Znowu nazbierało się trochę wrażeń:
Kurczak ze śliwkami - kierując się rekomendacją Sędziego szybko sięgnąłem po kolejny tytuł autorki i werdykt może być tylko jeden: ten kurczak smakuje wybornie od pierwszego do ostatniego kęsa. Satrapi doskonale panuje nad tempem opowieści, wie kiedy wejść z dygresją, kiedy z retrospekcją, wie kiedy zagrać komizmem, a kiedy uderzyć w poważniejszy ton. Pod płaszczykiem tragifarsy znajdziemy to dużo dojrzałych emocji, niebanalnej życiowej mądrości i materiału do refleksji. W porównaniu do "Persepolis" otrzymujemy dużo bardziej zwartą i przemyślaną formę, co dobrze służy opowieści. Zdecydowanie do wielokrotnej lektury, ja od razu po przeczytaniu zamówiłem swój egzemplarz.
Będziesz się smażyć w piekle - w ten komiks wszedłem bez żadnych oczekiwań ani uprzedzeń i w podobnym nastroju go opuściłem. Graficznie komiks nie jest wyrafinowany, ale oprawa graficzna spełnia swoją rolę i pasuje do konwencji tytułu. Nie mam nic przeciwko grubej kresce, problemem jest to, że tu grubą kreską nakreślono nie tylko wygląd bohaterów, ale też ich charaktery, motywacje i całą fabułę. Pomijając atrakcyjny sztafaż realiów muzycznej sceny metalowej, to otrzymujemy tu prosty moralitet z mdlącym od słodyczy, rozczarowującym finałem. Bohater pozytywny jest poczciwy na wskroś w każdym działaniu, bohater negatywny jest nieustająco i we wszystkim nikczemny do szpiku kości. Nawet śląski metalowiec musi mówić bardziej "po ślunsku" niż hanysy (no i oczywiście musi być postacią komiczną, bo przecież inaczej z śląską gwarą się nie da już od czasów Gustlika). Wszystko jest tu straszliwie przerysowane i przewidywalne, co nie raziłoby tak gdyby komiks był zabawny, ale w zasadzie nie jest. No i tu powstaje zasadnicze pytanie - dla kogo miał być przeznaczony komiks? Jeśli miał pokazać młodzieży prostą historię z morałem w zaktualizowanych realiach (coś jak "Opowieść wigilijna" dla metalowców), to za dużo w nim erotyki i wulgaryzmów. Jeśli dla starszych, to może ich razić banał i fabularne kalki. Co ciekawe, mimo tej "papierowości" i tak polubiłem bohaterów, nawet im kibicowałem. No i na plus zaliczam ciekawy zamysł oznaczenia rozdziałów jako kolejnych utworów na trackliście. Nie żałuję lektury, ale do niej nie wrócę i pewnie niewiele z niej zapamiętam.
47 strun t.1 - w odróżnieniu do powyższego komiksu, tu było odwrotnie: żadnego z bohaterów nie polubiłem, ale mimo to komiks zdobył moje uznanie, choć oczekiwaniom nie sprostał (biorąc pod uwagę poziom wyznaczony przez wyśmienite "Dni, których nie znamy"). Le Boucher konsekwentnie stosuje swój styl opowieści - od prostej, nieco mangowej kreski, przez niespieszne budowanie fabuły i relacji między postaciami, po obecność elementów nadnaturalnych. Pomysł wyjściowy jest niezwykle intrygujący, wprawdzie jego rozwinięcie początkowo rozczarowuje, ale z czasem nabiera kolorów i tempa, tylko po to by nagle urwać się perfidnym cliffhangerem. I tu mam problem. Nie jestem bowiem fanem rysunków autora, ale liczyłem chociaż na sporo efektownych kadrów z rudą pięknością z okładki - daremnie. Nie przepadam też za erotyką w komiksach Le Bouchera, a tu jest jej sporo, jakby autor odhaczał wszystkie możliwe orientacje i fetysze. Lubię za to jego styl snucia opowieści i budowanie nieoczywistych relacji między postaciami, a po pierwszym tomie trudno mi odgadnąć, czy te elementy znajdą satysfakcjonujące rozwinięcie. Póki co komiks mnie nie porwał, ale zaintrygował i z chęcią sięgnę po drugi tom. Do tego czasu odpuszczę sobie jednak zakup pierwszego i jego jednoznaczną ocenę.
Pacjent - interesujący thriller w wykonaniu Le Bouchera. Tradycyjnie nie zachwyciła mnie oprawa graficzna, choć doceniłem kilka eksperymentów formalnych (np. gdy dymki wychodzą poza kadr gdy bohater traci zainteresowanie rozmową). Za to fabularnie poziom jest solidny. Autor w interesujący sposób buduje napięcie, choć trochę za szybko odkrywa karty, ale w ślad za tym przynajmniej oferuje zmieniony sposób narracji. Przeczytałem z przyjemnością, ale chyba do tego tytułu już nie wrócę.
Indiańskie lato - w filmie "Big Lebowski" jest taka scena kiedy Maude po pokazaniu Kolesiowi zajawki filmu porno, w której monter kablówki odwiedza samotną kobietę, mówi: "Boże. Łatwo sobie wyobrazić, co się potem stanie", na co Koleś odpowiada "Naprawi kablówkę?", co ona kwituje krótkim "Nie bądź głupi, Jeffrey". No właśnie, nie jestem głupi i wiem, jak to u Manary wygląda - fabuła osadzona w brutalnym świecie jest pretekstem do pokazywania pięknej kobiety (zawsze tej samej, choć często zduplikowanej) w negliżu i ponętnych pozach oraz scen wymuszonych zbliżeń. Nie inaczej jest z "Indiańskim latem" i muszę przyznać, że ten festiwal golizny i mordu jakoś mnie nie kupił. Realia (choć oparte na faktach historycznych), motywacje, wzorce reakcji i system wartość bohaterów okazały się zbyt odległe od obecnych bym prawdziwie wciągnął się w tę historię. Od pierwszej strony zachwycił mnie jednak sposób "zabudowywania" kadrów - Manara to prawdziwy mistrz kompozycji. Choćby dlatego warto było sięgnąć po "Indiańskie lato".
Załoga Promienia - wypożyczyłem go w ciemno, ale zupełnie nie trafił do mnie ten komiks. Postacie narysowane są prosto, niemal mangowo, a przy tym wszystkie do siebie podobne - nie raz i nie dwa myliłem je ze sobą. Wprawdzie ich otoczenie potrafi czasem przykuć wzrok, może nie detalem, ale kompozycją, kolorystyką i pracą światłem, ale nadal nie jest to komiks, który zatrzymałbym z uwagi na walory estetyczne. A jak z fabułą? Ano nie jest najlepiej, widać, że to literatura mocno skupiająca się na grupie czytelniczej young adult / woke, i nawet w tym kierunku nie potrafi zdobyć się na przekazanie czegoś odkrywczego. Oto mamy świat bez mężczyzn. Czemu? Nie wiadomo, a bohaterowie tego tematu nawet nie podnoszą. Nie ma i już, na **** drążyć temat. Widocznie autorka uznała ich za zbędnych. I co z tego wynika? O dziwo zupełnie nic. Nadal mamy świat pełen zdrad, mordów, kłamstw, mobbingu, nękania, nietolerancji i toksycznych relacji. Dziewczęcość tytułu sprowadza się zatem do wypychania go w opór scenami przeprosin, pocieszania i przytulania. A w końcu gdy autorka orientuje się, że planowała space-operę a wyszła soap-opera, to w połowie tomu nagle rusza z kopyta z niedorzeczną "misją przeprosinową" wypełnioną wartką, ale groteskową akcją.
Koleżanka czegoś nie zdążyła powiedzieć sympatii sprzed lat? Nie ma sprawy, wszyscy rzucamy pracę i ruszamy na prawie pewną śmierć w najniebezpieczniejszy zakątek kosmosu, gdzie na jedno z nas wydano wyrok śmierci!
Tutaj już przytulanie nie wystarczy, trzeba komuś nakłaść po mordzie, ale zamiast napakowanego testosteronem osiłka zrobi to chuchrowate dziewczę, które nauczyło się tego podczas jednego treningu prowadzonego przez inne chuchro. Gdzie realizm? Przykro mi, trafiliście pod zły adres. Przecież to jest komiks, w którym na "całkowicie izolowaną planetę" ruch jest jak na autostradzie i to w obie strony, a połowa z bohaterów już tam była. Główni bohaterowie są na wstępie charakterologicznie zdefiniowani na sztywno i ani na chwilę nie wychodzą ze swoich banalnych papierowych pancerzy, nie rozwijają się, do samego końca są przewidywalni i jednowymiarowi. Żeby mocniej przypodobać się czytelniczemu targetowi na siłę wklejono niezdefiniowanego płciowo bohatera, który skupia w sobie wszystkie talenty świata. O ile on sam jest strawny, to tocząca się wokół niego na łamach komiksu wojna o zaimki już nie, w czym swój udział miał tłumacz uprzykrzający czytelnikowi lekturę przez zastosowanie dziwacznych form ("Nie są na jenu gotowe"). Science-fiction? Jest kilka fajnych pomysłów, ale nie rozwiniętych i summa summarum cała fantastyka robi tylko za dekorację, a rzecz równie dobrze mogłaby się dziać tu i teraz. No nie podobał mi się ten komiks, nic a nic.
Yans t. 1 (wydanie zbiorcze) - wychowałem się na Thorgalu i Yansie, po powrocie na komiksową niwę byłem ciekaw na ile ten sentyment oparł się próbie czasu. O ile pierwsza seria przy ponownej lekturze się wybroniła (przynajmniej do "Wilczycy"), ta druga... No cóż, jak to mówi w samym komiksie Valsary "Nostalgia jest ciężkim przestępstwem", a mi przyszło za nią odpokutować. Wprawdzie Duchateau obficie sypie pomysłami (część jest ciekawa, część groteskowa), ale nie potrafi ich sensownie obudować, polepić ani rozwinąć (jak na przygody funkcjonariusza policji czasu strasznie mało tutaj manipulowania czasem, a to co dostajemy jest po prostu słabe). Większość postaci jest płaska i nieciekawa (na plus w zasadzie tylko Valsary), ich dialogi to tylko platforma do tłumaczenia czytelnikowi fabuły. Bohaterowie bez przerwy gonią w piętkę, podejmują bezsensownie, irracjonalne decyzje, wyskakuje deux ex machina, a potem znowu wszystko się sypie. Zdarzają się mocne momenty, ale brak tu spójności, logiki (np. scenarzysta w ostatnim zeszycie zapomina już, że "Yans" to tylko ksywka bohatera, a nie jego imię) i całościowej wizji. Wszystko to dość liche, jeśli chcecie to przetrwać bezboleśnie, to trzeba będzie przy lekturze wyłączyć pewne obszary mózgu. Całość ratuje fenomenalna oprawa graficzna Rosińskiego z jego prime-time'u. I tylko dla niej w ogóle rozważam zakup pierwszego tomu, choć mocno obsunął się on na mojej liście życzeń.
Yans t. 2 (wydanie zbiorcze) - zmiana rysownika i dryf w kierunku fantasy to pocałunek śmierci dla serii. Koncepcja świata całkiem się się pruje, Duchateau pozwala sobie na coraz więcej niedorzecznych pomysłów, które niedbale wiąże dratwą. Roi się od głupot narracyjnych i fabularnych, drewnianych dialogów, główni bohaterowie betonują się w swoich schematach działań i motywacji, a przy tym dostają od scenarzysty totem nieśmiertelności, z kolei dostojni geniusze zbrodni z poprzednich zeszytów wracają tu jako żałosne błazny i tak też kończą. Więcej tu mieczy niż blasterów, obok wiecznej zmarzliny wyrasta nam dżungla, Miasto przestaje być ostatnim bastionem umierającego świata, który okazuje się całkiem żywy, zróżnicowany i ludny. Nic tu się nie klei, a rysunki Kasprzaka nie wytrzymują porównania z poprzednikiem. Strata czasu, Rosiński wiedział co robi, opuszczając ten tonący okręt.
Yans t. 3 (wydanie zbiorcze) - zapnijcie pasy, nadal pikujemy w dół. Zeszyty w tym tomie są narysowane bardzo przeciętnie i przy tym są tak głupie, że aż boli. Nawet jeśli w tym spektaklu niezamierzonej groteski trafia się jakiś fajny pomysł (np. alternatywne Miasto z klonami bohaterów), to rozwinięty jest w idiotyczny sposób. Apoteozą absurdu jest "Tęczowa Mgła". W Rycerzach Króla Artura wg Monty Pythona była scena jak sir Lancelot przez kilka minut frontalnie szarżował na obserwujących go strażników, by finalnie ich zaskoczyć nieuzbrojonych - tutaj podobnie, bohater przez kilka kadrów obserwuje jak galopuje na niego główny złol, by nagle paść z jego ręki z nie dobytym jeszcze mieczem. Złol przy tym bez przerwy głupawo się śmieje, macha tęczowym mieczem i rymuje "Cha! Cha! Zabójcza mgła, tęczowa mgła!". Taki to śmieszek. Kto i pod wpływem jakich substancji stwierdził, że to będzie fajne?! Miecz wbity w szyję wroga po chwili sterczy z jego piersi. Jeden z głównych antagonistów Yansa, który zdradził naszego herosa i padł z jego ręki, okazuje się żyć i w dodatku być władcą krainy z nadania samego Yansa, o czym dowiadujemy się najbardziej nienaturalnej kwestii dialogowej, z jaką kiedykolwiek się spotkałem.
"Mój kochany i uzdolniony Rhanis... Zawsze się obawiałam tej jego misji naukowej na Czarną Górę... rządzoną przez zdrajcę Argora, który został niegdyś zraniony przez Yansa... a mimo to przeżył!"
Tutaj nic nie ma sensu, jeśli w poprzednim tomie pomysły scenarzysty były związane dratwą, to teraz za spoiwo robi taśma klejąca i guma od majtek. Scenarzysta nie pamięta co napisał kilka stron temu.
Klon dzielnej wojowniczki z alternatywnej rzeczywistości poświęca się dla Yansa i umierając prosi by ten ją odnalazł w realnym świecie. A on to zupełnie olewa, w końcu na co to komu potrzebne? Gdy w kolejnym zeszycie "oryginał" wojowniczki ponownie ratuje mu skórę w realnym świecie, ten powołuje się na ich znajomość, której przecież dotychczas nie było! Albo inaczej - złol wie, że bohaterka zna tylko połowę tajemnicy (drugą połowę zna ktoś inny), ale i tak po ucieczce z nią i tak planuje wydusić z niej informację.
To jest po prostu strasznie słaby komiks. Skoczyłem z klifu nostalgii żeby pofruwać wśród młodzieńczych marzeń. Zamiast tego spadłem na beton. Trzeba było słuchać Valsary'ego.