hawkmenami oraz monolog żywej cyber-planety zwizualizowany za pomocą jedno lub dwu-stronicowych ilustracji przedstawiających nie zawsze wiadomo co (z reguły nie przepadam za taką sztuką dla sztuki, ale tu mi jakoś to podeszło). Jest tu też kilka dziwnych i chyba średnio trafionych pomysłów. Jak dajmy na to Batman w sumie puszczający płazem atak jakby nie patrzeć terrorystyczny, czy Potwór, który po powrocie na Ziemię morduje w okrutny sposób swoich niedoszłych morderców a nie zapominajmy, że raz byli tylko wykonawcami rozkazów, dwa nikt postronny nie ucierpiał, może to miało unaocznić czytelnikowi, że to jednak nieczłowiek jest? Z ciekawostek w jednym z zeszytów jak już Alan pewnie całkowicie zawalił termin za pisanie scenariusza bierze się rysownik Rick Vetch i nie wychodzi mu to najgorzej. Narzekam i narzekam zresztą nie bez powodu bo to jeden z najsłabszych komiksów Alana Moore jakie póki co czytałem, co nie znaczy że jest on słaby, istnieje cała grupa autorów w niektórych przypadkach i znanych co pewnie chcieliby chociaż raz w życiu napisać na tym poziomie cokolwiek. Tu po prostu czuć, schyłek pracy scenarzysty, przygody w formie pojedynczych zeszytów kojarzą się raczej z przeglądem pomysłów odrzuconych, ewentualnie czekających w kolejce spiętych dosyć pretekstową fabułą. Co oczywiście, nie znaczy że było źle, było dobrze ale po prostu jestem w tym przypadku tak przyzwyczajony do gigantycznego poziomu, że tom trzeci "Sagi o Potworze z Bagien" jest dla mnie zawodem. Ale, samo zakończenie-zakończenie bardzo fajne, takie melancholijnie przyjemne, dokładnie takie jakiego się spodziewałem. Ocena 7/10.


  "Transmetropolitan tom 5" - Warren Ellis, Darick Robertson. Na tom czwarty narzekałem, że stanowił takie nieco niepotrzebne przeciąganie całości. Tom piąty zaskoczył mnie solidnym tempem prowadzenia akcji od początku zmierzającej do wielkiego finału. Żarty się skończyły, jest brutalnie, jest na poważnie, trup ściele się gęsto a czas ucieka i wiadomo jak się skończy, Uśmiechnięty dostanie potężnego kopa w jaja. Rozczarowuje nieco sam finał, Callahan daje się nabrać na kompletnie prostą sztuczkę i tak jak wcześniej miałem wrażenie, że całość jest nadmiernie wydłużana, tak tutaj myślę, że nadmiernie końcówkę skrócono. Wysadzenie z siodła Bestii, było jednak lepiej napisane bardziej finezyjnie, że się tak wyrażę. Cóż zabrakło trochę pewnie już pomysłów, może i chęci no i nie zapominajmy, że autor nie był już tym anarchizującym gostkiem przed trzydziestką. Sam epilog mi się podobał, byłem przekonany, że na koniec śmiertelna choroba protagonisty okaże się jakąś zmyłką, albo schorzeniem na które znajdzie się cudowne lekarstwo, powinienem się spodziewać, że twórcy zgodnie z duchem całości sprzedadzą mi faka. Dodatkowo zbiór felietonów Pająka (raczej luźnych przemyśleń) na różne tematy, każde obdarzone rysunkiem jakiegoś znanego bardziej lub mniej artysty (okładki Moebiusa!!!), całkiem pyszny deser. Natknąłem się na całkiem sporo opinii, że dwa ostatnie tomy są sporo słabsze i owszem są słabsze, ale nie jest to straszne dramatyczny spadek jakości to cały czas jest tytuł dużo powyżej średniej. No i fantastyczna bajka pisana "ku pokrzepieniu serc", szkoda że to raczej tylko bajka. A tak naprawdę w całym tym tomie najbardziej podobała mi się przedmowa Ellisa w której twierdzi, że to definitywny koniec nie będzie żadnych sequeli, prequeli i innych queli i póki co słowa dotrzymuje. W każdej sytuacji wolę jak coś się kończy kiedy jest jeszcze fajnie a nie kiedy się tylko czeka na dobicie żywego trupa. Ocena 7/10.


  "Invincible tom 7,8" - Robert Kirkman, Ryan Ottley, Cory Walker. Kontynuacja najlepszego kom...bla, bla, bla wiadomo. W tomie siódmym nareszcie dochodzi do wielkiej wojny z całym Imperium Viltrum, szczerze mówiąc szybciej niż się spodziewałem. I okazuje się...że z napompowanego balonu powietrze uszło bardzo cichutko. Ostateczna (?) konfrontacja wydaje się dosyć kameralna jak na rozdmuchane oczekiwania. Aczkolwiek, żeby nie było zostanie zniszczona cała planeta i żeby było bardziej kozacko za pomocą trzech par rąk Marka, jego ojca i tego dziadka co przewodził Konfederacji Wolnych Planet nie pamiętam jak się zwał. Nigdy nie przypuszczałem, że historię w której rozwala się planetę i to nie za pomocą żadnej Gwiazdy Śmierci tylko przez nią przelatując nazwę kameralną a jednak. I szczerze mówiąc, wcale to nie był zły pomysł. Raz jest zaskakująco, dwa zastosowane rozwiązanie fabularne daje całkiem niezłe możliwości rozwoju historii (a moje skojarzenia z Dragon Ballem są coraz większe). Z ciekawostek, była Atom Eve z większym biustem, teraz jest Atom Eve - grubaska, tyle. Tom ósmy, pomysł na voltę z Dinosaursem i utratą mocy całkiem fajne, intryga Thragga obiecująca. Za to drama pomiędzy Beast Girl i Robotem powiązana z tymi matołkami co krótko żyją a zajmuje ona większość tomu, poważnie zasysa. Podtrzymuję zdanie, że decyzja zmiany Walkera na Ottleya była słuszna, obydwaj fajni, obydwaj rysują podobnie, ale ten drugi nieco lepszy. Po świetnych tomach 5 i 6 miałem spore oczekiwania, ale szczerze mówiąc czuć już tu nieco zmęczenie materiału i chyba wolałbym, aby to było już blisko końca, tyle że Kirkman to na tyle utalentowany scenarzysta, że to cały czas po prostu jest przyjemne w lekturze. Ocena 7/10.

Offline Nawimar III

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #601 dnia: Cz, 01 Luty 2024, 22:49:19 »
Styczeń

Smerfy i dzieci
– gromadka bohaterów tej serii na ogół unika interakcji z ludźmi. Jednak akurat niniejszy album należy do tych nielicznych epizodów, w trakcie których tego typu wzmożona interakcja następuje. Wprost jednak przyznać trzeba, że niniejszy album, pomimo dramaturgicznych zawirowań, nie porywa.
 
Skowronek – jedna z tych pozycji w ofercie Mucha Comics, która najwyraźniej ma na celu trafić do innego typu odbiorców niż statystyczny konsument propozycji tego wydawcy. Skomplikowaną relacje na linii ojciec-syn ujęto fachowo, a do tego urokliwie prowadzoną kreską o wrażeniowym „poblasku”. I to właśnie warstwa plastyczna jawi się jako główny walor tego przedsięwzięcia.
 
Nieśmiertelny Hulk t.4 – zaangażowani w ten projekt twórcy nic, a nic nie tracą ze swojej znakomitej formy. Swoista podróż w głąb świadomości Bruce’a Bannera ociera się o dobrze pojmowaną psychodole, a rozbuchane pod względem udziwnionych form rysunki Joe Bennetta idealnie to oddają. Nic dziwnego, że niniejsza seria zwykła być tak chętnie (a do tego z każdej strony) „obcmokiwana”.   
 
The Adventures of Superman nr 427 - atak zaawansowanej technologicznie machiny na Metropolis nie mógł pozostać bez stosownej reakcji ze strony Człowieka ze Stali. Stąd jego bezpośrednia interwencja w miejscu domniemanego pochodzenia machiny, tj. w bliskowschodnim Quracu. Prędko okazuje się, że czeka nań tam wyzwanie wobec którego potęga jego mięśni okazać się może bezużyteczna.
 
Firestorm Nuclear Man nr 54 - zmiana zespołu twórczego przejawiła się opowieścią inną niż wszystkie wcześniejsze w tej serii. Niekoniecznie jednak przesadnie, bo Paul Kupperberg (tj. scenarzysta tego epizodu) nie zawsze miewał lekkie pióro. Tak też sprawy mają się w przypadku właśnie tej historii, nawet jak na standardy czasów jej powstania, zdecydowanie przegadanej.
 
Marvel Origins t.26: Thor 5 – tradycyjnie dla tej akurat serii Jack Kirby miał spore pole do popisu w zakresie projektowania kostiumów oraz scenografii i nie omieszkał przy tej okazji dać upust swojemu talentowi. Przynajmniej część z zastosowanych tu rozwiązań plastycznych w swoim czasie musiało wręcz oszałamiać, a i współcześnie wykazują one wyjątkowość ich autora. W wymiarze fabularnym również mnóstwo się dzieje, jako że Thor zmuszony jest konfrontować się m.in. z Hulkiem, debiutującym Absorbing Manem, Lokim oraz gniewem Odyna w kontekście sercowych uniesień boga gromów. Pochłaniająca lektura.
 
Bohaterowie i Złoczyńcy t.63. Legion Super-Bohaterów: Wielka ciemność – osobiście cieszę się, że także ten klasyczny tytuł doczekał się swojej polskiej edycji. Uczciwie jednak wypada zaznaczyć, że czas nie okazał się dla niej przesadnie łaskaBohaterowie i Złoczyńcy t.63. Legion Super-Bohaterów: Wielka ciemnośćwy. Paul Levitz to niestety nie ta klasa co Chris Claremont czy Danny O’Neil. Niemniej to i tak wartościowe uzupełnienie zbiorów osób zainteresowanych ewolucją superbohaterskiej konwencji.
 
The Adventures of Superman nr 428 - Metallo, Brainiac, Lex Luthor i Doomsday w tej odsłonie perypetii Człowieka ze Stali się nie pojawiają. Pojawia się za to Jose Delgado, Bibbo i Jerry White („syn” Perry’ego) i jest to bardzo dobra wiadomość. Odegrają oni bowiem istotne role jako bohaterowie drugiego i trzeciego planu ,,supermanicznych” serii. Do tego jak zawsze jakością swojej pracy olśniewa Jerry Ordway.

Firestorm nr 55 - pierwszy epizod tej serii autorstwa Johna Ostrandera. Nieprzypadkowo, jako że stanowi część wydarzenia rozgrywającego się w rozpisanej przezeń mini-serii ,,Legendy”. Stąd szczegóły pobieżnie tylko przybliżonego we wspomnianej mini-serii starcia Firestorma z Brimstonem. Jest emocjonująco.
 
Jeremiah t.27 – fabuły tej serii standardowo zwykły być snute „na gęsto”. Tak też sprawy mają się również tym razem, choć z jeszcze większym natężeniem. Stąd do pewnego momentu trudno zorientować się w jakich kierunkach podąży niniejsza opowieść. Mistrz Hermann wychodzi jednak z podjętego zadania z pełnym powodzeniem. O bezbłędnie wykonanej warstwie plastycznej nie trzeba natomiast wspominać, bo o truizmach nie zwykło się dyskutować.
 
Świat Mitów: Herakles
– archetypiczny heros niezmiennie przekonuje, mimo że niekiedy żal tych wszystkich rzadkich gatunków fauny które ów zabijaka zwykł masakrować. Czego się jednak nie robi dla sławy, chwały i dobrej posady na Olimpię. Udana i spójna wizja przypadków tytułowej postaci.
 
Marvel Origins t. 27: Fantastyczna Czwórka 8 - stwierdzić, że dzieje się tu bardzo wiele to jak nic nie stwierdzić. Namor zmuszony jest bronić swojego podmorskiego królestwa przed hordą godnego siebie adwersarza, a i „Pierwsza Rodzina Marvela” również się nie opierwiaszcza. Jej przedstawiciele biorą się bowiem za łby m.in. z Przerażającą Czwórką oraz maniakalnym korpokratorem. Wysokooktanowy, buchający wręcz twórczym energonem akcyjniak!
 
The Adventures of Superman nr 429 - fabularnie wszystko na swoim miejscu. Trochę spraw osobistych Clarka (wszak nie samą Lois Lane Człowiek ze Stali żyje) oraz konfrontowania się ze stosownie do tej czynności przygotowanym adwersarzem. Miałem już tego nie pisać, ale po prostu się nie da: Jerry Ordway wyczynia tu plastyczne cuda. I nie mam cienia wątpliwości, że dalej również będzie niezgorzej.
 
Firestorm nr 56 - ciąg dalszy zawirowań na tle intrygi Darkseida zmierzającej do utraty zaufania ludzkości wobec jej herosów. Jak się okazuje na ów kryzys nałożyły się niesnaski w relacji pomiędzy Ronnie’m, a profesorem Steinem. Jest zatem wiele do zrobienia i bohaterowie tej serii muszą zmierzyć się z tymi wyzwaniami.

Bohaterowie i Złoczyńcy t. 64. Green Lantern: Z sektora kosmicznego 2814 - jeden z najbardziej udanych momentów w dziejach tej marki. Fabularnie rzecz nawet jeśli coś straciła ze swojej pierwotnej jakości, to co najwyżej w bardzo niewielkim stopniu. Nadal bowiem daje o sobie znać skłonność Lena Weina do wartkich narracji i wyrazistych osobowości. Wizualnie również nie sposób mówić o znamionach archaiczności, bo styl Dave'a Gibbonsa był i niezmiennie jest unikalny i ponadczasowy. Ponadto mamy tu do czynienia z opowieścią autentycznie przełomową. Jedyny mankament tego obszernego tomu to okoliczność, że zapewne nie doczekamy się kontynuacji zawartych w nim wątków w wykonaniu kolejnego zespołu twórczego: Steve'a Englehearta i Joe Statona. Zaiste wielka szkoda.
 
Legendy X-Men: Jim Lee – ten album to esencja ostatniej dekady ubiegłego wieku w komiksie superbohatreskim. Co więcej w pozytywnym rozumieniu tego określenia. Lata 90. zwykły być bowiem obecnie postrzegane jako synonim bezguścia i złego smaku. Tymczasem przynajmniej jak dla mnie radość z przyswajania prawdopodobnie najbardziej udanego przedsięwzięcia w karierze wspomnianego w tytule twórcy jest niezmienna. Wbrew pozorom zawarte tu fabuły nic nie straciły ze swojego waloru rozrywkowego, a i warstwa plastyczna wciąż jawi się nadspodziewanie spektakularnie. Oczywiście trudno zestawiać ten tytuł z takimi realizacjami jak „Strażnicy” czy „Sandman”, ale w swojej kategorii to wręcz klasyka. 

The Adventures of Superman nr 430 - założeniem post-kryzysowych twórców przygód Supermana było ujęcie co nieco z jego w swoim czasie nieco przesadzonych możliwości kinetycznego oddziaływania na otoczenie. Stąd o wygaszaniu dalekich gwiazd ledwie jednym dmuchnięciem tudzież własnoręcznym przesuwaniu planet z ich orbit nie mogło być już mowy. Nieprzypadkowo zatem Superman zbiera w tym epizodzie siarczysty oklep (i to dwukrotnie!) od kaszaniarzy pokroju Mamuta. Nie da się ukryć, że ta okoliczność stosownie ,,podkręca” dramaturgie serii, a dosycony scenariusz umożliwił ponadto zamieszczenie bardzo ważnej sceny rozmowy Clarka z jego ziemskim tatą. Krótko pisząc im dalej, tym lepiej.
 
Firestorm nr 57 - na ,,pokładzie” serii zameldowała się Barbara Randall (z czasem Kessel) w funkcji scenarzystki i trzeba wprost stwierdzić, że jest to najgorzej napisany epizod tego przedsięwzięcia z dotychczas przeze mnie przeczytanych. Zdecydowanie potrzeba było wówczas nowego autora z głową pełną przekonujących pomysłów.

Offline PabloWu

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #602 dnia: Nd, 04 Luty 2024, 12:13:16 »
   Luty zacząłem frankofonem 1629 , świetna marynistyczna przygodowa opowieść odsłaniająca kulisy  i zwyczaje panujące na statkach największych ówczesnych prywatnych korporacji. Fantastycznie zilustrowana opowieść , bujało kartkami podczas sztormu niczym w kinie 4D i mimo że akcja jest dosyć przewidywalna to i tak czytało mi się znakomicie, czekam z niecierpliwością co autorzy wysmażą w drugim tomie , czuję że będzie grubo.

   Kolejnym komiksem który wpadł w moje ręce był X-MEN od Muchy czyli nostalgia mode-on.
Jako czytelnik z pokolenia pamiętający bieganinę po kioskach w poszukiwaniu Aliens vs. Predator nie mogłem przejść obok tej pozycji obojętnie, tym bardziej że za czasów TM-SEMIC zacząłem zbierać mutantów dopiero w 1997 roku czyli ledwie zacząłem i już było po temacie, moja nastoletnia głowa nie była w stanie pojąć że tak szybko zlikwidowano tytuł. Poprzednie roczniki udało mi się odkupować od ziomków za grosze dzięki temu znałem te zeszyty zaserwowane Nam w nowym eleganckim wydaniu przez Muszkę. I cóż to była za niesamowita podróż, nie wierzyłem że historie aż tak mnie wciągną, świetnie superbohaterskie czytadełko któremu współczesne X-historie mogą buty czyścić. Mamy tutaj wszystko: wartka szybka akcja, bijatyki, cięte riposty, trochę melodramatu, całościowo jest to kwintesencja stylu i  klasyka gatunku. Osobny akapit muszę poświęcić mojej ukochanej z dzieciństwa Psaj- Loszki która w wykonaniu Maestro Jima jest słodką truskaweczką na tym kalesonowym torcie, nawet harcerzyk Cyclops zaczął się jąkać jak ta rakieta wychodziła z basenu.
 Najsłabiej wypadają ostatnie dwa zeszyty w Mojo świecie będące absurdalną,pełną dziwactw walką prawie jak o sygnał TVP.
    Całościowo muszę przyznać że to była świetna podróż , jedne z lepszych superhero jakie ostatnio czytałem i fajnie jakby wydawnictwo pociągnęło to dalej.
 
   Następnie ramach nadrabiania zaległości wybór padł na Śpiocha . Pierwszym zaskoczeniem były świetne okładki Simona Bisleya, tego pana kompletnie się nie spodziewałem w tej publikacji. Lubię rozkminy na temat ludzi trzymających władzę i muszę przyznać że Brubaker miło mnie zaskoczył a jak do gry wszedł Sean Philips to zaczęła się komiksowa magia. Niesamowicie wciągający komiks, świetnie zarysowane postaci, Mister Ed po mistrzowsku buduje napięcie i gdy czasami przy takiej objętości komiksów zdarzało mi się czuć znurzenie tak tutaj apetyt poznawczy wzrastał z zeszytu na zeszyt do samego końca. Z oceną końcową wstrzymam się dopóki nie poznam całości ale na chwilę obecną :
Śpioszek > Criminal.
 Zastanawiam się też na ile odbiór byłby jeszcze przyjemniejszy jakbym znał Authority, niby scenarzysta napisał w posłowiu że nie ma takiej potrzeby ale pojawiający się  gdzieniegdzie dziwni kalesonierze sprawili że tytuł trafia do notatnika.
Miłej niedzieli,
Ave komiks!

Offline herman

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #603 dnia: Śr, 07 Luty 2024, 23:10:19 »
Małe podsumowanie stycznia.
Co do liczby to dobra forma - 25 komiksów przeczytanych, czyli typowa u mnie "górka" miesięcy zimowych.
Jednak co do jakości to przelicznik ilość vs. jakość wyszło słabo. Czytałem głównie krótkie komiksy z serii, ale przeważnie były to zawody.



Komiks miesiąca: To była wojna okopów - rodzynek w średniawym styczniu. Rewelacyjny komiks anty-wojenny, którego niektóre plansze mocno wryły się w pamięć. Tardi to wiadomo, uznana firma, ale tu stworzył coś ponadczasowego. Koniecznie, 9/10.

Wyróżnienie: Seria Zabij albo zgiń - solidny kryminał z lekkim wjazdem na strefę psychiczną. Ed Brubaker w dobrej formie - jak ktoś lubi ten gatunek to warto sprawdzić. Daję 7/10 zbiorczo.

Krzesło w piekle - monografia mojego ulubionego polskiego autora, Krzysztofa Gawronkiewicza. Dla fanów autora, 6/10.

Warte wspomnienia jest Asteriks: Galijskie początki - ciekawy album zbierający szorty, które ukwazywały się w gazetach /czasopismach. Spoko rzecz dla fanów serii .

 

Zawód miesiąca: Największy kasztan to Super Pan Owoc - Nicolas de Crécy bardzo mi udowadnia, że Dziadek Leon był jakimś genialnym objawieniem w jego karierze, a reszta publikacji jest niezbyt udana.
Ledwo doczytałem (chociaż to lekka rzecz) - 2/10.

Sięgnąłem też po Aquabluee, ale trąci to myszką i dziś to rzecz dla nastolatków - taki niezbyt dobrze starzejący się frankofon, którego dwa pierwsze tomy oceniam na 5/10.


Kłamstwo i jak to robimy - pretensjonalne nudy z gatunku "cierpię, bo nikogo nie znam i nikt mnie nie rozumie". Nie znoszę takich rzeczy, bo cierpią to dzieciaki na onkologii, a nie jakieś pretensjonalne parówy. Spoko oprawa graficzna więc 3/10.


Seria Thorgal - Kriss de Valnor
- zaczęło się fajnie, bo pierwsza częśc to spoko 6/10. Końcówkę ledwo dojechałem dając finałowemu odcinkowi 3/10. To już moje pożegnanie z Thorgalem, szkoda czasu na te serie poboczne.

Jeremiah - tomy od 12 do 14 to mega dołek tej nie najgorszej serii, ale chwilowo trudno się to czyta. Fabuły pisanie na kolanie, acz kreska wciąż dobra. Smutne 3-4/10 :(



« Ostatnia zmiana: Śr, 07 Luty 2024, 23:41:16 wysłana przez herman »

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #604 dnia: So, 17 Luty 2024, 14:42:17 »
 Podsumowanie stycznia, niezbyt wiele w tym miesiącu, odpoczywałem nieco po walce z ciężkimi tomami grudniowymi. UWAGA jak zwykle mogą pojawić się pewne SPOILERY!!!


  "Joker/Harley:Zabójczy Umysł" - Kami Garcia, Miko Suyanan, Jason Badower, Mike Mayhew. Na wstępie ostrzegam, że tym razem będzie bardziej spoilerowo niż zwykle, bo jakoś tak sporo niejasności widzę a jak to napiszę sam to może przepracuję w jakiś sposób temat, a może ktoś pomoże. Tym niemniej to jednak w gatunku do którego przynależy komiks (nie chodzi o superbohaterszczyznę) może spowodować, że sporo on może stracić ze swego czaru, toteż jeżeli kogokolwiek to interesuje to proponuję przeskoczyć do oceny odrazu a ta na ten moment w sumie nie wiem jaka jeszcze będzie, ale na bank dobra a jak nie to przejść do następnego tytułu. Z góry też przepraszam za używanie co chwilę słów Joker i Harley, ale inaczej się chyba nie da. W sumie nie pamiętam, dlaczego kupiłem ten komiks lubię postać Harley Quinn, ale nie na tyle, żeby kupować z nią komiksy chociaż doceniam (nie jestem pewien tego, może jest całkowicie na odwrót) jej drogę od roli zwykłego żartu lekko podszytego seksualnym kontekstem do roli femi-lesbo symbolu, znanego...no chyba na całym świecie. Jokera lubię pewnie jeszcze bardziej, ale raz nigdy nie był moim ulubionym przeciwnikiem Batmana (za to stanowi świetny materiał do tworzenia zapadających w pamięć kreacji ekranowych), dwa boję się ostatnio otwierać lodówkę. No nie wiem, tak czy siak miałem go na na półce bo miałem i na tym poprzestanę. Do rzeczy w każdym bądź razie, dostajemy tutaj splecione ze sobą originy dwóch tytułowych postaci, na tyle mocno odbiegające od ich standardowych wizerunków, że możemy uznać całość za elseworld. Harleen Quinzel (nie lubi tego nazwiska) poznajemy jako policyjną profilerkę psychologiczną pomagającą Gordonowi w sprawie dosyć makabrycznych śmierci w które to śledztwo jest zamieszana z powodów osobistych, ponieważ (chociaż nie ma na to jasnych a właściwie jakichkolwiek dowodów, ale to pewnie ta słynna kobieca intuicja) podejrzewa, że mogą być one powiązane z serią morderstw dokonanych przez nieznanego sprawcę ochrzczonego przez media jako "Joker" pięć lat wcześniej, podczas której jedną z ofiar była jej współlokatorka (kochanka? ciężko wywnioskować). Oczywiście czytelnik zdaje sobie sprawę, że za nową serię zbrodni odpowiada również Joker (bo inaczej nie byłoby historii), który na dodatek po tej dłuższej przerwie wyraźnie rozwinął skrzydła, więc wobec zamknięcia starego śledztwa z powodu braku jakichkolwiek tropów, nasza dzielna pani psycholog tudzież psycholożka lub psychologiczka postanawia wziąć sprawy w swoje własne ręce, tyle.
  Akcja opowieści jedzie dwoma torami czyli aktualne wydarzenia kontra retrospekcje (umieszczone w kilku różnych ramach czasowych i nie zawsze po kolei) i za każdy odpowiada inny rysownik (a nawet jeden więcej jest niż potrzeba) i dobrze zresztą bo to w elegancki sposób pozwala poukładać sobie fabułę. Co dosyć ciekawe zastosowano tutaj odwrotność schematu zwykle stosowanego w takich sytuacjach to co jest "teraz" jest czarno-białe to co "kiedyś" kolorowe. Za c-b rysunki odpowiada Miko Suyanan a jego ręczna robota wykonana za pomocą ołówka (chyba) i tuszu z okazyjnymi wstawkami koloru (wiadomo gdzie) w realistycznej i bardzo szczegółowej konwencji z pewnością zrobi wrażenie. Chociaż nie, aż tak wielkie jak pierwszy fragment retrospekcji przygotowany przez Mike'a Mayhew. Ogólnie nie jestem fanem ultra-realistycznego komiksu co oczywiście nie oznacza, że nie potrafię docenić pracy i umiejętności technicznych włożonych w coś takiego, ale tutaj mamy do czynienia z czymś doprawdy fantastycznym na dodatek Mayhew pokrył swoje dzieło jakimś rodzajem filtra mającego nadać rysunkom "filmowy" wygląd co w połączeniu z tym, że rysuje on krótkie sekwencje dziejące się w jednym miejscu i o jednym czasie sprawia, że bez problemu jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, że postacie w kadrach się poruszają. Niestety autorem historii przeszłości jest on tylko w pierwszych dwóch zeszytach, później miejsce za "sztalugą" przejmuje Jason Badower, który ze swoim najbardziej "komiksowym" stylem prezentuje się najmniej widowiskowo, i żeby nikt mnie źle nie zrozumiał, prezentuje on sam w sobie naprawdę dobry poziom, po prostu na tle kolegów wypada nieco blado. Ach żebym nie zapomniał, zobaczymy kilka rysunków Davida Macka mającego przedstawiać próbki artystycznych umiejętności Jokera (są świetne).
  Tak więc z czym mamy tu konkretnie do czynienia? Ano z kryminalnym thrillerem, który fabularnie sporo czerpie z "Siedem" Davida Finchera a pod względem rysu postaci z "Milczenia Owiec". Oczywiście fani ikonicznych wcieleń Harley i Jokera nie mają tutaj czego szukać, patrząc na nazwisko autorki a także na dmiący obecnie przynajmniej w zachodniej kulturze wiatr (trafnie dobrałem słowo) zmian, możemy się spodziewać pewnego kierunku rozwiązań fabularnych, więc pewnym jest że dostać musimy tutaj swego rodzaju treści girl-power. Tak więc mamy twardą i inteligentną policjantkę, bez młotka, dowcipów oraz arlekinowego wizażu i w pewien sposób rozumiem do czego dążyła Kami Garcia. A mianowicie zestawia ze sobą dwie tytułowe postacie, akcentując ich wyjątkowe podobieństwo. Obydwoje ponadprzeciętnie inteligentni, lekko introwertyczni, ani nie mający, ani nie szukający autorytetów, obydwoje maltretowani zarówno fizycznie jak i psychicznie w dzieciństwie. Tutaj różnica, bo o ile Joker pochodzi ze średniej niższej klasy po śmierci matki stoczonej równią pochyłą w dół prosto w objęcia patologii totalnej to Harley to córka jednego z "najlepszych domów" Gotham a powody jej katowania przez rodzicielkę mogą być całkiem ciekawe dla każdego domorosłego psychologa. No to więc dlaczego jedno zostało policjantką a drugie seryjnym zabójcą? A bo jedno to kobieta a drugie mężczyzna? No to tylko domysł bo odpowiedzi żadnej nie dostaniemy i tutaj mamy chyba najsłabszy punkt tego komiksu czyli kreację Jokera. I chodzi mi tutaj bardziej o jego psychologiczną podkładkę, bo powiedzmy taki bardziej "fizyczny" image jest moim zdaniem w swojej odmienności od przyjętego kanonu jak najbardziej trafiony w punkt. Mamy tutaj do czynienia z młodym chłopakiem o w sumie dosyć przyjemnej powierzchowności, pomijając praktycznie kompletny brak uśmiechu na twarzy (nareszcie) wzorowanym na Hannibalu Lecterze, miłośniku sztuk wszelakich, niewątpliwie popijającego Chablis rocznik któryś tam przy lekturze "Raju Utraconego" Miltona. Na dodatek w przeciwieństwie do znanego z komiksów regularnej serii kompletnie zdyscyplinowanego i działającego w/g pewnych, sobie samemu ułożonych schematów. Bardzo fajne jest naprawdę niepokojące wrażenie zwłaszcza przy tych realistycznych rysunkach jakie sprawia sam jego wygląd. Gość nawet pomimo tego jednak absurdalnego makijażu, wygląda zaskakująco normalnie spacerując ulicami Miasta Zbrodni (ktokolwiek interesuje się tematem, lub widział jakiekolwiek reportaże czy chociażby filmiki nagrywane na ulicach amerykańskich miast, ten zdaje sobie sprawę, że ktoś wyglądający jak zabójczy klaun nawet w realu nie będzie największym dziwakiem na kamerowanej ulicy, prawdopodobnie nie zmieści się nawet w pierwszej piątce takich), zresztą większość jego zachowań jest zaskakująco normalna co biorąc pod uwagę że wiemy przecież jak bardzo on jest nienormalny potęguje tylko wrażenie niepokoju jakie ta postać roztacza. Na dodatek w opozycji do swoich poprzednich wcieleń najczęściej koślawego dziwoląga, dba nie tylko o ducha, ale i również o ciało jak sam twierdząc regularnie ćwicząc. Zresztą to jeden z niewielu momentów w którym Garcia odpuszcza sobie woman-power przy bezpośrednim spotkaniu Harley wyraźnie przerażona waży każde słowo, aby go nie rozwścieczyć bo wie, że fizycznego starcia nie ma szans wygrać. No i tu wszystko gra i buczy, tylko na dobrą sprawę dalej nie bardzo wiadomo dlaczego on zabija. No dobra może i pierwsza jego seria ma jakieś wytłumaczenie, nawet są jego porównania do Batmana-mściciela (fatalnie przestrzelone moim zdaniem) ale o co chodzi w drugiej kompletnie nie mam pojęcia. Tzn. od pewnego momentu w sumie mam, zgodnie z obowiązującymi standardami to nie Harlejka biega z Jokerem bo jakże to tak silna i niezależna kobieta? W tej wersji to on biega za nią. No i właśnie tutaj mamy ten największy minus, wszelkie niejasności dałoby się wytłumaczyć wpływem ich relacji na siebie, tyle że ta dwójka ma oprócz przeszłości bardzo mało punktów stycznych ze sobą. W jej przypadku rozwój osobisty bez niego można od biedy wytłumaczyć, skoro Harley nie może się podniecać osobowością Jokera bo jest kim jest czyli silnąblablabla to można to wszystko oprzeć na jej obsesji w temacie samego odkrycia prawdy i wymierzenia sprawiedliwości, która to obsesja prowadzi ją coraz bardziej w głąb króliczej nory powodując podejmowanie coraz bardziej irracjonalnych decyzji i coraz bardziej przybliżając do najbardziej znanej (przynajmniej jakiś czas temu) postaci czyli wariatki z młotkiem. Tyle, ze w jego przypadku to nie działa. Joker, który identycznie jak protagonistka coraz bardziej pogrąża się w mroku, dokonując coraz bardziej makabryczniejszych zbrodni zaczyna postępować tak z powodu (prawdopodobnie) rosnącej fascynacji policjantką i to można zrozumieć, w podobnym wieku, godni siebie rywale intelektualni, on przystojniak ona lasencja, tyle że nie bardzo to jest pokazane na kartach komiksu. Oni praktycznie nie mają ze sobą żadnych interakcji na tych 300 stronach, jest w/w rozmowa w jej mieszkaniu, jest scena w więzieniu nawiązująca do filmu Nolana-komiksu Moore'a i w sumie tyle. Czego chce dokonać antagonista? Ano klasycznie dla tej dwójki On chce Ją przemienić na swój obraz i podobieństwo, Hannibal chce namieszać w głowie Clarice. Dlaczego dowiadujemy się tego dopiero w czasie wielkiego finału, bo nic wcześniej nie wskazuje na takie rozwiązanie fabularne oraz kiedy i jak zamierzał tego dokonać jest słodką tajemnicą Garcii. Autorka przechwala się współpracą z jakimś rzeczywistym specjalistą (jest podane kto, ale ani pamiętam, ani znam) od seryjnych morderców, nie jestem jakimkolwiek specjalistą w tej dziedzinie, ale pierwsze słyszę o seryjnym mordercy który zmienia nie tylko modus operandi, ale i "grupę docelową" swoich ofiar, mamy za to garść profili psychologicznych, opinii szpitalnych, raportów koronera, wycinków z gazet i tym podobnych dupereli, które owszem i nieco nasycają klimat, ale o wiele przydatniejsze byłoby zapełnienie ich miejsca normalną historią, bo to tak wygląda jakby ze dwóch zeszytów w środku brakowało. Przechodzimy nareszcie do finału. Czy ktoś się spodziewał, że będzie kiepski? No po tych moich narzekaniach to powinien każdy. O oczywistej, oczywistości czyli cudownym wytypowaniu miejsca kolejnego ataku nie trzeba nawet wspominać, natomiast biorąc pod uwagę podobieństwo (nawet więcej) fabuły do filmu "Siedem", zakończenie zostało położone. Harley oczywiście dopada w końcu Jokera i zamiast rozwalić głowę klaunowi na oczach policji i ostatecznie zniszczyć sobie życie wzorem oryginału, lub ewentualnie zrobić to bez świadków i dokończyć metamorfozę w podobieństwie do oryginału numer dwa, to daje się powstrzymać Gordonowi. No cóż jestem w stanie zrozumieć, że autorka chciała pokazać że Harley to jednak ta "lepsza", lub bardziej że stała w rozkroku pomiędzy napisaniem naprawdę dobrego zakończenia a pozostawieniem sobie otwartej furtki dla ewentualnej kontynuacji w razie gdyby temat "zażarł" jak Seanowi Murphy'emu, tyle że skoro mamy Gotham bez Batmana (na jednym kadrze pojawia się w retrospekcji "na żywo", dwa razy w telewizorze z komentarzem, że od dłuższego czasu się nie pokazuje i ktokolwiek widział, ktokolwiek wie), więc tym bardziej jestem w stanie wyobrazić sobie Gotham bez Jokera. Coś tam później jest jeszcze o tygrysach na które zamierza polować i złożenie wypowiedzenia dla pracy w policji, ale w świetle tego wielkiego uniku odpowiedzialności na koniec, brzmi to średnio wiarygodnie. Narzekam i narzekam, czy są w komiksie błędy logiczne a także w konstrukcji psychologicznej postaci (przynajmniej moim zdaniem), są. Czy bardzo wysoka dawka makabreski umieszczona na kadrach nie jest przypadkiem lekką pokazówką? No trochę jest. Czy bazuje na stereotypowych zagraniach naciągających całość momentami do granicy banału? A i owszem. W końcu czy komiks wykorzystuje w pełni potencjał, który wyraźnie w nim tkwi? No z pewnością nie. Ale ma za to dwie niezaprzeczalne zalety, które sprawiają że byłem w stanie przymknąć oko na wcale nie takie drobne niedoskonałości. Jeden, wciąga jak cholera. Poważnie napisałbym, że dawno nie wkręciłem się tak w lekturę, ale bym skłamał bo jestem całkiem świeżo po "Siedmiu Żołnierzach" przecież, ale wciągnąłem całość w jedno wolne popołudnie a koniec, końców to chyba jest najważniejsze. Dwa, jest to jednak coś innego, niż to do czego przyzwyczailiśmy się czytając komiksy z tego gatunku. Nastrojowa opowieść w stylu "true crime" z przebierańcami umieszczonymi gdzieś w dalekim tle (oprócz Batmana, aby przypomnieć, że to Gotham pojawią się jeszcze Firefly i Zsasz, obydwaj również w nieco odmiennych wersjach i obydwaj również trafieni pod względem koncepcji), która na dobry sposób poradziłaby sobie podmieniając bohaterów na innych. To jest oczywisty dowód, że może i trafione mniej lub bardziej, ale cały czas jest miejsce w tym gatunku na projekty typu Vertigo-DC Black Label w którym twórcy będą mogli opowiadać swoje historie nie oglądając się na zgodność z całym lore czy bez większości ograniczeń wiekowych (Marvelu do dzieła, ale nie tobie przecież Disney krew pompuje). Ach jest jeszcze trzecia zaleta, oczywiście oprawa graficzna (mocno powiększony format, odchodzący od standardowych proporcji). No, nic starczy tego dobrego, gwarancji że się spodoba nie daję, ale niezdecydowanych zdecydowanie zachęcam zwłaszcza jeżeli tak jak ja lubią alternatywne historie. Ocena -8/10.


  "Doktor Strange tomy 3,4" - autorzy różni. Powiedzmy, że z uwagi na numerację tomów kontynuacja serii Jasona Aarona. Tom trzeci zaczyna się od czterozeszytowej historyjki stanowiącej zdaje się jakieś odpryski Secret Empire, albowiem w poczytamy o niej o Baronie Mordo spuszczonym ze smyczy przez Kapitana Amerykę-Hydrę aby pastwić się nad Manhattanem. Naprzeciwko niego stanie dosyć dziwna grupa złożona ze Strange'a, Spider Woman, Bena Uricha i Kingpina. Także dostaniemy całe cztery zeszyty bezsensownego lania się po mordach i strzelania laserami z wiadomokąd, co kompletnie znudziło mnie już w połowie pierwszego zeszytu a na dodatek w starające się być zabawne co "o dziwo" się nie udaje co tylko dopełnia przygnębiający obraz tego rachitycznego "dziełka". Poziom tego bloku jest tak niski, że aż zerknąłem na początek aby zobaczyć cóż to za "talenciak" za to odpowiada. Scenarzystą jest Dennis Hopeless a "nazwisko to by się nawet zgadzało" to jedyne co mi na myśl przyszło. Za to rysunki Niko Henrichona cokolwiek bywające nieco groteskowo przerysowane ujdą w tłoku.  Dalej dostaniemy dwa zeszyty autorstwa Johna Barbera, pierwszy z rysunkami Javiera Tartaglii i Juana Frigeri, którzy na zmianę rysują raz teraźniejszość, raz przeszłość w której komiks nabiera wyglądu jakiegoś klasyka z lat 70-tych (w niespecjalnie udany sposób dodajmy), przy okazji okazało się, że Zelma Stanton to jakaś murzynka lub mulatka podczas gdy u Bachalo prędzej bym powiedział, że to jakaś Portorykanka, jakoś tak bardzo zmienia wygląd. Fabularnie kręci się ten zeszyt wokół kolejnego trupa wypadającego z szafy Dr. Strange, no fajnie ale przed chwilą Aaron napisał o tym całą serię więc entuzjazmu to nie wzbudza specjalnego, chociaż przy poprzedniej historyjce to wydaje się niemalże bardzo dobre. Kolejny zeszyt to znowu mordobicie pozbawione fabuły, aczkolwiek nieco klimatycznie będzie bardziej bo w starożytnych lochach z duchami jakiejś drużyny rodem z gier RPG, rysuje znowu Henrichon a Zelma po raz kolejny zmienia image. W ten sposób przeczytałem ponad połowę tomu nr. 3 i zacząłem się zastanawiać "po kiego grzyba ja wydaję pieniądze na te bzdety?", to jakieś kompletne zapchajdziury, które zostały napisane na kolanie tylko dlatego, że Marvel chyba nie wiedział co ma z serią zrobić i komu ją dać a nie chciał jej przerywać bo się nieźle sprzedawała. No i prawdopodobnie tak było, ale nic to bo o to wjechał właśnie kolejny autor, który miał się zaczepić do tytułu na dłużej czyli Donny Cates. Jego wizja przygód Dr. Strange jest bezpośrednią kontynuacją pracy Jasona Aarona i rozpoczyna się nader ciekawie bo o to dowiedziałem się, że Stephen nie jest już ziemskim mistrzem magii a został nim ku zdziwieniu wszystkich Loki Laufeyson. Arogancki chirurg po zdaniu obowiązków obrońcy tej planety zajmuje się leczeniem zwierząt, ale nie ma się co oszukiwać, życie na emeryturze bardzo szybko mu się znudzi a Stephen Strange mimo, że przebył bardzo długą drogę od tego dupka którym był, zanim nie odkrył drugiej strony lustra to kilka cech osobowości z tamtych czasów mu zostało, przede wszystkim to, że nie lubi być numerem dwa. Streszczać dalej nie będę, ale historyjka jest naprawdę dobra a pióro Catesa jeszcze lepsze, komiks napisany jest z fantazją, polotem i lekkością, której tak często brakuje w dzisiejszym Marvelu. Loki zdaje się faktycznie chce być tym dobrym, ale dalej zachowuje się jak Loki a ja w końcu dowiedziałem się co to jest to Vishanti na które Strange się często zaklina. Wspominałem wcześniej przy okazji poprzedniej serii, że nie do końca przekonała mnie tajemnica piwnicy przy Bleecker Street przedstawiona przez Aarona i przy lekturze tego albumu miałem tę satysfakcję, że Catesowi chyba też nie do końca się spodobała, bo przepisał ją nieco. Nie będę oceniał czy jest to mądrzejsze, ale za to napewno fajniejsze. Koniec, końców Stragne odzyska własną pozycję, na Ziemię powróci magia a Zelma (która znowu jest czarna, mogliby jakieś zebranie zrobić i ostatecznie to ustalić, rysuje ją Jordie Bellaire taki mniej więcej standard dzisiejszego komiksu Marvela nie przeszkadza, ale na żadnym kadrze się nie zatrzymamy) obrażona opuści naszego bohatera (nic dziwnego ile ten facet jeszcze różnych myków odwalił?).
  Tom czwarty nie rozpoczyna się od kolejnych numerów regularnej serii tylko od mini-eventu "Damnation" pisanego znowu przez Catesa tym razem do spółki z Nickiem Spencerem. I zaczyna się dosyć dziwnie, bo oto do Las Vegas zniszczonego przez Hydrę (czyli pewnie przez Kapa) przybywają Avengers razem z doktorkiem, aby pomóc miasto podnieść z gruzów, gdzie tytułowy bohater zbytnio weźmie sobie do serca to zadanie i chcąc pewnie pochwalić się swoją jeszcze potężniejszą niż wcześniej mocą oraz tym że udało się przywrócić magię, odbuduje wszystko jednym zaklęciem. Rozumiem ludzi, którzy cenią w komiksach superhero rozwój bohaterów, ja osobiście nie przykładam do tego specjalnej wagi stawiając raczej na historię, jak dla mnie Flash dalej może kopać po tyłku na korytarzach liceum Petera o ile ktoś będzie potrafił to dobrze napisać. Tyle, że nawet ja uznałem to za dziwne bo właśnie skończył się wcześniej cały run tłukący o tym, że każda magia ma swoją cenę a Strange jakby doznając amnezji, nie dość, że podnosi całe miasto z gruzów to wskrzesza tysiące zabitych. No i ku swojemu zdziwieniu jego chwila triumfu okazuje się naprawdę tylko chwilą bo szybciutko przekonuje się...że każda magia ma swoją cenę. Razem ze wszystkimi zmartwychwstałymi i odnowionymi budynkami w Las Vegas pojawia się kasyno zarządzane przez Mefista, czyli swoista ambasada piekła na Ziemi. Dyrektor nowo utworzonej placówki, szybciutko zaczyna ściągać dusze grzeszników na powrót pod swoją pieczę a, że ciężko znaleźć ludzi bez grzechu a napewno nie należą do takich ani Avengers ani Strange zostaną oni przemienieni w wojowników piekła pod postacią Duchów Zemsty a całe Las Vegas w strefę "no go" na wzór pewnych części Sztokholmu z opcją na rozszerzenie strefy wpływów. W tym momencie do akcji wkroczy Wong, który co prawda już od dawna miał na pieńku ze swoim byłym szefem, ale to facet, który nie zostawi przyjaciela nawet byłego w potrzebie. Więcej to facet, który już wymyślił plan na podobną ewentualność a planem tym jest wystawienie przeciwko szatańskiemu spiskowi grupy odpowiednio dobranych powiedzmy, że bohaterów którzy to z różnych powodów aczkolwiek napewno nie z tych iż są chodzącymi świętymi są odporni na działanie piekielnych mocy, czyli nowe wcielenie Synów (i Córek) Nocy. Ze składu znanego weteranom pozostali Johnny Blaze i Blade, reszta dobrana jest dosyć zaskakująco, a ich obecność najczęściej jest spowodowana tym, że można na ich temat wymyślić nieskończoną ilość wiców, bo właściwie na tym tylko i wyłącznie polega ten event na bijatyce i na żartach.  Tyle, że w przeciwieństwie do żeby zbyt daleko nie wracać powiedzmy do tomu trzeciego raz, że bijatyki są fajne, dwa żarty chociaż sporo z nich przypomina z grubsza standardowy marvelowski suchar, autentycznie chociaż na ten nieco denny sposób zabawne. (Nie)poważnie widać, że obydwaj panowie autorzy to przedni kawalarze i niewątpliwie doskonale się bawili wymyślając te teksty, a ja bawiłem się na równi z nimi czytając je (jeżeli kogoś, chociażby odrobinę nie rozbawiła dajmy na to ta końcowa scena z Thor i Elsą to stawiam piwo). Za rysunki odpowiadają Rod Reis (ten to raczej maluje niż rysuje), z całkiem przyjemnymi pracami chociaż nie jest to jakiś poziom mistrzowski, oraz i tu uwaga, uwaga...nasz rodak Szymon Kudrański, którego rysunki może i momentami nieporadne zwłaszcza przy rysowaniu twarzy (niektórych, nie wszystkich ale taki Wong - dziecka z takim wyglądem nie pokochałaby nawet matka) czy scen akcji (znowu Wong i jego kopniak, kompletny koszmarek graficzny), ale ogólnie rzecz biorąc mają swój własny autorski sznyt (następnym razem raczej rozpoznam nazwisko) i potrafią być interesujące. Wiadomym jest, że Mefisto w końcu dostanie wciry, nowym szefem piekła zostanie Johnny a my przechodzimy do kolejnego rozdziału, którym okażą się...tie-iny. Czy ktoś lubi czytać dodatkowo co się działo pomiędzy kartkami pierwszorzędnej historii? No ja akurat nie. Pierwsze cztery zeszyty to powrót do podstawowej serii co śmieszniejsze bez żadnego vol czyli powrót do numeracji z czasów Stana Lee autorstwa dalej Donny'ego Catesa o tym co porabiała wyrwana z ciała dusza Sorcerer Supreme podczas piekielnego zamieszania. Niestety nie jest to z pewnością poziom tego co wcześniej było, ale cały czas pcha do przodu historię Stephena do przodu więc powiedzmy, że ujdzie. Niestety nie da się tego powiedzieć o całej reszcie tie-iny Ghost Ridera i Iron Fista są w najlepszym wypadku przeciętne a na dodatek potrzebne jak druga dziura w tyłku, chociaż szczytem będzie tutaj dwu-zeszytowy Ben Reilly pisany przez samego Petera Davida, który pojawił się w evencie nie wiadomo po co, bo właściwie nic nie robił a po przeczytaniu tej historii jaka była jego rola, dalej mnie nie oświeciło. No i ostatni pożegnalny zeszyt dla całego runu Catesa czyli fantastyczny występ tria Strange-Zelma-Spider-Man (wiem brzmi nieco dziwnie) w cudownej oprawie graficznej będącej wypadkową Corbena i Bisleya autorstwa Frazera Irvinga, którym się ostatnio jarałem przy okazji lektury "Siedmiu Żołnierzy". Bohater poprawia nieco mocno schłodzone stosunki ze swoją byłą asystentką, nareszcie bierze kąpiel (Jason Aaron też to wałkował, Dr. Strange się nie myje!!!), goli tę menelską brodę pozostawiając klasyczny i kozacko-elgancki wąs oraz po raz pierwszy zasypia z nadzieją na przyjemne sny. Koniec, czekamy na nowe otwarcie, nowego autora. Nie będę więcej przeciągał, to co pisze Donny Cates jest conajmniej bardzo dobrej jakości, to świetna i bardzo wyluzowana, ale w żaden sposób nie sztuczna seria. Problem w tym, że staż autora w tym tytule a dostajemy dwa w sumie całkiem spore tomy w większości wypełnione marnej jakości zapychaczami, toteż miałem spory ból głowy z oceną. Natomiast przeważyła jednak opcja bardziej pozytywna, bo mimo iż tylko fragmentami to podstawa jest naprawdę przednia. Ocena -7/10.


  "Howard Flynn" - Yves Duval, William Vance. Zbiorcze wydanie przygód dzielnego oficera Marynarki Jej Królewskiej Mości drukowanych w magazynie "Tintin" w latach 64-70 z rysunkami autorstwa jednej z legend europejskiego komiksu. Album składa się z dwóch nieco dłuższych przygód, narysowanych jako pierwsze (wszystko drukowane w odcinkach), kilku krótszych, niekiedy kilkustronicowych komiksów oraz dwóch ilustrowanych opowiadań. Akcja rozpoczyna się u schyłku XVIII wieku, czyli okresie w którym złote czasy piractwa odeszły już w zapomnienie, ale autorom zdaje się to nie przeszkadzać, bo tutaj piraci hulają gdzie dusza zapragnie. A więc oto i tytułowy Howard Flynn w przyszłości Lord po ojcu, świeżo upieczony porucznik brytyjskiej marynarki (który na koniec dotrze do funkcji "zaufanego" Admiralicji do zadań nadzwyczajnej wagi), zgodnie ze standardami obowiązującymi wtedy w komiksie młodzieżowym, postać kompletnie jednowymiarowa odważny, inteligentny, niezłomny, uczciwy, przystojny itd.itp. ogólnie taki och-ach, którego marynarską karierę prześledzimy od momentu pierwszego zamustrowania na statku "Achilleus" jako zastępca kapitana. Początek jest naprawdę całkiem obiecujący, taki trochę w klimatach "Buntu na Bounty", ale niestety później na stronice wkrada się kryminalno-sensacyjna kompletnie absurdalna intryga (ja wiem, że to komiks dla młodego czytelnika był, ale chyba nawet w wieku 12 lat uznałbym to za niespecjalnie sensowne) i czar nieco pryska. Dalej raczej standardy historii awanturniczo-kostiumowej, napady, zajazdy, pościgi, wyścigi etc nie nazwałbym tego jakąś epokową produkcją, poziom dwóch opowiadań bardzo średni, pierwsze pirackie nawet przyjemne w lekturze, za to drugie wyjątkowo naiwne i marnej jakości, odnoszę wrażenie że i ja bym coś takiego potrafił napisać. Howard Flynn dla Vance'a był właściwie pierwszym komiksem, który on rysował więc jeżeli ktoś się spodziewa wrażeń wizualnych rodem z XIII to może się rozczarować. O pierwszej historii to gdybym nie miał na okładce napisane to bym raczej nie powiedział że jest ona dziełem belgijskiego rysownika, co oczywiście nie znaczy że źle to wygląda bo już tutaj widać odzywający się talent, to po prostu pierwsze kroki. Ciężko za to nie zauważyć jak błyskawicznie Vance rozwinął swój talent, z historyjki na historyjkę poziom rysunków rośnie w geometrycznym tempie i te późniejsze naprawdę potrafią zachwycić (z tym że lepiej wyglądają chyba bez kolorów, moim faworytem czarno-biały "Zdrajca puka o północy"). Dzieło dwóch artystów bardzo znanych, no ale właśnie tu leży pies pogrzebany to są właściwie ich początki i o ile rysunki można uznać, że się bronią tak ze scenariuszami nie jest aż tak kolorowo. Dubal całkiem nieźle panuje nad materią komiksowego rzemiosła, nie przytłacza zbytnią ilością tekstu ani nie zarzuca czytającego pokaźną ilością ramek opisujących to co znajduje się na rysunku. Ma za to wyraźne problemy z epizodycznością wymuszoną przez pierwotny sposób ukazywania się tych prac a także z przedstawieniem związków przyczynowo-skutkowych. Potrafiłem pogubić się nawet w prostych historyjkach na kilka stron, które były zbyt proste i zbyt skrótowo napisane, aby się domyślić dlaczego jakieś postacie postępują tak a nie inaczej. Kompletnym kuriozum jest tutaj ostatnia nowelka "Tygrysi pazur" w którym zamaskowany złoczyńca, manipulator na wielką skalę pragnący zawładnąć światem, żywcem wyjęty z Jamesa Bonda, przy ujawnieniu swojej tożsamości okazuje się nie spodziewanym odbiciem czarnego charakteru rodem ze Scooby Doo, tylko...jakimś kolesiem. Dla fanów Vance'a to napewno, fani marynistyki też nie mają jakiegoś wielkiego wyboru więc powinni się zapoznać. Ale jak ktoś szuka czego lepszego w tym temacie to zdecydowanie bardziej "Zakazany Port" a i fani staroci znajdą sporo ciekawszych tytułów na naszym rynku. W sumie przyjemne i nie przynudza, ale patrząc na duże nazwiska to raczej rozczarowanie. Ocena -6/10.

Offline Nawimar III

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #605 dnia: Cz, 29 Luty 2024, 23:11:53 »
Luty

Podróż do wnętrza Ziemi – z współczesnej perspektywy opowieść o przemierzaniu podziemnych krain z oceanami oraz fauną i florą znaną z zapisów kopalnych zapewne nie wyda się przesadnie porywająca. Trzeba jednak wprost przyznać, że pierwowzór literacki utworu, który posłużył za kanwę tej adaptacji, okazał się zaczątkiem dla osobnego nurtu fantastyki, rozwijanego przez takich twórców jak Arthur Conan Doyle („Zaginiony świat”), Edgar Rice Burrougs (cykl „Pellucidar”) i Mike Grell („Warlord”). Swoje robią też urokliwe rysunki, wolne od tablecianej sztuczności.
 
The Adventures of Superman nr 431 - tym razem Jerry Ordway rozrysował jedynie kompozycje okładkową, choć przyznać trzeba, że ta jawi się wręcz ikonicznie. Warstwę plastyczną tegoż epizodu wziął natomiast na siebie dobrze znany czytelnikom oferty TM- Semic Erik Larsen. Stąd to jemu dane było nadać formę nowemu adwersarzowi Człowieka ze Stali. Ponadto Lois Lane zdążyła się zorientować, że nie ma już wyłączności na umizgi Clarka. A zatem równowaga pomiędzy perypetiami rzeczonego jako najbardziej wielbionego herosa, a jego życiem po ,,cywilnemu” została umiejętnie zachowana.
 
Firestorm nr 58 - John Ostrander ponownie odnajduje się w roli scenarzysty tej serii i z miejsca daje się odczuć zdynamizowanie tempa akcji. Nieprzypadkowo dają o sobie również znać echa powstałych przy jego walnym udziale ,,Legend”. Przy okazji nie omieszkał on sięgnąć po jednego z dawnych przeciwników Supermana, stosownie go ,,remasterując”. Przy czym na finał tej fabuły będzie trzeba poczekać co najmniej do kolejnego epizodu.
 
Marvel Origins t.28: Iron Man 4 - są takie momenty, że trudno się zorientować czy mamy do czynienia faktycznie z superbohaterską produkcją czy też z romansem na modłę tych, które w toku lat 50. okazały się jednymi z najchętniej nabywanych komiksowych tytułów. To oczywiście trochę żart, bo zasadniczym ,,tranzystorem napędowym” zebranych tu opowieści są zmagania Tony’ego Starka z kolejnymi, obowiązkowo mocno nań zapieklonymi, adwersarzami. Jakby mimochodem z przyłbicy Iron Mana znikają staroświeckie nity i tym samym ,,Żelazny Człowiek” zyskuje swój wizerunek, który bez zmian przetrwa aż do czasów opowieści ,,Armor Wars” (przełom lat 1987/1988). Do tego pierwsza z opowieści tego tomu zapewne mocno zainspirowała twórców scenariusza filmu ,,Iron Man 3”. 

Smerfopolicjanci – kolejna przypowiastka de facto odnosząca się do naszej rzeczywistości. Tym razem padło na zagadnienie utrzymania ładu społecznego za pomocą specjalnie do tego sformowanych służb porządkowych. Jak zapewne nietrudno się domyślić autorska spółka przybliżyła w powstałym za ich sprawą utworze zarówno blaski jak i cienie tego zjawiska.

Major Hubal – bardzo cieszy okoliczność, że Tomasz Kleszcz (m.in. „Kamień Przeznaczenia”) na komiksowej niwie pozostaje niezmiennie aktywny. Niniejsza realizacja. powstała we współpracy z Bartłomiejem Kluską, jest tego właśnie przejawem. Konkretna i klarowana produkcja przybliżająca losy najbardziej znanego przedstawiciela partyzantki powrześniowej w osobie majora Henryka Dobrzańskiego „Hubala”. Dobrze, że pamięć o tym wyjątkowym człowieku znalazła swój przejaw także w formie komiksu.
 
Bohaterowie i Złoczyńcy. Legenda Aquamana – propozycja tzw. nowego początku dla postaci niesłusznie niedocenianej, która to oferta się nie przyjęła. Z jednej strony dobrze, bo szansę na realizacje swojej wizji otrzymał Peter David, dzięki czemu światło dzienne ujrzały znakomite „Kroniki Atlantydy”. Z drugiej strony pieczołowicie zilustrowana wizja okupowanego władztwa Aquamana w wymiarze czysto rozrywkowym również miała swój urok. Jedno jest pewne: jeśli nie przejawia się alergii na superbohaterskie produkcje doby lat 80., a przy tym nie oczekuje się „dekonstrukcji superbohaterskiego mitu”, to o jakości tej opowieści warto przekonać się samemu.
 
Najemnik t.10 – kolejny przejaw talentu i pracowitości iberyjskiego mistrza. Tym razem w formule zbioru opowieści z gigantami jako tematem wiodącym. Osobiście niezmiennie jestem w tę serię zapatrzony i jedyne co mi w niej przeszkadza to okoliczność, że przed nami już tylko trzy spotkania z Najemnikiem. Ponadto jak zwykle bardzo ciekawie jawią się informacje zawarte w dodatku uzupełniającym także ten album.
 
The Adventures of Superman nr 432
- tym razem zadanie dla Supermana sprowadzone zostaje ku mrocznym zaułkom, których widać nie brakuje również w na ogół upajającym optymizmem Metropolis. W nich zaś koczują młodociane gangi. O zgrozo coraz liczniejsze i dysponujące profesjonalnym wyszkoleniem w zakresie krzywdzenia bliźnich. Odpowiedź na pytanie kto za tym procederem stoi usiłuje odnaleźć mistrzyni pakowania się w kłopoty w osobie Lois Lane oraz wychowawca młodzieży z problemami Jose Delgado. Sprawnie prowadzona, gęsta i dobrze rokująca na dalszy jej rozwój fabuła.
 
Reckless t.3 - pomimo mego zamiłowania do wszelkich przejawów twórczości Eda Brubakera i Seana Phillipsa tym razem ma się wrażenie rozpoznawania projektu ciągniętego na siłę, bez polotu z którym mamy do czynienia w takich realizacjach jak ,,Fatale” i ,,Criminal”. Nie sposób mówić o tzw. wtopie, ale też i na porywającą lekturę w tym przypadku nie ma co liczyć.
 
Firestorm nr 59 - dokończenie konfrontacji z Pasożytem upływa stosownie ekscytująco, aczkolwiek ma się wrażenie, że Rafael Kayanan i Pat Broderick (tj. wcześniejsi twórcy warstwy plastycznej tej serii) poradziliby sobie z jej ujęciem w kadr znacznie lepiej niż ich następca Joe J. Brozowski.
 
Conan: Bitwa o Wężową Koronę – ciekawostka, bez której wielbiciele mocarnego Barbarzyńcy spokojnie mogliby się obejść. A jednak jako niezobowiązująca rozrywka, za której sprawą rzeczony zyskuje okazje do odwiedzenia skądinąd dobrze znanych lokalizacji ma to przysłowiowe ręce i nogi. Do tego przyswaja się to błyskawicznie, niczym emocjonujące (acz nieszczególnie ambitne) opowiadania z groszowych magazynów okresu tzw. pulpy.
 
Marvel Origins t.29: Avengers 3 - masa mordobicia z zajadłymi adwersarzami oraz wielkie zmiany w składzie drużyny. Krótko pisząc dzień jak co dzień w Domu Pomysłów. Zmiana nastąpiła również na stanowisku rysownika, które to miejsce zajął znany z przygód Iron Mama Don Heck. Ogólnie ów twórca z powodzeniem odnalazł się w tej roli, aczkolwiek chwilowy powrót Jacka Kirby'ego w ostatnim z zebranych tu epizodów mocno cieszy.
 
The Adventures of Superman nr 433 - kłopotów z młodocianymi i podejrzanie dobrze wyszkolonymi gangami ciąg dalszy. Sprawa tym bardziej jest delikatna, że trudno bohaterowi tej serii ot tak użyć swoich mocy przeciwko dzieciom. Równocześnie Lex Luthor puszy się ile wlezie jako tzw. filantrop, a bohaterowie drugiego planu (w tym zwłaszcza Jerry White i Jose Delgado) zyskują na charakterologicznej wyrazistości. Najbardziej jednak cieszy zapowiedź kolejnego epizodu w którym pojawić ma się jedna z najciekawszych osobowości mitologii Supermana tamtych czasów.   
 
Luc Orient t.5 - konkluzja klasycznej europejskiej serii SF zapewne nie wszystkich czytelników przekona; choćby z tego względu, że już w momencie jej realizacji twórcy tego przedsięwzięcia całkowicie zamierzenie sięgali po motywy i rekwizytorium rodem z zamierzchłej już wówczas Złotej Ery science fiction. Ta jednak grupa odbiorców, która ceni sobie zarówno klasykę komiksu jak i fantastyki, z dużym prawdopodobieństwem będzie usatysfakcjonowana. Ogólnie dobrze się stało, że nareszcie doczekaliśmy się pełnej polskiej edycji tej serii.
 
Firestorm nr 60 - wygląda na to, że John Ostrander na dobre przejął tworzenie fabuł na potrzeby niniejszego tytułu. Tym razem pozwolił on sobie na przesunięcie akcentów z superbohaterskiej nawalanki (oczywiście tymczasowo) na psychologiczną sferę obu pierwszoplanowych bohaterów. Okazało się to trafnym posunięciem, urozmaicającym proces rozwoju zarówno wspomnianych postaci, jak i wybranych osobowości dalszego planu.
 
Operacja ,,Dorsze”
- mało znany epizod z dziejów polskiej konspiracji, klarownie i kompetentnie ujęty przez duet sprawdzony przy okazji albumu ,,Major Hubal", tj. Bartłomieja Kluskę (scenariusz) i Tomasza Kleszcza (rysunki). Realizacja zdecydowania warta anglojęzycznej wersji. W końcu w ramach przybliżonego tu przedsięwzięcia nasi ryzykowali za wolność i życie m.in. angielskich jeńców wojennych.

The Adventures of Superman nr 434
- mocne wejście jednej z moich ulubionych osobowości uniwersum Człowieka ze Stali z czasów publikowania poświęconego mu tytułu przez TM-Semic. Gwoli ścisłości ,,cywilne” alter ego Gangbustera (bo to o nim mowa) w osobie Jose Delgado gości na łamach tej serii już od kilku epizodów. Jednak jego dotychczasowe metody wychowawcze nie na wiele się widać zdały i stąd zmuszony był on zdecydować się na bardziej ,,twardą" metodykę. Krótko pisząc rozwój tej serii niezmiennie jawi się obiecująco.

Firestorm nr 61 - tak to już bywa, gdy nie bierze się przykładu z Vigilante’a oraz ,,Franciszka Zameckiego” i nie eliminuje się na trwałe swoich przeciwników. Ci bowiem zwykli przejawiać wręcz zapamiętałą skłonność do regularnych powrotów i generowania kolejnych problemów. Tak się sprawy mają także tym razem, co znać już po ilustracji zdobiącej okładeczkę niniejszego epizodu. Myliłby się jednak ten, kto spodziewa się po tej pozycji standardowego oklepu biorących się za łby metaludzi. Ostrander to zbyt sprawny opowiadacz by uznawać go za twórcę podążającego na przysłowiową łatwiznę. Ponadto przydzielony mu plastyk - Joe Brozowski - radzi sobie coraz sprawniej.
 
Thor t.1 – wprost przyznać trzeba, że Donny Cates łatwego zadania nie miał, bo przejęcie „opieki” nad Gromowładnym po długim i bardzo udanym stażu Jasona Aarona można śmiało było uznać za nieliche wyzwanie. Stąd zaczął on z przytupem i wręcz monumentalnie, choć nie od razu zdołał nadać serii rytm władny uwieść wielbicieli tej postaci. Im dalej jednak tym sprawy mają się lepiej, a koncept przywrócenia w ramy tej historii Donalda Blake’a okazał się ze strony Catesa bardzo mocnym akcentem.   
 
Marvel Origins t.30: Daredevil 2 – dla Wally’ego Wooda angaż na stanowisko rysownika serii poświęconej Człowiekowi bez Strachu był zapewne tylko tymczasowym postojem przed kolejnymi, z jego perspektywy bardziej interesującymi projektami. A jednak ów artysta odcisnął na wspomnianym protagoniście trwały ślad swojej kreatywności, przejawiający się gruntownym przeprojektowaniem jego wizerunku. Do tego, pomimo incydentalnych innowacji, wciąż obowiązującym. Dodajmy do tego finezyjnie prowadzoną kreskę, a otrzymamy przejaw twórczej weny, który wciąż ma potencjał by zachwycać.

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #606 dnia: Nd, 24 Marzec 2024, 13:54:24 »
 Podsumowanie lutego, po raz kolejny niezbyt wiele w tym miesiącu. UWAGA jak zwykle mogą pojawić się pewne SPOILERY (które tak jak w zeszłym miesiącu mogą być naprawdę solidne)!!!


 
  "Batman Imposter" -  Mattson Tomlin, Andrea Sorrentino. Kolejny elseworld z Batmanem wydany w ramach DC Black Label i kolejny komiks, który kupiłem nie pamiętam dlaczego. Kocham Batmana bo kto go nie kocha? Ale nie ukrywajmy strasznie go dużo na naszym i każdym innym rynku, toteż o ile regularną serię kupuję tak te pojedyncze albumy to biorę raczej jeden na trzy, ten wziąłem zdaje się tylko z powodu fajnej okładki i tego, że był tani, ale nie mogę stwierdzić tego na 100%. Tym razem zacznę nieco od końca, komiks mocno się kojarzy i po części jest skierowany do fanów "The Batman" Matta Reevesa, bo punkt wyjściowy jest całkiem podobny. Bohaterem będzie Bruce jako początkujący mściciel na dorobku (w opisie na okładce jest napisane, że rok głowę daję że w komiksie pada trzy lata) a historia zacznie się w momencie gdy zakrwawiony przewróci się u progu drzwi Leslie Thompkins (tutaj czarna i nie lekarz ogólny czy jak tam to się w USA nazywa a psychiatra). Dr. Leslie, tak jak i w kanonie stanie się jego terapeutką a jednocześnie powierniczką a bliska osoba mu się przyda, bowiem zgodnie z tym co mówiłem wcześniej wzorem Roberta Pattinsona (aczkolwiek nie słucha Nirvany, za to maluje oczy) jest to Batman nieco bardziej pokręcony i brutalny niż ten co go znamy. Pani doktor najchętniej by odesłała młodzieńca na komisariat, albo jeszcze lepiej do odpowiedniego szpitala, ale póki co chroni jego tożsamość i stara się utrzymać go nad powierzchnią, bo zdaje sobie sprawę, że ten jakby nie patrzeć ten wykonuje dobrą robotę w mieście a na dodatek młody eksplozywny człowiek potrzebuje pomocnej dłoni a nie ma kto mu jej podać (kolejna z różnic między tym światem a podstawowym uniwersum, Alfred zrezygnował z opieki nad bohaterem gdy ten był nastolatkiem z powodu tego, że nie dawał rady pod względem wychowawczym [!!!], Gordon został wyrzucony z policji i wyjechał z Gotham). No w każdym razie gdy młody, gniewny zajmuje się spokojnie obijaniem gęb ulicznych oprychów (lub daje im się obijać), jego (nie)spokój przerywa pojawienie się tytułowego naśladowcy, który zaczyna zabijać przestępców, może nawet nie tyle zabijać co wręcz wykonywać na nich pokazowe egzekucje. A, że tutaj Batman ma bardziej przerypane tak u policji jak i władz niż gdzie indziej, to do złapania mściciela zostanie utworzona specgrupa złożona z najlepszych policjantów z każdego istniejącego wydziału, ze specjalnymi uprawnieniami oraz dostępem do wszystkiego czego potrzebują z terminem "na wczoraj", zegar więc tyka.
  Gdzieś tam już wspominałem, że styl rysunków jaki preferuje Sorrentino trafia dokładnie w moje preferencje, ale rysunki samego artysty którego w sumie cenię jakoś z powodu różnych wyborów lub przypadłości warsztatowych nie do końca lubię. W tym przypadku sprawa ma się odmiennie, nie wiem czy to ze względu na autonomiczny wybór rysownika czy może ze wzgląd na odgórne zalecenia do większego przybliżenia się do "standardów", ale to powściągnięcie jego skłonności do "udziwniania" swoich prac dało znakomite efekty. Zdecydowane bardziej niż we wcześniejszych komiksach które widziałem w jego wykonaniu prowadzenie ołówka (czy tam rysika czy jeszcze czego innego) wyeliminowało praktycznie do zera liczbę kadrów z dosyć "mgliście" zarysowanymi postaciami, tak samo jak zmniejszenie ilości tych na których znajduje się "niewiadomoco", mniejsza ilość zabawy z ich rozłożeniem również znacząco przyczyniła się do zwiększenia przejrzystości albumu. Z pewnością olbrzymi wpływa na wygląd całości ma dobór kolorysty, tutaj na fuchę załapała się Jordie Bellaire, której widok na liście płac zawsze poprawia mi humor a ta potrafiąc nakładać kolory w naprawdę szerokim wachlarzu stylowym, dobiera tutaj bardzo podobną systematykę, którą zastosował Matt Hollingsworth kolorujący prace Sorrentino w "Green Arrow", czyli większość rysunków na brudno-pastelowo, bez gwałtownych przejść tonalnych, w sytuacjach gwałtowniejszej akcji "podostrzenie" palety i mocniejsze kontrasty, z rzadka w odpowiednich momentach czerń i biel. Tyle, że tam gdzie Hollingsworth popełniał błędy, Bellaire tych błędów nie robi co prowadzi do tego, że komiks momentami wygląda wręcz fenomenalnie. Za grafikę więc, wielkie brawa.
  Akcję będziemy obserwować z trzech perspektyw, pierwszą będzie to co dzieje się na żywo z perspektywy Batmana, druga to jego spowiedzi na temat przeszłości, czasem sięgające aż do czasów dzieciństwa w czasie psychoterapii prowadzonej przez dr. Leslie, ostatnia to perypetie należącej do policyjnego oddziału specjalnego całkowicie nowej postaci czyli pani detektyw Blair Wong, prowadzącej śledztwo w sprawie Batmana, która chyba jako jedyna na komisariacie uważa, że odpowiedzi niekoniecznie trzeba szukać skaczących po dachach a na dodatek rokuje, że gdzieś tam w przyszłości mogłaby się stać odpowiednim człowiekiem do zastępstwa Jamesa Gordona (tyle, że śliczniejszym i bez wąsów). Jakie zatem mocne strony tego komiksu? Właściwie szybciej będzie wymienić te słabe. Na dobrą sprawę zanotowałem tylko jedną poważną wadę a jest nią objętość, taka mniej więcej standardowej objętości wydania zbiorczego czy mini-serii czyli jakieś 160+ stron. Autor, dosyć sporo wątków poruszył i na dobrą sprawę, większość przeleciał trochę na skróty, sporo zagadnień łącznie z wątkiem głównym nie wybrzmiewa wystarczająco. Natomiast to co jest, zostało napisane w sposób interesujący a co najważniejsze przemyślany. Wspomniałem wcześniej o podobieństwach do "The Batman" i są one na tyle duże, że przy lekturze podejrzewałem że komiks powstał na fali popularności filmu i ku mojemu zdziwieniu okazało się że powstał rok wcześniej. Oczywiście o odwrotnych inspiracjach nie ma mowy, bo na rok przed premierę film był już prawdopodobnie w fazie postprodukcji, ale to wszystko staje się dosyć jasne gdy sobie uświadomimy że Tomlin pomagał przy pisaniu scenariusza. Akcenty są rozłożone mniej więcej tak samo, czyli zagadka kryminalna oczywiście nie nazbyt rozbudowana (chociaż znajduje się miejsce na podrzucenie jednego czy dwu fałszywych tropów) oraz utworzenie psychologicznej podbudowy dla postaci bohatera, scen akcji również raczej niewiele. Z dosyć fajnych patentów, które również zaczerpnięto po części z kina jest pewne (oczywiście w granicach zdrowego rozsądku) "urealnienie" świata przedstawionego, takich jak choćby Batman noszący ciężki pancerz i nie skaczący z wieżowców z linką w ręce, tylko wystrzeliwujący kotwiczki z porządnego dwuręcznego ustrojstwa a nie urządzonka mieszczącego się w kieszonce paska czy rozwieszający po całym mieście bloczki z linami, lub rozstawiający motocykle po kryjówkach aby zawczasu zabezpieczyć możliwość szybkiego przemieszczania się. Co dosyć ciekawe Bruce, nie ma tutaj specjalnie dostępu do fortuny, która została mu po rodzicach więc musi nieco kombinować. Cieszy również, chociaż to też cecha właściwie wszystkich filmów o Człowieku-Nietoperzu, brak pełnej talii jego klasycznych wrogów (zwłaszcza tych wyposażonych w kosmiczne technologie czy jakieś magie). Fabuła jest dosyć przyziemna, z pierwszej ligi pojawi się w retrospekcjach tylko dwójka tych bardziej gangsterskich a dosyć ważną rolę w historii odegra w naprawdę fajny sposób całkowicie redefiniowany Ratcatcher. Samo rozwiązanie zagadki tożsamości oszusta całkiem sensowne, chociaż autorzy chyba zbyt wcześnie wyskoczyli ze wskazówką umieszczoną w jednym z kadrów a ja nie należę raczej do tych najbardziej spostrzegawczych, więc skoro ja to zauważyłem to pewnie zauważą to również wszyscy inni. Samo zakończenie również bardzo w duchu mitologii Gotham groby, róże, miłosny zawód wiadomka ;). Kolejna z fajnych rzeczy w tejże końcowe znowuż zgodnie z duchem filmowych starszych braci wykluje się nam klasyczny "arkhamski" przeciwnik Batmana i to kolejny ciekawy wybór, akurat tej postaci nigdy bym nie wytypował jako pierwszej. Nie przedłużam, to najlepszy Batman jakiego czytałem od bardzo dawna (chociaż żadnego w sumie dawno nie czytałem). Nie silny może jakąś oryginalnością, ale bardziej wciągającą fabułą. Postać i świat dookoła niej przedstawione w nieco odmienny sposób, ale to bardzo, naprawdę bardzo klasyczny Batman, bez księżycowych baz, sztucznych inteligencji z dostępem do baz danych całego świata umieszczonych w antenkach nausznych, jetpacków w butach i piętnastu różnych pomagierów. Taki Batman u podstaw. No i muszę chyba większą uwagę zwrócić na te Black Label, bo to kolejny tytuł który przeczytałem i kolejny, który przypadł mi do gustu, nieco prawdziwszy, nieco brutalniejszy, bez czerstwych żarcików (wogóle bez żadnych) oraz kolorowych rysunków rodem z Myszki Miki. Ocena 8/10.


  "Zaćmienie" - Ed Brubaker, Sean Phillips. Kryminał noir, w/g niektórych (w/g innych nie) opus magnum duetu twórców znanego głównie z właśnie (również tych superbohaterskich) kryminałów. Przełom lat 40-50, Złota Era Hollywood, Miasto Upadłych Aniołów, zepsute środowisko filmowców czyż istnieje wdzięczniejszy temat na stworzenie kryminału noir? Może i istnieje, ale bardzo ciężko byłoby go wymyślić. Także, więc bohaterem jest Charlie Parrish, złote dziecko Hollywood, scenarzysta który w bardzo młodym wieku został nominowany lub nawet zdobył nie pamiętam najbardziej upragnioną w tym biznesie statuetkę za najlepszy scenariusz. Charlie dawno temu już swój talent kompletnie zalał olbrzymimi ilościami alkoholu które pochłania od czasu powrotu z wojny, ale póki co udaje mu się to jeszcze maskować, korzystając z prac swojego najlepszego przyjaciela (pijącego jeszcze więcej) mającego wilczy bilet na pracę z którym dzieli się profitami, co sprawia że ciągle jest pożądanym w Fabryce Snów specjalistą od dostarczania dobrych tekstów, chociaż już bez wielkich sukcesów. Historia rozpoczyna się w momencie, gdy Charlie budzi się w wannie w nieznanej łazience (co raczej nie przydarza mu się rzadko) i odkrywa z przerażeniem obok w pokoju zwłoki Valerie Summers początkującej gwiazdeczki filmowej z zadatkami na wielką gwiazdę, jego bliskiej (bardzo) przyjaciółki z którą dał wcześniejszego wieczoru ostro w palnik na jednym z tych niekończących się przyjęć. Bohater, który oczywiście niczego nie pamięta dosyć zdroworozsądkowo ulatnia się bez słowa z miejsca zdarzenia po czym przy zjawieniu się w miejscu pracy odkrywa ku swojemu przerażeniu że cała sprawa rozniosła się już w mediach, tyle że fotografie z feralnego pokoju hotelowego wskazują na samobójczą śmierć dziewczyny poprzez powieszenie (a nic takiego miejsca nie miało o czym Charlie doskonale wie). Za machinacjami w tej sprawie stoi najwyraźniej Phil Brodsky ostatni skur...czysyn, szef ochrony studia, którego stanowisko jest jedynie osłoną dla tego, że zajmuje się w wytwórni zamiataniem różnych nieczystych sprawek aktorów lub jeszcze wyżej postawionych person pod dywan, albo i nawet rzeczami jeszcze gorszymi. Także więc resztki godności i poczucia sprawiedliwości a także lojalność wobec najprawdopodobniej zamordowanej przyjaciółki poślą Parrisha i jego budzące się sumienie w pijacki lot po lukrowanym piekle LA podczas którego los na jego drodze postawi Mayę Silver dublerkę Valerie.
  Fanem rysunków Phillipsa byłem, jestem i będę i jak zwykle gość pokazuje tutaj swoją klasę, tyle że z drobnymi wyjątkami. Jak się dowiemy w posłowiu, jest to jego pierwszy komiks przygotowany na komputerze i autor ostrzega, że mają miejsce pewne niedoróbki wynikające z braku wprawy i te niedoróbki faktycznie widać. W kilku miejscach niektóre twarze (raczej kobiet) rysowane pod pewnym kątem wyglądają na strasznie zniekształcone. Nie wiem, mi by chyba poczucie zawodowej dumy nie pozwoliło wypuścić takich niedoróbek czegokolwiek bym nie robił, ale to może terminy goniły? Uwagę zwraca również pewne uproszczenie teł w kadrach. Lekkie zastrzeżenia mam również do pracy kolorystki Elizabeth Breitweiser, która na ogół dobrze się sprawuje natomiast dosyć sztucznie wychodzi jej kolor "cielisty", chociaż nie jest to reguła, bo czasami postacie wyglądają normalnie. Za to bardzo ciekawym zabiegiem artystycznym wydaje się styl rysownika podciągnięty do postaci którą akurat się zajmuje. Mężczyźni są z reguły dosyć grubo ciosani za to posiadający sporą ilość szczegółów, w przypadku postaci istniejących w rzeczywistości (wystąpią naprzykład Clark Gable, Dashiell Hammett) jest nieco bardziej realistycznie. Z kolei właściwie wszystkie kobiety wyglądają niczym porcelanowe laleczki rysowane bardziej na styl znany z kreskówek niczym pin-up girls co doskonale pasuje biorąc pod uwagę to, że fabuła w pewnej niewielkiej mierze kręci się wokół uprzedmiotowienia kobiet (aczkolwiek nie można powiedzieć, że nie zauważono że one same po części sprowadzają się do roli przedmiotów), z kolei martwa Valerie, momentami przypomina wręcz portret. Uwagę (przynajmniej moją) zwraca dosyć sporo ilość golizny czy scen seksu, aczkolwiek o żadnej poronografii nie ma mowy. Żeby nie było nieporozumień w 90% komiks wygląda świetnie, ale na te pozostałe procenty można się zżymać.
  Co by tu o samym komiksie? No jak dla mnie to jest taki trochę łże-kryminał. Charlie nie jest przecież żadnym detektywem a wszelkie "postępy" w śledztwie przydarzają mu się raczej dzięki szczęśliwym zbiegom okoliczności i osób. Zresztą sam wątek kryminalny nie zajmuje jakoś szczególnie dużo miejsca na kartach a autor skupia się raczej na poszczególnych postaciach, ich losach a także interakcjami pomiędzy nimi. Zresztą może nawet nie tyle na postaciach co na tym aby ich mozaika utworzyła obraz prawdziwego pierwszoplanowego bohatera tej opowieści czyli przegniłego do cna Hollywood. Toksyczny klimat tego miejsca da się wyraźnie odczuć, natomiast ja zastanawiam się czy czasem nie nazbyt wyraźnie. Nie ma tutaj praktycznie rzecz biorąc pozytywnych postaci. Każdy kłamie, każdy oszukuje, tryby maszyny mielą wszystkich równo, łącznie z tymi robiącymi za czarne charaktery. Nawet ci co pociągają za sznurki zdaje się robią to jakby bezwolnie w imię i pod kontrolą ożywionego, złowrogiego, samonapędzającego się chciwością, małostkowością oraz rządzą (pozornej) władzy systemu. Śmieszy nieco sam Charlie, zwykły (jeszcze) młody człowiek o w sumie przyjemnej powierzchowności intelektualisty-okularnika, który jak na człowieka o swojej pozycji i wyglądzie przelatuje przez wszelkie damskie buduary równie łatwo niczym przez sklepy monopolowe. Z drugiej strony wiem, że kobiety również te najpiękniejsze mogą mieć bardzo zaskakujący gust jeżeli chodzi o dobór partnerów zwłaszcza tych drugoplanowych kiedy tych pierwszoplanowych nie ma w domu, więc nie jest to w sumie tak bardzo niewiarygodne. W tym świecie nie ma ludzi szczęśliwych ba nie ma nawet zadowolonych. Każdy skrywa jakiś sekret i kolejnym grzechem stara się zamaskować grzech poprzedni a kolejnym sztucznym uśmiechem kolejne niewylane łzy. Jest to posunięte aż do granic groteski a ja momentami zacząłem zadawać sobie pytanie czy aby autorzy nie chcą wymusić na czytelniku głębokiego wzdychnięcia "całe szczęście nie jestem pięknym, młodym i bogatym człowiekiem w Hollywood". Wmieszanie w fabułę komisji McCarthy'ego strasznie naciągane. Gdzieś zauważyłem próby porównania komiksu obydwu twórców do kryminałów Jamesa Ellroya i owszem poza gatunkiem, czasem i miejscem akcji mają one jeszcze jedną wspólną cechę, Ellroy też swoje zakończenia pisze na kolanie. Nie można powiedzieć, żeby rozwiązanie zagadki było jakoś szczególnie satysfakcjonujące (za to dosyć niewiarygodne to i owszem), chociaż z drugiej strony do klimatu całości pasuje jak ulał. Najciekawszą rzeczą jaką znalazłem w tym komiksie jest informacja, że wujkiem Brubakera był John Paxton a więc postać znana wtedy i w tamtym środowisku. Ciekawe na ile opowieści wuja i wychowanie w niewątpliwie będącym pod wpływem takiego a nie innego środowiska ukształtowały światopogląd scenarzysty, bo jak tak dogłębniej się zastanowić to konkluzje przychodzące na myśl po przeczytaniu całości, są jakby nieprzyjemne, rzekłbym lekko skandaliczne. Tym niemniej całość wciąga, atmosfera pomimo że rozświetlonego neonami to mrocznego Hollywood udanie skonstruowana, po prostu nie należy oczekiwać jakiejś szczególnie realistycznej opowieści. Trochę mnie jednakże zwiodła spora liczba entuzjastycznych opinii, jest fajnie ale...ale to raczej nie jest najlepszy komiks tego duetu. Ocena 7/10.


  "Animal Man" - Grant Morrison i inni. Kolejny omnibus o dostosowanych do polskich półek wymiarach wydany przez Egmont, kolejny autorstwa Szalonego Szkota i kolejny napisany niegdyś dla DC Comics. Bohater, zdaje się kompletnie u nas nieznany, aczkolwiek głowę bym dał, że go widziałem wcześniej, może gdzieś w tv? No w każdym razie tak patrząc na początek mamy zdaje się do czynienia z relaunchem przygód leżącego wtedy w wydawniczym limbo superbohatera. Oto Buddy Baker, sympatyczny koleś, którego jednakże wydaje się, że gdyby nie ładna i kochająca żona oraz dwójka dzieci można by nazwać nieudacznikiem, zresztą nawet biorąc pod uwagę całkiem udaną rodzinę to zdaje się Buddy'ego można by tak nazwać gdyż robota w rękach mu się raczej nie pali a poznajemy go w momencie, gdy po dłuższym czasie leżenia na kanapie i przypatrywania się jak żona pracuje postanawia się on w końcu ogarnąć się nieco. Tym pomysłem na nową wersję samego siebie jest wyciągnięcie z szafy dawno nieużywanego kostiumu superbohatera, próba zmonetyzowania swojej nieco przykurzonej sławy z pomocą najlepszego przyjaciela-prawnika/managera a także wstąpienie do Ligi Sprawiedliwości (Międzynarodowej do tej "prawdziwej" to wiadomo, że nawet do przedpokoju by go nie wpuścili). Co oczywiście też nie bez znaczenia byłoby dla domowego budżetu. Buddy jest a raczej był bowiem superbohaterem posiadającym moce pochłaniania zdolności zwierząt wszelkich, które znajdują się w pobliżu niego, co z jednej strony jest raczej idiotycznie działające bo Buddy nabiera zdolności za to fizycznie się nie zmienia (no chyba, że ktoś zna jakieś zwierzę latające jak Superman, na dodatek żyjące w Ameryce Północnej?) z drugiej na tyle przegięte, żeby stanowić dla autora doskonały magiczny sposób na wyciągnięcie bohatera z dosłownie każdych tarapatów. Także więc bądź, Buddy zejdzie w końcu z kanapy weźmie się za solidny trening bo o dziwo dosyć poważnie podchodzi do sprawy, zrewiduje swoje poglądy na temat człowieka jako gatunku nadrzędnego i praw oraz przede wszystkim obowiązków, które mogą go z tego powodu obowiązywać, przyjdzie mu potykać się z kilkoma raczej dziwacznymi przeciwnikami oraz ratować zagrożone gatunki w różnych częściach świata, przemienić się w morderczego mściciela a na sam koniec uratować całe kontinuum. A to wszystko na łamach 26 zeszytów stanowiących kompletny staż Morrisona na łamach "Animal Mana".
  Za rysunki odpowiada trzech artystów operujących podobnym do siebie prostym, klarownym, typowym dla początku lat 90-tych stylu będącym spadkiem jeszcze po poprzednim dziesięcioleciu inną sprawą okazują się okładki Briana Bollanda, no ale to raczej oczywiste. Najmniej sprawny wydaje się chyba Chaz Truog chociaż to na początku bo później się rozkręca, nieco lepsi Doug Hazelwood czy znany weteranom Tm-Semic Tom Grummett, ale to nie są jakieś znaczące różnice, wszystko jest schludne, ale o jakichś eksperymentach graficznych nie ma mowy, spodziewałem się chyba czegoś bardziej nowatorskiego pod względem graficznym.
  Tak samo jak i zresztą pod względem fabularnym. Animal Man przynajmniej przez większość czasu to dosyć klasyczna superbohaterska seria, w której od czasu do czasu autor próbuje zrobić coś bardziej oryginalnego wprawiając się do nadciągającego niedługo Doom Patrolu (historyjka łącząca Looney Tunes, horror i biblijną przypowieść, wiem brzmi dziwnie, ale wyszło naprawdę zgrabnie). Nie jest też trudno zauważyć, że Morrison spróbował powtórzyć patenty Alana Moore (on dosyć często tego próbował) reinterpretując swoją postać na wzór Miraclemana czy Swamp Thinga, czyli kasując te zramolałe tłuczone od sztancy Stana Lee originy, ale jednocześnie wtłaczając je w 100% w ramy nowo tworzonych, co wyszło mu też nie najgorzej. Nie będę ukrywał, że patrząc się na okładkę spodziewałem się serii humorystycznej tym bardziej, że Grant i potrafi i lubi takie rzeczy od czasu do czasu pisać, ale okazało się jednak, że przestrzeliłem. Owszem jest kilka lżejszych czy zabawniejszych momentów, ale całość ma raczej obyczajowo-dramatyczny wydźwięk, chociaż dosyć długo tego nie widać. Może to zabawne, bo kupuję te wszystkie klasyczne Spider-Many, Punishery i Batmany, ale do dzisiaj żadnego nie przeczytałem i zupełnie zapomniałem jak ja lubiłem ten stary raczej niewykorzystywany dzisiaj sposób pisania serii, czyli taki pseudo-procedural. Większość zeszytów, wydaje się być całkowicie oddzielnymi przygodami, które można by przeczytać w losowej kolejności i czasami faktycznie tak jest, tylko że po czasie okazuje się, że praktycznie każdy z nich stanowi swego rodzaju wstęp do większej fabuły podsuwając a to postać, a to rozmowę, a to jakieś wydarzenie, które dalej, gdy historia przejdzie do etapu bardziej ciągłej fabuły przechodzącej z zeszytu na zeszyt okażą się znacznie ważniejsze niż można by sądzić na pierwszy rzut oka. Mniej więcej w 2/3 tomiszcza dochodzi do dosyć szokującego zwrotu akcji, fabuła koncentruje się wokół jednego głównego wątku i zaczyna się robić coraz dziwniej. Jeszcze początek obiecująco całkiem wygląda, zostawiając czytelnika z pytaniem "i co teraz?" narastającym z biegiem czasu na dodatek wyjaśnia się trochę znaków zapytania, które pojawiły się wcześniej. Ale dalej okazuje się, że Grantowi zamarzył się kolejny Kryzys, zaczynają się przenikać plany, na scenę wskakują kolejne alternatywne wersje różnych postaci (Overman - kolejny żywy dowód na to jak Miracleman zapadł w pamięć Szkotowi) i wiadomo ogólnie świat się kończy. Żeby było jeszcze dziwniej zaczyna się łamanie czwartej ściany i wtedy robi się...inna osoba pewnie oceni to inaczej, ale w/g mnie po prostu głupiej. Autor umieszcza w tych kilku ostatnich zeszytach fetysze, które będą zajmować go całą karierę, wyciąganie na światło dzienne dawno zapomnianych z reguły krindżowych postaci, tematy alternatywnych rzeczywistości, osobistych powiązań autora z jego dziełem a także relacji z samym czytelnikiem itd, itp. kto czyta Morrisona wie w jaki sposób on się lubi bawić metazawartością. I żeby nikt źle nie zrozumiał, nie ma tu "typowego bełkotu głupiego Morrisona" bo całość jest dosyć czytelna, natomiast do mnie to po prostu nie trafiła. Jakby nie patrzeć jest to pierwsza duża seria młodego wtedy autora na rynek amerykański i czuć tu jeszcze trochę niedoszlifowanie. Wszystko to znajdziemy w Animal Manie, znajdziemy w jego późniejszych dziełach tylko, że w bardziej interesującej odsłonie. Ostatni zeszyt w którym sam Morrison pojawia się na kartach komiksu wolałbym chyba zapomnieć, nie wiem może i w superbohaterskim komiksie amerykańskim początku lat 90-tych to było jakieś nowatorstwo, ale u nas takie patenty to stosował Brzechwa 70 lat temu, na dodatek te stawianie się w roli wszechmocnego demiurga i niektóre teksty mało wdzięcznie wypadają, raczej jak próba jakiejś auto-promocji wielkiego egocentryka (nie to, żeby Morrison akurat nie miał prawa do takich zachowań), na dodatek strasznie wypłaszczają całość, dlaczego miałbym przejmować się losem bohatera, który może zostać po prostu przerysowany? Takie zabiegi, to raczej nadają się do humorystycznych fabuł. Dla fanów autora napewno, możliwe że dla tych co chcieliby popróbować jego pokręconych fabuł, ale pisanych jeszcze w miarę przystępny sposób. Buddy'ego da się polubić tak jak i jego rodzinę oraz cały stos postaci drugoplanowych, ba nawet i niektórych złoczyńców, natomiast mnie całość jakoś strasznie nie porwała. Ze dwie-trzy bardzo dobre historyjki, większość niezła, kilka "takich se", główny story-arc zarżnięty średnio pasującym zakończeniem, autor chciał powalczyć trochę o lepszy świat, ale niektóre rzeczy zdaje się mocno się zdezaktualizowały. No jakoś nie mogę powiedzieć, żebym w trakcie lektury nie mógł się oderwać, raczej nie miałem kłopotów z odłożeniem tomiszcza na bok i lektura zajęła mi sporą ilość czasu. Pisząc Animal Mana, Grant Morrison zaczął pisać Doom Patrol, który jest lepszy pod praktycznie każdym względem co zresztą może jest jednym z powodów dlaczego ta seria nie jest tak dobra, jak myślałem że będzie. Ocena -7/10.


  "Anielskie Szpony" - Alejandro Jodorowsky, Moebius. Kolejne kolabo dwóch legend świata komiksu, a więc erotyczne arcydzieło? Troszeczkę ciężko ten album nazwać komiksem, aczkolwiek formalne warunki spełnia opowiada jakąś tam historię za pomocą sekwencji obrazków plus tekst. Co dosyć interesujące kolejki mamy dwie. Ta główna składa się z jednego kadru na całą stronę ilustrującego coś co w sumie też ciężko nazwać może pewnego rodzaju poezją a może opisem artbooku? Tekst zajmuje stronę obok głównych plansz a że z reguły obejmuje ledwie kilka zdań to i tak pół puste strony dopełniono małymi prostymi ilustracjami również w stosunku jeden do jednego przedstawiającymi historię podróży pewnej dziewczyny (ciężko stwierdzić czy tej samej co jest bohaterką głównej "historii", obrazy są czasami w pewien sposób koherentne, ale zazwyczaj nie). Kanwą głównej "opowieści" (po raz kolejny ciężko to tak nazwać, to wogóle wszystko ciężko nazwać) są losy dziewczyny u progu dorosłości nazywającej się (prawdopodobnie) Anielskie Szpony, która przybywa na pogrzeb swojego ojca po czym odbywa wędrówkę, być może wewnętrzną w celu przeistoczenia się w pełnoprawną kobietę. Same rysunki Moebiusa to zgodnie z tym czego można by się spodziewać ekstraklasa, niektóre z nich uznaję (zdaje sobie sprawę że dla ich jakości moja akceptacja nic nie znaczy) za prawdziwe perły sztuki erotycznej, natomiast spora część z nich, dla mnie któremu dotychczas wydawało się, że jestem raczej otwarty na taką tematykę, jest nieco zbyt trangresywna. Nie sprawia przyjemności przy oglądaniu raczej uczucie pewnego rodzaju niewygody. Co dosyć interesujące ilustracje są tworzone w różnych stylach i przedstawiają jak na mój gust zupełnie różne postacie. Może to oczywiście być przenośnie opisujące kolejne etapy metamorfozy bohaterki, ale ja mam dziwne wrażenie, że autorzy zebrali kilkadziesiąt plansz, które Moebius narysował na przestrzeni lat kręcących się niedaleko tematyki BDSM po czym dopisano do nich jakąś pseudo-fabułę i wciśnięto jako autonomiczny koncept czytelnikom. Jakoś do gustu bardziej przypadły mi te prościutkie, małe kadry pewnie z tego powodu, że tworzą faktyczny aczkolwiek nieco fantasmagoryczny ciąg wydarzeń. A tak naprawdę całe clou tego programu leży w tym, że o ile ciężko będzie odmówić Moebiusowi pracy jaką włożył w te obrazy niezależnie od tego czy nam się podobają czy nie, to jestem przekonany, że Jodorowsky swój segment potrafiłby napisać w 20 minut (i całkiem prawdopodobne że tak zrobił). Ten "scenariusz" to najzwyklejszy w świecie pretensjonalny, perwersyjny bełkot będący dokładnie tym czym się spodziewałem po autorze czyli obrazem tego co on myśli, że myślą kobiety. Tarotyzm, duchowe inicjacje, freudowskie teorie, syndromy Elektry, syndrom Edypa, samookalecznia będące drogą do samozpoznania a zniekształcenia psychiki drogą do transcendencji i tego typu pierdololo. Ja nawet przez chwilę nie mam wątpliwości, że Jodorowsky miał straszny ubaw na samą myśl o czytelnikach, którzy będą pochłaniali ten jego "strumień świadomości" i czuli się jak wyjątkowi intelektualiści, to jest ten typ człowieka. Arcydzieło? Raczej humbug, ale za to bardzo w stylu autora. Z wyjątkiem rysunków najbardziej zapamiętałem nie wiedzieć czemu tekst "Nie używałam tamponów...". Ocena 4/10.