Grzmichuju (w dawnych latach szkolnych nigdy bym nie pomyślał, że kiedyś przyjdzie mi tak zaczynać zdanie. Co za czasy

),
zastanawiam się, czy u podstaw Twojego patrzenia na ten kawałek rzeczywistości nie leży błąd poznawczy. Mam na myśli Twoje założenie, że obecnie ludzie w podanych przez Ciebie przedziałach wiekowych ogarniają już angielski na poziomie pozwalającym zapoznawanie się z dziełami kultury czy literatury.
Moje doświadczenia płynące z obcowania z młodzieżą akademicko-szkolną (roczniki 92-99 oraz 2006-2013) wskazują, że jest wprost przeciwnie. Sam niestety przesiadując godzinami w korporacyjnym towarzystwie ulegam złudzeniu, że "teraz już wszyscy ogarniają angielski na pewnym poziomie", ale wyjście poza ten wąski nawias pozwoliło mi przekonać się, że jest inaczej, a miejscami wprost przeciwnie.
Oczywiście większość ludzi ma już tak osłuchany angielski, że poziom "hey, mister" wtopił się w ich rzeczywistość, ale na poziomie uczelnianym (uniwersytet warszawski, uniwersytet śląski) widzę podejście raczej na zasadzie "dawaj trzy i spierdalaj", a na poziomie codziennym ludzie zaczynają bardziej polegać na translatorach (włącznie z coraz częstszym zwyczajem podtykania rozmówcy pod nos telefonu z podyktowanym tam tekstem). Niestety: wszyscy chcemy żyć łatwiej i szybciej. O dzieciakach to już w ogóle nie wspominam.
Nikomu się nie narażając, widać to przecież chociażby po poziomie niektórych rodzimych youtuberów, którzy przed kamerami raczej pokazują obszary do poprawy niż doskonale opanowany warsztat. Ludzie z mojego pokolenia pewnie w ogóle wstydziliby się wyjść publicznie z takim angielskim. Ale spoko: tacy odważniacy pchają świat, przesuwają granice.
Gorzka to ocena, ale innej nie mam. Jak mówię, sam wpadałem często w błąd założenia, że skoro wokół mnie ktoś ogarnia np. matematykę, to to już jest przyjęty poziom. No nie jest.
Każda inna rzeczywistość spowodowałaby, że każdy z nas mógłby złemu Egmontowi komiksy tłumaczyć. Po co Egmont miałby to kolejkować o tych kilku osób, które przewijają się w stopkach redakcyjnych?
U mnie też wygląda to dwojako: czytam online dwie serie po angielsku: The Punisher (bo już nie chciałem czekać na wydania po polsku, co w końcu nadeszło, rozumiem więc trochę Twoją argumentację o rzucaniu na rynek skrawków, ale nie nazwałbym przez to polskich odbiorców leniami czy jakkolwiek inaczej) oraz Conan the Barbarian (te stare wydania z Marvela - ciągłość po Mandragorze). I teraz o ile The Punisher wchodzi mi bez słownika, to Conana bez słownika nie ruszę. Różnica w zastosowanym języku jest w mojej percepcji kolosalna! To też pewien walor uświadamiający, gdzie człowiek z tym jego angielskim jest.
Wiesz, ja też chciałbym być tak nobilitowany jak el presidente pewnego miasta stołecznego, co ponoć we francuskim czytał jakiegoś tam myśliciela, ale nie można mieć wszystkiego

Ale nawet wtedy miałbym ogromną przyjemność z czytania przekładów na polski - szczególnie jeśli zrobi to dla mnie prawdziwy fachowiec, który oprócz technicznego przekładu doda jeszcze otoczenie kulturowe.
Nie odbieraj więc polskim czytelnikom radości z polskich premier. Tak, będę nazywał je premierami, nawet jeśli to zeszyty Spider-mana, które mają 60 lat. Z jakiejś przyczyny nigdy po nie nie sięgnąłem, a teraz, kiedy ktoś postanowił je wydać, witam ten fakt z entuzjazmem. Czy czyni mnie to jakimś baranem, lemingiem, leniem, niewolnikiem Kołodziejczaka?
Co do sporu premiera-przedruk, hm, musimy chyba zostać przy ustalonym porządku świata. No bo jeśli ktoś nagle wyskoczy z jakimś filmem Bergmana, który do tej pory nie był wyświetlany w Polsce, to to też będzie polska premiera. Nie burzmy funkcjonującego na całym świecie pojęcia "premiery". No bo czy gdybyśmy to robili, obowiązywałoby to tylko wobec dzieł w języku angielskim, a wobec innych języków już nie?
No i na koniec to, co chciałem głównie powiedzieć: daleko jeszcze naszemu społeczeństwu do płynności językowej w angielskim. Naprawdę.