Autor Wątek: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi  (Przeczytany 178429 razy)

0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.

Offline Nawimar III

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #660 dnia: Wt, 03 Grudzień 2024, 23:09:53 »
Listopad
 
Thunderstrike nr 19 - w szalonym życiowym pędzie Erica/Thunderstrike’a o chwili wytchnienia najzwyczajniej nie może być mowy. Kolejnych wyzwań nie brakuje, a i obowiązki jako Avengera są stosownie absorbujące. W tym nieustannym mentliku Eric nie zapomina jednak o sprawie zasadniczej, tj. o ojcowskich obowiązkach. Seria rozwija się zatem w dobrze już znanych kierunkach, wprawnie rozwijanych przez jej znających się na swoim fachu autorów.
 
Firestorm nr 97 - ponoć Afryka dzika, ale swoich superbohaterów też ma. I to na tyle sprawczych, że kolejny epizod tej serii upływa na osobliwej konfrontacji Nuklearnego Herosa z Shango, samozwańczym, lokalnym ,,bóstwem”. Przy czym na konkluzje tej opowieści będzie trzeba jeszcze poczekać.

Smerfy i półdżin - baśniowość nieodłącznie wpisana jest w tę serię już tylko z racji jej przynależności gatunkowej. Nie zaskakuje zatem, że na karty „Smerfów” trafiła również tytułowa istota, „zapożyczona” ze staroarabskiego folkloru. W wymiarze stricte rozrywkowym (a przecież o to właśnie w tym przedsięwzięciu chodzi) efekt jest w pełni satysfakcjonujący. Stąd niniejszy tom to jeszcze jedno potwierdzenie zasadności kontynuacji dzieła nieocenionego Peyo.
 
X-Men: Saga miotu - cenne uzupełnienie w polskich edycjach perypetii mutantów Marvela. Scenariusze Chrisa Claremonta nie tyle zestarzały się, co nabrały uszlachetniającej je „patyny”. W wymiarze plastycznym również jest bardzo dobrze, ze szczególnym uwzględnieniem finezyjnie rozrysowanych prac Paula Smitha.
 
Marvel Origins t. 48: Kapitan Ameryka 3 – jak dla mnie niezmiennie jedna z tych serii tej kolekcji, która sprawia mi najwięcej frajdy. W tym przypadku tym większą, że swój debiut doby Srebrnej Ery zalicza Red Skull, dotąd „widziany” w tym momencie rozwojowym Marvela jedynie w retrospekcjach. Ponadto otrzymujemy ikoniczną konfrontacje z Batrockiem, batalion żołdaków Hydry, wątek z Kosmiczną Kostką oraz zmagania z dysponującymi zaawansowaną technologią Sowietami. Nieprzypadkowo zatem od wysokooktanowej akcji wręcz tu kipi.
 
Don Kichot – bezceremonialne obśmianie etosu rycerskiego? Jeszcze jedna przestroga przed nadmiernym zamiłowaniem do przedobrzonych pod względem nadmiaru epiki lektur? Refleksja o świecie wartości przytłoczonym wczesnonowożytnym cynizmem? Zapewne wszystko po trochu oraz jeszcze więcej. Niniejsza adaptacja nadmiarem artyzmu i twórczej inwencji zapewne nikogo nie oszołomi. Niemniej jako swoisty „bryk” do „odświeżenia” sobie ponadczasowego dzieła Miguela de Cervantesa sprawdza się idealnie.

Bohaterowie i Złoczyńcy t.85. Nieskończony Kryzys: Sprzysiężenie Łotrów - tradycje Oddziału Samobójców według Johna Ostrandera niezmiennie rezonują i nie inaczej sprawy miały się przed blisko dwiema dekadami, kiedy to uniwersum DC targnął kolejny, tym razem Nieskończony Kryzys. Okazji do ugrania swoich interesików w momencie jego zaistnienia nie przegapiło grono problematycznych osobowości pokroju Lexa Luthora i Talii Ras’al’Ghul. Jak się jednak okazało na ich drodze stanęła przeszkoda inna niż się to mogło pierwotnie wydawać. Sprawnie zrealizowane czytadełko do jednorazowego użytku.
 
Thunderstrike nr 20 - tak jak w większości poprzednich epizodów tej serii, tak też tym razem zabraknąć nie mogło gościnnych występów. Szczególna rola przypadła Czarnej Panterze, wraz z którym Eric wyrusza na obrzeża Savage Landu. Daje się przy tym zauważyć więcej pieczołowitości w warstwie plastycznej, a historia uzupełniająca (,,Opowieści z Midgardu”) to kolejne ,,mrugnięcie okiem” do czytelników mile wspominających tradycje klasycznych ,,Opowieści z Asgardu”.
 
Firestorm nr 98 - epizod ewidentnie ,,przegadany”, a i Tom Mandrake ,,zaliczył” spadek dotychczas regularnie zwyżkującej formy. Można pokusić się o przypuszczenie, że morale autorów serii mocno podupadło, po tym jak zapadła decyzja o jej zakończeniu...

Piraci z Wysp Szczęśliwych t.3 - kolejny komiksowy „rejs” duetu Daniel Koziarski/Artur Ruducha, a przy okazji wykreowanej przez obu panów gromadki morskich „łobuzów”. Tym razem ku „archipelagom” Wielkiej Sztuki. A im dalej, tym lepiej. Plus jak zawsze pozytywnie „rozbuchana” warstwa plastyczna.

Daredevil: Znowu w czerni t. 2 – przynajmniej jak dla mnie Śmiałka nigdy za wiele, ale uczciwie trzeba przyznać, że niniejszy zbiór (poza końcową opowieścią pt. „Kraina ślepców”) rozczarowuje bolesną wręcz przeciętnością zawartych w nim opowieści. Tymczasem poprzednicy Charlesa Soule’a (a nawet on sam w początkowych epizodach swojego stażu) zdążyli przyzwyczaić wielbicieli perypetii Daredevila do zdecydowanie bardziej intrygujących fabuł. Nie mniej „średnia” jest również warstwa plastyczna tomu. Pozostaje nadzieja, że przynajmniej konkluzja dokonań wspomnianego scenarzysty wypadnie chociaż nieco lepiej niż ich „środek”.
 
Thunderstrike nr 21 - już tylko po ilustracji zdobiącej okładkę tej opowieści znać, że panowie autorzy po raz kolejny świetnie bawią się nawiązaniami do klasyki Marvela z czasów ich dzieciństwa. Tak się faktycznie sprawy mają zarówno w kontekście pierwszej z zawartych tu opowieści, nawiązującej do premierowej odsłony serii ,,Avengers”, jak i uzupełniającej ją fabuły z Erickiem i jego synem w faktycznych rolach głównych.

Firestorm nr 99 - dylematów tytułowego bohatera ciąg dalszy. O dziwo, bo natłok problemów z indywiduami pokroju Pasożyta zdawać się może wystarczająco absorbujący. Tymczasem w bardzo bliskiej perspektywie szczególnie wymagające wyzwanie. Cieszy ponadto odzyskanie dobrej formy przez Toma Mandrake’a.
 
Vasco-księga 8 - bez względu na ocenę maniery plastycznej Gillessa Chailleta nie sposób odmówić temu zmarłemu w 2011 r. twórcy pracowitości i skrupulatności w ujmowaniu światów przedstawionych tworzonych (bądź współtworzonych) przezeń serii. Nie ma zatem zaskoczenia, że po rozrysowaniu ponad dwudziestu albumów dzieła swojego życia (tj. oczywiście serii „Vasco”) oraz w obliczu problemów zdrowotnych, zdecydował się on przekazać wykonanie warstwy plastycznej tego przedsięwzięcia innemu rysownikowi. Jego wybór padł na Frédérica Toublanca (notabene łudząco przypominającego Vasco!), który pomimo ustępowania Chailletowi dość prędko się „rozkręcił”, osiągając zbliżony poziom do prac rzeczonego autora. Mimo że w wymiarze fabularnym znać już syndrom „zmęczenia materiału” i jakby wyeksploatowania tematu, to jednak również ten zbiór zapewnia mnóstwo „fanu” wielbicielom klasycznie pojmowanego komiksu historycznego w jego frankofońskiej odmianie.
 
Mechanika nieba - bardzo udana produkcja już tylko z racji z werwą rozrysowanej warstwy plastycznej. Wprost rozkosz dla oka! Dobrze sprawy mają się również w kontekście postapokaliptycznej fabuły, na swój sposób wzbudzającej skojarzenia z filmowym „Uciekinierem” i „Wysłannikiem przyszłości”. Z tą różnicą, że w formule uwspółcześnionej.

Marvel Origins t.49: Iron Man 6 - jeszcze jeden popis ekspresji Gene’a Colana, jednego z najbardziej utalentowanych plastyków wczesnego Marvela. Ponadto konfrontacja Tony’ego Starka z jak niemal zawsze nabzdyczonym Namorem po raz kolejny uświadomiło mi, jak bardzo brakuje w tej kolekcji prezentacji solowych perypetii marvelowskiego władcy Atlantydy.   
 
Thunderstrike nr 22 – życie zaczyna się ponoć po rozwodzie i w przypadku Erica Mastersa owo porzekadło sprawdza się w całej jego rozciągłości. Dość wspomnieć jego relacje z urokliwymi przedstawicielkami płci pięknej. Nade wszystko jednak jego codzienny grafik determinuje aktywność jako dysponenta magicznej maczugi znanej Thunderstrike. A powodów do tej aktywności po raz kolejny dostarcza mu jego najbardziej zajadły i niejednoznaczny zarazem adwersarz w osobie Bloodaxe’a. Ich relacja, wzbudzająca skojarzenia z „zażyłością” Daredevila i Punishera, także tym razem znajduje swoje ujście w typowej dla Marvela formule. Znać, że odpowiedzialni za tę serię twórcy niezmiennie dobrze się przy swojej pracy bawili, co udzieliło się co najmniej jednemu z czytelników te serii (czyli oczywiście mnie).
 
Dayak - fascynacja Incalem jak widać nie ominęła również znanego u nas z serii ,,Wody Morteluny” Philipe’a Adamova. Znać to po tej inicjatywie twórczej, która okazała się jednak więcej niż tylko przejawem epigoństwa wobec cenionego klasyka. Autor zdołał bowiem zaproponować przekonujący świat przedstawiony, dosycony wartkością, zwrotami akcji oraz oryginalnymi konceptami. A to wszystko rozrysowane staranną kreską, uzupełnioną intensywną kolorystyką.

Firestorm nr 100
- pożegnania z komiksowymi przedsięwzięciami do których zdążyłem się przywiązać łatwe nigdy nie są. Z tym większym żalem przyszło mi rozpoznać finał serii, która przez blisko dwa lata (a tak naprawdę dłużej) dostarczała mi mnóstwo sprawnie zrealizowanej rozrywki. Plus jest taki, że objętościowo poszerzony epizod ,,setny” to idealny przepis na pożegnanie w najlepszym stylu. Otrzymaliśmy bowiem co najmniej trzy w jednym: rekapitulacje dziejów tej postaci, nabuzowaną epickością konfrontacje, której nie powstydziliby się najbardziej wzięci herosi superbohaterskich uniwersów oraz potencjał na tzw. ciąg dalszy dla postaci, która w tym akurat momencie nie znalazła dla siebie wystarczającego grona czytelników. „Paliwa” na zajmujące historie nie brakowało, ale wyszło jak wyszło. Grunt, że postać Firestorma nie przepadła na dobre i jeszcze nie raz dała o sobie znać w ,,przestrzeni” uniwersum DC. Także w kolejnych, solowych seriach, po które pewnego dnia zapewne sięgnę.
 
Lonesome t.4 – już drugi raz z rzędu czuję się rozczarowany tą dobrze rozpoczętą serią, co stawia pod coraz mocniejszym znakiem zapytania jej całościową ocenę. Paradoksalnie niniejsza jej odsłona rozpoczęła się bardzo obiecująco, z ujęciem motywu dobrze znanego z części utworów Stevena Kinga. Był zatem potencjał, dramaturgicznie „wytracony” przydługimi scenami z udziałem tzw. gadających głów. Jedynie pocieszenie tego albumu to starannie wykonana warstwa plastyczna w wykonaniu pod tym względem wciąż wprawnego Swolfsa.
 
Newburn - Jacob Phillips dał się poznać od dobrej strony już jako kolorysta prac swojego ojca, Seana. Najwyraźniej jednak na tym nie ograniczały się jego twórcze ambicje, czego dowodem jest niniejsza współpraca rzeczonego plastyka z Chipem Zdarsky’m, również docenianym autorem. Pochodna tej kooperacji prezentuje się nadzwyczaj dobrze i stąd można pokusić się o przypuszczenie, że wielbiciele komiksowej odmiany czarnego kryminału będą tym pękatym zbiorem ukontentowani.
 
X-Statix t.3 - to się w gruncie rzeczy nie miało prawa powieść, a jednak mimo tego się udało. Stąd pod szyldem głównonurtowego Marvela doczekaliśmy się realizacji na miarę dojrzałego Vertigo. Panowie Milligan i Allred nawet jeśli nie dali z siebie wszystkiego to na pewno bardzo się ku temu skłaniali. Stąd również finalny zbiór tej osobliwie urokliwej inicjatywy twórczej wprost uwodzi i raduje.
 
Thunderstrike nr 23 - w wymiarze stricte marvelowsko-rozrywkowym doby lat 90. jest to wręcz wzorcowo prowadzona seria. Dlatego tym mocniej żałuję, że ma się ona ku końcowi. Jej załoga twórcza zadbała jednak by pożegnanie z Erikiem odbyło się z eksplozywnym wręcz przytupem. I tak się ewidentnie w tym dopompowanym wysokooktanową akcją epizodzie sprawy mają.
 
Skarga Utraconych Ziem: Sudenne’owie t.3 - mimo że ta opowieść to zapewne ledwie ,,rozgrzewka” przed rozstrzygającą konfrontacją, to jednak już na tym etapie tegoż cyklu dochodzi do ciągu przełomowych wydarzeń. A to czyni tę jego odsłonę szczególnie emocjonującą. Ponadto po raz kolejny utwierdziłem się w przekonaniu, że wybór Paula Tenga na rysownika tego przedsięwzięcia było bardzo fortunną decyzją.

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #661 dnia: So, 07 Grudzień 2024, 13:28:40 »
  Podsumowanie października, obsunięte nieco w czasie no bo obsunięte a trochę szkoda bo się tematycznie przyszykowałem na 31 października, ale jakby nie patrzeć co się odwlecze to nie uciecze. Z racji większej ilości przeczytanych komiksów możliwy był powrót do pierwotnej postaci tematu. UWAGA jak zwykle mogą pojawić się pewne SPOILERY!!!


1. Najlepszy:

  "Requiem - Rycerz Wampir tomy 1,2" - Pat Mills, Oliver Ledroit. Jeden z niewielu już komiksów, które kupiłem nawet nie mając pojęcia co to może być z czystej ciekawości na podstawie nie wiem okładki? tytułu? Millsa oczywiście znam, Ledroita tylko z nazwiska nie widziałem wcześniej żadnego komiksu przez niego rysowanego lub malowanego. No nie wiem, w każdym bądź razie jaki by to nie był powód kupiłem aż dwa tomy. Założenia fabularne chyba znane, niemiecki żołnierz Heinrich zabity podczas IIWŚ odradza się jako wampir w piekle. Przekonany, byłem że będzie tu forsowany obraz "dobrego Niemca" od czasu wykorzystywany w kinie czy literaturze na podobieństwo sierżanta Steinera czy pułkownika również Steinera, czyli gości, których dało się polubić mimo tego, że przypadkiem znaleźli się po złej stronie. Heinrich Augsburg pod względem umiejętności bez wątpienia znakomity wojownik to człowiek, którego wierność Rzeszy i fuhrerowi wykraczała poza to co można by nazwać "żołnierskim obowiązkiem", zresztą na froncie wschodnim walczący z ramienia nie Wehrmachtu a SS więc można sobie wyobrazić czym się tam zajmował. Nie to może, że jest pozbawiony swego rodzaju pogiętego honoru, czy nie potrafi odróżnić dobra od zła, lub że to co robił napawało go jakimś poczuciem dumy czy sprawiało mu przyjemność, niemniej był kim był i po śmierci ląduje w krainie zwącej się Odrodzenie. Odrodzenie to o tyle miejsce ciekawe, że sami jego mieszkańcy nie wiedzą tak naprawdę czym jest, najbardziej przypomina piekło, ale to nic pewnego. Faktem jest, że niekoniecznie musi być miejscem ostatecznej destynacji potępionych bo raz można tam zginąć, dwa zamiast się starzeć to miejscowi młodnieją, aż do wieku dziecięcego po czym znikają i co się dzieje z jednymi i drugimi nie wie nikt. Odrodzenie charakteryzuje się tym, że stanowi odwrotność Ziemi, tam gdzie oceany są lądy, tam gdzie woda, morza płomieni, żeby było jeszcze śmieszniej im kto gorszy był za życia tym odradza się w potężniejszej postaci na wyższym szczeblu drabiny społecznej, więc dla grzeszników to prędzej raj niż piekło. Heinrich zostaje wampirem, czyli kastą najwyższą, najbardziej "szlachetną" a po długim szkoleniu i wielu techno-magicznych operacjach zostaje członkiem Rycerzy, elity stanowiącej pancerną pięść wampirzego państwa. Krainy bowiem, na tej odwróconej wersji Ziemi istnieją i bywają rządzone przez inne istoty. Kraina wampirów wydaje się najpotężniejszą z nich, aczkolwiek nie na tyle potężną aby wyraźnie zdominować pozostałych więc zmuszona jest prowadzić wieczne zaborczo-obronne wojny. Równie szybko jak przyjaciół (Otto Von Todt) i przełożonych (sir Cryptus - wampirzy bobas, główny naukowiec), Heinrich dorobi się śmiertelnych wrogów w postaci sir Mortisa (krewniak samego Draculi - wyjątkowo odrażająca persona), jego kompana Barona Samedi (też odrażający, ale na inny sposób) oraz towarzyszki lady Claudii Demony (wyglądającej jak dziwka samego Szatana), która zawiesi oko na głównym bohaterze.
  Koła pewnie nie wymyślę, Ledroit to artysta nieznany pewnie tylko mnie, ale obydwa albumy wyglądają obłędnie. Wspaniałe malunki w kolorach jednocześnie kojarzących się z mrokiem i neonowo krzykliwych, dominujące oczywiście są czerń i czerwień. O ile do pierwszego tomu można mieć lekkie zastrzeżenia (bardziej skomplikowane sceny bywają nieczytelne), tak już w tomie drugim Ledroit wyraźnie wspina się na jeszcze wyższy poziom talentu, dopieszczając najdrobniejsze nawet szczegóły, do stopnia w którym sceny batalistyczne (w obydwu tomach są obecne) zaczynają kojarzyć się z Kossakiem (na LSD). Fani muzyki metalowej będą grafikami zachwyceni Eddie czy Vic Rattlehead z pewnością byli podstawą do stworzenia kilku plansz a i fani tej muzyki w wersji black (nie znam za bardzo, są tu na forum specjaliści zauważyłem) będą zachwyceni, całość jest w takiej mocno satanicznej konwencji, szóstki, krzyże do góry nogami, pentagramy, kozły i tego typu duperele to w świecie Odrodznia codzienność i ornamentyka równie często stosowana do ozdabiania wszystkiego niczym posągi nagich ludzi w starożytnej Grecji czy swastyki w III Rzeszy (zresztą też ich tu sporo). Golizna obecna, sceny seksu również, ale raczej rzadko, bardziej aby podkreślić dekadencję świata przedstawionego (hedonizm to podstawowe przykazanie w tej krainie), niż to jakiś ważny element.
  Co napewno dobrze robi temu komiksowi to to, że nie bierze on siebie na poważnie. Obecność (raczej czarnego) humoru jest wyraźnie zaznaczona, dzięki czemu całość mimo że w kiczowatej stylistyce nie popada w rejony literackiej szmiry. Tak jak zachwyceni obrazem tej groteskowej heavy-metalowej operetki będą fani gatunku muzycznego tak i myślę równie zadowoleni będą miłośnicy settingu Warhammera 40000 (Mills zdaje się coś tam dłubał dla Games Workshop). Połączenie średniowiecznej stylistyki z techno-manierą w której wampirza kawaleria na widmowych koniach uderza kopiami na piechotę strzelającą z karabinów plazmowych czy statków kosmiczno-atmosferycznych (???) wyglądających jak gotyckie katedry (oczywiście sataniczne) strzelających torpedami protonowymi do podniebnych żaglowców wyglądają jako żywo wyjęte z ilustracji z White Dwarfa. Fabuła nie należy z pewnością do tych mocno wyrafinowanych, ale ku mojemu zdziwieniu raz, że w ogóle istnieje, dwa bywa interesująco a autor nie waha się zamieszać w wątkach czy też nadpisać wcześniejszych perypetii aby komiks uatrakcyjnić co wychodzi mu całkiem zacnie. O ile w przypadku fabuły jest całkiem przyzwoicie to oprócz szaty graficznej zachwyca tutaj ekspozycja. Autor odwalił kawał fantastycznej roboty przy kreacji świata Odrodzenia. Z każdą przeczytaną stroną dochodzi nam coraz więcej informacji na temat otaczającej bohatera (nie)rzeczywistości czyniąc mozaikę zasad utrzymujących to dziwaczne społeczeństwo i ogólnie całą piekielną planetę w całości wraz z powiązaniami pomiędzy postaciami coraz bardziej skomplikowaną. Pat Mills regularnie dokłada kolejne elementy do tej obłąkanej układanki w postaci kolejnych ras (najfajniejsze ghulice - zakonnice znęcające się za życia nad dziećmi jako podniebne piratki wykrzykujące chwała Szatanowi, wilkołaki - fanatycy religijni, mumie - kasta byłych naukowców pozbawionych moralnych hamulców jako żywo Nekroni), czy też kolejnych postaci takich jak sam król tego bajzlu Dracula (jeden z kilku prawdziwych wampirów-nieśmiertelnych) i jego mroczna świta do której należą m.in. Attyla, Kaligula czy Elżbieta Batory (zdziwiłem się dlaczego nie było Hitlera, okazuje się że trzymali go [bez wąsa!!!] w sarkofagu jako broń ostatecznej zagłady - pełno tu takich pomysłów). Nic co durne i czadowe jednocześnie nie jest autorowi obce i bardzo dobrze. Nie dla ludzi poważnych (czy tam sztywnych), nie dla ludzi szukających jakiś wyjątkowo skomplikowanych scenariuszy, czy wrażliwych na sceny przemocy, albo ornamentyki momentami ocierającej się o profanację. Natomiast jak dla mnie jeden z tych komiksów których lektura w tym roku dała mi największą ilość czystej radochy. Komiks trochę trąci Slainem, ale mi dużo bardziej przypadł do gustu. Byłem pewien, że natychmiast pójdzie to na sprzedaż a tu trzeci tom kupiony (okładka limitowana, nie wiedziałem że tam jakaś zakładka czy co tam będzie dodana, ale dałem te 20 złotych za samą grafikę, piratka jest fajna, ale to co dali tutaj jest przekozackie aż wstyd że tytuł dali). Jeżeli tylko nie bierze się wszystkiego na serio i ktoś potrafi docenić taki wystylizowany i elegancki kicz to zapraszam na bal wampirów na którym wbicie noża w plecy jest uważane za szczyt savoire-vivre'u. Ocena 8/10.


  "Injustice:Bogowie pośród Nas - Rok Pierwszy" - Tom Taylor i inni. Raczej rzadko spotykana rzecz w komiksowym światku, tzn. nie jest to pierwszy komiks, który powstał na bazie gry komputerowej, ale akurat w świecie superherosów to zdaje się rzecz bez precedensu. Do bijatyki stworzonej przez twórców Mortal Kombat czyli Netherealms nie tylko z powodu bardzo dużej popularności jaką zdobyła wśród fanów DC, ale i zarzutów o to, że produkt multimedialny przygotowany przez ludzi spoza środowiska (na bank nie do końca, ciężko sobie wyobrazić aby goście od Mortala nie czytali komiksów, na dodatek Netherealms poprosiło DC o konsultacje i o ile dobrze pamiętam oddelegowany został Palmiotti), jest ciekawszy niż większość tego co wtedy macierzysty wydawca wypuszczał. W każdym bądź razie, dosyć pokaźna seria o takim samym tytule jak i gra, wypuszczona była jako webkomiks, aby później zostać wydana fizycznie w zeszytach i na końcu w wydaniach zbiorczych, które niemalże 10 lat później trafiły do naszego kraju. Założenia fabularne będą zainteresowanym raczej znane, akcja rozpoczyna się pięć lat przed wydarzeniami z gry, w alternatywnej rzeczywistości  w której Superman w wyniku kolejnego pokręconego planu Jokera, zabija ciężarną Lois Lane co powoduje zmiecenie w atomowej eksplozji całego Metropolis i doprowadza Człowieka Jutra do mentalnej i moralnej zapaści na skutek której postanawia on zaprowadzić na Ziemi w sposób ostateczny pokój i dobrobyt czy mieszkańcy tejże Ziemi mają ochotę na to czy nie. W oczywisty sposób spowoduje to rozłam wśród społeczności superbohaterów (właściwie wśród wszystkich społeczności).
  Niestety jak na tak duży projekt rysunki wypadają zadziwiająco przeciętnie, żeby nie powiedzieć w niektórych przypadkach słabo. Strasznie jest to przemieszane więc nie wiem jakie nazwisko odpowiada za jaki fragment a jest tych nazwisk bardzo dużo, ale tylko jedno co najwyżej dwoje z odpowiadających za tę materię pań i panów radzi sobie w miarę przyzwoicie a niektóre fragmenty wypadają naprawdę koślawo (dosłownie) pod tym względem. Co jeszcze gorsza nie do końca jest to wszystko spójne koncepcyjnie i niektóre postacie nawet na sąsiadujących ze sobą stronach potrafią wyglądać bardzo różnie.
  "Injustice" zdecydowanie jest odpowiedzią DC Comics na "Wojnę Domową" Marvela i tak jak jestem wielkim fanem tamtego tak tutaj...również mi się podoba, chociaż właściwie twórcy nie ustrzegli się tych samych błędów co i konkurencja i w sumie łatwiej mi będzie zacząć od nich. Myślałem, że bardziej niż George Lucas w przypadku Anakina nie da się spartolić historii upadku bohatera, Tom Taylor udowodnił mi że można. Ciężko właściwie w tym wypadku mówić o jakimś rozwoju postaci. Po strasznym zdarzeniu, Superman (Clark Kent został uśmiercony w czasie wybuchu równie skutecznie co i Lois) zabija największego antagonistę Batmana po czym lata kilka stron nieogolony aby wpaść na pomysł "uratowania" świata i w tym momencie nadzieja na jakąś konsekwencję w budowie jego postaci całkowicie się ulatnia. Raz przypomina starego Supermana, raz złowrogiego tyrana, raz szalonego mordercę. Czasem ściąga kotki z drzew, czasem kogoś sobie zabije, za jednym razem wygląda jakby żałował tego co robi, innym razem to po nim spływa kompletnie. Czasem robi za zimnokrwistego manipulatora innym za furiata opanowanego bereserkerskim szałem. Jedyne co mogło by tłumaczyć, to to iż chłop kompletnie zwariował, co oczywiście w teorii ma jak najbardziej sens, ale za to przy czytaniu w praktyce się nie bardzo klei. Nie spodziewałem się oczywiście kolejnego "Otella", ale tak myślę jakoś bardziej by mi tutaj pasowała historia powolnego staczania się największego herosa po równi pochyłej niż ten groch z kapustą. Tym bardziej iż autor dał do tego podstawy, albowiem przynajmniej na początku, osobą nakręcającą Supka do przekraczania kolejnych granic jest krwiożercza niczym modliszka Wonder Woman i tutaj mamy kolejny minus tej serii (przynajmniej jej początku, przecież dopiero zacząłem). O ile większość postaci to kopie 1:1 (trochę inaczej mogą wyglądać, kostiumy to takie raczej lekkie zbroje) tych z głównego uniwersum to bywają takie jak ten w/w przypadek sporo się różniące, jest to przykład kolejnej niekonsekwencji i to w budowie świata u podstaw, czyli mamy niby dokładnie to samo z różnicą w jednym wydarzeniu gdzie linie czasowe się rozchodzą, ale o ile autorowi pasuje to wcale nie jest tak samo. Oczywiście to alternatywna rzeczywistość i wszystko można wytłumaczyć tym faktem, ale takie trochę to leniwe scenopisarstwo jest. Za tym idzie, kolejna rzecz z którą lekką bolączkę miał też Marvel, a mianowicie rooster postaci/zawodników. Kto stworzy drużynę, która zmierzy się z nowym wcieleniem Ligi jest tak oczywiste, że nie ma co o tym wspominać czyli człowiek, najbardziej zawiedziony Supermanem, ostatni który chciałby go zabić i pierwszy który to spróbuje zrobić. Jego skład wywodzący się głownie z zawodników drugiej ligi jest jak najbardziej sensowny, tak ci którzy poszli za Supermanem...no nie, niektórzy by tego nie zrobili nigdy w życiu, no ale przecież to alternatywna rzeczywistość...ano właśnie. No albo to przyjmiemy albo nie, ale słychać głośny zgrzyt, niektórzy zachowują się jakby od początku byli czarnymi charakterami (chociaż nie można powiedzieć, żeby zupełnie nie znalazło się nic o wątpliwościach etycznych) brakuje również kilku postaci które na 100% powinny się znaleźć, aczkolwiek o ile dobrze pamiętam składy się nieco różnią od tych z gry więc można spodziewać się zdrad i transferów w obydwie strony. Komiks opiera się na raczej znanych postaciach (no kto by chciał w gierce grać jakąś Vixen) więc nie jest to jakoś koniecznie potrzebne skoro możemy sobie przełożyć wiadomości z głównej linii, ale większość z tych postaci przewijająca się przez strony tego komiksu nie ma jakiejkolwiek podbudowy psychologicznej...i w tym momencie przejdę do plusów, bo kilkoro z bohaterów/łotrów ją ma i to stworzoną na tip-top. A przoduje wśród nich...Harley Quinn. Co wydaje się dosyć dziwne, bo nie pełni ona tutaj żadnej istotniejszej funkcji, więc domniemywać można, że dostała sporo miejsca ze względu na rosnącą popularność postaci. Harley jeszcze w tej starej wersji klaunicy, którą ściga Superman bo odegrała sporą rolę w śmierci Lois i zniszczeniu Metropolis, ale tak ją ściga, że właściwie jej nie ściga i ogólnie trochę ten wątek jest dziwnie olany. No w każdym razie Harley kradnie większość scen w których się pojawia, pół psychopatka, pół mała dziewczynka skryta w ciele dorosłej kobiety, pół beztroska zwariowana młoda kobieta (dużo tych połówek) bez wątpienia inteligentna i na pewnym poziomie zdająca sobie sprawę z okropieństw w jakich współuczestniczyła, ale z wyraźnie na tyle zgruchotaną osobowością przez Jokera, że większość czasu o tym stara się nie myśleć lub nie pamiętać, więc można by ją porównać na pewnym poziomie do obrazu smutnego klauna. Daleką drogę HQ przebyła od lekko perwersyjnego żartu Bruce'a Timma (w tym świecie najwyraźniej była faktycznie również erotyczną zabawką Jokera, ciarki chodzą lepiej o tym nie myśleć) i jak udowodnił scenarzysta dużo i dobrego da się z taką postacią zrobić jak się ma pomysł. Nawiasem mówiąc to trochę smutne jak zdamy sobie sprawę z paradoksu w którym próbując podobno pogłębić postać, spłaszczono ją do zajebistej dosłownie we wszystkim lesbijki walczącej z toksyczną męskością. Jej nawiązująca się powoli z Ollie Quinnem nić sympatii i ogólnie dialogi pomiędzy tą dwójką błyszczą jasnym światłem. Zresztą to kolejna mocna strona, tego komiksu, Tom Tylor pisze świetne dialogi, trzeba mu przyznać że jeżeli jest w tym gorszy od Bendisa to naprawdę niewiele. Dorzuca również trochę humoru, całkiem sympatycznego i równoważącego nieco jakby nie patrzeć nadętą całość, chociaż momentami może być dziwnie (Lobo odgaszający cygaro na czole Darkseida). Pod względem dramatycznym jest to napisane świetnie, jako że to elseworld autor nie musi oszczędzać znanych i lubianych postaci i tego nie robi a jednocześnie nie mamy wrażenia, że zabija tylko po to aby zaszokować czytelnika. No może, raz czy dwa, ale nawet wtedy i tak jest to dobrze wkomponowane w fabułę i każdą taką scenę dobrze zapamiętamy. Wielki plusik, za krótką historyjkę chłopaka, któremu Superman pomógł naprawić rower, nie dość że zobaczymy dziwnie rzadko eksploatowany motyw Supermana potrafiącego oddziaływać na panie nie tylko za pomocą wyglądu, to jeszcze dosłownie osobiście odczujemy jak dużo stracił świat po przemianie największego herosa, to pisarstwo naprawdę bardzo dobrej próby nie tylko jak na gatunek superhero. Jako komiks akcji sprawdza się to również wyśmienicie, zresztą na dobrą sprawę to jest przede wszystkim komiks akcji, potyczki potrafią zrobić wrażenie (robiłby pewnie większe, jak zajmowaliby się nimi ludzie bardziej obeznani z ołówkiem). Komiks dobry, momentami bardzo dobry, cholernie wciągający i trochę żal zmarnowanego potencjału bo naprawdę dużo nie brakowało, aby był świetny, ale i tak to była doskonała odtrutka na moje ostatnie perypetie z "Ligą Sprawiedliwości" Bryana Hitcha, mam ochotę na więcej. DC jednak Elseworldami stoi a ten jest jednym z najlepszych jakie czytałem. Żebym nie zapomniał, całkiem sporo nawiązań poukrywanych, nie tylko do komiksów. Ocena 7+/10.


2. Zaskoczenie na plus:

  "Kolekcja Toppi tom 1 - Zaczarowany Świat" - Sergio Toppi. Jeden z tytułów, których nie miałem w planach, ja oczywiście wiem "niesamowite rysunki, prawdziwe mistrzostwo" itp. znałem wcześniej prace Toppiego (level faktycznie master), tyle że na naszym rynku znajdują się pozycje naprawdę sporej ilości mistrzów sztuki graficznej a ja należę do osób przedkładających jednak treść nad formę, łatwiej mi jest zaakceptować wciągającą fabułę ze średnimi rysunkami niż pięknie wyglądający a niezbyt lotny komiks, no ale ilość opinii "na tak" na forum była zbyt duża aby ją zignorować więc na próbę kupiłem trzy pierwsze tomy. Album to zbiór shortów drukowanych wydanych na łamach różnych magazynów mniej więcej w latach 80-tych. Pierwsze dwa opowiadania nie nastroiły mnie specjalnie pozytywnie potwierdzając przypuszczenia, że będzie to zbiorek niespecjalnie oryginalnych aczkolwiek oczywiście pięknie narysowanych historyjek z pogranicza baśni, fantastyki a nawet horroru możliwe że z elementami komediowymi. Od trzeciej historyjki tej z latarnikiem poziom jednak zdecydowanie rośnie i pomimo tego, że część materiału opiera się na podaniach, legendach czy wręcz mitach różnych kultur, które wykorzystują kody raczej nam znajome choćby i podświadomie więc większość nowelek raczej nie zaskoczy nas zakończeniami to i tak potrafią być naprawdę wciągające (bez strachu raz czy dwa będziemy jednak zaskoczeni). Moimi ulubionymi natychmiast się stały "Krull" o mięsożernym trollu w dosyć zabawny sposób opowiadająca o mężczyznach i ich stosunku do kobiet oraz absolutnie fantastyczne kończące tom "Pomniejsze Bóstwo" sięgające fabularnie pradziejów człowieka. Fani JRR Tolkiena powinni również zwrócić uwagę na "Króla i Kruka" bardzo spokojnego i nastrojowego oraz kojarzącego się właśnie z kręgami mitologii celtyckiej/Śródziemia.
  Rysunki rzeczywiście pełna wirtuozeria i na szczęście mimo tego, że ich autor będąc arcymistrzem rysunku realistycznego (spójrzcie na fokę na początku), to niespecjalnie często sięga po tę umiejętność i raczej tylko w przypadku podkreślania jakiegoś istotnego elementu czy momentu pozostawiając zaczarowany świat zazwyczaj lekko zdeformowanym swoją artystyczną wrażliwością tak jak lubię. Nie wiem jak z dłuższymi formami i czy niestety nieżyjący już włoski rysownik je tworzył, ale bez wątpienia jest królem formy krótkiej nie tylko pod względem samej techniki ale również wyczucia kompozycji kadrów i zabawa ich zawartością (czasami rysunki nie mieszczą się w nich) oraz ogólnie konstrukcji całości. Ani jeden obrazek nie jest zbędny, ani jeden tekst w dymku nie wydaje się niepotrzebny wszystkiego jest dokładnie tyle ile potrzeba i autorowi i czytelnikowi. Ogólnie nie jestem fanem stwierdzeń typu, że ktoś ma naturalny talent z wyjątkiem oczywistych sytuacji w stylu takich iż dwumetrowy facet na bank będzie miał lepszym koszykarzem niż karzeł, ale ciężko uwierzyć, że autor jest samoukiem i wszystko wyćwiczył on musiał się z tym urodzić. Znakomity album, szczerze mówiąc lepszy niż się spodziewałem, jasne jak to w takich antologiach poziom nie jest równy, ale nawet te słabsze shorty są całkiem w porządku, rzecz więc nie tylko do oglądania, ale i do poczytania. Ocena 8/10.


  "Nocturnals tom 1" - Dan Brereton. Nazwisko autora jakoś mi znajome, ale jak sprawdziłem na gildii to pokazało tylko dwa tomy Nocturnals, więc powiedzmy pierwsze spotkanie z autorem, w co mimo wszystko nie wierzę. Tytułowi Nocturnals to z grubsza rzecz biorąc drużyna potworów, chyba nietrudno raczej zgadnąć, że w tym przypadku to nie jest zwykły team tylko raczej przewidywalna patchworkowa rodzina. Nocturnals zamieszkują Pacific City niespecjalnie piękne i również niespecjalnie bezpieczne miasto znajdujące się na jakiejś pokręconej wersji Ziemi i walczą z korporacją Narn K, zajmującą się produkcją syntetycznych ludzi oraz ludzko-zwierzęcych hybryd, których zastosowanie jako wojska jest prawdopodobnie jedną z najprzyjemniejszych opcji. Przywódcą grupy jest niejaki Doc Horror, gość w typie szalonego naukowca (dosyć agresywnego nieco cwaniakowatego) który wraz ze swoją córką Evening zwaną Halloween Girl najbardziej przypominają zwykłych ludzi (mają spiczaste uszy jak elfy) z całej tej specyficznej familii. Głównym przeciwnikiem Doca jest tajemniczy okutany szalem Fane, wysłannik Narn K, którego z doktorkiem łączą jakieś niewyjaśnione zaszłości a cała intryga oplecie się wokół mafijnej rodziny Zampa, na dodatek na trop tego całego wesołego towarzystwa wpadnie dwóch kompletnie podręcznikowych detektywów (jeden wygląda jak Sam Elliott).
  Tuż przed lekturą przeczytałem recenzję, którą ktoś tu wrzucił (sorry, pamięć mam doskonałą ale bardzo krótką więc nie pamiętam kto) po której lekturze nastawiłem się na komiks akcji bez scenariusza i podjąłem z góry decyzję o odsprzedaży po przeczytaniu. Większość zarzutów okazała się jak najbardziej poparta rzeczywistością. Fabuła jest prosta jak drut (aczkolwiek pisana w taki ciężki do ogarnięcia sposób), ale nie można powiedzieć że nie istnieje, wbrew moim oczekiwaniom akcji wcale nie było specjalnie dużo. Tytuł na początku faktycznie jest mocno konfudujący, ekspozycja jest praktycznie zerowa, drużyna jest praktycznie już zestalona, na samym początku rodzinka frików "adoptuje" kolejnego nieszczęśnika, torturowanego przez złą korporację Komodo wyglądającego w połowie jak jaszczurka w połowie jak gargulec z oberwanymi skrzydłami, oraz w nieco luźny sposób dołączy do nich kolejny zwierzolud, Procyon zwany również Szopem, gangster z wyglądu kopiujący Beasta z X-Men a z charakteru Wolverine'a pomieszanego z Clydem Barrowem. Ogólnie rzecz biorąc sposób budowania postaci przez Breretona jest na pierwszy rzut oka śmiesznie nieudaczny. Kompletnie nie znamy żadnego z bohaterów i właściwie rzecz biorąc nie poznamy. Całość kręci się wokół Doca i jego córki i ich historię (w sposób jak najbardziej skrótowy) poznamy, Komodo i Szop pojawią wg toczącego się scenariusza więc przynajmniej wiemy w jakich okolicznościach znaleźli się gdzie się znaleźli, reszta jest kompletną enigmą, ba niektórzy nie tylko nie pełnią jakichś wyraźnych funkcji w scenariuszu, ale i nawet nie wiadomo co potrafią. Jest Firelion, gość należący do jakiejś jeszcze innej niż wcześniejsze rasy ludzi(?) władających ogniem (w komiksie jest pełno takich rzeczy, ten świat jest naprawdę bardzo skomplikowany, tyle że autor niczego nie tłumaczy), który z racji wyglądu w sumie też mocno zbliżonego do człowieka porusza się jako wsparcie nomen omen ogniowe dla Horrora w miejscach, gdzie lepiej udawać stosunkowo normalnych homo sapiens. Jest Rozgwiazda, dziewczyna-ryba, która na dobrą sprawę nie wiadomo nawet czy potrafi pływać bo ani razu do wody nie wchodzi za to lubi pociągać za spusty dwóch pistoletów (ogólnie pomimo nadludzkich zdolności większość postaci posługuje się tutaj standardową bronią palną), no i robi za tę wyszczekaną w grupie. Jest Polichromia upiorzyca atrakcyjna na ten swój upiorny sposób, która nie mam zielonego pojęcia co potrafi bo ani razu zdaje się nie korzysta ze swoich zdolności, na dodatek ogólnie z wyjątkiem udziału w kilku dyskusjach nie robi niczego konkretnego oprócz tego że jest tą "ładną". No i podobno ulubieniec wszystkich Gunwitch, kompletnie absurdalna postać będąca wypadkową stracha na wróble i zombie-rewolwerowca będący czymś na kształt ochroniarza z funkcjami ninja-komandosa, który bierze udział w jakichś dwóch strzelaninach a przez resztę czasu zajmujący się milczeniem, staniem bez ruchu i wyglądaniem czadowo. Ani nie mamy pojęcia jak oni wszyscy się spotkali, ani z jakiego powodu razem się bujają oczywiście z wyjątkiem dosyć sensownego założenia, że to grupa wyrzutków społecznych którzy uznali, że w kupie (chyba nawet dosłownie mieszkają w kanałach niczym Żółwie Ninja) raźniej. Niektórym z tych postaci nawet nie do końca możemy określić charaktery, ale w jakiś kompletnie niezrozumiały sposób autor sprawia, że ciężko tych dziwolągów nie polubić. Pierwsza historia najdłuższa "Czarna Planeta" to ta mafijna właśnie przechodząca pod koniec w kosmiczny horror. Druga raczej krótka humorystyczna "Dyniogłowi" w której Halloween Girl pod opieką Gunwitcha wybiera się zbierać cukierki w Halloweenową noc i napotka stado nietoperzo-goblino-wampirów (jakkolwiek by to nie brzmiało) przy lekturze której wyraźnie czuć, że autor zachwycił się Hellboyem. Kolejna również krótka "Karnawał Bestii" finalizująca poboczny wątek "Czarnej Planety" oraz "Wyspy Dr.Moreau", lekko szokująca w której przekonać się będzie miał czytelnik, że Nocturnals to naprawdę bezwzględni zawodnicy. Czwarta ledwie kilkustronicowa "Kościana Korona" naprawdę cudownie nastrojowa (Rozgwiazda potrafi jednak pływać) łącząca znowu Hellboya z Mitami Cthulhu, pięknie narysowana przez Wiktora Kalvacheva w stylu naśladującym oryginalnego twórcę. Piąta kreskówkowa "Noc Cukierkowych Rzeźników" też kilkustronicowa, przygotowana przez Rubena Martineza i Vieta Nguyena, najsłabszy moment tego tomu i ostatnia historia nieco dłuższa opracowana graficznie przez kilku różnych grafików (dosyć spore nazwiska, chociaż niekoniecznie z mainstreamu) w którym Halloween Girl skacze po różnych wymiarach, która z racji swojej chaotyczności również nie do końca przypadła mi do gustu (z ciekawostek we fragmencie rysowanym przez Stana Sakai, bohaterka wskoczy do jego wersji feudalnej Japonii gdzie spotka samego Usagiego). Tyle zawartość tomu.
   Nie ma co ukrywać, ale jedną z najmocniejszych stron komiksu jest jego wygląd. Wizualnie wygląda on po prostu fantastycznie, to pozycja w sam raz dla fanów malowanego komiksu a jest ich u nas sporo. Dan Brereton nie boi się przy tym zmieniać natychmiastowo swojego stylu dzięki czemu na stronach obok siebie stosunkowo proste malunki kojarzące się z filmem animowanym z cyzelowanymi do granic przesady hiper-realistycznymi akwarelami przypominającymi prace Alexa Rossa, jako że Nocturnals działają wyłącznie w nocy (będzie to wytłumaczone fabularnie) skąpanymi w obowiązkowo ciemnych barwach z wręcz obowiązkowym w takich przypadkach doskonałym panowaniem nad światło-cieniem dającym efekty filmów z przełomu lat 80/90. Malowane komiksy mają tę wadę jednakże, że strasznie ciężko oddać na nich dynamikę ruchu, toteż jak wspomniałem wcześniej, artysta raczej nie nadużywa scen akcji. Zarzut miałbym też do postaci Evening, ona zachowuje się jak powiedzmy maks ośmiolatka-dziewięciolatka, z wyglądu powiedziałbym, że ma jakieś 12-13 lat, czasem nieco więcej a po niektórych mniej udanych planszach w oderwaniu powiedziałbym, że to dorosła kobieta. Mimo wszystko naprawdę, ale to naprawdę jest co podziwiać, zdecydowanie jeden z najlepszych pod tym względem komiksów jakie widziałem w tym roku.
   No więc może tak, ciężko ukryć że to nie jest komiks skierowany dla wszystkich. To pulpa w czystej postaci (w dobrym znaczeniu tego słowa, pojawiło się na naszym rynku kilka tytułów, które reklamują się tym określeniem a są po prostu czerstwe), jeżeli ktoś nie trawi tego typu mocno obciachowych chwiejnych konstrukcji to raczej mu się nie spodoba (no chyba, że ze względu na grafiki). Natomiast jeżeli ktoś się dobrze odnajduje w takich posklejanych na słowo honoru układankach z częstokroć kompletnie niepasujących do siebie elementów, to nie widzę sposobu aby Nocturnals mu się nie spodobali. Tak jak Jean Giraud tworzył "Garaż Hermetyczny" pod wpływem różnorakich specyfików jak sam twierdził (raczej tych bardziej niż tych mniej), tak nie mam problemu sobie wyobrazić, że Brereton usiadł za sztalugą, włączył jakiś meczyk na ESPN, otworzył sześciopak, ściągnął chmurę lub dwie i zaczął tworzyć te historie a przeskakując z kanału na kanał przypominał sobie co mu się jeszcze podobało kiedyś i bez krępacji dokładał kolejne elementy nie przejmując się czy to ma tam rację bytu czy też nie i ten jego entuzjazm w jakiś dziwny sposób udziela się czytelnikowi, to taka wielka piaskownica dla miłośników ostatniej dekady poprzedniego wieku. Jak kto lubi komiksy, które niekoniecznie mają jakiś fabularny sens za to bardziej bazują na klimacie to komiks dla niego, jak kto lubi Hellboya, The Goon czy też Ligę Niezwykłych Dżentelmenów to również komiks dla niego, jak kto wychowywał się na kreskówkach z lat 90-tych (mi w jakiś dziwny sposób sporo się tu kojarzyła z Motomyszami z Marsa) to również komiks dla niego, tak samo jak i komuś nie przeszkadza tandetnie-plastikowa estetyka Halloween prosto z obrazów wytwórni Hammer z jej nieodłącznymi nietoperzami na sznurkach. Lubicie "Rodzinę Addamsów" i "Edwarda Nożycorękiego" to komiks dla was, wyobrażacie sobie połączenie coppolowskiej opowieści o odchodzących w przeszłość gangsterach z zasadami opierających się jeszcze bezwzględnej bandyterce nowej fali z kosmicznym horrorem Lovecrafta i X-Menami Stana Lee to komiks dla was, a jak macie dzieci, które malują paznokcie na czarno, tak samo się ubierają i noszą zdecydowanie więcej metalowych ozdób niż podpowiadałby zdrowy rozsądek to komiks dla nich. No cóż, kupowałem ten tom z pewnością, że pójdzie na sprzedaż a tymczasem pozostaje na półce a ja bez wątpliwości nabędę również tom drugi, jak dla mnie warto zapłacić te kilkadziesiąt złotych i naprawdę warto przetrwać te kilkadziesiąt pierwszych stron kompletnego zagubienia aby przenieść się na te dwie czy tam trzy godziny do czasów, gdy człowiek jarał się takimi głupotami. Nie jest to z pewnością najlepszy czy tam jeden z kilku takich komiksów które przeczytałem w tym roku, ale za to z pewnością jeden z cichych bohaterów. Pierwszy raz w życiu usłyszałem o tym tytule, coś czuję że Nagle ma szansę godnie zastąpić na moich listach zakupowych Non Stop. Ocena 7+/10.


  "Spider-Man:Władza" - Kaare Andrews, Jose Villarubia. Zabawna sprawa, okryty złą sławą niekanoniczny komiks z linii Marvel Knights o ulubionym superbohaterze Marvela, który pomimo bardzo dużej liczby czytelników, którzy twierdzą, że to jeden z najgorszych komiksów o tej postaci jaki powstał to jednocześnie ujął jakąś tam część fandomu co sprawia, że średnie ocen w miejscach w których takie rzeczy się sprawdza, wcale nie są jakieś tragiczne zwłaszcza biorąc pod uwagę memiczność tytułu. Przejdźmy zatem do rzeczy. "Władza" to marvelowska podróba "Powrotu Mrocznego Rycerza" tria Miller-Janson-Varley, dystopijna przyszłość, Nowy Jork pod rządami faszystów czy tam komunistów, uciskających lud pracującej stolicy (świata), oczywiście dla jego własnego dobra. Świat w którym już dawno pozbyto się zarówno superłotrów jak i superbohaterów. Peter Parker to stary, załamany i zarośnięty dziadyga, pomiatany przez każdego penera który ma na to ochotę. Facet (już raczej nie), który myśli tylko o tym, aby wrócić po kolejnym upokarzającym dniu do domu i do Mary Jane tak, aby po drodze nie widzieć pleniącego się wokół zła. Twarz MJ, nigdy nie jest w tych momentach pokazana, ale patrząc się na jej piękne włosy i młodzieńczą sylwetkę nie da się nie domyśleć (zresztą o czym ja tu chrzanię skoro jest okładka?), że jest ona od dawna martwa a Peter rozmawia z jej duchem a raczej wspomnieniem i poczuciem winy. Tę żałosną półegzystencję przerwie wizyta jeszcze większego dziada, o dziwo żyjącego jeszcze DżejDżejDżeja, który spróbuje wstrząsnąć sumieniem superbohatera i pchnąć go do jakiegokolwiek działania. Jonah, zachowuje się i przemawia jakimś zagadkami niczym ktoś niespełna rozumu, próbując założyć coś na kształt sekty/ruchu oporu złożonego z ulicznych dzieci, ale pomimo swojego wyglądu kompletnego menela jest na tyle bogaty i ciągle poważany (raczej w sposób historyczny), że tytułowa Władza przymyka na niego oko (w dalszej części fabuły, przekonamy się, że on ciągle posiada umysł ostry jak brzytwa i to dosłownie). Tak czy inaczej pod wpływem jego oraz oczywiście latarni ciągle oświetlającej jego drogę (choćby i wirtualnie) czyli Mary Jane, Peter w końcu się ogoli i chociażby spróbuje zrobić to co robił kiedyś, czyli pokonać zło zgodnie z zasadą "z wielką mocą łączy się wielka odpowiedzialność".
   Rysunki Villarubii z gatunku tych paskudnych, no przynajmniej na pierwszy rzut oka. Niechlujne, często symboliczne szkice pozbawione szczegółów. Bardzo duża ilość gadających głów bez tła z wyjątkiem koloru, czego organicznie wręcz nie cierpię. Nie tylko w kwestii scenariusza, ale i w kwestii rysunków widać tu silne "inspiracje" Frankiem Millerem, tylko nie tym z "Powrotu..." a raczej z "Mroczny Rycerz Kontratakuje". Ja wiem, że większość ludzi, uważa rysunki w tamtym komiksie za potworki, ale ja je lubię, więc i te na pewnym dziwnym poziomie mi się podobają. Zresztą, ciężko nie zauważyć, że niektóre kadry wydają się strasznie brzydkie a niektóre całkiem udane, biorąc pod uwagę, że za rysunki odpowiadają obydwaj panowie, ciężko się nie domyślić, że jeden jest lepszy niż drugi (ale który jest który nie mam pojęcia), za to dosyć łatwo zauważyć, że dynamika scen akcji oddana jest naprawdę nieźle niezależnie od tego czy nam się obrazek podoba, czy nie. No i kwestia, że w przypadku pań widać po raz kolejny silne inspiracje, tyle że tym razem Timem Sale. A że Sale trzeba przyznać potrafi rysować je wyjątkowo pięknie to i tutaj nie powinno się narzekać. Ogólnie, nawet jeżeli ktoś nie uzna, że szata graficzna jest w przypadku tego komiksu jego wyjątkowo słabą stroną to i tak będzie wzbudzać raczej ambiwalentne odczucia, ale ma zaletę tę, że przynajmniej jest "jakaś".
   Przeglądnąłem, kilka opinii z "zagranicznych internetów" i najczęściej pojawiającym się tam słowem jest "rip-off" i rzeczywiście ten komiks to w dużej mierze rip TDKR i jak to raczej kiedyś niż teraz bywało jak każdy rip jest gorszej jakości niż oryginał. Naprawdę granice wzorowania się zostały tutaj przekroczone, mamy nawet scenki dziennikarzy z telewizora oraz drugą postać główną czyli młodą dziewczynę, nawet niektóre kadry wyglądają na dosłownie przerysowane. Tyle, że szczerze mówiąc jakoś niespecjalnie mi to przeszkadzało. Jasne, można się zżymać na to, że Peter jest tutaj jednak nieco postacią out-of-character, że szczerze mówiąc przez połowę komiksu ta jego nieporadność raczej mnie drażniła niż napełniała współczuciem, komiks jest raczej banalny w swojej wymowie a autorzy często chwytają się tanich sztuczek aby poruszyć czytelnika jadąc po jego emocjach. Całość jest bardzo edgy (jest brutalnie, zabija się tutaj dzieci) i o ile w Batmanie łagodzono to nieco sporą dawką humoru, tak tutaj akurat z tego pomysłu nie skorzystano, jest wszystko bardzo "na serio", dla jednych może być to plusem, dla innych będzie minusem, ja mam uczucia raczej mieszane. Głupkowate jest również to, że na początku zwykli siepacze Władzy łamią bez problemu (i nawet bez zamiaru) rękę Peterowi, podczas gdy na koniec fika on na pajęczynie niczym młodzieniaszek i znowu wlatuje pomiędzy przeciwników na pełnej parze, ba nawet tekścikiem potrafi rzucić. Z drugiej strony, ma kilka świetnych pomysłów z których najlepszy jest zdecydowanie Doc Octopus a raczej jego zasuszony trup kierowany przez ramiona obdarzone SI. Chociaż zniszczony cień Wilsona Fiska na łańcuchu czy Peter podczas pojedynku z Kravenem wciągający razem z nim jego "ziółka" też są niezgorsze. No i rzecz najważniejsza, sama historia jest wciągająca. Tam gdzie fabuła odkleja się od "Powrotu..." jest naprawdę dobrze a sam wybór głównego przeciwnika, chociaż nie powinien mnie zaskoczyć to i tak mnie zaskoczył. No i jednak ten klimacik deszczowego, sterroryzowanego przez tych którzy mieli go bronić przygnębiającego Nowego Jorku robi swoje. Nie wiem czy się komuś to spodoba czy nie, pragnąłbym jednak zwrócić uwagę, że tytuł jest ciągle dostępny chociażby w Gildii gdzie podczas wyprzedaży dostaje bardzo dużą zniżkę od ceny okładkowej, która w momencie wydania wydawała się zawyżona a przy dzisiejszych cenach to są śmieszne pieniądze. Na tyle małe, że chyba jednak warto spróbować komiksu, który jako całość ma tę samą zaletę co jego rysunki, czyli nieważne czy dobry czy zły, ale przynajmniej "jakiś" co w dobie bezpłciowych bzdetów toczących gatunek w dół same w sobie jest już zaletą. No co ja, zresztą będę tu rozprawiał. Mi się, ku mojemu zdziwieniu podobało. Ocena 7/10.

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #662 dnia: So, 07 Grudzień 2024, 13:29:31 »
NIE ZMIEŚCIŁO MI SIĘ WIĘC CIĄG DALSZY

3. Najgorszy przeczytany:

  "Septentryon" - Andre Houot. Obca planeta po katastrofie ekologicznej, ludzkość zamknięta jest w zdaje się megamiastach (zdaje się bo widzimy tylko mury) a skażone pustkowia stanowią atrakcję turystyczną (oczywiście z daleka) i opowieści którymi straszy się dzieci. Na scenę wchodzi on czyli bezimienny główny bohater-ostatni sprawiedliwy kogoś tam niby ratuje przez co naraża się miejscowym władzom, jakaś przepowiadaczka przyszłości wyśle go na pustynię gdzie faktycznie uda mu się uciec dołączyć do karawany jakichś tam nomadów, którzy nadadzą mu imię Chronover (bez komentarza) i przeżyć mnóstwo różnych niewiarygodnych przygód.
   Kolejny album co do którego po względem grafik mam nieco mieszane odczucia. Większość rysunków jest naprawdę niezłej klasy, widać ilość pracy jaką Houot włożył w poszczególne plansze a ja zawsze cenię wysiłek nawet jeżeli jego efekty nie są jakieś spektakularne (fantastyczne wyniki które przychodzą niektórym bez trudu raczej z racji "naturalnego" talentu potrafię również docenić). Niektóre projekty postaci, budowli czy urządzeń są naprawdę interesujące, inne wręcz odwrotnie. Dyskusyjny jest wygląd Chronovera (dalej mam bekę z tego imienia), bo postacie poboczne zwracają się do niego dziadku czy coś w ten deseń mające sugerować raczej drogę już dawno z górki, z drugiej wygląda on jak człowiek w średnim wieku, który dokleił sobie sztuczną siwą brodę. W sumie jak by się tam zastanowić teraz to wygląd to chyba największa zaleta tego komiksu, taki dosyć klasyczny europejski sznyt z widocznymi inspiracjami Moebiusem (chyba niewielu twórców na naszym kontynencie zajmujących się rysowaniem s-f w chociażby drobnym stopniu się nim nie inspiruje). Jako, że Francja to i oczywiście odrobina golizny musi się znaleźć, ale to raczej na bardzo dalekim planie.
   Poza rysunkami "Septentryon" poważnie posysa na właściwie każdej płaszczyźnie. Światotwórstwo w tym dziele leży i kwiczy, autor praktycznie niczego nie tłumaczy tylko zlepia wizję świata po bliżej nieokreślonej katastrofie (najprawdopodobniej wojnie atomowej, możliwe że i chemiczno-biologicznej) z niekoniecznie pasujących do siebie elementów a to trochę Valeriana, a to Diuny, a to Yansa a to Fallouta, a to jeszcze tam czego innego co razem w kupie ukazuje nam wizję rzeczywistości w której droidy zabójcy jeżdżą na rowerach (no bo to postapokaliptyczny świat przecie) a do futurystycznych pojazdów latających strzela z muszkietów. Co najlepsze w ostatnim tomie (album zbiera wszystkie cztery) okazało się, że obca planeta to nasza Ziemia i to wcale z nieodległej przyszłości bo tak licząc na palcach wychodzi jakieś 70-80 lat od naszych czasów i przez ten czas powstały różne rasy czasami nieszczególnie przypominające ludzi, buduje się windy orbitalne i hoduje olbrzymie latające transportowce z owadów i to pomimo atomowej apokalipsy, która w jednej scenie wydarzyła się pokolenia temu w drugiej bohaterowie są jej naocznymi świadkami. Ogólnie odniosłem wrażenie, że autor kompletnie nie panuje nad sensowną konstrukcją linii czasowej, ale on tutaj chyba nad niczym nie panuje. Fabuła to kompletnie nonsensowny zbitek scen, udający że tworzy jakąś tam ciągłość wydarzeń, która zmierza nie wiadomo gdzie. Postacie pojawiają się niewiadomo skąd, są niewiadomo kim i właściwie nie bardzo wiadomo jaką pełnią funkcję. Wątki fabularne zresztą analogicznie, rwą się w połowie, albo wcale nie mają początku a bardzo często to i to naraz. Zresztą niektóre z nich są tak niedorzeczne i odklejone od losów Chronovera (ku...no nie mogę), że w sumie można to uznać za zaletę. Większość takich rzeczy podejrzewam pełni rolę world-buildingu, tyle że jak wcześniej stwierdziłem, wizja świata jest poroniona a cierpi na tym bardzo chaotyczny i niewiarygodny przeładowany sztucznymi rozwiązaniami deus ex machina scenariusz. Ja nie jestem wielkim fanem zasady "strzelby Czechowa", ale tutaj jej negacja poszła zdecydowanie zbyt daleko. Przez cały czas podczas lektury odnosiłem wrażenie, że komiks nie jest owocem jakiegoś konkretnego pomysłu, tylko autor na bieżąco pisze co mu "ślina na pióro przyniesie" taki nazwijmy to strumień (nie)świadomości, zresztą na prawidłowość tej teorii może wskazywać zakończenie, które nie tylko sprawie wrażenie jakby skończyło się kilka stron wcześniej niż powinno, co ogólnie wygląda jakby niekoniecznie miało być wogóle zakończeniem, tyle że chyba czytelnicy nie dopisali więc nim zostało. Starczy już tego, nie jest to najgorszy komiks jaki przeczytałem w tym roku, ale w kategorii najgłupszy mógłby spróbować startu, może i ma tam jakieś plusy w stylu grafika, jakiś tam klimat, kilka dziwno-interesujących pomysłów czy fakt, że w sumie człowiek czyta to i w sumie jest ciekawy dokąd to zmierza (proszę się nie martwić na zapas - donikąd), ale tu nawet nie chodzi o to, żeby plusy nie przesłoniły nam minusów, tylko o to że nigdy nie byłyby w stanie. Ocena 3+/10.


4.Zaskoczenie na minus

   "Coś ci pokażę/Ostatni muszkieter/Wilkołaki z Montpellier" - Jason. Kilka osób jarało się autorem no to przy okazji nowego wydania w zbiorczym tomiku, postanowiłem zobaczyć o co cho. Jak w tytule niewielki w rozmiarach tomik zbiera trzy nowelki. Pierwsza kryminalna wzorująca się na Hitchcocku, opowiada o facecie którego ściga policja za morderstwo którego nie popełnił. Szczerze mówiąc nie bardzo mogłem podczas tej lektury zrozumieć fenomen autora dopóki nie dotarłem do puenty. Jest naprawdę zadziwiająco udana, ciężko stwierdzić czy raczej dowcip przykrywa mocno przykrą treść, czy dokładnie na odwrót bo to chyba zależy od czytającego, ale nie wątpię że rozgarnięty czytelnik wychwyci obydwa pierwiastki i sam je sobie zważy. "Ostatni muszkieter" to najdłuższa historyjka, najbardziej zabawna i najbardziej niedorzeczna w pomyśle. Ot tytułowy ostatni muszkieter Atos (żyjący do dzisiaj i żaden staruszek) zajmujący się piciem taniego alkoholu na parkowych ławkach wyrusza na Marsa odeprzeć inwazję na jak sam to twierdzi Republikę. Z całej trójki fabuła jest chyba najciekawsza, żartów których spora część polega na pogrywaniu schematami znanymi ot chociażby z Johna Cartera czy Flasha Gordona a część kojarząca się z absurdalnymi skeczami Monty Pythona najwięcej. Zakończenie za to jest z gatunku tych smutnych, ale jednocześnie pozostawiających nadzieję. Opowiadanie nr. 3 o facecie okradającym mieszkania w przebraniu wilkołaka i jego sercowych perypetiach z sąsiadką, niespecjalnie mi się spodobało szczerze mówiąc.
   Za to spodobały mi się rysunki a nie przepadam za antropomorfią. Kreska prościutka, tła bardzo często nie istniejące, czyli coś czego w teorii również nie lubię, ale autorowi we wprost zadziwiający sposób za pomocą subtelnych mniej lub bardziej zmian kilku kresek oddaje się odwzorować emocje czy też charakter postaci nie ułatwiając sobie sprawy rezygnacją chociażby z umieszczania w oczach tęczówek. Z drugiej strony możliwe że sam sobie to ułatwia obdarzając większość występujących tu postaci "kamiennymi" twarzami. No ale jakby nie patrzeć u podstaw udanego dzieła najczęściej leży dobry pomysł, fanom minimalizmu spodoba się na bank, amatorzy mogą się przypatrzyć jak to wygląda. Główny bohater za każdym razem wygląda identycznie chociaż to trzy różne postacie, raczej pies, ale mający w sobie coś z kociego wyglądu.
   Komiks jest całkiem niezły, bywa zabawny, bywa zaskakujący, ale szczerze mówiąc ja tu żadnego geniuszu nie widzę. Biorąc pod uwagę, że wszystkie postacie są dosyć do siebie podobne pod względem charakterologicznym można domniemywać, że autor przelał na nie przynajmniej część swojej osobowości i nie wiem, może to nie do końca trafia do mnie z powodu tego, że jest uprzedzony...ale ja szczerze mówiąc nie przepadam za takim typem ludzi. Może to kwestia również różnic kulturowych? Myślę, że jakbym był młodszy to zrobiłoby to na mnie większe wrażenie, teraz z moim bagażem doświadczeń raczej nieczęsto trafiają do mnie do tego typu obrazki z życia cudzego, chyba że to coś świeżego lub faktycznie celnego a takich rzeczy tutaj nie zanotowałem, no chyba że wliczymy w to tę creepy-refleksję na temat ruchomych schodów. Myślę, że komiks zostawię na półce jako ciekawostkę, ale na więcej a podejrzewam, że reszta twórczości jest w ten sam deseń wydawać pieniędzy już nie mam ochoty. Ocena 6/10.


  "Nocny Krzyk" - Borja Gonzalez. Niewielkie miasto raczej anglosaskie trapione problem zaginięć różnorakich osób (chociaż może nie różnorakich bo raczej dziewcząt, ale mogę się mylić). Główna bohaterka - Teresa właścicielka "magicznego" sklepiku, który raczej jest sklepem dla "nerdów" różnej maści połączonym z antykwariatem, których w mieście raczej niewielu (ogólnie wszystkich innych też jest chyba niewielu). Teresa po pracy zajmuje się pisaniem horrowych opowiadań oraz "wiedźmowaniem" do którego zdaje się nie podchodzi specjalnie poważnie, które to pewnego razu po odprawieniu magicznego rytuału skończy się ku jej ogromnemu zdziwieniu sukcesem i przyzwaniem prawdziwego demona. Dosyć specyficznego demona czyli różowowłosej dziewczyny (raczej kobiety) w koszulce z Pikachu, która okaże się fanką mangi. Demon chcący, aby go nazywać Laurą jest demonem spełniającym życzenia, tyle że Teresa żyje od dawna w takim osamotnieniu i chyba otępieniu że nawet żadnych marzeń (już) nie ma, no ale zasady to zasady życzenie musi być spełnione więc Laura będzie czekać na niby-czarownicę póki ta czegoś nie wymyśli. Do tej dwójki dołączy nastoletnia Matylda, stała klientka antykwariatu oraz miłośniczka japońszczyzny przez co oczywiście szybko znajdzie wspólny język z demonem-otaku, mniej więcej tyle.
   Graficznie to zupełnie autorski styl, który można skojarzyć z Hiszpanem na pierwszy rzut oka. Pod względem technicznym Gonzalez napewno rozwinął swoje umiejętności, natomiast nie jestem przekonany osobiście czy wyszło to komiksowi na dobre. "The Black Holes" było moim zdaniem bardziej spójniejsze pod względem koncepcyjnym, autor wymyślił sobie kilka patentów i uparcie się ich trzymał, tutaj próbuje trochę urozmaicić całość i jak dla mnie tak sobie to wychodzi. Ładne kolory, ciemne, w dosyć podobnych odcieniach doskonale ilustrują coraz bardziej blaknące jak plakaty na ścianach monotonne życie głównej bohaterki prowadzące ją absolutnie donikąd. Kilka plansz tak mocno inspirowanych, że aż zahaczających o plagiat Mikiem Migniolą.
  Napewno udało się wykreować naprawdę "żyjące" postacie, napewno udało się wykreować wspaniały klimat (wspaniały o ile ktoś lubi się dołować), natomiast dosyć ciężko powiedzieć cokolwiek tutaj o fabule, poszczególne wątki nie wydaje mi się aby miały ze sobą jakieś elementy styczne. Co się stało w zakończeniu nie mam pojęcia, poszukałem nawet w internecie i pierwsze co mi wyskoczyło po wpisaniu oryginalnego tytułu to "nuit couleur larme explication fin" co raczej tłumaczenia nie wymaga i wskazuje na to, że dosyć sporo osób musiało szukać jakichś wskazówek. Co dosyć zabawne przejrzałem trochę tych postów i wszyscy którzy wpisywali się w takich tematach twierdzili, że mają jakieś tam pomysły na tłumaczenie zakończenia, ale nikt nie odważył się nimi pochwalić więc zostałem tak głupi jak byłem wcześniej, więc i ja napiszę identycznie mam jedną czy dwie idee interpretacji, ale zachowam je dla siebie, bo kompletnie nie mam pojęcia czy nawet nie to że w tarczę wogóle trafiłem, ale chociażby w kulochwyt. W sumie wręcz zastanawiam się czy scenarzysta pisał to z jakimś konkretnym planem, czy raczej ważniejsze jest to co było wcześniej czyli opowieść o samotności, depresji, przyjaźni, przemijaniu czy kompletnej stagnacji życiowej. W komiksie znajdują się elementy humorystyczne, ale raz że mnie nie bawiły, dwa uważam je za raczej krindżowe, chyba nie ta wrażliwość. Jako kameralny dramat spełnia się naprawdę znakomicie, wątki nadprzyrodzone raczej nieprzekonujące. Szczerze? Autorski debiut Borji Gonzaleza w postaci "The Black Holes" zrobił na mnie lepsze wrażenie, bardziej oczarował być może z powodu pewnej świeżości no i przede wszystkim był bardziej konkretny. Z ciekawostek obydwa komiksy dzieją się najwyraźniej w tym samym świecie, pierwsza zaginiona to chyba jedna z członkiń zespołu. Jak ktoś lubi takie ślamazarne opowiastki i ceni całe mnóstwo nawiązań do popkultury to myslę, że może mu się bardziej spodobać, ja jednak wolę rzeczy łatwiej poddające się analizie w których autorzy podsuwają bardziej widoczne tropy (albo wogóle je umieszczają) niż takie w których muszę strzelać na oślep w "co autor miał na myśli?". Ocena -6/10.
   

   "Dziewczyna z Powstania Warszawskiego" - Jean Pierre-Pecau, Dragan Paunovic. Interesujący eksperyment, fragment obrazu PW z perspektywy Marii Sabiny (Tarłowskiej) Devrim dziewczyny uczestniczącej w tymże powstaniu, która po wojnie uciekła do Francji przygotowany przez dwóch francuskich (no przynajmniej w 50%) twórców. Historia była mi znana, wywiad z panią Marią czytałem kiedyś w Muzeum Powstania Warszawskiego i na dobrą sprawę praktycznie wszystkie nawet te drobne wydarzenia czy postacie są w jakiś tam sposób wzorowane na jej wspomnieniach.
  Pod względem rysunków, komiks to stany nisko-przeciętne. Są kadry, które mogą się podobać zwłaszcza te ukazujące zniszczone miasto. Z twarzami już bywa różnie, główna bohaterka wygląda sympatycznie (chociaż kojarzy się z jakąś Indianką), ale z postaciami drugoplanowymi już niekoniecznie jest wesoło, ogólnie mam wrażenie, że autor nieco bardziej się do pań przykładał niż do panów. Oprócz tego oczywiste problemy z perspektywą, zwracające na siebie uwagę hełmy, które mają różne kształty zależy pod jakim kątem są rysowane i na dodatek z pięć rozmiarów za duże (rysownik pewnie się zapatrzył na pomnik Małego Powstańca, tyle że zapomniał że rysuje dwudziestolatków). Rozwaliły mnie też obrazy kanałów, wyglądających jak z amerykańskich filmów czyli mniejsze odnogi łączące się z arteriami szerokości autostrad które zbiegają się w jakimś wielopoziomowe hubie po środku wielkości batjaskini którą zamieszkują Żółwie Ninja, nie to żebym kiedyś spacerował po warszawskich kanałach, ale jakoś trudno uwierzyć żeby coś takiego się tam znajdowało.
   Ogólnie rzecz biorąc z każdej strony wyziera tutaj brak znajomości tematu i realiów tamtego czasu i miejsca zarówno scenarzysty jak i rysownika, tym niemniej nie jest to strasznie zły komiks, ale to wydaje się nie dzięki staraniom autorów a raczej wbrew nim. Wrażenie robi po prostu świadomość, że to wszystko gdzieś tam się najprawdopodobniej wydarzyło. Niby człowiek karmiony był podobnymi treściami od dziecka, ale takie małe-wielkie historie ciągle potrafią wstrząsnąć. Od czasu do czasu udaje się obydwu panom trącić właściwą strunę i myślę, że całość mogłaby być nieco lepsza, gdyby po prostu miała trochę większą objętość bo "Dziewczyna..." jest niemalże przykładowym egzemplarzem albumu pochodzącego z Francji/Beneluxu. Z racji niewielkiej ilości stron i na siłę lepionych fabularnie w jeden ciąg dosyć anegdotycznych i jednocześnie chaotycznych wspomnień miałem wrażenie, że mam do czynienia raczej z jakimś streszczeniem niż stojącą na własnych nogach opowieścią. Tekstu niewiele, całość da się zrobić w jakieś 20 minut. W którymś momencie pada dosyć dziwne stwierdzenie "Patrzyliśmy jak masakrowano Żydów a teraz nasza kolej...może na to zasłużyliśmy". Nic takiego nie było w wywiadzie z muzeum bo bym na pewno zwrócił uwagę. Komiks oparty jest na wywiadzie z czasopisma "Guerres et Histoire" więc może tam coś takiego pani Maria powiedziała, próbowałem szukać w/w artykułu, ale znaleźć mi się go nie udało. Jeżeli te słowa włożyli w usta jej postaci autorzy to to jest kurwa skandal, jeżeli faktycznie coś takiego padło to jej osobista opinia, różnica drobna aczkolwiek znacząca. Na koniec mamy zresztą posłowie Lashy Otkhmezuriego zdaje się naczelnego tego czasopisma, który z jednej strony twierdzi, że komiks powstał po to aby uświadomić tych nieuświadomionych, że Powstanie Warszawskie i te w Getcie to nie jest jedno i to samo z drugiej opisuje tam historię żydowskiego zrywu właściwie nie wiadomo po co na dodatek z jakimiś kompletnie wyssanymi z palca liczbami, także tego. Ocena -5/10.


5. Suplement (tu są takie co są częścią serii, którą opisywałem już wcześniej i się raczej od poprzedników poziomem nie różnią, albo takie które nie wiem gdzie umieścić, albo jeszcze raz takie o których nie bardzo wiem co mam napisać, albo jeszcze jeszcze raz mi się nie chce):

  "Falconspeare" - Mike Mignola, Warwick Johnson-Cadwell. Cześć trzecia przygód grupki nieustraszonych łowców wampirów (i innego tałatajstwa). Tym razem nasi bohaterowie zresztą zgodnie z zapowiedzią z epilogu poprzedniego tomu otrzymają tajemniczą korespondencję od niewidzianego od kilkunastu lat przyjaciela Jamesa Falconspeare'a. James kiedyś tam razem z nimi również polował na plugawe stwory mroku, ale odłączył się od drużyny i zajął pracą akademicką. Po szybkim sprawdzeniu sytuacji na uniwersytecie dla którego pracował okazuje się, że przyjaciel przestał dawać znaki życia już jakiś czas temu podczas podróży do jakiegoś tam fantastycznego kraiku gdzieś koło Morza Czarnego. Tropy prowadzą do portowego miasteczka nawiedzanego przez jak twierdzą miejscowi jakąś wampirzycę, aczkolwiek nie nazbyt dokuczliwą. Jakby nie było druha trzeba odnaleźć a potwora zakołkować zgodnie z tradycją.
   Z tego co się orientuję to jest to ostatni komiks z serii, która prawdopodobnie pozostanie trylogią i myślę że dobrze się stało, że to już koniec. Autorom chyba trochę zabrakło już tak samo pomysłu jak i chęci, no i ile można powstawiać na półkę komiksów w których okładka jest grubsza od bloku i to na dodatek wszystkich o tym samym (wiem, wiem jak są świetne albo mamy taką zachciewajkę to można je wstawiać do bólu). Tom pierwszy wziął mnie z kompletnego zaskoczenia, zafascynował świeżością, tom drugi ujął tym, że w jeszcze lepszy sposób bawił się motywami i schematami wampirzych opowieści na dodatek chyba nawet bardziej poruszający był. W tomie trzecim troszeczkę się to ulotniło jakby, brakło tego efektu "łał" a fabularny twist jest boleśnie przewidywalny. Nawet rysunki zdają się być o klasę gorsze, Johnson-Cadwell zdaje się zmienił technikę rysowania i nie wyszło to na dobre, kontury zdają się grubsze, linie jakby bardziej rozmazane, postacie jakby bardziej niechlujnie kreślone. Absolutnie nie to, żeby było źle to dalej ładnie wygląda po prostu tak samo jak w przypadku fabuły, jeżeli mielibyście pieniądze na tylko jeden komiks z serii a można kupić którykolwiek bo to znaczenia żadnego nie ma, to wybierzcie któryś z pierwszych dwóch. No a jeżeli lubicie śmieszne a jednocześnie gorzkie opowieści będące graficznymi perełkami i jednocześnie kupliście wszystkie wersje Draculi, które ukazały się na naszym rynku to najlepiej kupcie wszystkie trzy. Ocena -7/10.


  "Kolekcja Wielkie Pojedynki tom 6 Wolverine kontra Sabertooth" - autorzy różni. Dla odmiany w kolekcji ledwie dwie historie (no plus jeden szorciak na kilka stron) i to obydwie w miarę świeże oraz tych samych autorów. Pierwszą historią jest "Ewolucja" czyli fragment regularnej serii "Wolverine" z 2007 roku, autorstwa Jepha Loeba z rysunkami Simone Bianchiego. Fabuła rozgrywa się tutaj na trzech płaszczyznach jedną jest rzeczywistość w której Wolvie ściga po Wakandzie Creeda, drugą retrospekcje ukazujące ich "znajomość" na przestrzeni dziesiątków lat a trzecią dziwne sny Logana na temat jakichś ludzi-wilków dziejące się tym razem w rozrzucie tysięcy lat. Wprowadzony zostanie tutaj kolejny wróg najwyraźniej związany osobiście z obydwoma bohaterami z okładki o imieniu Romulus (jego występ odbędzie się za kotarą, ani razu go nie zobaczymy) a co najbardziej zapamiętałem z tej historii to bekowy pomysł na to, że ludzie pochodzą nie tylko od małp, ale i od wilków. Komiks numer dwa "Sabertooth Odrodzony" to historia tego samego duetu, również część serii Wolverine napisana kilka lat później, na dodatek stanowiąca fabularną kontynuację (chociaż niebezpośrednią) tej pierwszej. Logan w raz z Cloak, Daggerem i kilkoma mutantami i mutantkami o wilkołaczej naturze powiązanymi z X-Men i ich odnogami wybierają się przeszperać po raz enty budowle należące do Projektu "Broń" gdzie natkną się na Szablozębnego i Romulusa (a tam gdzie Romulus to wiadomo, że i Remus). Tak ogólnie rzecz biorąc ktoś, kto wymyślił design Romulusa powinien otrzymać dziesięć kijów na starym rynku dowolnego miasta, gostek wygląda jak dziecko Wolverine'a i Sabertootha, które wybrało się na konkurs cosplayu fanów gier JRPG. Z początku mi się podobało bo odkręcało sporo bzdurek z historii nr. 1, ale pod koniec zaczęło mieszać w bardzo kanonicznych motywach, czego wprost nienawidzę (aczkolwiek później jest dopowiedziane, że nie wiadomo ile z tego może być prawdą). Ostatnia nowelka gdzieś na oko z przełomu lat 80-90 to kilka stron autorstwa samego Chrisa Claremonta, gdzie bohater sieka jakichś japońskich gangusów ani to fajne ani ciekawe, nie wiem po co umieścili, chyba tylko dlatego, że umowa z drukarnią była podpisana na odpowiednią ilość stron a okładek nie było wystarczająco dużo do dodatków. Co do rysunków nie moja stylistyka, aczkolwiek gdyby chociaż jeden na trzech rysowników dzisiejszego Marvela potrafiło stworzyć coś takiego jak Bianchi to uznałbym, że jest naprawdę dobrze. Trudno jednakże nie zauważyć, że o ile offset fantastycznie sprawdza się przy tych starych komiksach to przy tych nowszych wygląda to słabo, wszystko jest zdecydowanie zbyt ciemne i z pewnością kolory są za mało wyraziste. Fani Wolviego będą pewnie zadowoleni, tak jak bardzo lubię Logana tak szczerze mówiąc nie przepadam za solowymi komiksami z jego udziałem, więc mnie to nie zachwyciło. Niespecjalnie to mądre, ale też nie znudziło, więc ocena przyzwoita. -6/10.


  "Kolekcja Wielkie Pojedynki tom 7 Venom kontra Spider-Man" - autorzy różni. Cztery klasyczne historie napisane na przełomie lat 80-90, tyczące się pojedynków Pająka z jego czarnym nemesis. Zaczynamy oczywiście od najważniejszego zeszytu, czyli numeru 300 autorstwa Davida Micheliniego i Todda McFarlane co czyni go zdaje się najwięcej razy wydanym superbohaterskim komiksem w naszym kraju. Dalej dogrywka między dwoma tytułowymi postaciami również autorstwa dwóch gigantów, dziejąca się niedługo po wydarzeniach opisanych na początku (zresztą wszystkie historie w tym tomie są z jednego okresu i dosyć blisko siebie położone). Dalej kolejny wspomnień czar, czyli również lubiana przez fanów dwuzeszytowa "Niedziela z Venomem w parku" autorstwa również Micheliniego, ale już z rysunkami Erika Larsena. Pamiętam mocno cierpiałem za czasów Tm-Semic jak odszedł Todd i właśnie Erik zamiast niego wszedł, uważałem go za niespecjalnie udanego naśladowcę tego pierwszego (którym w sumie trochę jednak jest), ale po jakimś czasie się przyzwyczaiłem i jakiejś tam sympatii nabrałem. Teraz tak oglądając to z perspektywy czasu widać niedociągnięcia zwłaszcza przy twarzach, czasami przyzwoitych, czasami okropnych (Ciocia May niewybaczalna), ale poza tym jest naprawdę dynamicznie a larsenowa wersja Venoma jest chyba najfajniejszą. Z ciekawostek dodatkowych zawsze mnie to nieco dziwiło, ale czasami Spider-Man kolorowany jest na czarno nie na niebiesko czy też niebiesko-czarno jak u Bagleya, kolorysta zdaje się jest ten sam. No a poza rysunkami to aż mi się łezka w oku zakręciła, nie przeczytałem jeszcze żadnego Epica chociaż kupiłem wszystkie więc to na dobrą sprawę minęło już niemal 30 lat odkąd na oczy nie widziałem tej historii a tam samo dobro, dramy z Jonathanem Cezarem i Felicią Hardy oraz zabójczy duet czyli Styx & Stone. Kolejna historia, również rozpisana na dwa zeszyty i również przez tych samych twórców opiera się najwyraźniej na wrażeniu jakie zrobił na nich film z Predatorem. Ostatnia dwuzeszytówka to Carnage Classic (szkoda że nie dorzucili już pierwszego zeszytu bo dali 2 z 3) napisana znowu przez Micheliniego a narysowana tym razem, przez Marka Bagleya, praktycznie czysta akcja, ale wcale przyjemnie się to czyta. Dostaniemy jeszcze bonus w podstawie kilkustronicowego annuala (tym razem fajniejszego niż to co było w Wolverine v Sabertooth, chociaż równie prosto) w klimacie klasycznej sensacyjnej rozróby na parkingu dla ciężarówek z tragicznymi rysunkami Parisa Cullinsa (chociaż jego wersja Venoma coś w sobie ma). Zdecydowanie najlepszy póki co komiks z tej kolekcji. Nie będę nikomu wciskał, że to wyrafinowana rozrywka, dla wysublimowanego czytelnika, tylko czysta rozrywka skierowana dla młodocianych. Czy trąci dzisiaj myszką, no nie mnie już to oceniać, ja przez ten komiks dosłownie przefrunąłem. Wady dwie, raz wątki obyczajowo-kryminalne w oczywisty sposób nie mające początku ani końca, dwa cały materiał znajduje się w epikach. No i nie sposób po raz kolejny nie wspomnieć jak cudownie to wygląda na offsecie, żal że Egmont jednak się na niego nie zdecydował. Ocena 8/10.


   "Kolekcja Wielkie Pojedynki tom 8 Thor kontra Loki" - autorzy różni. Kolejny składak, ale ze smakiem oraz lekką nutką dekadencji jako to było kiedyś w reklamie. Zaczynamy od pierwszego spotkania (w komiksie oczywiście) przyrodnich braci i króciutkiego originu (kompletnie zerżniętego z mitologii) Lokiego umieszczonych w "Journey into the Mystery" autorstwa duetu wszechczasów czyli Stana Lee i Jacka Kirby'ego. Dalej tych samych twórców trzyzeszytowy "Upadek Asgardu" w którym podczas regeneracyjnego snu Odyna, Loki przejmie władzę w niebiańskiej krainie, dosyć pechowo (jak to u niego) trafiając akurat na moment w którym uwolni się Surtur. Za kolejną historię pochodzącą z połowy lat 70-tych zajmującą tym razem dwa zeszyty odpowiedzialni są dwaj inni giganci Marvela czyli Gerry Conway i John Buscema - Ziemię atakują siły Asgardu pod mentalną kontrolą Lokiego, który najwyraźniej zwariował "przeładowany" magią Dormammu i tym razem bez typowych dla siebie intryg, pragnie zniszczyć wszystko i wszystkich. Całkiem przyjemny komiksik, ale biorąc pod uwagę, że to już był czas eksperymentatorów pokroju Steranki, Adamsa czy Gerbera a do pracy powoli zaczynał rozsyłać swoje CV-ki Frank Miller, to chyba już w momencie wydania trącił lekko myszką. Po tych wykopaliskach przeniesiemy się już bliżej teraźniejszości i będziemy mieli powtórzyć sobie wydaną wcześniej w ramach Superbohaterów Marvela (i nie wiem czy nie Muchę) miniserię Loki z 2004 roku autorstwa Roberta Rodiego i Esada Ribicia. Podobała mi się poprzednio, podoba i teraz. Ot Loki jako typowo szekspirowski bohater łazi po typowo szekspirowskiej scenografii czyli zimnym i wilgotnym zamku natykając się co chwila na tego samego strażnika (niestety ze zwykłą włócznią a nie halabardą) mającego nadać całości komediowy sznyt i zastanawia się czy gonienie króliczka nie było jednak przyjemniejsze niż jego złapanie. Można się litować nad losem Boga Kłamstwa zależy czy przyjmiemy jego wspomnienia jako prawdziwe czy uznamy, że to tylko jego spaczona wizja prawdy, ale nie sposób (oczywiście jeżeli ktoś dysponuje tendencjami do czarnego humoru) nie roześmiać się z ostatniego obrazka. No cóż jak to mówi stare przysłowie "młot przeznaczenia ma dwa końce, obydwa tępe i obydwa służące do młotkowania". Na deser wyrywek z serii wydanej i u nas chociaż nie wiem czy w całości J.M Straczynskiego i Olivera Coipela, stanowiąca delikatny retcon historii pochodzenia Lokiego na który warto zwrócić uwagę chociażby tylko z jednej sceny przemiany w/w w kobietę kojarzącą się jako żywo z azjatyckimi horrorami. Jak zawsze przy okazji komiksu o Thorze powtarzam, kiedyś póki postaci nie znałem uważałem, że jest lamerska po zapoznaniu się zwłaszcza z tymi starociami, które zdecydowanie są jednym z najlepszych tytułów jakie pisał Stan Lee i rysował Kirby kompletnie zmieniłem zdanie, adaptacja całej skandynawskiej mitologii w postaci techno-magicznych ras była pomysłem prostym i genialnym jednocześnie. Zresztą te nowe komiksy też często nie mają się czego wstydzić czego dowodem jest obecny tutaj "Thor/Loki". Tradycyjnie na papierze użytym w przypadku kolekcji te klasyczne starocie wyglądają fantastycznie w przeciwieństwie do komiksów nowszych, przy czym im ciemniej i uboższa paleta barw jest stosowana (jak u Ribicia) tym gorzej to wygląda, w przypadku Coipela i jego mocno nasyconych kolorów jest całkiem przyzwoicie. Ocena 7/10.

Offline parsom

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #663 dnia: So, 07 Grudzień 2024, 15:05:02 »
"autor przelał na nie przynajmniej część swojej osobowości i nie wiem, może to nie do końca trafia do mnie z powodu tego, że jest uprzedzony..."
Jason jest uprzedzony? Do kogo?

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #664 dnia: So, 07 Grudzień 2024, 16:01:07 »
  Zaraz przejrzę, chyba zjadło mi litery ja jestem uprzedzony nie Jason.
 
  EDIT Tak, błąd mój miało być JESTEM nie JEST i poprawić się już nie da.
« Ostatnia zmiana: So, 07 Grudzień 2024, 16:03:41 wysłana przez SkandalistaLarryFlynt »

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #665 dnia: So, 14 Grudzień 2024, 13:02:23 »
  Podsumowanie listopada a w tym miesiącu też niemało było. UWAGA jak zwykle mogą pojawić się pewne SPOILERY!!!


1. Najlepszy:

  "CE" - Jose Roosvelt. Komiks na który, był dosyć mocny hype jeszcze przed wydaniem. Hype, któremu szczerze mówiąc sam dałem się ponieść pod wpływem przykładowych plansz wrzuconych w net, jak wielokrotnie wspominałem nie jestem jakimś wielkim fanem realistycznego rysunku, ale ciężko nie docenić pewnych pozycji w tym stylu stworzonych znajdujących się na rynku a czasem też nie daje się ich nie zatrzymać na półce. Zresztą kupowałem to raczej z myślą o przeczytaniu i odsprzedaży późniejszej, podejrzewając (słusznie jak się okazało), że komiks szybko się rozejdzie i będzie to proces bezstratny. A, że tematyka wydawała się interesująca a cena w dzisiejszych czasach wbrew pozorom za takie kobyły do przyjęcia to niezwłocznie wziąłem w preorderze. Akcja biegnie mniej więcej dwoma torami bohaterem pierwszej ścieżki fabularnej będzie tytułowy Ce zaliczany do grona nieśmiertelnych mieszkaniec wysoce stechnicyzowanego świata, który wybierze się na wycieczkę do tzw. Sektora Crecy podziemnego miasta, którego mieszkańcy dosyć dziwaczni z wyglądu i często z zachowania, najwyraźniej w opozycji do świata na powierzchni opierający się na magii nie na technologii, obwołają go wybrańcem. Bohaterami drugiej będą początkowo bezimienny najwyraźniej żołnierz oraz cyberanielica uciekający z tajemniczego szpitala tudzież ośrodka badawczego. Jakkolwiek by to nie brzmiało, jest najzupełniej sensowne, ale o tym przekonamy się po dosyć długim czasie.
  Rysunki, no cóż ja mogę powiedzieć każdy zainteresowany może sprawdzić sobie sam. Sprawiają naprawdę bardzo, bardzo duże wrażenie. I to nawet nie ze względu na sam styl rysunków, chociaż ta "czysta" kreska, praktycznie bez żadnych ozdobników (no dobra, momentami robi się nieco udziwnienie-efekciarsko, ale to momentami), a bardziej z uwagi na monumentalność całości. Kurde nawet nie chce mi się myśleć jakiego nakładu pracy to wymagało bo sam się czuję zmęczony, niektóre z tych plansz zwłaszcza te pokazujące odleglejsze plany to istny obłęd (chociaż do Jean-Claude Gala, chyba jednak minimalnie trochę brakuje). Sporo golizny, bywa brutalnie (chociaż to już rzadziej). Znalazłem porównania do Moebiusa, jeżeli już to raczej w sferze teł czy projektów budynków lub urządzeń, postacie ludzkie tudzież nieludzkie jednak wyglądają inaczej, może z wyjątkiem Alice w jej "diabelskiej" postaci i naukowców, to momentami mogą się kojarzyć. W ramach dodatków absolutnie cudowne grafiki na koniec drugiego tomu.
  Nieco mieszane odczucia mam, czy raczej miałem podczas lektury. CE to powieść z pogranicza sci-fi i fantasy (no powiedzmy, że jednak przesadziłem z tym pograniczem bo s-f jest tu jednak dużo więcej, albo może nie ma go wcale?) z mniejszymi wtrętami innych gatunków ot chociażby romansu. Użyć słowa cyberpunk bym w tym przypadku nie użył, cyberpunk to jednak cała konwencja a to, że ktoś wsadza sobie kabelek do głowy nie oznacza, że jest "console cowboy". Nawiązań do różnych dzieł pop i niepopkultury w postaci przeróżnych dziedzin sztuki jest podobno sporo, ale ja niespecjalnie wiele ich wychwyciłem szczerze mówiąc, "Klub Dumas" powiedzmy. Oczywistym jest "Alicja w krainie czarów" i jej kontynuacja, bo w samym komiksie dosyć często padają te nazwy. Z początku sądziłem, że Alicją jest CE a Białym Królikiem Johan czarodziej o diabolicznych atrybutach bo na to wskazywały pierwsze sceny, później doszedłem jednak do wniosku, że obydwoma tymi postaciami naraz jest zresztą nazywająca się Alice siostra Johana. Wzorując się na tak znakomitych poprzednikach fabuła jest dosyć zagmatwana i przez większość czasu nie da się właściwie przewidzieć w którą stronę zmierza akcja. Aż do mniej więcej 1/3 tomu drugiego, gdzie autor łopatologicznie aż do przesady na dobrą sprawę tłumaczy obrazek po obrazku o co w tym wszystkim chodzi. Zauważyłem, że jakiejś części czytelników zabieg ten niespecjalnie przypadł do gustu, natomiast ja mam odwrotnie bo należę do osób, które raczej przedkładają mocno cyzelowane historie z biorącymi w nich udział "żywymi" osobowościami, zamieszkującymi misternie skonstruowane światy a z takim czymś mamy tutaj do czynienia. Owszem Jose Roosvelt może nieco przesadził z tym tłumaczeniami scenariuszowych zawiłości i zaszedł chyba o jeden zwrot akcji za daleko, ale mimo wszystko mi się podobało. Poza tym chyba ciężko było nie spodziewać się podobnej sytuacji mimo, że przez większość czasu jaki poświęcimy na czytanie, nie mamy pojęcia o co chodzi to raczej nie da się nie zauważyć jak bardzo zdyscyplinowane jest to co pisze autor. Każdy fragment przekazuje nam nowe konkretne informacje na temat bohaterów i otaczającej ich rzeczywistości, więc dostajemy konkretne kawałki układanki po prostu nie widzimy obrazu jaki ona przedstawia z daleka i w całości a wg mnie jest on gruntownie przemyślany. To nie jest jakieś onirycznie błąkanie się wuj wie po co po magicznych krainach czego mam wrażenie można było się przed pojawieniem się komiksu na rynku trochę spodziewać, tylko konkretna historia, która szczerze mówiąc jak już wiemy o co chodzi to wydaje się nieco banalna, tym niemniej ciężko nie docenić kunsztu z jakim autor splótł wszystkie wątki. No nieco banalna mniej więcej do ostatniego aktu i ostatniego zwrotu akcji, który pewnie jednym się spodoba innym nie (mi się podobał) i który wywraca całą fabułę do góry nogami (albo i nie). Zakończenie należy do tych interpretowalnych, czy może raczej do tych które sami sobie wydedukujemy. Pokrótce zatem fabuła jest fajna i z pewnością robi wrażenie, aczkolwiek nie jest idealna. Za to z pewnością może się spodobać różnorakość tematów jakie porusza Jose Roosevelt, o "Alicji..." już wspominałem, z pewnością mocno u podstaw na pomysł leżał "Matrix" a i echa P.K.Dicka tutaj słychać. Można potraktować komiks jako swego rodzaju społecznego moralitetu, będzie trochę o polityce a trochę o etyce, można zawartość potraktować jako przygodową fantastykę, można jako melodramat, a można jako opowieść o odkupieniu z pewnością całość powstała jako list miłosny do literatury i hołd dla szeroko pojętej kultury. Ale tak naprawdę powód dla którego powstało "CE" można sobie obejrzeć otwierając tom pierwszy na stronie pięćdziesiątej, bardzo duża czułość z jaką autor podchodzi do tej kwestii rzuca się przez całe te osiemset stron. Ja to rozumiem, ba nawet szanuję, bo czyż istnieje lepszy temat (ciekawe ile zawarto tutaj wątków autobiograficznych, nie uważacie że główny bohater przypomina autora?)? Coś tam wyżej stękałem o banalności, pod pewnymi względami owszem, ale jako całość to naprawdę niepowtarzalny komiks wśród tych które wylądowały na naszym rynku. Co do jakości wydania z przyjemnością stwierdzam, że Studio Lain na pewno się poprawiło pod względem składni zdań, bo przy wcześniejszych ich pozycjach naprawdę szło zgrzytać zębami przy tekstach rodem z translatora jakieś tam drobne uwagi pewnie by się znalazły, ale nie pamiętam i nie mam ochoty sobie przypominać. Za to jakość wykonania, szczerze mówiąc budzi lekki niepokój, nie wiem jak to się tam fachowo nazywa, ale te miejsca gdzie grzbiet przechodzi w okładkę te ściśnięte od frontu czy od tyłu pofalowały się już od samego czytania a ja należę do ludzi, którzy raczej bardzo ostrożnie traktują książki w czasie czytania (później to już różnie bywa), sam blok trzeszczy a całość jest jakaś taka bardzo "luźna" nie sprawia to wrażenia jakiejś szczególnej trwałości, szczerze mówiąc obawiam się trochę kolejnych kobył. Kto kupił to przeczytał pewnie, kto nie kupił to raczej ma problem, dziwi decyzja wydawcy o tak niskim nakładzie podczas gdy widać tu od razu materiał na hit, w razie dodruku radziłbym się nie zastanawiać. Nie uważam tego komiksu za jakieś genialne, skończone dzieło natomiast tak kompleksowo podchodząc do tematu, on naprawdę bardzo duże wrażenie robi, chociaż to raczej ze względu na mrówczą pracę niż na jakieś dotknięcie bożym palcem, mimo wszystko znakomity komiks. Ocena 8/10.


 "7 Żywotów Krogulca" - Patrick Cothias, Andre Juillard. Francja przełomu XVI i XVII wieku los w przedziwny sposób splata ze sobą losy (chociaż w bardzo luźny sposób, nie każdy spotka się z każdym) kilkorga postaci, podupadłego (nie tylko finansowo) barona Yvona de Troil, przedstawiciela odchodzącej w mroki historii starej bretońskiej szlachty i dwójki jego dzieci Ariane i Guillemota, samego króla Francji Henryka IV oraz jego syna Ludwika, Germaina Grandpina kapitana królewskiej straży, ślepej staruchy najwyraźniej jednak widzącej przyszłość i dysponującej magiczną mocą oraz tajemniczego zamaskowanego obrońcy prostego ludu nazywanego Czerwoną Maską. Fabuła wszystkich siedmiu albumów rozgrywa się na przestrzeni około dwudziestu lat i jest tak rozbudowana i wielowątkowa, że nie ma sensu w jakikolwiek sposób jej przytaczać.
   Na pewno uwagę zwracają na siebie znakomite rysunki. Wspominałem w zeszłym zestawieniu o tym, że na naszym rynku mistrzów rysunku jest jak pcheł na bezpańskim psie (to nie forma jakiegoś żartu, naprawdę jest ich bardzo dużo), więc nie będę to tego tłumu na siłę wciskał kolejnego mistrza, ale ciężko mi sobie wyobrazić przypadek, że komuś się nie spodobają. To taka klasyczna, elegancka kreska jaką kojarzymy z europejskiej sceny sprzed 30+ lat, gdy rynkiem rządziły zresztą dosyć podobne tytuły pokroju Vasco, Pasażerów Wiatru (no dobra Bourgeon to raczej ma nieco szalony styl, ale takie skojarzenie) czy Blueberry'ego. Bardzo bogata w szczegóły zarówno w przypadku postaci jak i teł czy nawet najdrobniejszych szczegółów dotyczących zarówno ubiorów jak i architektury, czyli tak jak lubię i tak jak powinno być w komiksie historycznym (z miejscem na wyjątki typu Maus). Jest realistycznie, ale jednocześnie nie na tyle, żeby nie dało się rozpoznać charakterystycznego stylu autora. Dynamika scen a tutaj jest bardzo ważna, również oddana w jak najbardziej zadowalający sposób. Podobają mi się kolory również, żywe, nałożone w ten taki "analogowy" sposób czyli każdy element pokryty jest jednym kolorem z co najwyżej jednym przejściem tonalnym mającym nadać efekt przestrzenności, z jednej strony nieco to uproszczone z drugiej gustownie przejrzyste.
  Powieść wielotematyczna z jednej strony możemy liznąć nieco wielkiej historii z drugiej podglądnąć przez dziurkę od klucza małe dramaty (to Francja więc drzwi prowadzą najczęściej do sypialni). Bez wątpienia historia z gatunku płaszcza i szpady, ale również i historia ludzi, którzy chcieliby ludźmi pozostać pomimo, że ani okoliczności, ani czasy temu nie sprzyjają. Po raz kolejny jako, że to produkcja francuska to można spodziewać się walki o społeczną sprawiedliwość i oczywiście znajdą się tak banalne obrazki jak okrutna szlachta i wspierający ją spasiony kler. Nie twierdzę, że to nie jest prawda, natomiast tak czytając tutaj odniosłem wrażenie, że jedynym celem życia i jednocześnie powodem istnienia barona i księdza jest walenie chłopa kijem po grzbiecie. Z drugiej strony też trudno nie zauważyć, że autorzy zaznaczyli iż niziny społeczne zazwyczaj zachowują się tutaj tak, że faktycznie jedynym argumentem zdolnym do przemówienia do ich zdrowych rozsądków jest tenże kij. Wątki społeczne są tutaj bardzo ważne i o ile nieco uproszczone to nie znaczy, że nie interesujące. Tak jak wcześniej wspominałem fabuła rozbudowana i rozciągnięta pod sam koniec nieco traci na sensie czy realiźmie, ale to aż tak mocno nie przeszkadza bo to nie w fabule leży siła tego komiksu (aczkolwiek jeżeli jej brakuje cokolwiek to niewiele). Natomiast siła ta znajduje się  w fantastycznie wykreowanych bohaterach. Postacie rzeczywiste mieszają się z tymi wymyślonymi a każda z nich nakreślona jest tak umiejętnie, że ciężko odróżnić jedną od drugich. Z wyjątkiem płaskiego głównego czarnego charakteru, każda wyposażona jest w odpowiedni sobie zestaw cech zarówno pozytywnych jak i negatywnych dzięki którym mamy wrażenie obcowania z żywymi ludźmi. Każde z nich ma albo co nieco brudu za paznokciami, albo i jakieś tam czasem niemałe przywary pomimo których a może właśnie dzięki nim jesteśmy w stanie jakoś bardziej tych bohaterów polubić a najczęściej to i to naraz. Pod względem złożoności przoduje tutaj postać Henryka IV zwanego Wielkim, za główną bohaterkę (wszyscy są ważni i dostają mniej więcej po równo czasu "antenowego", ale ta jest jakby najważniejsza) robi tutaj córka barona. 10-latka jako silna postać kobieca? Autorzy sprzedali mi to z taką wprawą, że nawet nie poprosiłem o resztą (a i tak ją dostałem). Zauważyłem, że są osoby narzekające na wątki nadprzyrodzone, które się pojawiają. Mi one absolutnie nie przeszkadzały, na dobrą sprawę z wyjątkiem zdaje się jednego przypadku (a i tak to sprawa z drugiego jak nie dalej planu) tak naprawdę postacie magiczne nie mają żadnej siły sprawczej w toczącej się historii a stanowią raczej obserwatorów tudzież komentatorów. Za to sporym minusem jest dla mnie ostatni tom z numerem siódmym. De facto tom szósty sprawia wrażenie zakończenia pełnej kompletnej fabuły i byłem przekonany że to jakaś nonsensowna kontynuacja napisana po latach podczas gdy ku mojemu zdziwieniu powstał niedługo po stworzeniu poprzednika (chociaż zdanie, że był pozaplanowy podtrzymuję). Ja rozumiem nawet chęć dopełnienia serii jako swego rodzaju antycznej tragedii, ale sposób w jaki to zostało zrobione jest bardzo taki sobie. Akcja dzieje się kilkanaście lat po zakończeniu historii głównej, mamy do czynienia z kolejnym "wielkim złym" wyjętym kompletnie z czapy i jednorękim dziadygą, który podobno przez ostatnie lata był jakoby jakimś hitmanem polującym na Indian w Ameryce Północnej (taaa jasne). Cały wic opiera się na tym iż dziad borowy nie tylko nie może się zorientować kto byłby najbardziej pasującym kandydatem na nowego Krogulca (co w sumie może by i miało sens, bo intelektualistą wielkim to on raczej nie był), ale i chłopa od baby odróżnić nie potrafi co już jest kompletnym idiotyzmem w przypadku zawodowego szermierza gdzie zdaje się ocena przeciwnika jest jedną z podstaw tego fachu. Co jeszcze śmieszniejsze, bohaterka występuje w scenie rozbieranej gdzie oczywiście rysownik obdarzył ją naprawdę obfitym biustem, którego w stroju "roboczym" rzecz jasna kompletnie brak. O takich drobiazgach jak to, że facet rozbija w pył Atosa, Portosa i Aramisa podczas gdy wcześniej dał się pokroić jakiemuś grubaskowi-mnichowi (najgłupsza postać w całym komiksie), który po wycieczce do Japonii tak się zajarał tamtejszymi klimatami, że został mistrzem walki kataną chyba już nie powinienem wspominać. Oczywiście zdaje sobie sprawę, że dla przygodnego czytelnika nie będzie miało jakiegoś większego znaczenia, że najlepszy szermierz Francji dał się pokonać (zwłaszcza biorąc pod uwagę, że katana słabo sobie radzi w konfrontacji z europejskim żelastwem) jakiemuś miłośnikowi samurajów z nadwagą, ale dla mnie to większe fantasy niż czarownica z czarnym kotem. Ogólnie rzecz biorąc to zakończenie lekko było konfudujące bo to tak wyglądało ja takie z serii niby ją zabili a jednak mogła zdołać uciec. Przestało mnie to dziwić jak przeczytałem posłowie w którym okazało się, że seria zmieniła się w kolosa na kilkadziesiąt albumów pokroju Thorgala również wypełnionego pobocznymi seriami więc autor zostawił sobie najwyraźniej furtkę otwartą. Mi tam więcej do szczęścia nie potrzeba i kupować nie zamierzam, "7 Żywotów Krogulca" to dla mnie opowieść pełna i spełniona. Z góry zaznaczam, że treść komiks nieco ciężki i okrutny, chociaż znajdzie się w nim i dosyć sporo humoru, ot bohaterowie wcale nie pragną być bohaterami tylko po prostu żyć, taka nie-boska komedia we francuskim wykonaniu. Zdecydowanie jeden z lepszych historycznych komiksów jakie miałem okazję czytać od jakiegoś czasu. Ocena 7+/10.

                                                                                                                                 

2. Zaskoczenie na plus:

  "Cage" - Brian Azzarello, Richard Corben. Miniseria rodem z imprintu MAX, Luke Cage bohater do wynajęcia na zlecenie pewnej kobiety którą nie do końca stać na jego usługi więc trochę wbrew swojej woli (tylko tak gada w rzeczywistości ma miękkie serce, ale tylko czasami) wyrusza na poszukiwania mordercy małej dziewczynki zabitej przypadkowo podczas gangsterskich porachunków. Śledztwo poprowadzi go przez ulice biedoty, betonowe "boiska" do koszykówki i zaprowadzi nie gdzie indziej niż tylko na ulice biedoty bo z kręgu przemocy właściwie nie da się wyrwać a cała sprawa rozegra się pomiędzy szefami dwóch miejscowych gangów i włoską mafią na czele z maxową wariacją na temat Hammerheada.
  Corbena raczej wszyscy tubylcy znają więc nie ma za bardzo chyba co opowiadać (jak nie znają to koniecznie muszą nadrobić). Wybór tego gościa na przedstawienie brudnego i zdegenerowanego świata i zamieszkujących go ludziach, którzy swoje paskudne wnętrza mają wypisane na równie paskudnych ryjach to strzał w dziesiątkę. O ile do tych karykaturalnych postaci na których widok czasem chce się rzygać (i słusznie) nie ma się właściwie jak doczepić (no nie do końca może podobał mi się projekt Tombstone'a) to już z tłami bywa różnie a bardzo często nie ma ich wcale, no ale Corben raczej rzadko musiał rysować "na akord" dla korporacji więc można tu wybaczyć, tym bardziej że to co jest wygląda naprawdę fajnie, niedzielni czytacze pewnie będą kręcić nosami (przynajmniej na początku), weterani na bank docenią szatę graficzną. Warto pochylić się nad świetnymi (mroczno-posępnymi rzecz jasna) kolorami nałożonymi przez Jose Villarubię i efekt jakby takiej filmowej "ziarnistości".
   Nie ma sensu udawać, "Cage" to nie jest komiks, który zachwyci szczególnie jakimś doskonałym scenariuszem. Więcej fabuła jest prosta jak drut i na dobrą sprawę stanowi jego najsłabszy element jest właściwie zbyt prosta a jednocześnie momentami miałem problem ze zorientowaniem się co się dzieje, albo rozpoznaniem postaci drugoplanowej co jest o tyle dziwne, że występuje ich kilka na krzyż a wszystkie charakterologicznie są równie skomplikowane co budowa młotka. No w sumie nie jest łatwo zmontować coś konkretnego w czterech zeszytach więc pewnie stąd te skróty myślowe. Może się tam komuś narażę, ale ja nigdy nie uważałem Azzarello za jakiegoś szczególnie wybitnego pisarza raczej przyrównując jego styl do Marka Millara przy czym Anglika cenię bardziej. Komiks mocno opiera się na różnorakich kliszach typu "yo czarnuchu" a fabuła sama w sobie przypomina "Yojinbo" czy też bardziej jego zachodniej mutacji "Ostatniego Sprawiedliwego". Tyle, że jeżeli przymkniemy oko na te w sumie nie takie drobne minusy, zapomnimy o zgodności charakterologicznej bohatera (no jakby nie patrzeć to elseworld) czy przestaniemy się zastanawiać czy to urealnienie postaci czy raczej jej karykatura to otrzymamy naprawdę fajny komiks. Mi osobiście podoba ta interpretacja Luke'a, zdecydowanie bardziej kojarzącego się z jakimś zbirem z getta niż superbohaterem (z wyjątkiem ostatniej strony nie ma tutaj nic o supermocach i w sumie dobrze). Podoba mi się ta jego trochę obciachowa (czyli w sumie tak jak ta klasyczna) nowa stylówa na czele ze słuchawkami i czerwonymi okularami ukrywającymi nie wiadomo co tak samo jak i jego interesowność, on tak samo chce znaleźć mordercę jak i zarobić nieco kasy dojąc swoich pracodawców bo i dla gangsterów praca mu nie straszna. Poza tym to typ którego ciężko polubić taki zimny osiłek, zresztą może to tylko pozory przez niego stwarzane i po to krwistoczerwone okulary nosi nocą? Podoba mi się za to jego styl detektywa to nie Panna Marple, Luke używa staroszkolnych metod, czyli łapie jakiegoś frajera i wali w niego jak w piniatę wypatrując ewentualnej nagrody, zresztą otoczenie takie, że finezyjniejsze metody raczej by nie działały. Ogólnie całość trzeba przyznać klimatyczna, na ile realna nie oceniam bo nie widziałem, ale przypominając sobie "branżowe" filmy z lat 90-tych które na tamtejszych forach są chwalone za dosyć dobre odwzorowanie rzeczywistości to jest tu podobnie. Szefowie gangów to nie kolesie sypiący kwitem na teledyskach z tańczącymi dookoła ślicznotkami tylko lumpy przypominające raczej szczury na wysypisku szarpiące się o miejsce na najwyższej hałdzie śmieci. Jako, że to MAX, będziemy mieli do czynienia nieco z "doroślejszymi" treściami, doroślejszymi w sensie, żadnych poważnych treści na dobrą sprawę tutaj nie ma za to jakbym to zobaczył w czasach TM-Semic pewnie bym nie mógł zasnąć z wrażenia, przemoc, wulgaryzmy i golizna (oczywiście nie zapominajmy, że to Corben) na którą zawsze zwracam uwagę bo lubię, ale w tym przypadku warto zwrócić uwagę podwójnie bo w Marvelu takie przypadki to z częstotliwością przelotu komety Halleya. Dużo mi ten komiks czasu nie zabrał bo jakichś strasznie rozbudowanych dialogów tu nie ma (ale te co są potrafią być całkiem niezłe) i tak podczas tej czynności cały czas czytam jakąś nienajgorszą, ale również i niespecjalnie zachwycającą historyjkę tak po zamknięciu zorientowałem się, że mi się naprawdę podobało. Może już lepiej zachęcać nie będę bo zniechęcę, ale tak na zdrowy rozum raz Richard Corben, dwa przy muchowych wyprzedażach na gildii sytuacja analogiczna co w przypadku "Spider-Man:Władza" kilka lat temu, zdecydowanie za drogo, dzisiaj pół-darmo więc straty dużej nie będzie. Nie ukrywajmy 75% roboty tutaj to sprawa ekstrawaganckiej szaty graficznej, ale jeżeli ktoś chciałby zwiedzić Harlem czy tam Bronx czy gdzie to tam się dzieje, gdzie panienki są brzydkie, piwo ciepłe, gliniarze wpadają tylko po dolę a na widok superbohatera przechodzimy na drugą stronę ulicy to moim zdaniem warto a zaznaczam, że takie klimaty to nie moja piaskownica nawet. Ocena 7/10.


3. Najgorszy przeczytany:

  "Cicca Dum-Dum tom 3" - Carlos Trillo, Jordi Benet. Trzeci i ostatni tom przygód jednej z ulubionych nimfomanek świata komiksowego. Identycznie jak w przypadku poprzedników tom składa się z dwóch albumów, które same w sobie są składakami gazetowych komiksów. Tym razem do Cicci, która po swoich wojażach po obydwu Amerykach wraca do Nowego Jorku trafia Nicole córka jej ukochanego zmarłego brata, którego ostatnim życzeniem było, aby Cicca odpowiednio zajęła się swoją bratanicą, dbając o wykształcenie i jednocześnie ochronę czci i cnoty jego ukochanej córeczki (albo nie miał kontaktu z siostrą od wieku niemowlęcego, albo jakiś idiota). W ten oto sposób Nicole, oczywiście szprycha jak się patrzy i o dziwo faktycznie grzeczna pannica trafi do pewnie jednego z ostatnich miejsc do których powinna trafić jeżeli ktokolwiek zamierzał aby zachowała dziewictwo dłużej niż najbliższa godzina. Bohaterka oczywiście bardzo przejmie się swoim zadaniem więc wpadnie na jedyny oczywisty (dla niej) pomysł, aby każdego napalonego na jej podopieczną samca samej wyruchać tak mocno, aby stracili wszelkie siły i ochotę. Ale nie ma co się oszukiwać, to tak jakby kurę dać do pilnowania lisowi, oczywistym jest, że blond aniołkowi jej zaburzona seksualnie ciotka się nie oprze choćby nie wiadomo jak tego pragnęła. Album drugi to poszukiwania porwanej Nicole w haremie pewnego szejka.
  Rysunki oczywiście dalej bardzo fajne, teksty dalej potrafią śmieszyć, natomiast pod względem reszty elementów tom trzeci to dla mnie kompletne rozczarowanie. Pierwsza historia na dobrą sprawę nie ma jakiejkolwiek fabuły i jedzie na jednym tylko dowcipie, historia druga kompletnie nie wciąga i już nawet nie jest zabawna. Nie to może, że Cicca Dum-Dum wcześniej była jakoś szczególnie rozbudowana pod względem scenariusza, ale historyjki były na swój sposób wciągające, tutaj tego brakuje. Ot typowy obrazek komiksu na który autorzy nie mieli już pomysłu ani chyba specjalnej chęci, ale że jeszcze się sprzedawało to wydawca wyprosił czy tam wymusił. Ocena -5/10.


4.Zaskoczenie na minus

  "Grób Batmana" - Warren Ellis, Bryan Hitch. Kolejny elseworldowy komiks o Batmanie z serii DC Black Label z dosyć grubym nazwiskiem na okładce, chociaż zdaje się od dłuższego czasu bez jakichś spektakularnych sukcesów. Zaczyna się ostro, Alfred poleruje groby Marthy i Thomasa a także Bruce'a , na razie pusty bo wybudowali mu go chyba zaraz przy narodzinach. Tak sobie teraz myślę, że może to dobrze że ich odstrzelili bo spustoszenia umysłowe jakich mogłoby dokonać wychowanie w takiej rodzinie mogłoby być większe niż te prowadzące do przebieranie się za Nietoperza i bicie ludzi w śmierdzących zaułkach. Dalej też śmiesznie, ot Batman ratuje przed ulicznymi rzezimieszkami dwóch azjatyckich policjantów z ich rudowłosą małą córką i odnajduje gnijącego trupa w pewnym mieszkaniu. Kolejnym etapem będzie odnalezienie seryjnego mordercy prowadzące do odkrycia kolejnego arcywroga ze złowieszczym planem w zanadrzu. Nowym badassem okaże się niejaki Scorn, mroczne odbicie Batmana syn jakiegoś mordercy pracującego dla mafii zastrzelonego przez policję, który chce się zemścić i biega po mieście w futurystycznym pancerzu dowodząc bandą kolesi ogolonych na łyso, którzy robią za jego "armię" a jego celem są i Batman i policja (więc atak na dwóch wesołych policjantów nie był przypadkowy).
  Rysunki Hitcha to typowe stany niezło-średnie, spektakularne sceny akcji, dobrze oddana mimika postaci, brak kadrów pozbawionych chociażby symbolicznego tła. Na minus projekty właściwie wszystkiego, główny czarny charakter wygląda jak Power Ranger albo mobek z jakiegoś Halo czy innego Mass Effecta. Kompletnie poronione gadżety na czele z idiotycznymi dronami, kiepskim batmobilem, jeszcze gorszym motocyklem i samolotem z Gwiezdnych Wojen. Armia Scorna to kolejny element ze świata GW prosto z kadrów "Ataku Klonów".
  Zacznę może od plusów w takim razie. Dosyć mocno postawiono na wątki detektywistyczne nie da się powiedzieć, żeby one były jakoś szczególnie dobrze napisane, ale miło że autorzy choćby zauważyli ten dosyć istotny element dla postaci która rozpoczęła swoją karierę w tytule nazywającym się "Detective Comics" a który to ostatnio zdaje się jest mocno zepchnięty na boczny tor. Bardzo fajnie przedstawiono postać Alfreda jako raczej cynicznie zabawnego komentatora a dynamika relacji z jego przybranym synem na dobrą sprawę niesie całość, to że w jego usta włożono słowa raczej młodego lewicowca a jednocześnie sięgnięto po wersję postaci która jest byłym komandosem biorącym udział w czarnych operacjach to inna para kaloszy (bardzo niepasujących). Ellis to jeden z mistrzów gatunku z dziedziny pisania błyskotliwych dialogów i tutaj momentami mu się to przypomina. Reszta postaci drugoplanowych mogłaby właściwie nie istnieć na czele z wątłym Gordonem, który dopuszcza do zabójstw dokonywanych przez członków jego wydziału. Kompletnie nieutrafiono z kreacją głównego przeciwnika, pozbawionego charyzmy trepa, który odziedziczył najwyraźniej fortunę (bo tyle by trzeba mieć, aby przygotować taki plan) po ojcu mafijnym cynglu, miło jednakże wiedzieć że Warren Ellis żyje sobie w bezpiecznym świecie w którym za zabójstwo płaci się ze 100 milionów dolarów a nie w rzeczywistości w której kosztuje to jakieś 5 tysięcy. Szkoda natomiast, że zapomniał wspomnieć o tym co motywuje pomagierów Scorna bo przypominają oni jakąś samobójczą sektę, ale w jaki sposób są oni zostali przekonani do takich poświęceń pojęcia zielonego nie mam. Ogólnie rozumiem co chciał pokazać autor, nie jest to może jakaś nadzwyczajnie oryginalna myśl, ale mogło się to udać gdyby obudować to jakąś dobrą historią ot Bruce Wayne skrzywdzony dzieciak napędzany wściekłością i fortuną chce spalić sam siebie w ogniu walki. Tyle, że autorom nie udało się nic specjalnie dobrego napisać. "Grób Batmana" to kolejny miałki klon Knightfallu wypełniony zapychaczami w postaci co chwilę odbywających się bijatyk z nudnym villainem o naciąganych motywacjach. Może nawet bez tej dobrej historii dałoby się coś z tego wykrzesać, gdyby Ellisowi udało się mocniej wgłębić w psychikę postaci, albo może podkreślenia jakiejś gry między nimi, nie wiem może konfliktu ideałów, ale nic takiego również nie ma miejsca. Ogólnie rzecz biorąc jego zawartość czyni z tego komiksu doskonale przeciętny komiks o Batmanie w minimalnie innych realiach, co ten tytuł robi w imprincie "Black Label" nie mam zielonego pojęcia. Ocena -5/10.


5. Suplement (tu są takie co są częścią serii, którą opisywałem już wcześniej i się raczej od poprzedników poziomem nie różnią, albo takie które nie wiem gdzie umieścić, albo jeszcze raz takie o których nie bardzo wiem co mam napisać, albo jeszcze jeszcze raz mi się nie chce):

  "Injustice:Bogowie pośród Nas - Rok Drugi" - Tom Taylor i inni. Rok drugi to rok drugi wiadomo o co chodzi, Wonder Woman leży dalej w śpiączce, Batman wyłączony z akcji jest ukrywany przez przyjaciół w innym wymiarze. Do akcji wkraczają wielcy gracze, którzy dotychczas siedzieli cicho. Na Ziemię trafi Sinestro wraz ze swoimi żółtymi latarniami i zrobi dokładnie to czego można by spodziewać się po gościu z takim wąsikiem zacznie judzić i mieszać. A wielkie zmiany na Ziemi zwrócą na nią uwagę samych Strażników OA. Strażnicy jak to Strażnicy myślą czekać i obserwować, ale od czego jest ten z wiecznymi problemami czyli Ganthet, który osobiście jednak postanowi sprawdzić co się dzieje i uda się na naszą planetę jako ambasador dobrej woli. Z tą dobrą wolą to może trochę przesadziłem, bo raczej od początku stara się jakby sprowokować Supermana, aby ten ukazał swoją prawdziwą twarz. Wynik wizytacji może być tylko jeden, Ganthet wraca na OA, gdzie przekonuje resztę niebieskich karzełków do aresztowania Kryptończyka, w tym samym czasie umierający na raka Jim Gordon wraz z byłymi już tak jak i on pracownikami gothamskich komisariatów wyposażony w magiczne pigułki Lexa Luthora, postanowi dać w końcu opór siłom "policyjnym" Supermana. Ruch oporu superbohaterów zostanie zawiadomiony, że Korpus uderzy na Ziemię i to pełną parą, dlatego podejmie jedyną, rozsądną w tej sytuacji decyzję, ataki trzeba będzie skoordynować a Supermana nie da się aresztować wbrew zapewnieniom galaktycznej policji, więc trzeba będzie go wyeliminować, szykuje się zatem wielka zadyma.
  Wśród rysowników sporo nazwisk się powtórzy, ale też część będzie nowych w DC chyba zauważyli, że poprzednio nie wszystko działało w porządku i zdaje się wymienili najsłabsze ogniwa bo ten tom jest lepiej wyglądający pod tym względem, aczkolwiek żadnych fajerwerków nie należy się spodziewać.
  Osobiście jestem nieco zawiedziony tym tomem, zauważyłem że w przypadku komiksów jest bardzo podobnie jak w przypadku płyt muzycznych różnych zespołów, rzadko kiedy ten pierwszy album jest najlepszy i liczyłem, że w tym wypadku będzie tak samo. No i nie do końca się tutaj ta zasada sprawdza. Zaraz na początku pada pierwszy trup i o ile w tomie pierwszym za każdym razem miało to jakiś sens, tak tutaj ma chyba tylko wywołać myśl "ale hardcore", kompletnie bezsensowna scena. Taylor mocniej stawia na czystą akcję, chociaż poprzednio już jej było sporo. Nie ma już tak wielu robiących wrażenie momentów, może za wyjątkiem epickich akcji w stylu Mogo wypalający żywcem Żółty Korpus, ale to nie jest coś co by grało na czysto ludzkich emocjach. Dinah Lance dostaje świetny koniec, tzn. by dostała gdyby autor (myślę, że pod wpływem raczej redakcji, która uznała, że co wrażliwsi czytelnicy mogliby nie wytrzymać?), nie wymiksował się z niego dziwnym patentem, w grze o ile pamiętam jej nie było więc nie bardzo rozumiem jaki był problem. Dalej jest świetna Harley, dalej mamy celne i ostre dialogi, dalej od lektury ciężko się oderwać, ale całość nieco się rozmywa wśród błysków wystrzałów z pierścieni, jakoś tak liczyłem że scenarzysta rozwinie wątki pobocznych postaci, zwłaszcza tych pomagających Supermanowi a tu dalej, większość występuje na zasadzie "abo w gierce byli po stronie złych fighterów" i w sumie wychodzi na to, że jest tego jeszcze mniej niż poprzednio. Epizody Gordona i gothamskiej policji, jakoś lekko nie przekonujące. No nic, mimo wszystko dalej jest to fajne, chociaż skręca trochę w stronę w którą nie powinno, jednakże czekam na tom trzeci. Na marginesie, ja zawsze wiedziałem, że Guy Gardner to może i gorszy Green Lantern no i palant, ale za to lepszy człowiek niż Hal Jordan. Ocena 7/10.


  "Kolekcja Toppi tom 2 - Ameryka Północna" - Sergio Toppi.  Oczekiwania po pierwszym tomie bardzo wysokie i na wstępie muszę zaznaczyć że lekko im ten zbiór nie wyszedł naprzeciw. Konstrukcja albumu identyczna jak w przypadku tomu z numerem jeden czyli zbiór raczej krótszych nowelek, które same w sobie są całkiem fajne tylko, że strasznie monotematyczne. Połowa albumu nawet z lekkim hakiem połowa to fabułki w westernowym stylu (bardziej antywesternowym) o szlachetnych Indianach, złych osadnikach oraz zagubionych najczęściej chciwych traperach. Na dodatek wszystkie one dzieją się w podobnym miejscu. Ja wiem, że Toppi wiedział, że Ameryka Północna nie kończy się w XIX wieku na Appalachach, ale ludzie składający ten zbiór już niekoniecznie. No i praktycznie większość z nich jest boleśnie wręcz przewidywalna, na tym tle wyróżniają się dwie jedyna póki co w obydwu tomach kolorowa "Katana" o bandycie który na swojej drodze spotkał samuraja oraz "Odpowiedzcie mi na pytanie", która stanowi chyba swego rodzaju test na szczerość i szlachetność czytelnika, którego zdaje się nie przeszedłem skoro ostatnie słowa głównego bohatera mnie zaskoczyły. Ogólnie mi się podobało, ale przez większość czasu czytania tego temu byłem przekonany, że jednak moja przyjaźń z Sergio Toppim zakończy się na pierwszym tomie, ale później jednak gdy autor odbija od zarówno od obranych realiów jak i od realizmu wracając do baśniowej konwencji robi się naprawdę sporo lepiej. Zaczyna się to od historyjki dziejącej się w sumie w tych samych rejonach, ale wcześniej jeszcze przed powstaniem USA tej o szkockim kobziarzu angielskiej armii który odkrywa w sobie niezwykłe moce. Dalej najmocniejsze w całym zbiorze "Little Big Horn 1875" w formie baśni plemiennej dziejące się wbrew tytułowi wcale nie w czasie chyba najsłynniejszej indiańskiej bitwy, z najwspanialej narysowaną Indianką jaką widziałem w swoim życiu (nie to, żebym dużo ich widział nie jestem wielkim miłośnikiem komiksowego westernu). Ostatnia dwa opowiadania przeniosą nas w nieco inne rejony zarówno geograficznie jak i tematycznie, tym razem zwrócimy się w stronę czarnoskórej społeczności. Pierwsza historia dziejąca się tak zgaduję jakoś na przełomie wieków XIX i XX o Baronie Samedim szukającym na bagnach Luizjany wkurzającego go gitarowego grajka. Druga dosyć typowa ghost story o bluesowym saksofoniście przemierzającym pola Wielkich Równin w czasie II WŚ. Obydwie są świetne. Cóż było fajnie, ale do połowy tomu szczerze mówiąc trochę się nudziłem, za to druga połowa wynagrodziła mi te chwile mimo wszystko stawiam niżej niż tom pierwszy, który był równiejszy jednak. Ocena 7/10.


  "Harley Quinn - Piękna Katastrofa" - Mariko Tamaki, Steve Pugh. Kolejny już niemalże ostatni z komiksów serii DC Powieść Graficzna dla czytelników 13+. Tym razem na tapetę trafiła antybohaterka znana i kochana, która zdaje się lata swojej świetności ma już jakby za sobą, nie byłbym zdziwiony jakby okazało się, że za sprawą "specjalistów" od inżynierii społecznej, którzy najwyraźniej obrali sobie światek komiksowy jako budę do spalenia, ale może się mylę. Harleen ma 15 lat i przyjeżdża do Gotham mając 5 dolarów w kieszeni wysłana tak przez wyrodną matkę do babci. Na miejscu okazuje się, że babcia niedawno umarła, ale na szczęście właścicielem budynku w którym mieszkała jest podstarzały homoseksualista ubierający się w togę ni to Cezara ni jakiegoś druida, chcący aby go nazywać "Mamą". Tenże czynszownik wspaniałomyślnie pozwala Harleen zamieszkać w babcinym mieszkaniu a ta zapisuje się do liceum. Nowa szkoła, nowi przyjaciele czyli Ivy (Poison?) czarnoskóry wulgarny stereotyp, który walczy ze stereotypami "superwyjątkowa" jak twierdzi Harleen, ja bym dodał do tego cudzysłowia "antypatyczna pizda" patrząc się na to co znajdowało się na stronicach (może to miało o tym być, ale mam wrażenie że jednak nie i wg Tamaki to normalne wręcz pożądane zachowania), do tego grupka "kolegów" Mamy wyjętych prosto z dowcipu o gejach którzy okazują się ekipą drag quuens i lamusowaty Joker z bandą swoich szkolnych koleżków (dobrze wiemy kim są i jak wyglądają, scenarzystka wyraźnie pokazuje palcem gdzie stoimy my-dobrzy a gdzie stoi ZOMO). Harleen to idiotka infantylne przemyślenia wyrażane infantylnymi zdaniami to jej domena, ciężko uwierzyć że w przyszłości miałaby zostać psychiatrą bo tutaj sprawia wrażenie, że miałaby kłopot z utrzymaniem stanowiska pomywaczki w McDonaldzie. Wiadomo, że cała seria przeznaczona jest dla młodszych czytelników więc stara się za pomocą prostej symboliki bądź uproszczonego obrazu rzeczywistości przekazać dosyć uniwersalne wartości. Tutaj jest nieco inaczej, to manifest polityczny i pisząc polityczny nie mam na myśli światopoglądu w stylu "LGBT jest super" tylko kompleksową wizję społeczno-ekonomiczną (nie wiem czy religijną bo nie doszedłem do takiego momentu o ile był) tyle że przekazywaną nie w możliwie przystępny sposób, tylko raczej jako czytanka dla niespecjalnie rozgarniętych dziesięciolatków napisana przez jakiegoś dyletanta co dziecko na ulicy widział kiedyś. W życiu bym nie powiedział po lekturze "Pewnego Lata", że autorka jest w stanie wysmażyć coś takiego. Rysunki świetne, poważnie. Ogólnie rzecz biorąc nie dałem rady, ok. 190 stron a przeczytałem trochę ponad 60 i ilość jadu jaka na mnie się wylała z tego komiksu, po prostu mnie pokonała. Jak będę chciał przeczytać manifest w postaci broszurki to udam się pod mauzoleum i za darmo dostanę. Skoro nie dokończyłem, oceny nie wystawiam.

Offline perek82

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #666 dnia: Nd, 29 Grudzień 2024, 16:57:08 »
Czwarty kwartał miałem bardzo obfity. Miałem dużo czasu, miałem dużo komiksów. I udało się przeczytać wszystko, co zostało wydane w 2024 roku.

**** Znakomite

Otchłań zapomnienia – Paco Roca potrafi przy wykorzystaniu prostych środków skonstruować świetną historię i przelać ją do medium komiksowego jak mało kto. Tutaj podejmuje temat pamięci o zmarłych, zapewnienia im godnego pochówku i wpisuje to wszystko w rzeczywistość frankistowskiej i dzisiejszej Hiszpanii. Po wojnie domowej dochodziło do masowych egzekucji na mniej lub bardziej wyimaginowanych wrogach zwycięskiej strony. Autor trochę przemyca szczegółów na temat poszczególnych walczących ze sobą stron, ale nie wnika w to bardzo detalicznie. Główne tematy dotyczą ludzi żyjących w tamtych czasach, losów ich rodzin, które muszą sobie radzić po śmierci synów, braci czy ojców. Akcja, jak to u Paco Roci dzieje się w różnych okresach czasu – 1940 i mniej więcej współcześnie. I jak to u niego pewne wydarzenia z przeszłości przenikają w pewien magiczny, ale jak najbardziej prawdziwy sposób do teraźniejszości. Można oczywiście mieć zarzut, że jest to wszystko trochę ckliwe, ale wg mnie to również (a może przede wszystkim to) decyduje o mocy tego komiksu. Poza tym, jak to wynika z posłowia,
Spoiler: PokażUkryj
to historia bazuje na rzeczywistych wydarzeniach. Jak to mówią, życie pisze najlepsze scenariusze – chociaż to oczywiście ze strony czytelnika, a nie uczestników wydarzeń.

Autor ma swój rozpoznawalny styl i rysunkowy i w podejmowanych tematach, czy rozwijania swoich fabuł. Zresztą nawet format jest charakterystyczny. Koleje losu, Dom, Powrót do Edenu bardzo mi się podobały. Zmarszczki trochę mniej. Ale otchłań zapomnienia stawiam najwyżej. Ładunek emocjonalny jest naprawdę solidny i nawet ktoś zrobiony z kamienia to powinien odczuć.

Ernie Pike – zbiór przeważnie krótkich opowieści z czasów II wojny światowej, chociaż incydentalnie też inne konflikty też są tłem. Ernie Pike to korespondent wojenny, który szuka ciekawych tematów, epizodów, które pokazują ludzkie dramaty, punkt widzenia pojedynczych żołnierzy rzuconych na ten czy inny odcinek frontu. Jest trochę bohaterem, trochę narratorem, ale też nie zawsze się pojawia. Nie jest tutaj też najważniejszy, ale jest wzorowany na prawdziwej osobie. Kolejne historie zabierają czytelnika na morze, na pustynię, w dżunglę, na wyspy Pacyfiku, różne miejsca w Europie, Afryce, Koreę, Chiny. Tam, gdzie wojna zbierała swoje żniwo. Każda z 20-30 zebranych historii opowiada o innym epizodzie. Nie koncentruje się na przebiegu wojny, nie skupia się na datach i miejscach. Pokazuje żołnierzy, którzy często zagubieni w chaosie bitwy muszą podjąć jakąś trudną decyzję, pokonać swój strach, albo mu ulec, dokonać jakiegoś bohaterskiego czynu, lub wręcz przeciwnie. Historie te są krótkie, ale pełne akcji, brutalnej przemocy, i w mojej opinii wszystkie są znakomite. Skacząc z miejsca na miejsce, z kontynentu na inny widzi się, jak ogromny zasięg miała ta wojna, ile milionów ludzi było w nią zaangażowanych (od zupełnych cywili, przez partyzantów, marynarzy, pilotów, czołgistów, piechotę, zaopatrzenie itd.). I w tej masie ludzkiego nieszczęścia śledzimy losy żołnierza, który siedzi w okopie pod ostrzałem, albo czołgisty który wraca po najlepszego kumpla, czy członka plemienia, który szuka rytualnej zemsty. Wbija w fotel.
Komiks jest poprzedzony znakomitym wstępem o historii publikacji tych komiksów i autorach. I tutaj jest kolejna rzecz, która mnie zupełnie zaskoczyła – komiksy powstawały pod koniec lat 50-tych. Czytając je zupełnie się tego nie czuje. Sposób prowadzenia akcji, kadrowanie jest zrobione w bardzo współczesny sposób. Rysunki może są nieco mniej wyraźne, mniej kolorowe niż w nowszych komiksach, ale też świetnie oddają cały klimat. Top10 tego roku bez 2 zdań.

*** Dobre

Julia. Z archiwum spraw kryminalnych (tom 5) – uwielbiam tę serię. Każdy kolejny tom powtarza schemat i sprawdzone punkty (trochę zabawnych elementów związanych z życiem prywatnym głównej bohaterki i jej gosposi, problemy z samochodem, sympatyczni bohaterowie, którzy niby starają się utrzymywać stricte profesjonalne relacje, ale coraz bardziej widoczne są rodzące się przyjaźnie, albo i coś więcej). Tym razem wszyscy zajmują się sprawą porwania małego dziecka. Śledztwo ujawnia coraz bardziej złożoną przeszłość osób zamieszanych w te wydarzenia. Co najmniej kilka osób wydaje się podejrzanych. Wszystko wydaje się starannie przemyślane, a zakończenie jest dość zaskakujące, żeby nie powiedzieć więcej.
Kolejny świetny tom. Aczkolwiek mam wrażenie, że rysunek trochę stracił na jakości. Tła, szczegóły dalszego planu mam wrażenie, jakby traciły trochę na jakości. Albo może tylko mi się tak wydaje.

Antresolka Profesorka Nerwosolka – skusiłem się na nowe wydanie (jak rozumiem powiększone z nową okładką). Czytałem kiedyś w dzieciństwie, nie wiem jakieś 35 lat temu chyba. Samej treści nie zapamiętałem właściwie wcale, ale pamiętam, że czytałem to na balkonie Pamięć płata czasem niezłe figle. Myślę, że teraz bardziej mi się ten komiks spodobał. Świetne dialogi, pomysły, dowcipy i zabawy słowne, postaci i oczywiście rysunki. Rzadko sięgam po komiksy dla dzieci (no tak sobie go zaklasyfikowałem), ale tutaj nie żałuję. Pozostałe komiksy T. Baranowskiego czytałem kiedyś, przynajmniej częściowo. Może kiedyś sięgnę jeszcze po jakiś.

Bibliomulica z Kordoby – historia tułaczki trójki bohaterów związanych z biblioteką w Kordobie i tytułowej mulicy. Wskutek przemian politycznych w IX wieku zbiory biblioteki popadają w niełaskę i próbuje się je spalić, a wspomniani bohaterowie chcą ocalić tyle, ile się da. To wszystko przedstawiono z dużą dawką humoru – porównałbym do Indyjskiej włóczęgi, a jeden z bohaterów to niemal skóra zdjęta z tamtego typka. Naszym bohaterom grozi wielkie niebezpieczeństwo. Niewolnicy, uciekinierzy i złodzieje nie mają co liczyć na większą litość, gdyby zostali złapani. A podróżowanie z mulicą i stosem ksiąg na jej grzbiecie proste nie jest. Co chwila muszą się mierzyć z patrolami żołnierzy, głodem, trudnym terenem.
Komiks czyta się właściwie jednym tchem. Trudno się oderwać. Nie ma chwili nudy czy przestoju. Rysunki są bardzo przyjemne i świetnie komponują się z „wesołym” charakterem przygód, ale też dość dramatyczną podszewką. Problem mam jedynie z końcówką, która wg mnie odbyła się jakoś nagle i bez przytupu.
Spoiler: PokażUkryj
W sumie dość przypadkowe spotkanie dało autorom pretekst do zakończenia historii. Byłem zdziwiony, że po przewróceniu strony nie ma dalszego ciągu.
Wielka szkoda. Komiks dalej pokazuje inne momenty w historii, gdzie książki okazały się wrogiem na tyle groźnym, że trzeba było je niszczyć.
Słowo uznania dla Kultury Gniewu – komiks jest świetnie wydany. Aż chce się trzymać w ręce i kartkować. Świetna okładka, szycie, papier, kolory. Kapitalny dodatek z rysem historycznym. Okazuje się, że historia z komiksu może i być fikcyjna, ale postaci, stosunki społeczne i ogólnie realia tamtych czasów zostały starannie przeanalizowane i odwzorowane w komiksie. Oczywiście na tyle, ile to było potrzebne. Komiks nie zastępuje przecież podręczników.

Ostatni dzień H.P. Lovecrafta – komiksowa wizja ostatnich godzin życia autora, który umiera na raka w szpitalu i będąc pod wpływem środków przeciwbólowych „spotyka się” z kilkoma osobami, pisze listy i ogólnie opowiada o swoim życiu, nie pomijając również trudnych tematów. Właściwie można powiedzieć, że tych trudnych momentów było więcej niż przyjemnych. Jednym z ostatnich życzeń autora było odejście w niepamięć, co oczywiście się nie udało.
To jeden z ciekawszych komiksów, jakie czytałem w tym roku. Pełno w nim przemyśleń na temat życia i tego co po nim, relacji z najbliższymi (matką, ciotkami, żoną), z którymi często nie układało się zbyt dobrze i na koniec życia nie obyło się bez nieporozumień i pretensji. Tak jak twórczość Lovecrafta pełna była niepokoju, koszmarów, sennych majaków, tak i w komiksie unosi się cały czas podobny nastrój. A to wszystko zilustrowane różnymi technikami przez J. Rebelkę. Niektóre plansze stonowane, niektóre bardziej impresjonistyczne – tak to odbieram, chociaż się nie znam za bardzo. Na pewno nieszablonowa szata graficzna. I kolejny świetnie wydany komiks Kultury Gniewu.

Thorgal. Saga (Wendigo) – sięgnąłem po tę serię trochę, żeby uzupełnić zamówienie, a trochę ze względu na efektowne okładki. Thorgala przeczytałem właściwie dopiero w tym roku (30+ albumów, do czasu, gdy rysował Rosiński). Wcześniej coś tam czasem miałem w rękach, ale nie układało się to w żadną całość. Obecna seria (Saga) wraca do wybranych momentów z głównej serii i ją rozbudowuje, albo dodaje nowe elementy, który mogły się wydarzyć w tzw. międzyczasie. To sprawia, że najbardziej zainteresowani będą oczywiście wielbiciele Thorgala, którzy znają jego przygody na wyrywki. Ja jeszcze nie jestem na tym etapie. Nie mam nawet na półkach tych komiksów (ciągle czekam na integrale), a przeczytanie ciągiem 30 albumów sprawiło, że trochę te wszystkie wątki i przygody mi się mieszają, a już zupełnie nie mam takiego obrazu, co działo się w danym komiksie. Jednakże z przyjemnością sięgnąłem po ten album, w którym rodzina Thorgala trafia do nowego świata, gdzie walczą ze sobą różne plemiona. Jedno z nich przywołuje demona, który ma im pomóc, a który zrywa się ze smyczy, której w sumie nigdy nie było. Legenda głosi, że zabić potwora może blada twarz i zrobić to może strzałą zrobioną z najwyższej gałęzi świętego drzewa. Aaricia jest ranna i Thorgal zostaje zmuszony do wyprawy (motyw już parę razy ćwiczony w przeszłości).
Wszystko jest robione z dużym szacunkiem do głównej serii. Zachowane są główne motywy, oczywiście postaci, ich wizerunek. Biografie bohaterów są nieraz przywoływane i również nie są zmieniane. Rodzinne losy mieszają się z nadnaturalnymi wydarzeniami, bożkami, legendami, duchami. Thorgal i jego rodzina nie może na dłużej zaznać spokoju. Również rysunkowo wydaje się, że nie odchodzimy za bardzo od stylu Rosińskiego. Przynajmniej okiem laika i to takiego, który nie spędził z Thorgalem zbyt wiele czasu. Ja dałbym się nabrać, gdyby ktoś mi wsadził to do głównej serii między jeden album a drugi.

Kroniki ze Stambułu (tom 1) – prezent od żony przywieziony z targów książki w Krakowie. Nie znałem wcześniej tego tytułu, gdzieś przepadł mi w natłoku wydawanych komiksów. Śledzimy wspomnienia rysownika komiksów, który dorastał w tytułowym Stambule. Na losy jego i jego rodziny wpływają bardzo mocno zmiany polityczne w kraju. Często powtarza się motyw tego, że Turcja jest na granicy świata wschodu i zachodu. To też ma powodować liczne napięcia wewnętrzne. Część społeczeństwa chce państwa laickiego i demokratycznego na styl krajów zachodnich, a część dąży do zwiększenia roli religii muzułmańskiej. Coraz większą pozycję w kraju zdobywa Erdogan, najpierw w Stambule, a później w całym kraju. A nasz główny bohater zamiast wymyślonej kariery inżyniera zaczyna pracować jako rysownik w satyrycznych pismach. I tu zaczyna się jego dojrzewanie obywatelskie. Co przyniesie kolejny tom (jeszcze niewydany) można się domyślać.
Historia może nie jest, przynajmniej do tej pory, porywająca, ale czyta się z zainteresowaniem. Szczególnie, że jest osadzona jednak w dość obcym kulturowo kraju, a którego historii w sumie niewiele wiem. Rysunek jest lekko karykaturalny, ze sporą dawką humoru. Dobrze żona wybrała dla mnie prezent. Właściciel wydawnictwa pomógł  :)

Drakula (wyd. Mandioca) – od pierwszej strony pochłonął mnie nastrój tej opowieści. Głównie poprzez charakterystyczną „kreskę”. We wstępie można przeczytać, że stosowane tutaj były farby olejne. Do tej pory kojarzyły mi się z malowaniem klatek schodowych w PRL-owskich blokach. Ale jak widać prawdziwy artysta potrafi pracować ze wszystkim. I tu efekt jest spektakularny. Każda plansza jest znakomita. Czasami aż szkoda, że tekst dużo z tego zasłania. Komiks był tworzony ze 40 lat temu i może dlatego tego tekstu jest sporo. Mnie to nie przeszkadza aż tak, szczególnie że on również ma oddawać klimat całej historii: mrocznego, gotyckiego horroru rozgrywającego się gdzieś w odległej górzystej części Europy, ale i w Londynie. Ta adaptacja jest bardzo wierna książce, więc mowy o zaskoczeniu być nie może.
Wydanie Mandioci jest naprawdę znakomite. Format A4+ oddaje kunszt rysownika, czy też malarza. Bardzo ciekawe dodatki (wstęp, szkice węglem). Na pewno jeden z moich kandydatów do top10 tego roku.

Skorpion (tomy 1-4) – 4 tomy zbierają w sumie 12 albumów i to nie jest koniec historii. Tak mi się przynajmniej wydaje, bo koniec byłby niesatysfakcjonujący. Akcja rozgrywa się w 18 wieku w Rzymie, ale często wracamy do wydarzeń z czasów starożytnych. Głównym bohater, tytułowy Skorpion jest na początku lekkoduchem, który zajmuje się poszukiwaniem relikwii świętych i później opychaniem ich bogatym ludziom. Jednocześnie zaczyna próbować dowiedzieć się czegoś więcej o swoim pochodzeniu, w szczególności o tym, kim był jego ojciec i dlaczego jego matkę spalono na stosie. Z czasem wplątuje się w coraz większe awantury i staje się istotnym graczem w rozgrywce o najwyższe stawki. Komiks oprócz akcji, rozrywki, golizny, pojedynków, pościgów i zasadzek porusza tematy związane ze spiskową teorią dziejów, w tym te związane z religią i to z rozmachem, którego nie powstydziłby się Dan Brown. W komiksie światem od czasów starożytnych rządzi sojusz 9 rodzin, które wpływają na najważniejsze wydarzenia, czasami zajmują ważne stanowiska, między sobą dzielą bogactwo i wpływy. Z czasem historia staje się coraz bardziej złożona i poważna. Najwięksi gracze nie biorą jeńców, nie patyczkują się z maluczkimi. Nie mają też skrupułów w wewnętrznej walce. Sam Skorpion też zaczyna się coraz lepiej poruszać po tym świecie i coraz więcej z jego wyborów zaczyna być niejednoznacznych z moralnego punktu widzenia.
Komiks najbardziej mi przypomina Orły Rzymu w tym, że jest wypełniony akcją, zdradą, mniej lub bardziej oczekiwanymi zwrotami, a przy tym wplata to wszystko w walkę o władzę, pieniądze, kobiety i ogólnie dobrobyt wybranych jednostek kosztem reszty anonimowego tłumu. W komiksie dzieje się bardzo dużo, nawet w którymś momencie ocieramy się o parodię, gdy zdradzają się wszyscy po kolei nawzajem i nie bardzo wiadomo kto z kim aktualnie ma sztamę, a z kim kosę. Wróg mojego wroga jest moim przyjacielem. Przynajmniej przez jakiś czas. Rysunkowo jest znakomicie. Jak ktoś lubi Mariniego, to wiadomo czego się spodziewać. Jest atrakcyjnie, kolorowo, seksownie itd. W swoim gatunku (przygodowym, akcji, płaszcza i szpady, czy jak go określić) komiks jest świetny. I tak trzeba do tego podejść, a przymknąć oko na nieśmiertelność głównego bohatera, zakrzywianie praw fizyki i nieraz zdrowego rozsądku.

Zobaczyć Paryż – Mroczne miasta, chociaż podobno nie należy do tego cyklu. Ale dlaczego nie należy, to nie wiem. Historia sci-fi toczy się swoją drogą i ona sama w sobie również jest ciekawa, ale bohaterem jest również miasto. Paryż przyszłości jest narysowany w sposób spektakularny, tak jak to w tym cyklu jest normą. Każdy, kto zna cykl Mroczne miasta i lubi, to powinien sięgnąć również i po ten album. Główna różnica to twarda okładka i większy format, przez co strona wizualna jest jeszcze bardziej atrakcyjna. Ciekawy dodatek w temacie rozwoju Paryża w ciągu ostatnich 200 lat.

Czekanie – historia rodziny, która została rozdzielona w czasie wojny koreańskiej. W ogólnym zamieszaniu uciekający cywile gubili się w tłumie. Część wojnę przeżyło na południu, część na północy. Przez wiele lat nie mieli ze sobą żadnego kontaktu. Nie wiedzieli nawet, czy żyją. Bohaterką komiksu jest starsza już kobieta, która straciła z oczu swojego męża z synem. Później starała się doprowadzić do spotkania swojej rodziny, co Kim zaczął umożliwiać od chyba 2018 roku. Bardzo trudna, intymna historia o starych bliznach, różnicach pokoleniowych i również wojnie, której większość ludzi nie rozumiało. Nastrój komiksu jest zbliżony do tych pisanych przez Paco Roca. Kreska dość surowa, ale świetnie współgra z samą historią.

Wilk morski – nie znam pierwowzoru i nie wiem, na ile komiks jest wierny powieści, ale wiem, że znakomicie funkcjonuje jako samodzielny utwór. Historia skomplikowana za bardzo nie jest: przypadkowy przedstawiciel klasy próżniaczej trafia wskutek splotu dramatycznych wydarzeń na statek płynący z zachodniego wybrzeża USA w stronę Japonii celem polowania na foki. Kapitanem statku jest budzący postrach socjopata o nietuzinkowych (jak na środowisko marynarzy) zainteresowaniach. Nasz wątły, żyjący w wygodach panicz przejdzie na pokładzie prawdziwą szkołę życia. Komiks trzyma cały czas w napięciu. Jeśli ocean akurat nie próbuje zatopić statku, to na pokładzie lecą iskry bo załoga składa się z różnych typów spod ciemnej gwiazdy, a kapitan jest wśród nich jak lis w kurniku (albo raczej jak głodny lew). Końcówka nie jest może bardzo satysfakcjonująca, ale jest jak morze – zimne, bezlitosne i szybkie w działaniu.
Od pierwszej strony urzekł mnie rysunek, a później było tylko lepiej. Statki, morze, fale, burze są bardzo wdzięcznym tematem do rysowania. Tutaj rysunek jest bardziej ekspresyjny od realistycznej kreski Vance’a. Ale kapitalnie współgra z historią i przede wszystkim z głównym antagonistą. Kolejny, świetnie wydany komiks Mandioci. Duży format, świetny papier i kolory.

Sandman. Teatr tajemnic (tom 1) – komiks ze stajni Vertigo z połowy lat 90-tych, czyli to, co bardzo lubię. I tutaj też jest dobrze. Rzecz się dzieje pod koniec lat 30-tych w Nowym Jorku. Bogaci się bawią, biedni klepią biedę, a na horyzoncie wojenna zawierucha. Główny bohater to członek bogatego towarzystwa, który w nocy przebiera się w maskę i płaszcz i leje się z bandziorami przy pomocy wynalazków własnej roboty (brzmi znajomo, nie?). Ma swojego lokaja, nieoficjalnie współpracuje z prokuratorem i romansuje z jego córką. Pierwszy tom składa się z 3 dłuższych historii kryminalnych, w których mamy do czynienia z grasującym porywaczem, walkami triad w Chinatown i trochę bardziej złożoną trzecią historią, w której przeplata się kilka wątków. Mimo oczywistych podobieństw do klasycznego superbohatera, komiks ma o wiele bardziej mroczny charakter. Są krwawe morderstwa, dekapitacje, gwałty, tortury, pedofilia, kazirodztwo. Poza tym komiksowi daleko od politycznej poprawności. Bohaterowie często nie gryzą się w język i pewnie to ma też oddawać ducha tamtych czasów. Rysunkowo jest różnie. Ja lubię styl tamtych lat, ale nie każdy rysownik wg mnie podołał. Szczególnie druga historia została w moim odczuciu narysowana niestarannie, albo wręcz brzydko. Twarze, całe postaci czasami wyglądają karykaturalnie i to nie w zamierzony sposób.
Czekam na kolejne tomy. Z tego, co doczytałem seria liczy 70 zeszytów, w pierwszym tomie jest 12, więc tych tomów kilka wyjdzie. Trochę niepokoi mnie fakt, że gdzieś tam mają się pojawiać inne postaci ze świata DC i to nieraz takie z jakimiś ponadludzkimi umiejętnościami. Wolałbym taki gęsty kryminał bez udziwnień.

Piekło Dantego – adaptacja a może interpretacja poematu Dantego, a właściwie pierwszej części. Twórcy we wstępie wyjaśniają, jak podchodzili do całego zagadnienia, dlaczego nie jest to wierna adaptacja. Sami określają, że jest to coś pomiędzy komiksem a ilustrowaną książką. Dla mnie czyta się to jak komiks. Narracji jest względnie niewiele, chociaż dialogów również. A co do wierności materiałowi źródłowemu to nie to żebym go znał czy pamiętał, ale chodzi głównie o to, że część treści została pominięta i pozostawiono tylko wybrane „epizody” czy postaci spotykane w czasie wędrówki. Główne założenia pozostały niezmienione. To co jest tutaj istotne to strona wizualna. Można podzielić sobie kadry na drobne, gdzie bohaterowie ze sobą rozmawiają i ogromne plansze z monumentalnymi konstrukcjami, jak bramy, wieże itd. Oddanie perspektywy, światłocienia, faktur ociera się o geniusz. Właściwie treść schodzi na drugi plan. Czeka się na kolejną stronę, żeby zobaczyć, jak autorzy wyobrażają sobie piekło i jego kolejne kręgi. Po przeczytaniu pozostaje lekki niedosyt, że nie było tego więcej. Mikołaj dostał linka do Don Kichota tych samych twórców. Standard Mandioci zachowany, świetny papier, druk, bardzo duży format.

Toppi. Kolekcja (tom 7) – tym razem tom zawiera raczej mniej powiązane tematycznie shorty mistrza o ogólnym „temacie” związanym z przemijaniem. Wydaje mi się, że fabularnie mniej ciekawy zestaw. Może ze 2-3 historie jakoś mnie zaciekawiły, pozostałe to trochę takie zapychacze, które mistrz chyba zrobił w przerwie na kawę. Rysunkowo jak zwykle magicznie.

Ultradźwięki – znaleziony pod choinką i dał mi dużą frajdę przy czytaniu. Chociaż początek tego nie zapowiadał i miałem naprawdę chwilę zwątpienia. Później wszystko się rozkręciło, a sam komiks okazał się złożoną historią łączącą ze sobą wątki obyczajowe, kryminalne, w jakimś stopniu też polityczne, sci-fi i ocierając się o horror / thriller, w zależności kto jaką definicję przyjmuje. Autor pisał i rysował przez parę ładnych lat. Widać, że wiele czasu poświęcił na dopracowanie historii i też korzystanie z co najmniej kilku stylów rysunkowych, którymi zgrabnie żongluje. Czytelnik ma czuć się pogubiony w tym wszystkim, razem z bohaterami ma szukać jakiegoś sensu w kolejnych scenach, jakiegoś związku przyczynowo-skutkowego. A autor bawi się naszym kosztem. A my z nim, o ile kupimy taką konwencję. O samej fabule nic nie napiszę, bo bardzo łatwo tutaj byłoby zepsuć cały efekt. Gdzieś w Top10 powinien się znaleźć.

Don Kichot z Manczy – również był pod choinką. Komiks tych samych twórców, co Piekło Dantego. I w mojej ocenie fabularnie jest nawet sprawniej zrobiony. To też wynika z materiału źródłowego, który tutaj dał chyba większe pole do popisu. Błędny rycerz, który co chwila wymyślał sobie jakieś wyzwania i chciał zdobyć chwałę godną wielkich rycerzy z przeszłości i literatury. Cała historia opowiedziana z dużą dozą humoru, ale też sympatii dla głównego bohatera. Chociaż los nie był dla niego zbyt łaskawy. To wszystko kończy się dość zaskakującą (dla mnie, bo książki chyba nie czytałem) i uniwersalną puentą. Rysunkowo jest bardzo starannie i momentami również spektakularnie, ale do Piekła, to startu nie ma.

cdn.

Offline perek82

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #667 dnia: Nd, 29 Grudzień 2024, 16:58:31 »
cd.

** Niezłe / można przeczytać

Wydział 7 (zeszyt 14) – historia umiejscowiona w 1968 roku, gdzie wspomniane są wydarzenia marcowe, ale sama akcja dotyczy podróży trójki bohaterów do Pragi. Jak zwykle przeczytałem z przyjemnością. Do rysunków musiałem się chwilę przyzwyczaić, ale po chwili uznałem, że są świetne. Czekam na kolejne zeszyty.

Dylan Dog 666 – mój pierwszy kontakt z tym bohaterem. Od jakiegoś czasu chodziło mi po głowie, żeby sięgnąć po ten tytuł. Słyszałem pochlebne opinie, ale trochę mnie przerażała liczba wydanych tytułów. A takie odświeżenie serii okazało się dla mnie idealnym startem. Bohater i tematyka związana z różnymi nadnaturalnymi wydarzeniami bardzo przypominają Johna Constantine’a. Ten pierwszy tomik wciągnąłem w trymiga. Bardzo spodobały mi się rysunki podkreślające gatunek komiksu. Właściwie jedyna uwaga, to konieczność czekania na dalszy ciąg. Nie wiem, na ile tomów jest przewidziana ta historia, a może ten story arc, ale nie mogę się doczekać ciągu dalszego. Oceniać po pierwszym tomiku to tak jakby powiedzieć po pierwszej połowie, że byliśmy dużo słabsi od Portugalii  :)

Gwiazda pustyni (tom 1) – wydawca wstawił taki tekst: „Pierwszy album zbiorczy rozgrywającego się na Dzikim Zachodzie dzieła uznawanego za jedno z największych dokonań westernowych komiksu frankofońskiego.” Powiedzieć, że to przesada, to nic nie powiedzieć. Komiks ma charakter rozrywkowy. Można się oczywiście doszukiwać głębszych myśli, jak wpływ człowieka na środowisko naturalne, czy też sposób traktowania rdzennych mieszkańców przez przybyszy z innego świata, ale głównym motywem całej historii jest zemsta. Wysoko postawiony urzędnik z Waszyngtonu, a wcześniej żołnierz próbuje rozwikłać tajemnicę zbrodni, która dotknęła jego rodzinę. Ślad wiedzie na dziki zachód, w miejsce, gdzie budowana jest kolej. I tak trafiamy w świat saloonów, przybytków uciech (jak Marini, to cycki co chwila muszą być), ciemnych interesów i wymierzania sprawiedliwości przy pomocy rewolwerów. Nie potrafię się doszukać w tym komiksie niczego odkrywczego, ani oryginalnego. Można przeczytać, ale nie trzeba. Jest to niby pierwszy tom, ale
Spoiler: PokażUkryj
historia w pewnym sensie się domyka
i na tym raczej poprzestanę. Zresztą to chyba moja główna uwaga do scenariusza, że
Spoiler: PokażUkryj
za szybko to wszystko się wyjaśniło i wszyscy złole dostali po kulce.
Był potencjał, żeby pociągnąć bardziej temat kryminalny, jak i same westernowe klimaty również rozbudować.

Mglisty wymiar – średnio rozgarnięty „wojownik” (no chyba tak, bo jak go określić) rozpoczyna swoją misję natchniony słowami staruszki i niestety już na samym starcie zabłądził. Wszedł do złej wieży i od tamtej pory wpada w kolejne tarapaty. Atakują go różne stwory, staje się elementem rozgrywek o władzę nad tą dziwną krainą, wplątuje się w różne, zupełnie przypadkowe sytuacje. Niemal każdy, kogo spotka w końcu spróbuje go wykiwać. Dziwna dla mnie jest ta historia. I taka ma pewnie być, ale ja wolałbym, gdyby była na końcu jakaś puenta wyraźniejsza, bo zdradziecki charakter młodych atrakcyjnych (to tu można dyskutować, bo styl rysunków jest dość specyficzny) kobiet to trochę za mało. Rysunkowo to również mnie nie kupiono. Nie moja bajka, chociaż doceniam oryginalność, pomysłowość i własny styl. Jak ktoś zna autora jakoś bardziej, to pewnie też i bardziej doceni.
W komiksie jest dość niestandardowy dodatek – ostatnie 20-30 stron to powtórzenie części komiksu, tylko w konwencji czarno-białej. Znikają oczojebne kolory (ich nasycenie jest podkręcone do absurdu) ale też i najbardziej rozpoznawalny (dla mnie) element komiksu.

Thorgal. Saga (Żegnaj Aaricio) – wszystko, co napisałem powyżej dot. tomu Wendigo tutaj również ma zastosowanie. Aczkolwiek sama historia zainteresowała mnie nieco mniej. Thorgal podróżuje w czasie do swojego dzieciństwa i oczywiście miesza się w ciąg wydarzeń, które zaczynają coraz bardziej odbiegać od tego, co sam pamięta. Z zasady bardzo lubię takie pomysły, szczególnie jeśli są zmyślnie poprowadzone. Tutaj troszkę mi tego zabrakło. Jakby pomysł na rozwiązanie całej akcji był bardziej podkręcony, to byłaby pełna satysfakcja (no chyba, że głównej serii nie pamiętam zbyt dokładnie, to wtedy, być może jest świetnie, a ja tego nie dostrzegłem). Oprócz tego wszystko się zgadza – są emocje, są dynamiczne rysunki, starzy bohaterowie. Jest trochę nostalgii (szczególnie dla osób związanych emocjonalnie z całą serią), jest udręczony bohater, który łamie się pod namowami demona i chce przeżyć jeszcze parę szczęśliwych chwil. Rysunkowo również bardzo przyjemnie.
Bardzo podobają mi się okładki tej serii. Złota czcionka jest bardzo efektowna. Mam nadzieję, że nie zacznie to odpadać, czy się wycierać, jak to już parę razy się wydarzyło.

Astro City (tomy 2-3) – nie będąc fanem gatunku udało mi się przebrnąć przez te opasłe tomy. Dla mnie od początku ta seria jest jak mix Marvels (bardzo lubię) i Top10 (wymęczyło). Marvels przychodzi na myśl w tych wątkach, gdzie widzimy zwykłych ludzi żyjących niejako w cieniu wydarzeń związanych z działalnością superbohaterów. Są to zwykli przechodnie, którzy stają się świadkami bijatyk, mieszkańcy zniszczonych w trakcie walk domów, czy fani śledzący swoich bohaterów. Top10 kojarzy mi się z miastem przepełnionym różnego rodzaju bohaterami, gdzie nie ma dnia, żeby nie doszło do jakiś ekscesów. Co chwila Ziemia jest zagrożona jakąś kosmiczną aferą. Czasami te afery skutkują przybyciem jakiegoś stwora i większą draką, a czasami cała dyplomacja rozgrywa się gdzieś tam w gwiazdach i na koniec okazuje się, że Ziemia została ocalona. Na chwilę oczywiście, do następnego ostatecznego kryzysu. W tomach 2 i 3 (w odróżnieniu trochę od pierwszego) są przedstawione dłuższe historie – w jednej podrzędny łotr dostaje zlecenie od swoich ziomków, żeby zbadać przypadki okolicznych zgonów w półświatku. W drugiej dłuższej historii bracia szukają zabójcy swoich rodziców, którzy zginęli w trakcie pościgu superbohatera za złoczyńcą. Te dłuższe historie przeplatają się z innymi wątkami, które rozgrywają się w mieście. Również sama akcja nie zawsze ma liniowy charakter. Niektóre zeszyty przedstawiają wydarzenia z przeszłości i przyszłości, co uzupełnia informacje o historii miasta i jego głównych bohaterach.
I tak czytając te tomy czasami byłem zmęczony tymi nawalankami, chaosem i wtórnością niektórych pomysłów (nawet będąc laikiem w tym temacie można rozpoznać, że niektórzy bohaterowie przypominają postaci z głównych uniwersów, a i same podejmowane tematy też są jak odgrzewane kotlety), a nieraz czytałem z większym zainteresowaniem (np. zeszyt, w którym śledzimy zblazowaną nastolatkę uzależnioną od Internetu, która jedzie do rodziny na wieś).
Rysunkowo jest nowocześnie, spektakularnie, dynamicznie. Tak jak i w pierwszym tomie.
W mojej skromnej opinii to pozycja kierowana głównie do fanów gatunku. I myślę, że nie(całkiem) sztampowa. Dla innych może nie być za dużo interesujących rzeczy. Dla mnie to nic przełomowego. Lekkie rozczarowanie.

Akira (tomy 1-6) – ciąg dalszy moich prób zaprzyjaźnienia się z mangami. Tym razem wyszło tak sobie. Z jednej strony jest dość intrygująca i rozbudowana historia. Rzecz się dzieje w okolicach 2020 roku, gdy Tokio przygotowuje się do organizacji olimpiady (autor był prawdziwym wizjonerem w tym zakresie  :)). 40 lat wcześniej miasto zostało niemal całkowicie zniszczone w wielkiej, tajemniczej eksplozji, która doprowadziła do wybuchu wojny światowej. Bohaterami, przynajmniej na początku, są członkowie gangów motocyklowych, którzy przypadkowo zostają wciągnięci w tajemniczą aferę, która ma związek z wydarzeniami sprzed 40 lat. Razem z nimi zanurzamy się w świat, w którym za sznurki pociągają politycy i wojskowi, szaleni naukowcy prowadzą niezrozumiałe eksperymenty, a aktywiści próbują to zrozumieć. Im dalej się posuwamy, tym częściej pojawia się słowo / imię Akira. Kim, albo czym jest? Jaki miał związek z wybuchem wojny? Gdzie jest teraz i czy może doprowadzić do kolejnej katastrofy? I jak to się właściwie wszystko zaczęło? To są pytania, na które wraz z bohaterami szukamy odpowiedzi. I w tej warstwie komiksu wszystko się zgadzało. Czułem się zaangażowany, przewracałem strony szukając dalszego ciągu. Ale tych stron do przewrócenie było mnóstwo. Każdy z 6 tomów to około 400 stron. Stron wypełnionych akcją, pościgami, strzelaninami, wybuchami, bijatykami. To było dla mnie trudne do wytrzymania. Wszyscy coś krzyczą, pędzą na złamanie karku, budynki się walą. Niektórzy bohaterowie znikają na jakiś czas, później się pojawiają znowu, ktoś idzie tam, inny idzie za nim, żeby go ratować. Plączą się w różne strony, odbijają swoich przyjaciół z rąk wroga, by zaraz samemu dać się złapać i być ratowanym. A to wszystko robione z ogromnym rozmachem: jak coś wybucha, to zostają ruiny, jak się strzelają to jak w Quake II. Być może sposób wydawania tego komiksu miał na to wpływ – chyba 120 części w 8 lat. A może to jest taka stylistyka, do której po prostu nie jestem przyzwyczajony.
Ostatecznie to proporcje tego, co mi się podobało (intryga) do tego co mnie męczyło (epicka akcja) były znacząco zaburzone w tą niewłaściwą stronę. Zapewne też 40 lat temu było to wszystko o wiele bardziej atrakcyjne. Teraz świat po, przed i w trakcie zniszczenia już się trochę opatrzył. Spędzonego czasu nie żałuję, ale nie wrócę już do tej historii.

Imię róży (tom 1) – adaptacja słynnej powieści z rysunkami Manary. Sama historia wydaje się być dość wierna, chociaż książkę czytałem ze 20 lat temu, więc też może mi coś umykać. Natomiast to, co zapamiętałem, to jest. W międzyczasie widziałem też film i serial i tutaj mam wrażenie, że Manara też je widział. Biblioteka wygląda tak, jak jakbym już ją widział, pojedyncze kadry też. Brat Wilhelm bardziej mi przypomina Marlona Brando niż Seana Connery’ego. Rysunek jest bardzo realistyczny. Twarze często mam wrażenie są dość posągowe – niby coś postać mówi, ale twarz nie zdradza zbyt wielu emocji. Trochę to na początku mi wadziło. Ale ogólnie warstwa graficzna jest bardzo atrakcyjna i czyta się i ogląda z przyjemnością.
Komiks wydany przez nieznane mi wcześniej wydawnictwo. Ale jakość wydania jest bardzo dobra. Sztywny papier, okładka z innego materiału niż jestem przyzwyczajony. To na plus.

Achtung Zelig! – pierwszy raz miałem w rękach ten komiks. Szczerze mówiąc, to nie wiem za bardzo, co poeta miał na myśli. Fabuła to raczej jakiś epizod niż pełnoprawna historia. Właściwie to bardzo mało wiemy o bohaterach, trochę rzeczy pojawi się w dialogach. Koniec żadnym końcem nie jest. Ot w wojennej zawierusze bohaterowie znaleźli się w nowej sytuacji. Natomiast rysunkowo, kto lubi nietypowe, dziwne, oryginalne podejście, to pewnie przez chwilę zwróci na ten komiks uwagę.
W sumie nie wiem, czego się spodziewałem, ale czuję niedosyt.

Thorgal. Saga (Shaigan) – historia osadzona w okresie, gdy Thorgal stracił pamięć i stał się hersztem (wraz z Kriss) wikingów trudniących się podbojami, gwałtami, morderstwami i łupieniem wszystkich w zasięgu wzroku. Chcąc jednak odzyskać pamięć udaje się do jakiegoś „szamana”, który to wysyła go na poszukiwania zaginionego artefaktu. Temat więc ograny wielokrotnie w historii Thorgala. Ten album, mam wrażenie, bazuje głównie na nostalgii. Rysunek przypomina to, co robił Rosiński. Wraca postać Kriss. Sama fabuła również wygląda jak stworzona wg przepisu Van Hamme’a. Właściwie, gdybym czytał serię Thorgal pierwszy raz i ten tom by mi ktoś wręczył w odpowiednim momencie, to mógłbym się nie zorientować, że to jest inna seria. Ale już sam zaczynam chyba ulegać tej nostalgii i ostatecznie mi się podobało.

Old Boy (tom 1) – historia człowieka, który został na 10 lat zamknięty w małym pokoju, a potem nagle wypuszczony na wolność. Nie ma pojęcia, kto i dlaczego zgotował mu taki los. Treścią tego tomu i kolejnych (chyba 3) będzie dochodzenie po nitce do kłębka. Kiedyś oglądałem film, ale już nawet nie jestem pewny, która to była wersja, a fabuły już zupełnie nie pamiętam. Czytając znowu będę miał frajdę. Pierwszy tom czytałem z zainteresowaniem, chociaż krótkim. Ledwo się siada, a już pyk – koniec. Taka specyfika tej mangi, że całe strony są bez żadnego słowa. Gdyby ten komiks zrobić w europejskim czy amerykańskim stylu, to myślę, że zamiast 400 stron wystarczyłoby niecałe 100.

Ostatnia przystań – nie pamiętałem zupełnie tego komiksu. Na pewno miałem drugi zeszyt, bo okładka mi utkwiła w pamięci. Ale też nie wiem, czy jako kilkuletnie dziecko, to bym czytał to z zainteresowaniem. Natomiast teraz już zupełnie nieźle wszedł mi ten komiks. Sam zarys historii, że ludzkość szuka ratunku na nowej planecie, a tam dzieli się na dwa obozy wydał mi się całkiem ciekawy. Gdyby teraz zrobić ten komiks i przy zastosowaniu współczesnych technik narracyjnych, to byłoby jeszcze lepiej. Nie da się ukryć, że jak się czyta, to trochę to wszystko trąci myszką. Ale i tak jestem tutaj przyjemnie zaskoczony.

Przygody Sherlocka Holmesa – kilka nowelek, które jak zrozumiałem mają ściśle bazować na oryginalnych przygodach wielkiego detektywa. Historie tutaj mają różny charakter – mniej i bardziej poważne. Schemat jest podobny: do Sherlocka przychodzi jakiś strapiony człowiek, wyłuszcza swój problem, Sherlock bierze sprawę na tapet, pyka fajkę i po jakimś czasie ma hipotezę, którą później weryfikuje stosując przebieranki, czy też podobne procedury. Można mieć jedynie lekki niedosyt, że wszystko kończy się dość szybko. Gdyby historie były bardziej zakręcone, pojawiały się jakieś zwroty akcji, albo sam geniusz detektywa był jakoś bardziej uwypuklony, to satysfakcja z lektury byłaby większa. Rysunkowo jest to prawdziwa uczta dla oczu. Prawdziwemu artyście wystarczy ołówek (tak to wygląda, ale nie znam się) i kartka papieru do przeniesienia czytelnika do XIX-wiecznego Londynu z dorożkami, Big Benem, kamienicami, brukowanymi uliczkami. No i wydanie Mandioci – pierwsza klasa.

Produkt (24) – nie czytałem Produktu, gdy wychodził regularnie. Wydaje mi się, że nigdy nie miałem go w rękach więc i żadnej nostalgii tutaj nie ma. Gdybym czytał takie komiksy w latach 90-tych, to pewnie by mi się podobało. Dzisiaj humor Osiedlowy, Wilqa, Jeża i podobnych już mnie tak nie bawi. Pozostałe tytuły już mi z głowy uleciały. Trochę ciekawej publicystyki o historii polskiej sceny komiksowej i obecnej kondycji rynku. O związkach komiksu i muzyki już nie doczytałem, głównie dlatego że takiej muzyki nie znałem. Fajny tekst o Miami Vice, chociaż tak jak lubiłem lata 90-te, to nie wracam do zbyt wielu rzeczy (gier, seriali, czy nawet ludzi). Wolę zachowywać wrażenia o nich w pamięci, niż nadpisywać tę pamięć niezbyt udanymi powrotami.

Metal hurlant 8 – wg zapowiedzi ostatni z numerów poświęconych historii magazynu i myślę, że dobrze. Sporo publicystyki, która polega na wspominaniu tego, co już parę raczy czytałem. Same komiksy też już jakby nie tego kalibru, co w poprzednich numerach. Nawet wywiad z Bilalem też co najwyżej średnio mnie zaciekawił. Takie podejście, że jedynym właściwym gatunkiem jest sci-fi, bo tu się naprawdę coś oryginalnego tworzy, jest mi dość obce. Jak widzę statki kosmiczne i różne potwory, to zaczynam ziewać. No chyba, że właśnie czynnik ludzki takie coś może uratować. Część humorystyczna też wg mnie bardzo nierówna.

* Nie podeszło lub wręcz wymęczyło

Stray bullets (Uber alles edition) – znalazłem w jakiejś promocji na Amazonie, to wziąłem na spróbowanie. To wydanie w stylu compendium, ok. 1200 stron, miękka okładka. Z opisu z tyłu wynika, że zawiera pierwsze 41 zeszytów. Zeszyty te obejmują ładnych parę lat od końcówki lat 70-tych do mniej więcej drugiej połowy 80-tych. Jest wielu bohaterów, którzy występują w sumie krótkich epizodach. Większość z nich to ludzie, którym życie nie chciało się ułożyć: pijaczki, drobni ćpuni, złodzieje, mniejsi lub więksi bandyci, gównażeria najgorszej maści. Czytelnik przeskakuje z historii na historię, dość trudno połapać się na początku, kto tu jest jakimś przewodnim bohaterem. Później wyłaniają się 2 przewodnie story-arcs: trójka ukrywająca się przed handlarzami narkotyków i przygody dziewczyny, która błąka się po różnych miejscach i zawsze ściąga na siebie problemy.
Tak jak zazwyczaj lubię zabawy z chronologią, układaniem się historii w całość, tak tutaj zupełnie mi to nie podeszło. Powiem więcej, męczyłem się czytając kolejne nowelki pełne bezmyślnej przemocy i prostackiego języka. Czasami było to wręcz żenujące. Może epatowanie brutalnością półświatka i później też dzieciaków z high schools wydawało się fajne, cool i w ogóle superhiperduper, ale u mnie wywoływało raczej niezamierzone rozbawienie. Zabrakło mi umiejętnego przywiązania czytelnika do bohaterów. Niemal każdy z nich był nieciekawy. W takim Pulp Fiction człowiek lubił każdego i nawet jak Vincent zginął, to człowiek miał na pocieszenie pociętą chronologię i ostatnią scenę, gdzie wychodzą sobie z jadłodajni ubrani jak matoły. Tutaj było mi wszystko jedno, czy kogoś zastrzelą, czy nie. Naprawdę dawno nie miałem tak, że czekałem na koniec, żeby móc odetchnąć z ulgą. I wziąć się za coś innego. Nie kumam, za co te nagrody były.

Departament prawdy (tom 4) – dla mnie to zupełnie zbędny tom. Nie wniósł zbyt wiele do historii, raczej kręcił się do wydarzeń z poprzednich tomów. U mnie się to akurat sprawdziło, bo poprzednie tomy czytałem już dawno, ale gdybym czytał ciągiem, to bym zupełnie stracił tutaj czas. Nadal mam nadzieję, że do czegoś tutaj zmierzamy, a nie że po dobrym pomyśle na zarys serii, szczegóły zaczynają go trochę rozmywać i ciągniemy temat, aż go zupełnie utopimy.
W poprzednich tomach często zmieniał się styl rysunków. Ten tom jest cały w tym narkotycznym stylu. Zmęczył mnie dodatkowo.

Pasażerowie wiatru (tom 3) – nigdy bym się nie spodziewał, że trzeci tom jednej z moich ulubionych serii tak mi stanie ością w gardle. Odbiłem się zupełnie od pomysłu, że główni bohaterowie staną się jedynie dodatkiem do opowiedzenia burzliwej historii Francji z drugiej połowy XIX wieku. Komiks jest koszmarnie wręcz przegadany. W usta bohaterów wkładane są co chwila słowa filozofów, myślicieli, historyków, polityków. Prowadzą oni ze sobą dyskusje, których nie powstydziliby się ludzie bardzo wykształceni. Spierają się o tematy takie jak władza, ustrój, historia, polityka, a jednocześnie nieraz przymierają głodem, chodzą boso, siedzą w więzieniach, czy są skazywani na wygnanie. Może jeszcze, gdybym się jakoś interesował historią i to do tego szczególnie tym okresem, to może miałbym jakąś frajdę z tego. Tutaj rysunki (klasa sama w sobie) niestety nie uratowały odbioru całości. I nawet zabiegi dość charakterystyczne dla tej serii
Spoiler: PokażUkryj
(różne warstwy opowieści, retrospekcje w retrospekcjach czy nawet twist na koniec)
nie wystarczyły, żebym poczuł ten zachwyt co jakieś 10 lat temu, gdy czytałem poprzednie albumy. To chyba jedno z większych rozczarowań w moim komiksowym życiu. Specjalistom od wszelakich ideologii szczerze odradzam ten komiks. Co prawda nie znam się za bardzo na temacie, ale podejrzewam, że hasło Komuna Paryska nie będzie się dobrze kojarzyć. A to wypełnia zdecydowaną większość z 200 stron komiksu.

Świat Arkadiego (tom 1) – zaryzykowałem coś spoza mojej bajki i nie pykło. Nie jestem fanem autora, ani gatunku. Rysunkowo jest trochę inaczej niż w shortach z MH, jakby miał innego dilera w trakcie prac nad tym komiksem. Fabularnie zresztą też – historia idzie w jakimś kierunku, chociaż meandruje na różne strony. Niestety mix mutantów, technologii, magii, dziwnych rytuałów i fallusów wciskanych gdzieś w kadry ostatecznie mnie zmęczył.

Uff. Mam jeszcze jakieś niedobitki z poprzednich lat. I nic w schowku. Kolejny kwartał będzie raczej skromny.

Offline Nawimar III

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #668 dnia: Pn, 30 Grudzień 2024, 21:15:51 »
Grudzień
 
Martian Manhunter vol.3 nr 0 - wzorcowo przeprowadzona prezentacja postaci o tradycjach sięgających okresu sprzed początku Srebrnej Ery DC Comics. Osobiście ani trochę nie jestem zaskoczony, bo za jej wykonanie odpowiadał jeden z moich ulubionych duetów twórczych: John Ostrander i Tom Mandrake. Zapowiada się zatem mnóstwo emocjonującej i angażującej zarazem lektury.
 
Bohaterowie i Złoczyńcy t.86. Batman: Nocturna i Nocny Złodziej - mam mocno ambiwalentne odczucia po lekturze tego tomu. Z jednej bowiem strony mamy do czynienia z obszerną prezentacją dotąd u nas nieznanego etapu w dziejach rozwoju tej marki. Jest to ponadto popis twórczych możliwości takich plastyków jak m.in Don Newton, Dick Giordano, Gene Colan, a nade wszystko mojego ulubieńca Alfredo Alcali. Z drugiej natomiast rozpoznając koncepty fabularne tu zawarte można zrozumieć z jakich przyczyn tytuły z Batmanem ,,zaliczały” wówczas znaczący spadek zainteresowania. Wprowadzone przez Douga Moencha postacie Nocturny i Nocnego Złodzieja są wręcz niedorzeczne. Nie dziwię się, że ta pierwsza była przez Denny’go O’Neila szczerze znienawidzona, bo to jedna z najbardziej kuriozalnych osobowości mitologii Mrocznego Rycerza. Zapewne to również efekt metody twórczej Moencha, którego utwory nigdy mnie nie przekonywały. Ogólnie jednak warto ten tom rozpoznać z racji jego wartości historycznej, a także artystycznej (w wymiarze wizualnym).
 
Radiant Black t.001 - urokliwa wariacja silnie inspirowana młodzieżowymi produkcjami drużynowymi, ze szczególnym uwzględnieniem Power Rangers. Z miejsca znać, że jest to ledwie wstęp do znacznie bardziej rozbudowanej opowieści z mega-rozwałką na kosmiczną skalę jako jej zasadniczym wątkiem. Rzecz zapewne skierowana do mitycznego młodego czytelnika, którą jednak spokojnie mogą przyswajać sobie także przedstawiciele tzw. dziadocenu.
 
Batman/Superman World’s Finest t.1 - mimo że za scenariusz tego tytułu odpowiadał zasadnie ceniony Mark Waid to obok licznej obsady ten zasadnie ceniony twórca nie zdołał jeszcze znaleźć dla tej realizacji właściwego „rytmu”. Czy to się zmieni na lepsze okaże się oczywiście w kolejnych odsłonach tego przedsięwzięcia.
 
BRZRKR - Vandal Savage w wersji turbo, czyli prehistoryczny zabijaka o „wizażu” Johna Wikca na usługach amerykańskiej bezpieki. Teoretycznie ten obszerny zbiór to niekończąca się rzeźnia, z drobnymi przerywnikami na okazjonalne pogadanki i retrospekcje. A jednak w tej opowieści znać głębszy zamysł, o potencjale na wysokobudżetową produkcje filmową. Do tego znakomicie zaprezentował się Ron Garney, odpowiedzialny za zilustrowanie tej opowieści. Wprost trzeba przyznać, że ów plastyk im starszy, tym lepszy, a przy tym umiejętnie „cytujący” Franka Millera. Krótko pisząc niniejsza produkcja okazała się miłą niespodzianką.
 
Marvel Origins t.50: Avengers 6 - zmiany w składzie drużyny okazały się jak najbardziej uzasadnione, bo wyzwań jest nadspodziewanie wiele. Trochę jednak żal, że tej serii nie ilustrował już Jack Kirby. Można pokusić się o przypuszczenie, że w jego wykonaniu konfrontacje zawarte w tym zbiorze wyglądałyby znacząco lepiej.
 
Thunderstrike nr 24 - ilustracja zdobiąca okładkę niniejszego epizodu nie pozostawia cienia wątpliwości co do przebiegu wypadków, wynikłych z decyzji podjętej przez Erica w zamiarze skonfrontowania się przezeń z diabelnie niebezpiecznym Sethem. Mamy tu zatem konkluzje tego starcia, a zarazem finał serii, która okazała się prowadzaną ze swadą przygodą na miarę rozbuchanego Marvela wczesnych lat 90. Nie będę ukrywał, że jako ,,nieuleczalny" wielbiciel tego typu produkcji miałem z lektury ,,Thunderstrike'a" mnóstwo frajdy. Szkoda tylko, że jej rynkowy byt ograniczył się jedynie do dwóch lat. Nie ukrywam, że chciałoby się więcej.
 
Bohaterowie i Złoczyńcy t.87. Stowarzyszenie Sprawiedliwości: Przyjdź Królestwo Twoje cz.2
- dokończenie kontynuacji jednej z najbardziej udanych superbohaterskich epopei (tj. oczywiście ,,Przyjdź Królestwo” według scenariusza Marka Waida) okazało się jedną z najciekawszych opowieści w ramach tej kolekcji. Nieoceniony Alex Ross doskonale odnalazł się nie tylko w jego dobrze znanej roli (czyli rzecz jasna niekwestionowanego wirtuoza kreski i plamy), ale też jako scenarzysta (solo i w duecie z Geoffem Johnsem). Spodziewany już w poprzedniej części tej opowieści zwrot fabularny sprawdził się idealnie. Tak się tworzy wzorcową, superbohaterską epikę!

Martian Manhunter nr 1 000 000 - część wielkiej akcji DC Comics z 1998 r. Odległa przyszłość tego uniwersum opowiedziana tym razem z perspektywy J’onna J’onnza, któremu w obronie macierzystej planety przyszło zmierzyć się z jedną z najbardziej niszczących sił wszechświata. Udana ,,przystawka” przed właściwym początkiem serii poświęconej tej bez cienia wątpliwości niezwykłej postaci.
 
Jonathan Hickman: Fantastyczna Czwórka t.3
- nawet jeśli nie wszystkie niuanse fabuł wspomnianego w tytule autora są z miejsca uchwytne (czy wręcz zrozumiałe) to jednak nie sposób odmówić mu rozmachu w kreowaniu opowieści w których czas i przestrzeń to jedynie swoiste rekwizyty użytkowane przez kluczowe osobowości. Tak też sprawy mają się w tym obszernym zbiorze, którego znacznym walorem są również prace doświadczonych i utalentowanych plastyków (w tym m.in. Steve’a Eptinga). Nie ukrywam, że niecierpliwie wyczekuję ciągu dalszego.

Nędznicy
- nie da się ukryć, że plastycznie nie jest to rzecz olśniewająca; nie w tym jednak tkwi waga gatunkowa tej adaptacji, a w jej fabule, opartej na kanonicznej powieści Victora Hugo, przynajmniej jak dla mnie niezmiennie poruszającej i ujmującej. Z jednej bowiem strony wyzbytej złudzeń; z drugiej natomiast wykazującej głęboką (a przy tym bynajmniej naiwną) wiarę w człowieka.   
 
X-Men. Punkty zwrotne: Plan X-Terminacji
– po równo trzech dekadach od momentu prezentacji przez TM-Semic fragmentów tej opowieści („X-Men” nr 4-5/1994) nareszcie doczekaliśmy się jej pełnej prezentacji! Stąd w niniejszym zbiorze odnajdziemy przedruki nie tylko z miesięcznika „Uncanny X-Men” (w tym także przybliżające okoliczności wcześniejszego pobytu wychowanków Charlesa Xaviera na Genoshy), ale także „X-Factor” oraz „New Mutants”. Podobnie jak przy okazji m.in. również opublikowanego w ramach „Punktów zwrotnych” „Inferno” znać różnice jakościową pomiędzy scenariuszami autorstwa Chrisa Claremonta, a Louise Simonson na korzyść tego pierwszego. Stąd zaprezentowane w Erze Semica epizody okazały się najbardziej udanymi „składnikami” tej sagi. Niemniej i tak bardzo warto zapoznać się z całością tej emocjonującej i dramatycznej zarazem opowieści, ujmującej sedno tematyki wiodącej tytułów z udziałem mutantów Marvela. Do tego Jim Lee był już wówczas w znakomitej formie i można tylko żałować, że to nie jemu przypadło zilustrowanie finału „Planu X-Terminacji”. Zaiste byłoby epicko!

Sleepwalker nr 1
- uznanie tego tytułu za odpowiedź Marvela na Sandmana z oferty DC Comics niewątpliwie byłoby sporą przesadą, aczkolwiek również w tym przedsięwzięciu sfera senna odgrywa istotną rolę. Rick Sheridan, typowy amerykański nastolatek z początku lat 90. XX w., wchodzi bowiem w interakcje z enigmatyczną istotą, określającą siebie mianem Sleepwalkera. Jak to przy okazji premierowego epizodu bywa, także w tym przypadku mamy do czynienia jedynie z zawiązaniem wiodącego wątku, z perspektywą rozwojową w kolejnych odsłonach serii. Do tego stosownie intrygującą i rozrysowaną przez dobrze się wówczas zapowiadającego rysownika, Breda Blevinsa.
 
Śmierć Supermana t.1
- mimo że tę akurat opowieść znam niemal na pamięć to jednak lektura tego obszernego zbioru wciągnęła mnie bez reszty. Dobrze się stało, że doczekaliśmy się pełnego wydania tej monumentalnej i niezmiennie angażującej opowieści. Nic dziwnego, że dla wielbicieli superbohaterskiej konwencji okazała się ona niezapomnianym wydarzeniem.
 
Martian Manhunter vol.3 nr 1
- kolejny dowód na to, że J’onn doskonale radzi sobie nie tylko jako gracz drużynowy, ale też w solowej aktywności. Zasługa w tym oczywiście realizatorów tej serii w osobach Johna Ostrandera i Toma Mandrake'a, sprawdzonych w twórczych ,,bojach” przy takich inicjatywach jak ,,Firestorm vol.2” i „The Spectre vol.3”.
 
Daredevil Marka Waida t.4 – ten opasły zbiór to nade wszystko popis talentu i możliwości twórczych Chrisa Samnee, którego zaangażowano do rozrysowywania scenariuszy Marka Waida. Niemniej także ów doświadczony twórca fabuł wykazał, że przynajmniej etapie rozpisywania fabuł w niniejszym tomie zebranych, w swojej roli czuje się równie dobrze, co w czasach, gdy zrewolucjonizował on mitologie Szkarłatnych Sprinterów w serii „The Flash vol.2”. Lekkość pióra rzeczonego, dynamika zaproponowanych przezeń opowieści oraz spójne koncepty stanowiące ich sedno sprawiły, że mknie się przez nie niczym Śmiałek ponad zabudowaniami Manhattanu. To był naprawdę udany staż.
 
Kapitan Żbik: Skok przez trzy granice
- kontynuacja podróży kapitana Michała po tzw. krajach demokracji warczącej..., ups., ludowej, upływa pod znakiem ewidentnego przegadania. Fortunnie w dobrym stylu. Przy czym z niezmiennie typową dla komuny nieufnością wobec osób dysponujących ponadprzeciętnymi dochodami, a przy tym podejrzanie często przekraczającymi granice państwowe.
 
Korona: Krwawy świt – jeszcze jedna wspólna realizacja (po m.in. „Smert’ Lachom” i „Zakonie”) Roberta Zaręby (scenariusz) oraz Zygmunta Similaka (rysunki), podejmująca tematykę historyczną. Tym razem obaj panowie zdecydowali się na przybliżenie genezy polskiej państwowości, rozpoczynając ów szlak niemal od Adama i Ewy (czy jak kto woli, zdementowanego w ubiegłym roku tzw. wielkiego wybuchu). Mnogość zaprezentowanych tu wydarzeń sprawiła, że podobnie jak we wcześniejszych przedsięwzięciach tego duetu, także tym razem mamy do czynienia z ujęciem panoramicznym, bez długotrwałego skupiania się na wybranym wydarzeniu czy osobowości. Po raz kolejny daje o sobie również znać zajadły antyklerykalizm obu autorów oraz dystansowanie się scenarzysty (czy również rysownika – trudno orzec) wobec polskiej nacji. Daje się także zauważyć skłonność autorów do niepotwierdzonych hipotez, wspomnianej narodowości urągających oraz niezrozumienie procesów dziejowych na poziomie wręcz elementarnym. Te okoliczności sprawiają, że mamy do czynienia z utworem na swój sposób interesującym, acz równocześnie tendencyjnym, de facto ujmującym w kadr trawiące scenarzystę (a może też i rysownika) obsesje, niż faktyczne ustalenia operujących na źródłach z epoki historyków. To z kolei przejawia się kategorycznymi stwierdzeniami, które nie odnajdują swojego potwierdzenia w zachowanych do naszych czasów przekazach. Stąd wartość tej realizacji to okazja do prześledzenia ciągu myślowego autorów, przejawiających się niczym nie potwierdzonymi wyobrażeniami o danych momentach dziejowych (tzw. pseudo-historycznymi projekcjami).
 
Nathan Never: Operacja Smok
- kolejna „wizyta” w futurystycznej rzeczywistości tej serii to oczywiście jeszcze jedno wyzwanie dla tytułowego bohatera. Tym razem w kontekście kradzieży problematycznych mikrobów oraz turnieju sztuk walki. Niniejszy epizod to jednak ledwie rozbudowany wstęp do interesująco zapowiadającej się intrygi na większą skalę.

Marvel Origins t.51: X-Men 1
- zapewne niejeden „zbieracz” tej kolekcji od dawna wypatrywał tego akurat tomu. No i w końcu jest: debiut Dzieci Atomu, zgromadzonych i wyszkolonych przez Charlesa Xaviera. Jak przystało na pochodną współpracy Stana Lee i Jacka Kirby'ego, także w przypadku tej serii dominuje buzująca emocjami akcja, choć tym razem ze szczególnym przesłaniem. Kamień milowy superbohaterskiej klasyki, którego fanom konwencji nie wypada przegapiać.
 
Bohaterowie i Złoczyńcy t.89. Batman: Gracz po drugiej stronie
- ta de facto antologia zapewne nie porwie swoimi fabułami zbyt wielu czytelników, a na pewno nie tych spośród ich grona, którzy odchowali się na bliższych nam chronologicznie komiksowych utworach. Niemniej w zestawieniu z niedawno zaprezentowanym zbiorem ,,Nocturna i Nocny Złodziej” opowieści zaproponowane przez Mike’a Barra (scenarzystę niniejszego zbioru) są po prostu lepsze. Z kolei plastycznie mamy tu do czynienia z przejawami twórczości tak wprawnych plastyków jak m.in. Dan Jurgens, Jerry Ordway, a nade wszystko w swoim czasie wyróżniający się Trevor Von Eeden. Dodatkowy walor zbioru to zawarta w nim publicystyka, w tym m.in. przedruk refleksji ostatniego z wspomnianych artystów. Krótko pisząc udany tom.
 
Sleepwalker nr 2 - typowo dla superbohaterskiej konwencji, także i tutaj nie mogło zabraknąć brania się za łby tytułowego bohatera z uliczną bandyterką. To jednak ledwie wstęp do zasadniczej konfrontacji tej fabuły, w której przybysz z krainy sennych mar, zmuszony jest się wziąć za łby z absurdalnym wizerunkowo gangiem. Wprawne rysunki Breda Blevinsa i poczucie postępującego rozwoju serii rekompensują jednak te niedogodność.
 
Martian Manhunter vol.3 nr 2 - kolejna fala emanacji japońskiej kultury popularnej znalazła swój przejaw także w niniejszej serii. Przy tej okazji wyszło na jaw, że J’onn J’onnz jest również aktywny pod inną tożsamością na Wyspach Japońskich. Zaiste z J’onna heros, który najwyraźniej nie potrzebuje snu.
 
Billi 99 - pomimo pretensjonalnej wymowy fabuły i z miejsca odczuwalnych niedostatków warsztatowych jej twórczyni (Sarrah Byam) niniejszy album charakteryzuje się wyjątkowym walorem: autorem warstwy plastycznej tego przedsięwzięci jest niezapomniany Tim Sale. Nie da się ukryć, że brak jego obecności w komiksowej branży jest dotkliwie odczuwalny. Pomimo zawartych we wstępie do albumu twierdzeń scenarzystki wspomniany już wówczas pozytywnie się wyróżniał i pomijając drobne niuanse w momencie powstawania tej realizacji (tj. w latach 1990-1991) zdążył wypracować swój unikalny i łatwo rozpoznawalny styl. Mnie ujęła zwłaszcza jego metoda kadrowania, nowatorska i niezmiennie godna podziwu. Stąd pomimo ,,chropowatego” stylu pisarskiego zaangażowanej społecznie (przynajmniej deklaratywnie) autorki tej historii. rzecz i tak warta jest rozpoznania właśnie ze względu na prace Sale’a.
 
Opowieść wigilijna - jedna z tych historii do których można powracać bez końca, a przy okazji ,,ilustracja” stwierdzenia z innego, wyjątkowego dzieła literatury, w myśl którego ,,(...) nie ma takiego łajdaka, który by chwilami nie macał się po bokach, czy mu nie wyrastają skrzydła anioła”. Podobnie jak przy okazji wcześniejszych odsłon ,,Adaptacji Literatury”, także w tym przypadku nie ma co się spodziewać wizualnych fajerwerków. Sedno utworu skoncentrowano nade wszystko na warstwie fabularnej ponadczasowego pierwowzoru literackiego. Kto ów pierwowzór ceni, zawodu przy lekturze tej pozycji nie dozna. 

Rogue Sun t.1 - co najmniej od schyłku lat 40. ubiegłego wieku regularnie daje się słyszeć jakoby dni konwencji superbohaterskiej były już policzone. A jednak kolejne pokolenia twórców kreują coraz to nowe generacje herosów zmagających się z zagrożeniami o różnorodnej proweniencji. ,,Rogue Sun” to względnie świeża tego typu propozycja i przyznać trzeba, że pomimo użytkowania dobrze znanych schematów, charakteryzująca się swoistą świeżością tak w wymiarze fabularnym, jak i plastycznym. Stąd potencjał tej prowadzonej z werwą opowieści do zaskarbienia sobie względów zarówno młodszych wiekiem czytelników, jak i dojrzalszych, oczytanych we wspomnianej konwencji odbiorców.
 
Sleepwalker nr 3 - epizod nabuzowany akcją i gościnnymi występami (choć niejako per procura), a nade wszystko porządkujący relacje Ricka z nawiedzającym jego sny ,,upiornym” przybyszem „skądinąd”. To właśnie na tym polega przełomowość tej fabuły, ekspresyjnie rozrysowanej przez Breda Blevinsa.
 
Martian Manhunter vol.3 nr 3 - codzienność istot zaangażowanych w znany z tytułów ,,supermanicznych” Projekt Cadmus to mnogość wyzwań od których ,,zwykłym” śmiertelnikom włos zjeżyłby się na głowie. Nie raz zatem zmuszeni są oni korzystać z wsparcia świadomych istnienia tego projektu metaludzi. Tym razem prośbę w potrzebie skierowano do J’onna, który jak to ma w zwyczaju, oczywiście nie odmówił. Zaistniały kłopot okazał się jednak bardziej wymagający niż mogło się to pierwotnie wydawać. Jeszcze jeden przejaw dobrej roboty wykonanej przez twórczy duet Ostrander/Mandrake.
 
Sandman Teatr Tajemnic t.1 - za sprawą talentów Matta Wagnera i współpracujących z nim plastyków niewielka (choć intrygująca) scena z pierwszego epizodu ,,Sandmana” Neila Gaimana rozrosła się do pełnowymiarowej i zarazem udanej serii. Mistyki w niej tyle co włosów na pięści u pana Zagłoby, ale i tak ogólna nastrojowość serii mocno ,,wciąga”. Zarazem jest to na swój sposób hołd dla Złotej Ery komiksu oraz przykład tzw. drugiego życia dla konceptów we wspomnianym okresie zaistniałych.

Offline herman

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #669 dnia: Cz, 02 Styczeń 2025, 13:48:16 »
Grudzień 2024 i 2024 jako rok.

Bardzo eleganckie zakończenie sezonu. Przeczytałem 13 komiksów - 11 sam i 2 z synem. Zanim przejdę do opisu poszczególnych albumów rzut okiem na rok 2024.

Był to czytelniczo całkiem udany rok. Przeczytałem łącznie 190 komiksów co jest całkiem dobrym wynikiem. Do poprzednich lat ma się to następująco:
2018: 47
2019: 80
2020: 183
2021: 221
2022: 171
2023: 229
Co ciekawe jeśli chodzi o liczbę stron (LubimyCzytać pokazuje takie statystyki) to jest to od 2021 bardzo podobny poziom co pokazuje, że mimo lekko wahającej się liczby albumów czytam podobną ilość jeśli chodzi o strony (ok 26k stron rocznie).

Na te 190 komiksów struktura ocen wypadła następująco:
10/10 - 1
9/10 - 4
8/10 - 19
7/10 - 45
6/10 - 39
5/10 - 30
4/10 - 30
3/10 - 16
2/10 - 4
1/10 - 2

Jeśli chodzi o datę wydania to się zaskoczyłem, bo myślałem, że większość to nowości z 2024, ale okazało się, że jednak nie. Niemniej sporo tytułów to rzeczy z drugiej połowy 2023. Tak więc ubiegłorocznych premier zaliczyłem 83 sztuki, a pozostałe 107 to komiksy starsze.
Tyle statystyk, zobaczmy co tam było grane w grudniu.


Otchłań zapomnienia (9/10) - Co tu dużo gadać - Paco Roca w świetnej formie serwuje nam to, do czego przyzwyczaił czytelników - poruszającą opowieść obyczajową zanurzona w sosie historii. Wszystko tu gra tak jak powinno w tego typu przekazie. Jest dramat jednostki, ale nie jest to tanie epatowanie, a zmuszające do refleksji i zadumy studium dziejowego szaleństwa i granic człowieczeństwa. Zostaje w głowie na długo i to chyba najlepszy wyznacznik dla tego typu komiksu.

Pięć Krain. Miłość głupca (tom 3)  (8/10) - Świetnie się nam ta seria rozpędza. Kolejny udany tom z licznymi zwrotami akcji, intrygami i ciekawymi postaciami. Oby tak dalej, a będzie świetny cykl.

Spaghetti Bros - tom 1 (7/10) - Zadziwiająco miłe zaskoczenie. Kilkanaście szortów o włoskiej rodzinie, w której każdy ma coś za uszami. Ksiądz, policjant, mafioso, gwiazda Hollywood i tajemnicza gospodyni domowa z mrocznym sekretem. Postacie rozpisane są w sposób przekoloryzowany, czasami wręcz absurdalny, ale taka tu już jest konwencja, gdzie poważne tematy mieszają się z czarnym humorem. Bardzo ładne, czarno białe rysunki pasujące do konwencji. Z chęcią sięgnę po więcej.

Nie puszczaj mojej dłoni (7/10) - Bardzo sprawny kryminał. Może pewne motywy postaci i wydarzenia są tu lekko naciągane, ale czyta się to wartko i jest to wciągająca lektura. Przyjemne ilustracje - warto sprawdzić.
 Toppi. Kolekcja. Tom 6: Japonia (7/10) - Kto zna serię wie czego się spodziewać. Ilustracyjne jak zwykle poziom międzynarodowy. Fabularnie jest nieźle - to ani najlepszy, ani najsłabszy z tomów. Dwie bardzo fajne opowieści. Mimo wszystko wolę te z lekkim humorem, przekąsem i twistem. Tu więcej było tych klasycznych - baśniowych i przypowieściowych.

Pasażerowie wiatru. Cykl trzeci (6/10) - Moja ścisła topka jeśli chodzi o oczekiwania w tym roku. Tom 1, który czytałem wielokrotnie to dla mnie jedno z niewielu 10/10 - mistrzowskie połączenie powieści przygodowej ze świetnym scenariuszem osadzonym soczyście w realiach wielkiej historii. Do tego imponująca warstwa wizualna, głębokie przygotowanie historyczne, dbałość o najmniejszy detal. No komiks, który czytałem wielokrotnie i cały czas jest w mojej ścisłej topce. Cykl drugi nie przemówił już do mnie tak mocno - był na tle pierwszego mniej spektakularny i porywający, dryfując gdzieś w stronę obyczajówki historycznej. Niemniej to mocarne 8/10, nie ma co wybrzydzać.
A jak wypadła część trzecia? Od poważnej przygodówki historycznej, poprzez historyczną obyczajówkę skończyliśmy na komiksie... historycznym. Śledzimy dalsze losy młodej Isy, tym razem osadzone w czasach Komuny paryskiej. Niestety autor skupił to cały wysiłek na przedstawieniu tego zrywu, wielu jego kluczowych postaci i wydarzeń, które to nawet obeznanemu z historią czytelnikowi niewiele powiedzą. Akcja wlecze się, a czasami wręcz stoi w miejscu niestety nużąc czytelnika. W drugiej części jest trochę lepiej, zostawiamy za sobą Paryż i znów ruszamy za wielką wodę. Niezmiennie epicka oprawa graficzna, niezmiennie wielka dbałość o każdy detal. Niestety nie porywa jak kiedyś, a miejscami mocno męczy. Daję 6/10, ale to taka "szóstka na szynach" z sentymentu do poprzednich odsłon.

Toppi. Kolekcja. Tom 7: Stary Świat (6/10) - Chyba najsłabsza jak do tej pory odsłona tej niesamowitej serii. Ilustracyjnie wciąż miazga, acz zabrakło mi odrobiny rozmachu. Fabularnie tak jakoś bez rewelacji, dosłownie dwie historie ciekawe, pozostałe raczej takie średniaczki.

Parszywy drań. Tom 2: Guajira / Rytuał (5/10) - Niestety drugi tom to spory zawód. Ponad 150 stron błąkania się po dżungli i bawienia w bezsensownego kotka i myszkę. Mam wrażenie, że zabrakło tu pomysłu na scenariusz. W pierwszym tomie wszystko spinało się dość zgrabnie. Tu niestety mam wrażenie, że był dość sztampowy pomysł na zakończenie, a wszystko inne było niezgrabnym i nic nie wnoszącym preludium. Ilustracyjnie oczywiście rewelka.

Warbirds - Ju 87 Stuka - Zabójca czołgów (5/10) - Absolutnie poprawny komiks wojenny otwierający nową serię powietrzną "Warbirds". Śledzimy tu zdawkową historię samolotu Junkers Ju 87 Stuka oraz jednego z najsłynniejszych asów II WŚ, którym był Hans-Ulrich Rudel. Jak to w tego typu publikacjach od Sceam'u - fabuły tu niewiele, ale ilustracje świetne.

Siberia 56 (4/10) - Duży zawód, ale miałem niestety obawy, że tak to w tym komiksie będzie. Weźcie klasyczne kalki z sajfajów grozy - wyprawa na niezbadaną planetę, wielką tajemnicę obcych cywilizacji, jakieś potworki, miałkich bohaterów, którzy kolejno odpadają niczym w filmach typu "final girl". Zmiksujcie to, okraszcie to niezbyt ciekawymi ilustracjami i voila - macie zupełnie niepotrzebny nikomu komiks sc-fi, który nie wnosi absolutnie nic do gatunku, ale co gorsza (bo przecież nie musi, żeby była spoko zabawa!) - nie umie zrobić dobrze tego co już kiedyś wiedzieliśmy.

Niewidzialna Republika. Tom 1 (4/10) - Zupełnie nie porywający sajfaj, który przez brak sajfajowości mógłby równie dobrze dziać się we współczesnych czasach. Fabuła zupełnie mnie nie wciągnęła, wręcz wynudziła. Kreska nieciekawa. Może to się później jakoś fajnie rozkręca, bo przebłyski czegoś ciekawego widać, ale zupełnie nie mam chęci na sprawdzenie tego.

Czytane z dziećmi:
Louca - 10 - Historia Nathana (8/10) - Kolejna udana część tej świetnej serii dla młodego czytelnika. Odsłaniamy kolejne tajemnice, jest napięcie, jest wciągająca fabuła, są fajne ilustracje.
Asteriks i Obeliks. Biały Irys (7/10) - W końcu solidny album, kto wie czy nie najlepszy pod nowymi sterami. Bazuje na szydzeniu z coachingu, wiecznie pozytywnego przekazu, optymistycznego myślenia wbrew logice - bełkotliwej chorobie naszych czasów, której też nie kupuje i nie znoszę. Najbliżej mu chyba do Obliksa i spółki, który na tapet wziął kapitalizm w krzywym zwierciadle i chore machinacje rynkowe. Bardzo udana część.
« Ostatnia zmiana: Cz, 02 Styczeń 2025, 14:41:35 wysłana przez herman »

Offline wujekmaciej

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #670 dnia: Cz, 02 Styczeń 2025, 14:30:44 »
Który komiks oceniłeś na dychę ?

Offline herman

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #671 dnia: Cz, 02 Styczeń 2025, 14:45:53 »
Blast tom 2 - czytałem to w styczniu zeszłego roku.
Tak więc do top 10 wszedł za 2023, bo na forumowym głosowaniu oceniamy komiksy wydane w danym roku.
Czyto technicznie w 2024 nie przecztałem zatem niczego co wyróżniłbym "dyszką".
Z czystym sumieniem sumieniem mógłbym polecić ok 20 komiksów, ale to jeszcze będzie czas na to przy głosowaniu na top 10 roku.
Jeszcze kilka rzeczy z 2024 planuję przeczytać, ale na ten moment topka to Trent, Excalibur, Otchłań zapomnienia, Droga, Saint Elme...