Podsumowanie września. Wrzesień u mnie tradycyjnie miesiącem czytania polskich komiksów, raczej rzadko je kupuję i z reguły są to komiksy znanych twórców, po jakieś nieznane mi tytuły praktycznie rzecz biorąc nie sięgam, toteż do czytania nie mam zbyt dużo. Żaden polski komiks nie znalazł się na podium w tym miesiącu, ale przegrały one z mistrzami wagi superciężkiej, więc powodów do wstydu nie ma. UWAGA!!! Standardowo mogą pojawić się pewne spoilery.
1. Najlepszy:
"Vision" - Tom King, Gabriel Walta, Michael Walsh. Sporo już o tym komiksie na tym forum napisano i z reguły były to same pochwały. Jednak jak każdy PP (Prawdziwy Polak) z wrodzoną sobie przekorą im bardziej ktoś mi coś poleca tym z reguły jestem bardziej podejrzliwy. Tym razem obiegowe opinie nie tylko okazały się prawdziwe, ale chyba nawet nie oddały w całości kwestii poziomu tego komiksu. Szczerze mówiąc, mocno mnie ten komiks zaskoczył, po opiniach i recenzjach spodziewałem się czegoś raczej w stylu obyczajówki z lekką dozą rodzinnej komedii ukazującej robocią rodzinę, ale to nic z tych rzeczy. Dostałem pełnokrwisty horroro-thriller psychologiczny umieszczony w znanym uniwersum. Historia dosyć szybko uderza czytelnika obuchem w głowę. O ile sam wstęp był dosyć zgodny z moimi wyobrażeniami, oto znany robotyczny członek Avengers próbuje wraz z trójką innych robotów, zresztą wykonanych przez siebie stworzyć swoją własną wersję atomowej rodziny rodem z "Cudownych Lat" , z dziećmi chodzącymi do szkoły, żoną gospodynią domową i pracującym panem domu (właściwie to chwilowo poszukującym pracy). Owszem znajdzie się tu nawet miejsce dla kilku drobnych żartów, ale te żarty bardzo szybko się kończą. Pada pierwszy trup a my jako czytelnik doskonale zdajemy sobie sprawę, że na tym jednym się nie skończy. Akcja toczy się jakby dwutorowo na przemian widzimy sceny w których robotyczni bohaterowie usiłują stać się normalną rodziną z przedmieść oraz wydarzenia po których wiemy, że marzenie (?) Visiona rozsypie się jak domek z kart a Visionowie będą ulegać coraz większej degeneracji. Jak na komiks o superbohaterach przystało mimo wszystko nie zabraknie sceny wielkiej zadymy. Walta przy rysunkach wykonał kapitalną robotę, rysunki są proste aczkolwiek eleganckie, twarze robotów nie grzeszą nadmierną ekspresją, ale jednocześnie da się z nich bez problemu odczytać targające nimi w danej chwili "emocje", barwy raczej przygaszone w zimnych tonacjach, na dodatek rysownik stara się unikać "obłych" kształtów często wypełniając kadry wszelkiego rodzaju pochodnymi kwadratów, widać że rysowanie albumu poprzedziła solidna praca koncepcyjna. Na większą dozę szaleństwa pozwala sobie Walsh rysujący w stylu kojarzącym się z Kevinem O'Neillem jeden zeszyt będący jedną wielką retrospekcją, więc absolutnie nie burząc tutaj konstrukcji całości. Nie bardzo mi za to przypadły do gustu okładki, niektóre zdradzają zbyt wiele fabuły, a większość jest raczej "nudnawa", za to absolutnie rewelacyjna jest ta z mirażami Scarlet Witch. Nie, nie jest to komiks bez wad, momentami można zarzucić mu tanią filozofię, koncepcja dzieci robotów wydaje się nieco dziwna, zachowanie całej rodziny momentami jest niekonsekwentne, poziom mocy Visiona chyba jednak nieco przesadzony, zakończenie nie do końca przypadło mi do gustu a możliwość konstruowania kiedy się chce podobnych sobie istot wydaje się trochę absurdalna. Na dodatek całość wymaga jednak dosyć dobrej znajomości tytułowej postaci, King zdaje sobie z tego sprawę i umieszcza kiedy może "przypominajki" do czego właśnie pije, ale zdecydowanie lepiej byłoby znać rzeczone komiksy osobiście. Trochę tytułów z Visionem, lub komiksów w których odgrywał on znaczącą rolę ukazało się już w naszym kraju i właściwie do każdego z nich znajdziemy w tym tomie odniesienia a przecież są jeszcze takie, których nie było (np. Victor Sancha "brat" Visiona, nawet nie wiedziałem o istnieniu takiej postaci). Owszem da się to przeczytać absolutnie z marszu, ale w przypadku posiadania odpowiedniego "podkładu" przyjemność będzie chyba jednak odrobinę większa. Jakby nie patrzeć wielka pochwała dla Kinga, że udało mu się uniknąć przemiany swojej opowieści w wielce hołubiony w Marvelu, jeden wielki rzyg o tolerancji i akceptacji (o co tutaj byłoby bardzo łatwo), problematyka ta oczywiście jest tutaj obecna, ale absolutnie nie dominuje wśród reszty za to doskonale z nią współgra. Podstawą będzie raczej zadawanie pytań o istotę i kondycję współczesnego człowieka, nie jest to może filozoficzny traktat na poziomie Philipa Kindreda, ale przegrać z mistrzem to jak wygrać. Na dodatek to wszystko jest nie tylko niegłupie ale i opakowane w bardzo atrakcyjną fabułę, dzięki której ja jako czytelnik nie tylko miałem okazję się chwilę zastanowić nad różnymi zagadnieniami, ale i z niepowstrzymaną ciekawością obserwowałem co wyprawiają te biedne stwory (dziewczyna jako jedyna zdaje się podejrzewa jak bardzo nieludzkie jest to co robi cała czwórka). Najlepszy komiks Marvela ostatnich lat? Nie wiem, wielu nie czytałem a za innych nie będę się wypowiadał, ale osobiście dla mnie na ten moment bez wątpienia tak. Najlepszy z tych w miarę świeżych i jeden z najlepszych wogóle. Czy ktoś ma ochotę przeczytać jeden z najmniej "marvelowskich" komiksów Marvela o robocie-mordercy? Bo ja odkąd zobaczyłem na ekranie mechaniczny szkielet czołgający się przez prasę, to zawsze. Jakość wydania to typowe Marvel Now by Egmont, tyle że dwa tomy w jednym. Okładki są, kilka szkicy jest, więc wszystko ok. Osobiście żałuję, że akurat ten komiks nie ukazał się wydany w jakiś inny sposób, bo zasługuje jednak na lepsze wydanie. Ocena 9/10.
Drugi najlepszy
"Sandman - Noce Nieskończone" - Neil Gaiman + różni artyści. Jakoś nigdy nie stałem się wielkim fanem Neila Gaimana, jego dorobek komiksowy znam raczej słabo, za to całkiem nieźle znam jego książki. Żadna z jego podobno opus magnum ("Amerykańscy Bogowie", "Nigdziebądź", "Chłopaki Anansiego") mnie nie zachwyciła (prędzej nudziła) za to całkiem niezłe okazały się te skierowane do teoretycznie młodszego czytelnika ("Koralina", "Gwiezdny Pył"). Komiksy również mnie specjalnie nie zachwyciły, całkiem fajne marvelowskie 1602 i Przedwieczni, Hellraiser, momentami dobry Sygnał do Szumu i mocno średnia Czarna Orchidea ot i wszystko co znam i o ile przy części bawiłem się naprawdę nieźle to o żadnym efekcie "ŁAŁ" nie ma mowy. Kiedyś dawno temu czytałem jednego Sandmana, ale nie mam pojęcia który to był i tyle pamiętam, że mi się podobał. W każdym razie, nawet te hurra-optymistyczne forumowe opinie na temat tej serii jakoś specjalnie nie przekonywały mnie do zakupienia Sandmana, ale pojawił się ten powyższy w ramach egmontowskiej serii Mistrzowie Komiksu, której jestem stałym odbiorca więc chcąc nie chcąc i ten komiks kupiłem. I okazało się dobrze zrobiłem pozwalając w swoim lenistwie, aby ktoś inny za mnie dobierał lektury. Album to zbiór krótkich opowiadań z których każde przedstawia jeden epizod z życia jednego z rodzeństwa Nieskończonych. Standardowo w przypadku takich antologii poziom historyjek bywa różny, natomiast w tym przypadku zaskoczenie, mimo że ich wachlarz jest dosyć szeroki to podobały mi się właściwie wszystkie (może z wyjątkiem ostatniej o Losie, raczej takiej sobie), Każde z opowiadań ilustruje inny artysta a nazwiska to gracze z pierwszej ligi, na dodatek wyraźnie dobierani tak, aby swoim stylem oddać nastrój danej historii. Śmierć dostaje uwielbiany przez ze mnie P. Craig Russel, którego kreskówkowy sznyt doskonale oddaje klimat XVII (?) -wiecznej dekadenckiej zabawy, Pożądanie nie mogło przypaść nikomu innemu niż Milo Manarze, Sen dostał się nie znanemu mi Miquelanxo Prado, który przepięknie bardziej namalował niż narysował romantyczną kosmiczną baśń, Rozpacz trafiła do Storreya i McKeana (nie przepadam za nim, dla mnie jego twórczość to tak trochę "...jako miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący... " natomiast tutaj do spisanych jakby wspomnień różnych ludzi grafiki pasują wprost idealnie (ten fragment to nie jest komiks w typowym tego słowa znaczeniu), Maligna z którą wybierzemy się w głąb świata pogrążonej w katatonii dziewczyny trafiła do Billa Sienkiewicza, a Zniszczenie do niemal fotorealistycznego na tle pozostałych Glenna Fabryego. Ostatni Los, przypadnie Frankowi Quitely. Nic dodać, nic ująć od strony graficznej komiks to absolutna rewelacja. O autorze już od dosyć dawna miałem wyrobioną opinię, że to gość który pisze raczej efekciarsko niż ciekawie, te jego pomysły na fabuły w teorii oryginalne jakoś sprawiały na mnie wrażenie bardziej obliczonych na wywarcie wrażenia na czytelniku niż na wciągnięcie go do swojego świata. Momentami wyczuwałem tutaj podobne postępowanie, ale jakoś w o wiele mniejszym stopniu niż w gaimanowych powieściach, owszem jest to nieco gaimanowo pretensjolnalne, ale mieści się w granicach mojej tolerancji . Egmontowe wydanie przyzwoite, twarda okładka, dodatków niewiele, jeżeli miałbym się czegoś przyczepić to formatu, który jest standardem dla amerykańskiego komiksu. Naprawdę nie było jakiejś powiększonej edycji? Ci graficy i ten komiks zasługują na coś takiego. Tak czy inaczej po lekturze postanowiłem spróbować podstawowej serii i pierwszy tom Sandmana wyląduje w koszyku przy następnym egmontowym zamówieniu. Very good job mr. Gaiman. Ocena 8+/10
2. Zaskoczenie na plus:
"Blankets" - Craig Thompson. Kolejny komiks po który sięgnąłem w zeszłym miesiącu a którego sława znacznie wyprzedza jego samego. No, ale jak wspomniałem już niewierny Tomasz ze mnie, nie zobaczę - nie uwierzę. Po krótce, autobiograficzna powieść autora skupiająca się na jego dzieciństwie i czasach młodzieńczych, w którym clou programu stanowią jego pierwsza miłość i kwestie wiary. Dosyć znamienne jest to, że Thompsona dosyć ciężko jest wogóle polubić, mi przynajmniej się to raczej nie udało. Mamy tu do czynienia z dziwakiem gnębionym przez szkolnych "kolegów", ale nie takiego w stylu amerykańskich filmów czyli za grubego, ubierającego się zbyt dziwnie czy słuchającego innej muzyki buntownika aby wpasować się w towarzystwo, tylko antypatycznego, zakompleksionego, chłopaka, który przeczytał biblię o jeden raz za dużo. Czy to wychowanie przez purytańską (?) rodzinę ma wpływ na jego drażniący charakter, czy może z natury jest on statycznym typem osobowości do rozsądzenia pozostaje czytelnikowi. W każdym razie w czasie corocznego pobytu na katolickim zimowisku, bohater poznaje swoją pierwszą miłość, dziewczynę będącą po części podobną do niego autsajderką z artystyczną duszą a po części w zupełnym przeciwieństwie, wyraźnie lubianą i popularną w środowisku młodzieżowej "kontrkultury". Historia znajomości tej dwójki będzie ciągnęła się praktycznie do końca tego jakby nie patrzeć obszernego komiksu. Od strony rysunkowej album (raczej wielka kniga) wygląda po prostu pięknie, czarno-białe rysunki wspaniale oddają klimaty zimowych stanów Wisconsin i Michigan (fani Fargo poczują się jak w domu), postaci są w stylu znanym z kreskówek mocno uproszczone a jednocześnie nie mamy absolutnie żadnego kłopotu w odczytaniu z ich twarzy emocji jakie nimi w danym momencie targają. Z czystej ludzkiej ciekawości, zerknąłem do internetu zobaczyć jak Craig i Raina wyglądają w rzeczywistości i ich komiksowe wersje faktycznie mogą kojarzyć się z tym co jest na zdjęciach. Aby za pomocą kilku kresek i kropek narysować podobiznę, która faktycznie będzie przypominać to co ma przedstawiać to trzeba mieć spory talent. Drobne zarzuty mam do tych ilustracji, które mają przedstawiać oniryczne skojarzenia autora, niektóre są rewelacyjne, ale niektóre przynajmniej dla mnie średnio udane, ale ta łyżka dziegciu absolutnie nie psuje smaku całej beczki miodu. Nie jest to komiks oryginalny w żaden sposób, większość tego co w nim przeczytamy, każdy z nas (no powiedzmy 99%) przeżyło na własnej skórze, ale to chyba właśnie w tym leży największa siła tej powieści.W którymś momencie zdajemy sobie sprawę, że nawet jeżeli nie polubiliśmy się z autorem to razem z nim cieszymy się i razem z nimi smucimy, czytamy tę historię która jest identyczna z milionem innych podobnych historii i zdajemy sobie sprawę, że po części czytamy o samym sobie. I sam siebie zresztą przyłapałem w czasie lektury, że włączają mi się wspomnienia podobnych sytuacji sięgające daleko w przeszłość i zapewne właśnie jako mentalny wehikuł czasu to miało działać. Dla mnie momentami ten komiks był wręcz zbyt intymny, czułem się niewygodnie jak jakiś podglądacz, Thompson to albo bardzo odważny człowiek albo obsceniczny ekshibicjonista. Ot taka to słodko-gorzka historia o rodzinie, wierze, o tym jak bardzo potrafimy się zmienić, o tym jak zwykła szara rzeczywistość potrafi zabijać nawet najwznioślejsze uczucia i o tym jak to w fitzgeraldowskim stylu cały czas "kierujemy łodzie pod prąd", jeżeli poruszyła takiego cynika jak ja to i innym powinna się podobać. Wydanie przez Timofa porządne, czernie są czarne a biele są białe (tutaj jest bardzo ważne), troszeczkę szkoda że miękka oprawa i całość klejona, można by to chyba było zrobić bardziej solidnie, z drugiej strony może oddam to komuś w prezencie, ten komiks wydaje się wprost stworzony do tego celu. Tak się patrzę teraz w okno i po raz pierwszy od bardzo dawna zatęskniłem za śniegiem. Aha plus dla Rainy za gust muzyczny. Ocena 8+/10.
Drugie pozytywne zaskoczenie:
"Będziesz smażyć się w piekle" - Krzysztof Owedyk. Owedyk vel Prosiak, kolejna postać podobno wielce zasłużona dla polskiej sceny komiksowej. Podobno bo polska scena jest mi nie bardzo znajoma, pamiętam że czytałem któregoś "Prosiacka" a także któreś "AQQ", ale żebym miał powiedzieć że wiele pamiętam to bym skłamał. W każdym razie ten 300-stronicowy komiks opowiada nam historię utalentowanego gitarzysty Tarantula, który właśnie został przyjęty do metalowej kapeli Deathstar, której to jest jednym z największych fanów. Tarantulowi wydaje się, że złapał właśnie Pana Boga za nogi, jego nowy zespół to megagwiazdy światowej sceny muzyki ciężkiej, także bohaterowi natychmiast przychodzą na myśl oczywiste w tej sytuacji status króla gitary, wielka forsa z którą u niego bardzo krucho i mnóstwo panienek (to akurat nie, Tarantul to kochający mąż i ojciec). Niestety rzeczywistość dosyć szybko leczy go ze złudzeń. Deathstar to nie jest kapela metalowa, ale bardziej doskonale zorganizowane i zarabiające przedsiębiorstwo, tyle że te przedsiębiorstwo należy tylko i wyłącznie do jednego człowieka, wokalisty Lorda Solo. Solo to z jednej strony człowiek niewątpliwie obdarzony swego rodzaju muzycznym geniuszem, ale jednocześnie jako w/w człowiek to bardzo marna postać. W każdym razie zamiast spodziewanych pieniędzy Tarantul przekonuje się nagle, że tak naprawdę dokłada tylko do biznesu, zespół jest zespołem tylko na papierze a wszystko i wszystkich wokół kontroluje wszechmocny coraz bardziej tracący kontakt z rzeczywistością Lord Solo korzystając z pomocy swojego cynicznego menedżera Satanisława, gdy tymczasem w myśl przysłowia "nieszczęścia chodzą dziesiątkami" wokół Tarantula i jego rodziny coraz bardziej zaciska się pętla pecha. Graficznie komiks prezentuje się bardzo przyjemnie, prosta w stylu kreskówek natychmiast wpadająca w oko, mi się całość momentami kojarzyła z Harley Story narysowanym przez Parzydłę, wielki plus za "dyskografię" Deathstar, te okładki i tytuły płyt brzmią i wyglądają jakby wypadły z generatora nazw dla małego deathmetalowaca. W rysunki niemalże napewno wpleciono mnóstwo żartów i odniesień, nawet mi się udało kilka wyłapać a klimatów za bardzo nie znam, jak ktoś orientuje się w temacie pewnie miał o wiele więcej radochy z przeglądania rysunków. Wielkim plusem, napewno jest nakreślenie bohaterów, te postacie są po prostu jak żywe, czy to jest sam Tarantul czy jego żona Daga, córka Gabi, czy gitarzysta Deathstar melancholijny anemik Bogey, czy wiecznie wkurzony karypel mówiący wyłącznie w śląskiej gwarze perkusista Dworf, czy demoniczny Lord Solo, czy nawet postacie z trzeciego planu, mamy wrażenie że to czujące, autonomiczne istoty z własnymi marzeniami i planami, robi to wrażenie. Jedynym konkretnym zarzutem, jest to że komiks jest jakby minimalnie zbyt długi, w pewnym momencie autor się na moment zaciął a ja poczułem się już odrobinę znużony. bo fabuła zaczęła wyraźnie kręcić się w kółko. Na szczęście Prosiakowi udało się w końcu podjechać pod tą górę i dalej wszystko poszło błyskawicznie aż do samego końca. Jasne można się jeszcze czepić, że komiks nie jest do końca realistyczny, że Lord jest dwuwymiarowo zły do bólu a ilość nieszczęść spadających na bohaterów wystarczyłaby na 100 lat. Ale też i raczej nie celem tego komiksu miał być stuprocentowy realizm, mamy komedio-dramat w nieco przerysowany sposób ukazujący warunki życia młodych niezamożnych małżeństw, drobną filozoficzną dysputę z czytelnikiem na temat "gdzie leży granica spełniania własnych marzeń", a także drobne podglądnięcie za kulisy sceny metalowej. Wydanie przez Kulturę Gniewu, przyzwoite miękka klejona okładka, dobrej jakości papier, dodatków jakikchkolwiek z wyjątkiem "dyskografii" brak, ale raz że nie są tu potrzebne, dwa pozwala to na zachowanie rewelacyjnie niskiej ceny. Poważnie te około 30 złotych za ten komiks jak za darmo, z wyjątkiem dwóch Kilkenny's i małej coli ostatnio na urlopie nie przypominam sobie kiedy ostatnio wydałem tak dobrze taką sumę. Tak wogóle Deathstar i Lord Solo, to jakieś przytyk do Vadera? Ktoś się orientuje w temacie? Podsumowując, bawiłem się doskonale a zwłaszcza jeżeli wziąć pod uwagę, że historia ma szczęśliwe zakończenie, nie to że bym nie lubił ponurych "realistycznych" zakończeń, ale miałem ostatnio ochotę na coś o pozytywnym wydźwięku i takie coś dostałem. Ot komiks "ku pokrzepieniu" serc. Ocena 8/10.
3. Najgorszy przeczytany:
"Wiedźmin - Córka Płomienia" - Aleksandra Motyka, Marianna Strychowska. Czwarty tom komiksowej wersji przygód naszego eksportowego zabójcy potworów opartej na grze CDP, wydany przez Dark Horse, na dodatek autorkami tym razem są dwie nasze rodaczki. Pierwsze trzy tomy nie były może jakoś szczególnie genialne, ale czytało się je dobrze i nienajgorzej oddawały klimat wiedźminskiego uniwersum. Niestety tom czwarty jest zdecydowanie najgorszym z teraz już tetralogii. Komiks, gdyby nie pierwsza kartka, która właściwie nie wiadomo jaką funkcję pełni (prawdopodobnie ma zwiększać ich ilość) przygoda zaczęła by się w najklasyczniejszy dla wszelakich powieści fantasy i gier typu RPG sposób, a mianowicie Geralt dostaje w karczmie zadanie do wykonania. Zlecającym jest jego stary przyjaciel, który ma problem z swoją piękną córką, coś lub ktoś nocami zakrada się do absolutnie niedostępnej wieży w której ona przebywa i wysysa z niej witalne siły. Rozwiązanie było oczywiste a mimo to kompletnie na nie wpadłem (musiałem mieć słabszy dzień), żaden to wąpierz, mamun, nietopyrz czy nawet inny wiedźmak chutliwy a Jaskier, który przypadkiem wszedł w posiadanie latającego kufra. Z powodu niewyparzonego jaskrowego jęzora, kufer zabierze obydwu do swojego poprzedniego właściciela. Poprzednim właścicielem okaże się ofirska czarodziejka zresztą znajoma Yennefer, a Geralt z Jaskrem wpadną w wir pałacowych intryg w których znajdzie się miejsce dla dżinów, eunuchów, ghuli, zabójców, szachów tudzież wezyrów i innego barachła zgodnego z konwencją arabskiej baśni, a na arabskich krajach jest tutaj Ofir wzorowany. Rysunki pani (lub panny) Marianny, są mocno średnie że się tak wyrażę. Raczej nie można ich uznać za nieudane, ale to co widziałem w tym Wiedźminie można obejrzeć w co drugim marvelowym komiksie skierowanym do młodszego czytelnika, brak w nich jakiegokolwiek pazura czy oryginalności, na dodatek ten styl nie pasuje do (moich wyobrażeń) o wiedźmińskiej opowieści. Kojarzy mi się prędzej z Kaczorem Donaldem, zdecydowanie bardziej mi podeszła ta bazgranina Joe Queiro. Tak naprawdę problemy tego komiksu są dwa, jeżeli nie liczyć grafiki. Raz jest on po prostu zbyt krótki, intryga nie jest specjalnie skomplikowana, ale zdecydowanie przydałoby się jej sporo więcej "podbudowy", akcja jest wyraźnie szarpana a autorka wiedząc, że główny wątek nie jest nadmiernie rozbudowany próbuje jeszcze wcisnąć wątki poboczne i wyraźnie ma problem z narzuconą z góry objętością historii. Drugim, że ten komiks nie bardzo chyba wie, czym sam miałby być czy horrorowatą opowieścią z pałacowymi intrygami rodem z "Baśni 1000 i 1 nocy" czy luźną historyjką z humorem (w większości takim sobie). Na plusik, napewno występ znanego i kochanego trubadura. Wydanie, standardowe dla Egmontu, twarda oprawa, zwykły "amerykański" format, dodatków z wyjątkiem jednej okładki (specyficznej) brak. Sam komiks czyta się szybciutko niestety, objętość niewielka, tekstu niewiele a podziwiać rysunków też nie bardzo jest co. Podsumowując, tomik słabszy niż jego poprzednicy, mam nadzieję że Dark Horse wymieni ekipę pracującą nad kolejnym storyarkiem a przede wszystkim ściągnie z niej presję objętości i czasu który będzie miała na przygotowanie. No i co dziwne, wcześniejsi zagraniczni autorzy, jakby trochę lepiej wyczuli klimat oryginalnego "Wiedźmina" Sapkowskiego, co trochę słabo świadczy o naszych artystkach. Jak ktoś fan Wiedźmina (jako i ja) to i tak kupi, jak ktoś nie zna a chciałby spróbować to raczej odradzam. Ocena 4+/10.
4. Zaskoczenie na minus:
"Briggs Land" - obydwa tomy, Brian Wood, Mack Chater i inni. Miałem mocno mieszane uczucia, czy umieścić ten tom w tym podpunkcie, jednocześnie i mi się podobał i nie, no ale coś musiało tu wylądować, więc niech będzie. Mocno ucieszyłem się po zapowiedzi przez Egmont zamiaru wydania Briggs Land tuż po wydaniu Skalpu. Nie dość, że sam Skalp uwielbiam to jeszcze kocham ogólnie klimaty fabuł dziejących się na amerkańskich zadupiach. Oczekiwanie wzmagały jeszcze opinie jednego czy dwóch forumowiczów, oraz z reguły bardzo dobre oceny na zagranicznych portalach. Entuzjazm mój opadł, kiedy dowiedziałem się, że w komiksie będziemy mieli grupę białych ekstremistów-rasistów i silną kobiecą postać, która ma zamiar zaprowadzić wszędzie wolność-równość-braterstwo (bleeeee pomyślałem, po raz milion osiemset setny, zaraz chyba puszczę pawia). W sporym skrócie tytułowa Kraina Brigssów to spory kawałek ziemi leżący w stanie Nowy Jork, na którym wybudowano miasteczko w którym pragnący tego Amerykanie mieli poczuć ponownie całkowitą wolność przynależną ich przodkom i wyzwolić się spod rządów korpo-kracji. Tak było w zamysłach, w rzeczywistości to miejsce to zapadła dziura upstrzona fabrykami meta-amfetaminy rządzona przez białych potatuowanych w swastyki, głosujących na Trumpa yokels tłukących swoje żony i każący im chodzić bez butów (bo coś tam - wiadomo niczego dobrego po wsioku-naziolu spodziewać się nie można, terroryzowanie rodziny to max na co go stać). Ten stan rzeczy właśnie się kończy, w więzieniu po 20 latach głowa rodziny Jim Briggs skazany na dożywocie posiadacz najbardziej kozacko wytatuowanych swastyk postanawia się ni stąd ni zowąd wyspowiadać przed prokuratorem (dlaczego akurat teraz?) a ceną jego uwolnienia ma być ziemia rodziny, która od dawna jest solą w oku rządu. Jego żona Grace przejmuje wobec tego całkowitą władzę w swoje ręce, rozpoczynając prywatny przewrót mający uczynić z tego terytorium coś czym miało być na początku, a do pomocy przekona swoich trzech synów wcale nie tak mocno zainteresowanych akurat pomocą swojej kochanej mamusi. Mack Chater odpowiadający w głównej mierze radzi sobie naprawdę przyzwoicie, jego kreska dosyć mocno nawiązuje do wyglądu Skalpu czy komiksów będących wynikiem kolaboracji Brubaker/Phillips czyli tak jednocześnie realistyczny i nieco niechlujny styl rysowania doskonale pasujący do nastroju podobnych dramatyczno-sensacyjnych komiksów. Na wielki plus napewno to, że praktycznie nie uświadczymy tutaj kadrów w których jeden kolor służy za tło, Chater rysuje tła wystarczająco bogate w szczegóły, mając świadomość, że w tym przypadku nie tylko bohaterowie, ale i scenografia budują opowieść. Drażni w tym komiksie dosyć spora ilość niekonsekwencji, niby rodzina Briggsów zarabia miliardy dolarów na prawach do odwiertów, ale ogólnie wszyscy wyglądają jakby byli bez grosza przy duszy. W jednej chwili kupują za milion centrum handlowe a 5 stron dalej po zapłaceniu 30-tysięcznej łapówki mają problemy z "płynnością finansową". Grace kręci się po terenie "rezerwatu" i wygląda jakby była zszokowana poziomem życia, mimo że przez ostatnich 20 lat nie wystawiła stamtąd nosa na zewnątrz, jest takich nieścisłości dużo i wybija to momentami z rytmu. Owszem komiks jest (czasami dosyć mocno) lewoskrętny, znajdziemy tu chyba wszystkie stereotypy na temat ludzi popierających prawą stronę, łącznie z dobrymi sąsiadami noszącymi głęboko w ukryciu hasło "Bij Żyda", natomiast ma jedną niezaprzeczalną wadę, jest po prostu dobrze napisany. Wood bardzo zręcznie żongluje wszelkimi wątkami aby utrzymać czytelnika w napięciu. Akcja wciąga a bohaterowie mimo że raczej stereotypowi, to na tyle umiejętnie wykreowani że autentycznie przejmujemy się ich losami. Natomiast ciężko mi komukolwiek polecić ten komiks a to z powodu tego, że na rynku naszym obecne są dwa tomy i to właściwie wszystko co z tej serii wydano. A tak naprawdę w momencie w którym kończymy czytać, mamy wrażenie że nie jesteśmy nawet w połowie. Splatających się ze sobą wątków jest dużo, a postaci drugoplanowych, które wyraźnie czekają aby spełnić mniej lub bardziej ważną w historii rolę jest sporo. Z ciekawości sprawdziłem i zeszyty z tej serii wychodziły pod koniec 2017 roku, przeszukałem internet (chociaż nie bardzo wnikliwie szczerze mówiąc) i nie natrafiłem na żadne świeże informacje na temat jakiejkolwiek kontynuacji. Dosyć dziwne ze strony Egmontu, że wydał ten tytuł, oni raczej nie lubią wchodzić w aktualnie trwające historie i to na dodatek takie, które wyraźnie stanęły w miejscu, może to był jakiś dil powiązany z Northlanders i DMZ? Wydanie przypominające miękkookładkowe Marvel i DC, podobna objętość, podobny format, brak skrzydełek i dodatków z wyjątkiem okładek. Nie wiem, jak ktoś kocha klimaty obyczajowo-gangsterskie klimaty rodem z Rodziny Soprano, Synów Anarchii, sensację w stylu Banshee i szekspirowskich klimatów z podgrupy "kto komu wbije nóż w plecy?" to może spróbować bo to naprawdę niezły komiks, ale z racji tego że seria póki co jest martwa polecać go nikomu nie będę. Sam miałem się go pozbyć, ale póki co zostawiam na półce i poczekam jeszcze trochę. Ot z początku chyba myślałem, że to będzie trochę lepsze. Ocena 6+/10.
5. Suplement
Doczytać można:
"Relax tom 3" - chyba ostatni i najsłabszy z całej trójki. Spora dawka socrealizmu spod znaku Wróblewskiego łącznie z biografią czerwonego szpiona Sorgego. Rewelacyjne quasi-erotyczne dowcipy Christy, jak zwykle wielki Rosiński, idiotyczna fabularnie, ale intrygująca wizualnie Bionik Jaga, fajne młodzieżowe "Niezwykłe Wakacje" i ciekawie wyglądający historyczne komiks Kobylińskiego. Brawa dla Egmontu, że to wydał, może by tak "Pilota Śmigłowca" lub "Tajemnicę Złotej Maczety"? 6+/10
"Doman" - Prawdziwa klasyka, czyli "Conan po polsku". Momentami bardzo dobrze, momentami niedorzecznie, ale za to pokazuje bardzo rzadko eksploatowany motyw przedchrześcijańskiej Polski. Na dodatek świetnie wydany. To nie tylko dobry komiks, ale i śliczny przedmiot. 7/10
"Wehikuł Czasu i inne opowieści" Andzejewskiego. Naprawdę ciekawy pod względem graficznym a i czyta się nie najgorzej. Szkoda, że galeria pod koniec nie jest obszerniejsza 7/10
"Morze po kolana" - Podolec, Kołodziejczyk. Mocno depresyjny i dosyć dobrze oddający klimat nadmorskich miejscowości poza sezonem. Sporo anegdotek z życia wziętych. Jednak z wyjątkiem Śledzińskiego istnieją ludzie którzy potrafią napisać porządny komiks w Polsce po Rosińskim, Chriście, Polchu etc. 7/10.