Garth Ennis, Steve Dillon, John Higgins i inni – "Hellblazer – tom 3"Nadrobiłem w końcu największą lukę, jaką miałem w tej serii. Chociaż drugi tom Ennisa przeczytałem już dawno temu (i do dziś uważam go za najlepszy spośród tych, które ukazały się w naszej edycji), to lektura trzeciego wybitnie mi nie szła. Trochę zresztą sam ją sobie spieprzyłem. Kiedyś zacząłem go szybko po skończeniu poprzedniego i chyba dopadło mnie zmęczenie materiału, bo nie dotarłem do końca. Później była jeszcze jedna próba, mniej więcej od momentu, gdzie przerwałem, ale znowu nie siadło, w dodatku fabuła zrobiła się dla mnie wyrwana z kontekstu. W międzyczasie zabrałem się za inne interpretacje tej postaci (przerobiłem m.in. cały run Delano) i dopiero teraz zawziąłem się, żeby przysiąść nad tym zbiorem tak, jak się należy.
Główna część tego, co tu dostajemy, to dokończenie pierwotnego runu Ennisa, które składa się z dwóch dłuższych historii. Wcześniejsze perturbacje niestety trochę zaburzyły mój odbiór i łapałem się na tym, że te fragmenty, które już znałem, czytałem z mniejszym zainteresowaniem, mając gdzieś z tyłu głowy, że chciałbym już przejść do dalszych wydarzeń. W dodatku część wątków z poprzednich zeszytów zdążyła mi gdzieś ulecieć, choć przed lekturą zrobiłem pobieżną powtórkę najważniejszych informacji. Mimo to mroczny, brutalny i nieco psychodeliczny "Damnation’s Flame" nadal potrafił zrobić wrażenie. Za pierwszym razem kopał mnie mocniej, ale to dalej jest ciekawy scenariusz, w którym Ennis zawarł swoje dość gorzkie spojrzenie na Amerykę. Natomiast danie główne to finałowe "Rake at the Gates of Hell", mogące pochwalić się przemyślaną intrygą, która w udany sposób domyka i splata ze sobą bohaterów i motywy przewijające się na przestrzeni całego runu. Finałowy pojedynek jest satysfakcjonujący, a autor kreśląc swoją wizję władcy piekła, sięga po kilka faktycznie interesujących koncepcji i kreuje go na bardzo ciekawą postać.
Trzeba zresztą Ennisowi przyznać, że pisać to on potrafi. Dba o swoich bohaterów i odpowiednie tło obyczajowe, rozwój relacji pomiędzy nimi oraz nadanie im szerszego kontekstu poprzez ukazanie wątków z ich przeszłości. Za co odpowiadają przede wszystkim poboczne historie umiejscowione pomiędzy głównymi składowymi, jak np. naprawdę fajne "Act of Union" czy "Confessions of an Irish Rebel". W tych momentach autor odkłada linię fabularną serii na dalszy plan, skupiając się na pogłębieniu i uzupełnieniu swoich postaci, dzięki czemu później wypadają wiarygodnie i mimo, że to odmienne charaktery, to do każdego można poczuć sympatię i przejmować się ich losami. Nadal silną stroną są dialogi i gdy czasami któryś bohater popłynie z rozmyślaniami, czyta się to bardzo dobrze, zwłaszcza jeśli chodzi o rozmowy pomiędzy kumplami, które temu twórcy wychodzą znakomicie. Ciekawym przypadkiem jest też opublikowany poza numeracją one-shot "Heartland", w którym skupiono się na ukochanej Constantine’a, a fabularnie to mocny obyczaj, który całkowicie odcina się od zjawisk paranormalnych i wydarzeń z reszty serii.
Podobnie jak u Delano, tak i w przypadku Ennisa ostatnia historia w naszym wydaniu znacząco odbiega od reszty. Różnica jest tylko taka, że umieszczony tutaj "Son of Man" pochodzi z głównej serii, podczas gdy u Delano była to niezależna miniseria. Jednak tonalnie mamy do czynienia z czymś zupełnie innym niż pozostała część tomu. Tę 5-zeszytową opowieść narysowaną przez Johna Higginsa dzieli kilka lat od zakończenia oryginalnego runu Ennisa – ukazała się już po stażu Paula Jenkinsa. Komiks jest napisany w innym klimacie i utrzymany w raczej humorystycznej konwencji. John jest tutaj postacią łamiącą czwartą ścianę (zabieg chyba unikalny na przestrzeni serii), a całości bliżej do pastiszu, który miejscami budził u mnie skojarzenia z "Punisherem: Welcome Back, Frank". Przyznaję, że z początku czułem spory dysonans, aczkolwiek traktując to jako osobną historię, nie wypada wcale źle. Fabuła jest specyficzna, przeciwnik karykaturalny, a nad wszystkim unosi się duch tych nieco dziwniejszych dzieł Ennisa, choć muszę przyznać, że finalnie efekt całkiem mi się spodobał. Trzeba się nastawić, że to niezależna rzecz i przestawić na inną stylistykę, ale w swojej kategorii to wciąż solidna propozycja.
Epilogiem do całości jest zajebista historia "All Those Little Girls and Boys", w której John powraca myślami do postaci i zdarzeń ze swojej przeszłości. Constantine patrzy na siebie dosyć gorzko, a wraz z nim cofamy się do jego dzieciństwa, wracamy do czasów Moore’a i Delano, by w końcu trafić ponownie na chwile, które widzieliśmy już u Ennisa. To bardzo nastrojowy krótki metraż, w którym główny bohater mierzy się z poczuciem winy, i który ładnie zamyka ten zbiór.
Jeżeli chodzi o rysunki, to zdecydowanie Steve Dillon gra tutaj pierwsze skrzypce. Ten jaki jest, każdy widzi, więc odbiór zależeć będzie od tego, na ile ktoś darzy sympatią jego kreskę. Ja jestem fanem, także czytało mi się bardzo dobrze. Dillon był mistrzem w ukazywaniu emocji postaci, operowaniu ich mimiką czy wprowadzaniu do całości delikatnego humoru. Solidne epizody zaliczają Will Simpson i Glyn Dillon (zbieżność nazwisk nieprzypadkowa, bo to brat Steve'a). Niestety słabo wypada Peter Snejbjerg, zresztą pod względem scenariusza zeszyt "And the Crowd Goes Wild", który zilustrował, też średnio mi się podobał. John Higgins również zaprezentował kreskę w mojej opinii mocno średnią, która na szczęście do lżejszej historii w miarę pasuje, ale gdyby trafiła na poważniejszą fabułę, to już zbytnio by mi nie odpowiadała.
Ogólnie mówiąc, to kolejna udana odsłona "Hellblazera". Po zaznajomieniu się z większością tego, co już wyszło się w Polsce (zostało mi tylko dokończyć Careya i Spurrier), za dwa najlepsze runy uważam Delano i Ennisa. Moje dwa ulubione tomy to na ten moment drugi Ennisa i trzeci Delano, natomiast patrząc całościowo, to chyba Ennisa trzeba uznać za lidera. Czekam na kolejne wydania i mam nadzieję, że Jenkins nie zawiedzie – póki co bardzo zachęca mnie warstwa graficzna Seana Phillipsa – oraz że jeszcze daleko do końca publikowania tej serii u nas.
7/10 i dobre zwieńczenie runu.