Jamie Delano i inni – "Hellblazer – tom 3"Wrażenia z poprzedniego tomu Delano były u mnie na tyle pozytywne, że praktycznie cały czas od skończenia lektury miałem chęć na kontynuowanie jego wersji "Hellblazera", ale że lubię sobie przeplatać różne klimaty i zwykle wolę odczekać pomiędzy czytaniem kolejnych tomów serii, minęły dwa miesiące, zanim faktycznie się za niego zabrałem. Pierwszy scenarzysta solowych przygód Johna Constantine’a zbiera bardzo różne opinie, mnie jego interpretacja przypadła do gustu, ale mimo to mieszany odbiór sprawiał, że podskórnie bałem się rozczarowania. Do zakończenia wersji tego autora podchodziłem więc z pewną dozą niepewności, jak się jednak okazało zupełnie niepotrzebnie.
Najistotniejszą częścią tego zbioru jest 12 ostatnich zeszytów jego klasycznego runu. Tom rozpoczyna kontynuacja wydarzeń z poprzedniego, a więc powracamy do wątku Domatora, seryjnego mordercy, na którego John natrafił niedługo po uporaniu się z maszyną strachu. Ciekawostką jest fakt, że ta historia to kolejny punkt, w którym "Hellblazer" Delano krzyżuje się z "Sandmanem" Gaimana. Wspomniany zbrodniarz miał być bowiem gościem honorowym konwentu przedstawionego w "Domu lalki" – tutaj dowiadujemy się, dlaczego nie udało mu się dotrzeć na miejsce. Domator choć jest tylko zwykłym człowiekiem, okazuje się być ogromnym zagrożeniem i wyrządza głównemu bohaterowi sporo krzywd, które odbiją się później na jego psychice. Starcie z mordercą służy za pewien punkt wyjścia dla reszty komiksu. W kolejnych zeszytach obracamy się wokół tematów słabnącej siły woli, zagubienia, poczucia winy i odkupienia, dowiadujemy się też trochę nowego o przeszłości Constantine’a. Relatywnie mało tu nadnaturalnych wątków, za to dużo ludzkiego zepsucia, a autor sięga po bardziej psychologiczną grozę, co nie ukrywam, bardzo mi odpowiada. Panuje tu cięższy, psychodeliczny klimat, a scenariusze są mroczne i pełne brudu. Całość wydała mi się też napisana nieco lżejszym stylem niż poprzednie zeszyty Delano, więc być może ten tom bardziej trafi do przeciwników tego scenarzysty. Co prawda nie do końca jestem fanem ostatniego numeru, który trochę za szybko ucina wątki, wydał mi się też zbyt udziwniony, mniej czytelny i oderwany klimatem od reszty zbioru – musiałem zresztą przeczytać go dwa razy, żeby móc bardziej się do niego przekonać – jakkolwiek nie przeszkodziło mi to, aby całość ocenić bardzo pozytywnie, to sądzę, że historię można było zakończyć bardziej naturalnie.
Drugi ważny fragment stanowi tu 4-częściowa miniseria "Bad Blood" z 2000 roku, która z początku również wywoływała u mnie pewne obawy. Po pobieżnym przejrzeniu tomu niezbyt przypadły mi do gustu kreskówkowe rysunki, a pomysł wyjściowy wydał się niezbyt przekonujący. Akcja tej historii rozgrywa się w odległej przyszłości (a więc w 2025 roku
), kiedy John jest już po siedemdziesiątce. Fabuła skupiona jest na próbie wywołania zmian w ustroju politycznym Wielkiej Brytanii, spisku mającym pozwolić dojść pewnym osobom do władzy oraz wzajemnie zwalczających się frakcjach. O ile pierwsze wrażanie było średnie, tak wykonanie mnie kupiło. Ostatecznie uważam tę historię za całkiem udaną, natomiast trzeba się nastawić na coś w zupełnie innym klimacie niż regularna seria. Całość utrzymana jest raczej w satyrycznym tonie, do którego zresztą styl graficzny okazał się idealnie pasować – tak jak i podstarzały Constantine, którego perypetie nadal śledzi się bardzo dobrze nawet, gdy jest już zgryźliwym starcem. Myślę, że trzeba ten komiks potraktować jako elseworld i nie przejmować się zbytnio ciągłością fabularną z podstawową serią, a historia dostarczy wtedy solidnej rozrywki.
Zbiór uzupełnia kilka pojedynczych historii. Poza oryginalnym runem dostajemy jeszcze numer #84 z 1994 roku (run Delano to lata 1988-1991), który ukazał się jako jeden z przerywników pomiędzy zeszytami Ennisa i Jenkinsa. Pochodząca z niego opowieść jest jednak raczej średnia i w moim odczucia dosyć zbędna. Ciekawostkę stanowi pisane prozą opowiadanie z 2000 roku, które dla przeciwwagi wypada całkiem fajnie. Jego umiejscowienie w tym tomie pomiędzy zeszytami #33 a #34 wydaje mi się raczej niezrozumiałe i wynika jedynie ze skopiowania kolejności z jednego z paperbacków – w wydaniu zbiorczym takie ułożenie to błąd, no ale to drobnostka. Na zakończenie mamy jeszcze krótką świąteczną historię z jubileuszowego numeru #250, która jest akurat udana i bardzo klimatyczna.
Rysunkowo jest bardzo fajnie. W tomie przewija się kilka nazwisk, jednak zdecydowana większość trafiła w mój gust. Bardzo solidna klasyczna kreska Rona Tinera i Kevina Walkera w zeszytach o Domatorze. Przyjemny Dean Motter w pojedynczym występie. Wczesny Sean Phillips, który rewelacyjnie odnajduje się w tej serii (zwłaszcza w połączeniu z tą lekko psychodeliczną kolorystyką), a którego wkrótce dostaniemy dużo więcej w runie Paula Jenkinsa. Nieprzyjemna maniera Steve’a Pugh, który doskonale potrafi uchwycić toczące świat zepsucie, a w jego wykonaniu wszystko wydaje się być lepkie od brudu. W sumie chyba najmniej spodobały mi się prace Dave’a McKeana, choć być może to przez wzgląd na to, jak mocno zeszyt z jego ilustracjami różni się od stylu, w którym utrzymana jest reszta historii i czytając go, czułem mimo wszystko pewien dysonans – co i pewnie było zamierzone, ale trochę wytrąciło mnie z lektury. Do tego jeszcze krótkie występy Davida Lloyda i Tima Bradstreeta, zwłaszcza ten pierwszy jak najbardziej godny uwagi.
Ja z lektury jestem bardzo zadowolony. O ile Delano od początku całkiem mnie do siebie przekonał, tak ten album uważam za jeden z najlepszych, jakie do tej pory wypuścił Egmont z tego tytułu. "Hellblazer" coraz odważniej wysuwa się na pozycję jednej z moich ulubionych serii i mam nadzieję, że finalnie otrzymamy jak najkompletniejsze wydanie. Póki co czekam na każdy kolejny tom.
Najlepszy z tomów Delano – 8/10.