Podsumowanie maja, trochę przeczytane więc powrót do starej formy, niestety raczej sporawo rozczarowań. Uwaga jak (prawie) zawsze pewne SPOILERY!!!
1. Najlepszy:
Niestety w tym miesiącu nic tak świetnego żeby zasługiwało na miejsce tutaj.
2. Zaskoczenie na plus:
"X-O Manowar tomy 1-4" - Matt Kindt i inni. Całkiem świeże przygody valiantowego Iron Mana, który tak na zdrowy rozsądek Irona Mana niekoniecznie przypomina. Komiks muszę przyznać mnie zaskoczył, tak spoglądając na okładki szło się zorientować że raczej to nie będzie standardowa nawalanka kalesoniarzy na ulicach jakiegoś dużego amerykańskiego miasta, ale perypetie jednego z najpopularniejszych superbohaterów świata Valiant to żadne superhero, ale militarne sci-fi/fantasy pełną gębą. Lekturę rozpoczynamy od obrazów Arica z Dacji czyli tytułowego "Manowara" w spokoju z dala od zgiełku wojennego uprawiającego rolę na jakiejś obcej planecie oraz poznamy jego niebieskoskórą wybrankę serca (klasyka gatunku jak tylko jakiś bohater ma żonę/partnerkę/dziewczynę z kosmosu to zawsze jest to supermodelka tyle że innego koloru). Spokojem długo mu się nacieszyć nie przyjdzie, bo akurat przejdzie przez wioskę powstańcza armia Lazurowych (gatunku do którego należy jego kobieta) zmierzająca do walki z Imperium Kadmów (wzorowanym na starożytnym Rzymie) ciemiężącym całą planetę. Nie jest może to najoryginalniejszy pomysł pod słońcem, ale mi się od czasów mniej więcej "Czarnej Kompanii" zawsze podobał - szlachetni buntownicy walczący o wolność, równość i sprawiedliwość są mniej więcej tak samo szlachetni jak i ich wrogowie czyli wcale, zatem Aric na siłę wciągnięty w szeregi powstańców jako dekownik i przybłęda z innej planety szybciutko wyląduje w jednym z licznych samobójczych oddziałów, które nawet nie są uzbrojone a mają działać jedynie jako żywe tarcze, dla prawdziwych bojowników o sprawę. Jednak żadna to przeszkoda dla tak doświadczonego wojownika, po serii wielkich bitew w których nasz bohater przechyli szalę zwycięstwa na korzyść Lazurowych dostanie zadanie zabicia samego Cesarza oraz patent oficerski (w miejsce poprzedniego kapitana, który sukcesy Arica przyjął w jedyny rozsądny sposób czyli próbując go zdradziecko zabić), na tym mniej więcej kończy się tom pierwszy "Żołnierz", ach przy okazji jeszcze bohater będzie się musiał opierać złowrogim namowom swej własnej zbroi zachowującej się niczym Pierścień Saurona (zresztą ma ona nawet formę pierścienia) a której z nieznanych powodów nie chce używać . W tomie drugim "Generał" zobaczymy dalsze koleje toczącej się lecz powoli dogasającej wojny domowej, Lazurowi zawrą przymierze z trzecią rasą Spalonymi, pustynnymi nomadami mocno kojarzącymi się z zamkiem barbarzyńców z serii gier Heroes of Might & Magic. Cesarz Kadmów padnie w końcu zaszlachtowany, ale oczywiście to nie koniec kłopotów nad planetą pojawią się tajemnicze monolity niszczące karawany Spalonych, okaże się że za pozaziemską interwencję odpowiadają Generał oraz nowy Cesarz którzy zdradzili Arica z racji rosnącej popularności robiącego się coraz bardziej niebezpiecznym dla obydwu i postanowili zaprowadzić nowe porządki zaczynając oczywiście od Holocaustu dla wszystkich "wrogów ludu". Tak czy inaczej obydwu delikwentów trzeba będzie uśmiercić co zajmie herosowi czas do końca tomu drugiego oraz połowę trzeciego zwącego się "Cesarz". Jakby nie patrzeć sam tytuł wiele mówi, Aric niczym Conan przodzieje własnymi zakrwawionymi rękami koronę ściągniętą z trupa swojego poprzednika i poprowadzi wszystkie trzy rasy ku świetlanej przyszłości...A gdzie tam, okaże się że po zakończeniu wojny naruszony został dosyć delikatny system polityczno-ekonomiczny w którym jedni wykorzystywali drugich aby dręczyć trzecich ale jakoś to działało mimo wszystko i na planecie zapanuje klęska głodu, która spowoduje co? No oczywiście kolejną wojnę domową. Jak się zrewanżują wszyscy dotychczasowi przyjaciele Aricowi za jego dotychczasowe starania? No tradycyjnie już dla tego świata nożem w plecy. Także tom czwarty ostatni "Wizygot" pokaże nam proces sprzątania urządzonego piekiełka (znając poprzednie perypetie, pokój nie będzie trwał zbyt długo) oraz powrót bohatera na Ziemię, przy czym wyjaśni nam w jakiś sposób i dlaczego on wogóle znalazł się na planecie Gorin oraz dlaczego nie chciał zakładać swojego kosmicznego pancerza. Oprawa wizualna wypada naprawdę bardzo dobrze, rysownicy dosyć często się zmieniają. Zajmujący się dwoma pierwszymi tomami Tomas Giorello, Diego Rodriguez i Doug Braithwaite operują podobnym stylem idealnie pasującym do konwencji techno-fantasy no i wszyscy trzej potrafią narysować świetne sceny batalistyczne. Oczywiście nie jest to nic co miałoby jakiekolwiek "artystyczne" aspiracje, ale do odwzrowania postaci rąbiących się za pomocą toporów i laserów (komiks jest dosyć brutalny, fruwające wnętrzności, kończyny czy głowy to standard) nadają się panowie wyśmienicie. W tomie trzecim stery przejmują Clayton Crain i Renato Guedes, którzy skupiają się na technikach malarskich, komiks nabiera zdecydowanie mroczniejszego wizualnie charakteru a choć twarze postaci nie są specjalnie piękne to zeszyty rysowane przez tych dwóch nadrabiają naprawdę ciekawymi wizjami niepokojących futurystycznych metropolii. Za większość tomu czwartego odpowiada Ryan Bodenheim i jego styl odpowiada mniej więcej temu co obecnie panuje w Marvelu, nie ukrywajmy jego prace prezentują się najsłabiej w całej serii aczkolwiek tragedii nie ma są przejrzyste, czytelne i spełniają swoją funkcję. Ostatni zeszyt jest namalowany przez Ariela Olivettiego w stylu Alexa Rossa, nie jest to z pewnością poziom mistrza, ale jak ktoś lubi taki wygląd powinien być zadowolony. Cóż, nie można powiedzieć żeby to była nadmiernie oryginalna seria, Kindt poskładał swoją historię z doskonale znanych i częstokroć już używanych elementów a całość ma wyraźny posmak Planety Hulka (bardzo wyraźny) to w sumie czytało mi się ją naprawdę dobrze. Nie oszukujmy się, scenarzysta nie miał raczej ambicji napisać historii komiksu od nowa, ale fabuła pomimo, że w większości stanowiącą typową "rąbankę" ewoluuje z zeszytu na zeszyt i wbrew moim oczekiwaniom okazuje się całkiem niegłupia. Z wad wymieniłbym przede wszystkim objętość to cztery tomy to tak naprawdę ledwie czternaście zeszytów co przy dosyć rozbuchanej fabule i kompleksowej kreacji nowego świata (co oczywiście autor ułatwił sobie korzystając ze stereotypów) wydaje się zbyt małą liczbą na czym cierpią przede wszystkim drugoplanowe (w tym wypadku właściwie wszystkie z wyjątkiem głównego bohatera) postacie, które w przeważającej liczbie są na dobrą sprawę ledwie szkicami. Tym bardziej że nieco miejsca marnuje autor w ostatnim tomie na przedstawienie kosmicznych Łowców Nagród, którzy na dobrą sprawę nie pełnią żadnej sensownej funkcji, tak samo jak i obce Monolity, które wpadają rozwalają a później przepraszają twierdząc że to pomyłka i odlatują w siną dal. Tak czy inaczej, kolejny przeczytany przeze mnie tytuł Valianta który spodobał mi się o wiele bardziej niż przeciętny komiks nowoczesnego Marvela czy DC. Jak ktoś ma ochotę na przygody kosmicznego Conana rąbiącego na kawałki kosmicznych orków w naprawdę przyzwoitej oprawie graficznej to mocno polecam. Ocena 7/10.
"X-Men" - Chris Claremont, Jim Lee i inni. W USA może i to normalne ale w naszym kraju raczej rzadko spotykane abyśmy mogli kupić album zbiorczy jakiejś olbrzymiej serii komiksów zwący się w oryginale "Visionaries..." i poświęcony wyłącznie jednemu z jej autorów . A w tym przypadku mamy z tym właśnie do czynienia czyli tomem zawierającym wszystkie (prawie brakuje tych od X-tinction Agenda) zeszyty X-Men rysowanych przez znanego wszem i wobec Koreańczyka (to też jest zresztą ściema album zbiera tylko to co było w serii Uncanny X-Men pomijając nową wtedy serię nazywającą się po prostu X-Men). Czy takie rozwiązanie ma jakieś zalety? No naprzykład jak ktoś nie lubi rysunków Mike'a Mignoli to w tomie poświęconemu Jimowi Lee ich nie znajdzie, poza tym to raczej wada z dosyć oczywistych powodów. Co prawda pan Śmiałkowski we wstępie zaręcza czytelnikowi, że otrzyma pełne historie, ale napisać że raczej mija się z prawdą to raczej napisać niewiele, co udowadnia nam już pierwszy wyrwany całkowicie z kontekstu zeszyt bez początku i bez końca. Dalej na szczęście nie jest tak źle, reszta zbiorczaka dzieli się na mniej więcej dwa story-arki pierwszy to przygody Wolverina i Jubilee w Hong Kongu gdzie będą starać się wyrwać Psylocke z łap Mandaryna i jego nowego fumfla jonina Dłoni Matsuo Tsurayaby (o ile dobrze pamiętam to tak naprawdę syn Sebastiana Shawa) a drugi to tocząca się dwutorowo historia o śmiertelnej bitwie pomiędzy Magneto, Rogue, Nickiem Fury i Ka-Zarem a świeżo upieczoną mistrzynią magnetyzmu Zaladane oraz przygodach reszty składu w imperium Shi'Ar i jedne i drugie wydane dawno temu przez Tm-Semic (chociaż na 99% nie było tego retrospekcyjnego zeszytu z pierwszym spotkaniem Logana z Kapitanem Ameryką i Nataszą Romanoff). Na temat rysunków nie ma się co rozpisywać przecież to Jim Lee, chociaż na dobrą sprawę można coś tam przytoczyć jakąś ciekawostkę. Przede wszystkim pierwszy zeszyt jest oddalony nieco w tył od reszty tomu i o ile można bez trudu rozpoznać Jima tak ciężko mówić o dajmy na to jakimś przeseksualizowaniu kobiet, facet wyraźnie dopiero później się połapał gdzie znajduje się miodek i co lubią oglądać komiksiarze zarówno ci z pryszczami jak i ci z siwiejącymi brodami. Cała reszta to Jim jakiego wszyscy znają i kochają dziewczyny zawstydzające samą Wenus wielkością i głębokością dekoltów i wypiętymi pupami nawet przy rozmowie o wczorajszej wizycie na kółku różańcowym oraz chłopaki przy których czołówka hollywoodzkich przystojniaków wygląda jak pan Dzidek z pobliskiego warsztatu. Biorąc pod uwagę, że to dopiero początek hardkoru lat 90-tych to bohaterom jeszcze zdarza się uśmiechnąć, ale zazwyczaj albo mają poważne miny, albo coś krzyczą, albo szczerzą zęby. Możemy też zaobserwować rozwój umiejętności artysty, styl znany ale to jeszcze nie poziom All-Star Batmana, Husha czy Supermana widać czasami błędy anatomiczne, okazjonalne kopiowanie Todda McFarlane czy dziwacznie wyglądające twarze rysowane pod pewnym kątem. Wielokrotnie wspominałem, że ja jakimś wielkim fanem takiej estetyki nie jestem, ale biorąc pod uwagę że Lee to uniwersalny artysta czujący się tak samo dobrze w statycznych scenach gdy trzeba oddać emocje targające postaciami jak i w splash page'ach wypełnionych akcją nie mogę ocenić wizualiów inaczej niż bardzo dobrze. Do tego wszystkiego dostaniemy bonusowo prawdziwy kilkustronicowy debiut Jima Lee w przygodach mutantów czyli 39 zeszyt serii reprintów pod tytułem Classic X-Men, tyle że rysunkowo Lee naśladuje tutaj raczej Johna Byrne a króciutka fabułka jest mocno absurdalna. Cóż w podsumowaniu, na dobrą sprawę można od biedy uznać obydwie historie za autonomiczne (chociaż w pierwszej nie dowiemy się co się stało z Matsuo), natomiast dosyć często na forum wspomina się o słynnej "telenowelowatości" X-Men (co jest w sumie cechą charakterystyczną gatunku, ale tu widać to bardziej niż w innych przypadkach) i jeżeli ktoś nie wie o co chodzi w tym przypadku będzie mógł to sobie sprawdzić. Nawet jeżeli mocno przymkniemy oko i uznamy historie za pełne i samodzielne to ciężko nie zauważyć, że ilość wątków ciągniętych od poprzedników jest doprawdy spora, ciężko nie pogubić się w zastanych statusach postaci i przebić przez ich rozmowy na temat wydarzeń, których nie byliśmy świadkami a które mają widoczny wpływ na teraźniejszość. Potrafi to być dosyć konfudujące, zwłaszcza podejrzewam dla młodszego czytelnika który po raz pierwszy zetknie się klasycznymi przygodami mutantów sprzed 30 lat. I żeby ktoś mnie źle nie zrozumiał, nie jest to żaden genialny czy jakiś nie wiadomo jak wyrafinowany komiks z głębokim przekazem, ale po prostu dzieło rzemiosła na dobrym poziomie. Tytuł skierowany w stronę młodzieżowego odbiorcy, akcji pełno, wyzywająco ubranych i wyginających się panien takoż (dosyć często Lee rysuje całkowicie nagie postacie oczywiście bez pokazywania "newralgicznych" fragmentów ciała, ale mimo wszystko dzisiaj rzadko się to spotyka w mainstreamie), tekstu jak to wtedy więcej niż w dzisiejszych komiksach. Mimo to mi czytało się naprawdę przyjemnie i mam wrażenie że dzisiejszemu czytelnikowi zwłaszcza takiemu co nie ma alergii na słowo pisane też powinno się spodobać, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że w stosunku do takich paździerzy w stylu lemire'owego Extraordinary, wypada niemalże wybitnie. Claremont to naprawdę gość, który przez długi, długi czas utrzymał dobrą formę pisarską, bardzo fajnie wypada duet Wolvie-Jubilee (kurde zupełnie zapomniałem że istniała taka postać a bardzo ją lubiłem) z najzupełniej stereotypowym związkiem tatusia chroniącego kochaną, rozwydrzoną i pyskatą "córeczkę" i tej właśnie córeczki zazdrosnej zwłaszcza w stosunku do innych kobiet o swojego "tatusia", czy całkowicie naturalny pojedynek Logana z Gambitem o tytuł najbardziej samotnego wilka w stadzie (kurde o Gambicie też zupełnie zapomniałem, król lat 90-tych jedna z najbardziej popularnych wtedy komiksowych postaci, która wydawało się wtedy na stałe wejdzie do żelaznego kanonu podczas gdy gość zupełnie zniknął z radarów). Do tego typowy sentymentalna pułapka w postaci kolejnych nieco zakurzonych już bohaterów typu Longshot (ktoś go jeszcze kojarzy z wyjątkiem fanów filmu Deadpool a nawet czy oni go skojarzą z tym z TM-Semic?), Lila Chaney czy członkowie Generation X, ale pisane to na ten sposób że jak wspomniałem wcześniej, nowy czytelnik jeżeli tylko zda sobie sprawę że dostanie akcyjniaka z wielkimi spluwami to też nie powinien być rozczarowany. Z dodatkowych ciekawostek, tuż po zamknięciu tomu kolejnymi zeszytami serii są te zawarte w Superbohaterach Marvela z Profesorem X czyli Muir Island Saga (do której zresztą już pierwsze wątki znajdziemy i w tym tomie) więc w jakiś tam sposób można to sobie dokompletować chociaż i tak będzie brakować nam wspomnianej serii X-Men Jima Lee (też wydawanej przez Tm-Semic) bo ona dzieliła się pobocznymi wątkami z Uncanny. Co jeszcze? Od tamtych czasów tak naprawdę w X-Men nie wymyślono specjalnie dużo nowego i cały czas mieli się te same motywy, byłem zaskoczony jak bardzo to jest podobne do tego co wydaje się teraz. No i kurcze wydanie całego Claremonta chociaż to mało prawdopodobne to byłaby wielka sprawa aż się zastanawiam czy nie cieszyłbym się bardziej niż z epików Spidera (może i nie ale napewno byłbym szczęśliwy). Ocena 7/10.
'Classic Zagor - tomy 1-3" - Guido Nolitta, Gallieno Ferri. Reprint jakoby słynnego pulpowego włoskiego komiksu stworzonego w latach 60-tch, jakoby bo starym Włochem nie jestem więc nie mam pojęcia czy to prawda, a sprawdzać tego mi się nie chciało. W każdym razie do czynienia znowu z jakoby (znowu) przygodowo-awanturniczym westernem, chociaż ja osobiście co do przynależności komiksu do tego gatunku mam pewne wątpliwości, ot choćby z racji tego, że w sumie tego nie określono ram czasowych akcji, ale jak bym tak miał strzelać to powiedziałbym że to raczej początek XIX wieku więc wcześniej niż standard umieszczania akcji właściwej dla gatunku na dodatek fabuła nie dzieje się na Dzikim Zachodzie a po całkowicie przeciwnej stronie kontynentu. W każdym razie tu akurat zgodnie ze standardami mamy do czynienia z Indianami (najczęściej złymi), żołnierzami (najczęściej dobrymi), traperami (tu już różnie) oraz osadnikami (zawsze potrzebują pomocy). No i oczywiście z samym Zagorem tajemniczym bohaterem (żadnego originu nie uświadczymy) mieszkającym w pustelni lesie znanym wśród wszystkich mieszkańców okolicznych terenów, który nikomu w potrzebie pomocy nie odmówi. Zagor to awanturnik pochodzenia całkowicie europejskiego a jego dziwaczne imię jest skróconym pseudonimem Za-Gor-cośtam-cośtam nadanym mu przez miejscowych Indian i oznaczającym "Ducha z toporem", ponieważ to właśnie krzemienny toporek jest jego ulubioną bronią, chociaż równie dobrze młóci pięściami a i zacofany nie jest na tyle żeby nie wiedzieć że jeden celny strzał bywa więcej warty niż dziesięć celnych ciosów toporkiem. Zagora będzie wspomagał świeżo poznany przyjaciel Don Cico Felipe Cayetano itd itd mały meksykański grubasek o wyglądzie i charakterze solidnie zerżniętym z sierżanta Garcii znanego z Zorro. Cico stanowi element komediowy dla całej serii, ale pomimo co chwila okazywanego tchórzostwa, obżarstwa, cwaniactwa i skłonnościom do bezustannych kłamstw oraz narzekania na dosłownie wszystko, na swój nieporadny sposób bywa przydatny a i trzeba mu przyznać, że nie zostawi przyjaciół w potrzebie więc postać to również pozytywna. Fabuły czy raczej fabuł opisywać sensu żadnego nie ma, ale mnie osobiście zaskoczyło to, że same w sobie są właśnie raczej sensowne. Owszem wiadomo, że to historyjki z gatunku "zabili go i uciekł", ale autor stara się im nadać chociażby pozory realności jak się można bić to się bohaterowie biją, jak wrogów kupa i Hercules dupa to stosują różne fortele, całość jest klarowna a postacie mają swoje własne najzupełniej jasne motywy. Akcji jest sporo, ale obydwaj panowie zadbali o to aby nie zmienić całości w bezmyślną nawalankę, więc chwile na odetchnięcie też się znajdą. Na dodatek zadbali o to aby nie zanudzić czytelnika i urozmaicić nieco akcję, bohaterowie a to chwytają bandytów, a to zakradają się do obozowiska Indian aby odstrzelić złego wodza, a to uciekają przed jakimiś napastnikami a to skarbu szukają albo zdrajcy w szeregach osadników itp itd. Pod względem rysunków jest całkiem przyzwoicie, Ferriemu pod względem warsztatu nie można wiele zarzucić, postacie są proporcjonalne rysowane raczej w sposób realistyczny bez błędów anatomicznych, problemów z perspektywą wielkich nie uświadczymy, wadą jest pewien brak dynamizmu w scenach akcji (chociaż zdarzają się i całkiem sprawnie narysowane) ale to raczej każdy kto miał do czynienia z komiksami sprzed 60 lat powinien być tego faktu świadomy. Czepić się też można by było pewnej anachroniczności naprzykład w przypadku karabinów Winchester, których używa amerykańska armia a które powstały z pewnością długo po czasie w którym teoretycznie dzieje się akcja komiksu, ale i to z racji pewnej umowności świata przedstawionego raczej nie przeszkadza. Dziwi nieco sposób poruszania się Zagora, który pragnąć skrócić sobie drogę najczęściej skacze na jakichś lianach pomiędzy drzewami niczym Tarzan, tak przyglądając się nazwom plemion dzieje się gdzieś w okolicach stanów Nowy Jork i Pensylwania więc o roślinności mocno zbliżonej do naszej, może leśnikiem nie jestem ale zdarza mi się odwiedzać takie miejsca i nigdy mi w oko jakieś takie pnącza rosnące wszędzie w oko nie wpadły. W przeciwieństwie do oryginału (znowu podobno) komiks jest pokolorowany, wygląda to w porządku zwłaszcza biorąc pod uwagę, że użyty papier offsetowy ma tendencje do ukrywania sztuczności komputerowo nałożonych kolorów. Będę szczery, zaskoczony jestem bo nie tego się spodziewałem, ale bawiłem się przy lekturze całkiem nieźle. Fabuła jak już wcześniej wspomniałem jest w sumie sensowna, tekstu jak to w ramotkach sporo, ale autor raczej nie powtarza tego co widać na rysunku i czyta się to płynnie i nie przemawia przeze mnie w tym momencie sentymentalizm chociaż lubię stare komiksy, za młody jestem trochę aby być jakimś wielkim fanem westernu (chowałem się już na anty-) tak samo jakby być jakimś maniakiem powieści Coopera, Maya czy Londona (chociaż najważniejsze w dzieciństwie przeczytałem) do których Zagorowi całkiem blisko, a mimo to ich staroszkolny urok na mnie zadziałał. Wydaje się, że ta seria jest dobrym wyborem do zapoznania młodocianego czytelnika z "dorosłym" komiksem. Zagor nie jest szczególnie krwiożerczym bohaterem i większość swoich wrogów stara się oszczędzić co najwyżej ich ogłuszając, jednocześnie gdy wymaga sytuacja nie waha się położyć kogoś trupem i długo nad nim nie płacze (właściwie wcale). Znajdzie się też tutaj kilka całkiem ponurych i dosyć drastycznych scen, chociaż rysownik zadbał o to aby raczej oszczędzić nadmiernej brutalności tym niemniej komiks pomimo swojego wybitnie rozrywkowego charakteru potrafi od czasu do czasu jak ciężkie i okrutne potrafiło być życie na pograniczu. Czas teraz na nieco gorzkich żali, pierwsze to sposób wydania, jeżeli chodzi o jakość druku nie mam nic do zarzucenia kadry wyglądają naprawdę porządnie z kolorami wszystko w porządku a i tłumaczenie wydaje się dobrze zrobione (przy ani jednym dymku nie zastanawiałem się o co chodzi, a nie jest to niestety standard na naszym rynku), za to sam tomik wygląda nieco ubogo, okładka z tekturki która wróciła mnie do lat 90-tych, mikry niemalże kieszonkowy format i objętość osiemdziesięciu kilku stron we wszystkich trzech przypadkach. Z początku działalności Tore cieszyłem się z tanio wydawanej europejskiej pulpy, tyle że patrząc się tak teraz to Zagor wcale a wcale tanio nie wychodzi i to nie tylko w stosunku do konkurencji, ale i do pozostałych tytułów wydawnictwa. Do tego jeszcze autorzy zadbali o to aby wierni czytelnicy kupowali tomiki regularnie także każda historyjka kończy się w kolejnym tomie co oznacza, że po przeczytaniu trzech tomów zostaniemy z otwartą nowelką i to na dodatek o tyle ciekawą, że najbardziej odjechaną ze wszystkich wcześniej zaproponowanych z hipnotyzerem ubranym niczym superłotr z komiksów DC z lat 50-tych no i przede wszystkim ślicznotką do uratowania (której wcześniej o dziwo brakowało) w postaci kuzynki znajomego kapitana. To, że zostanie uratowana jest oczywiste, natomiast pytanie czy Zagor będzie musiał się zadowolić poczuciem spełnienia dobrego uczynku czy może wdzięczność panny Normy będzie nieco bardziej wymierna (oczywiście obydwoje wpadają sobie wcześniej w oko)? Nie będę nikomu wciskał, że to jakiś fantastyczny komiks jest, ale ja jestem w sumie przyjemnie zaskoczony i bardziej zadowolony niż w przypadku paru klasycznych komiksów o wiele bardziej znanych twórców wydanych już na naszym rynku. Ocena 6+/10.
3. Najgorszy przeczytany:
"Batman - tomy 9-12" - Tom King i inni. Kompletna zapaść, King po zakończeniu historii romansu Seliny z Brucem nie miał chyba zielonego pojęcia co ma z tematem zrobić dalej, więc wymyślił Bane'a. No więc okazuje, że od samego początku od pierwszej strony za wszystko odpowiadał Bane (ale nie sam), wszystko zaplanował, wszystko przewidział, wszystkich obserwował. A po co to wszystko? No oczywiście aby złamać Batmana (ehhhhhh) więc dostajemy Knightfall 2. Ja tego nie kupuję, po chaosie który ogarnął serię po "ślubie" widać że autor stracił jakikolwiek zapał i przede wszystkim pomysł na to co dalej do tego stopnia, że wspomagać muszą go koledzy po fachu. Tomy 9 "Drapieżne Ptaki" i 10 "Koszmary" (zeszyt z Pygiem to naprawdę koszmar) to kompletne zapychacze w których albo piszą inni autorzy (niektóre nowelki są całkiem przyzwoite), albo King przepisuje komiksy które sam napisał chwilę wcześniej jakby nikt nie pamiętał, że to samo było już sześć zeszytów wcześniej. Tom 11 "Upadek" to wstęp do wielkiego finału w którym również znajdziemy garść całkowicie oderwanych od głównej linii fabularnej przygód Człowieka Nietoperza (wyróżnia się ta narysowana przez Eduardo Risso ze historyjką napisaną pod wpływem wrażeń z filmu "Piła"). No i nareszcie tom 12 ostatni z przedwcześnie zakończonego runu, "Miasto Bane'a" co dosyć interesujące czytało mi się go całkiem fajne, nie wiem może z Kinga w końcu zeszło ciśnienie jak dowiedział się że dostaje kopa? Jeżeli przyzwyczaimy się do faktu, że cała ta chwiejna scenariuszowa konstrukcja będzie opierać się na łysym koczkodanie prosto z lat 90-tych tym razem w towarzystwie kolegi (Przypinki nie czytałem więc po-flashpointowa postać była dla mnie pewnym zaskoczeniem), to sam komiks jest w mojej opinii całkiem niezły. Oczywiście King nie byłby Kingiem gdyby nie dorzucił od siebie pompatycznych dialogów, "hardcore'owych" scen no i żeby nie było jakoś strasznie oryginalnie użył motywu znanego chociażby z No Man's Land (co jest średnio sensowne). Na dodatek niespecjalnie rozumiem dlaczego autor nie może przyzwyczaić się do koncepcji liniowości czasu, ilość retrospekcji jest przytłaczająca, akcja skacze co 3 strony raz do przodu raz do tyłu i po jakimś czasie mamy kłopoty ze stwierdzeniem czy to co akurat czytamy dzieje się "teraz", czy za trzy dni, czy też tydzień temu. Kolejną interesującą rzeczą jest to, że King najwyraźniej nie żyje w jakimś zawieszeniu i czytał widocznie komentarze tyczące się jego pisaniny bo wyraźnie na koniec próbuje odkręcić kilka głupot które pisał wcześniej co wychodzi mu równie wdzięcznie co paniczne retcony w "Skywalker Odrodzenie", ale plusik za chociażby próby. Tak samo jak za zakończenie, znając twórczość tego pana spodziewałem się zakończenia typu "powiesił się w kiblu na batpasie a ona wylądowała na ulicy wypinając tyłek za lufkę cracku" a tu proszę nowe otwarcie z optymistycznym akcentem, no i brawa za bardzo dobry ostatni annual. Rysunki tak jak wcześniej rewelacja, dla każdego coś miłego w kwestii stylu a każdy wygląda conajmniej dobrze, kiedyś się zastanawiałem jakby wyglądał Batman rysowany przez Romitę Jr. i mam odpowiedź i Romita i Batman pasują do siebie. Tak na zakończenie, cały staż Kinga w sztandarowym tytule DC, oceniam słabo oczekiwania z pewnością były dużo większe, tym niemniej nie jest on aż tak strasznie zły jak niektórzy go przedstawiają. King miał jakąś tam swoją wizję Batmana (chociaż dla mnie niespecjalnie trafioną) i wiedział co chciałby o nim powiedzieć a całość ma swoje mocne strony (dialogi lub wewnętrzne monologi - jako że to King to głównie te dramatyczne), kilka świetnych zeszytów czy kilka całkiem niezłych pomysłów, ale całość ginie przygnieciona nic nie wnoszącymi zapychaczami, wątkami może i ciekawymi ale ze trzy razy przeciągniętymi i chaotycznym prowadzeniem akcji. Wielka szkoda jak tak poskrobać trochę paznokciem to gdzieś tam widać przebłyski świetnego runu, ale to tylko przebłyski, może gdyby to od początku było planowane na 40-50 zeszytów? Nie są to najsłabsze komiksy jakie przeczytałem w tym miesiącu, ale inaczej musiałbym go umieścić w dziale poniżej a słabowity poziom nie jest zaskakujący. Ocena 5/10.
4.Zaskoczenie na minus
"Jessica Jones:Puls" - Brian Michael Bendis, Mark Bagley i inni. Wielki powrót Bendisa do jednego ze swoich pierwszych wielkich sukcesów czyli druga solowa seria o przygodach "złotoustej" pani detektyw. Co dosyć znamienne cały czas miałem wrażenie, że sam komiks powstał bardziej pod naciskiem wydawnictwa niż z rzeczywistej chęci napisania kontynuacji przez autora. Wskazywać na to może naprzykład zajmująca 1/3 tomu pierwsza i w/g mnie najlepsza historia opowiadająca o traktującym o superbohaterach dodatku do "Daily Bugle" występującym pod nazwą "Puls" do którego Jessica została zatrudniona jako konsultantka. Jessica, która jest tu zdecydowanie drugoplanową postacią a głównym bohaterem staje się Ben Urich (ba nawet Spider-Man częściej się pokazuje niż tytułowa bohaterka, zresztą cały komiks raczej wygląda na coś, czego tytuł zaczyna się od Amazing), prowadzący śledztwo w sprawie zamordowanej dziennikarki Bugle. Samo opowiadanie jest dosyć ważne dla całego timline-u Marvela bo w nim wychodzi na jaw że Norman Osborn jest Green Goblinem. Druga najobszerniejsza część to spin-off Tajnej Wojny wydanej swego czasu na łamach WKKM, bez przeczytania której czytelnik może się czuć nieco zagubiony naprzykład zastanawiając się dlaczego Wolverine płacze (
). Czyta się to w miarę przyzwoicie, natomiast przeszkadza pewna chaotyczność scenariusza, będąca w zaawansowanej ciąży Jessica szwenda się to tu to tam po losowych lokacjach prosząc losowe osoby o pomoc w poszukiwaniu zaginionego Luke Cage'a i wpadając w losowe kłopoty, co interesujące poprzedni story-arc prawdopodobnie spotkał się z sympatią czytelników więc Bendis wykorzystał ten sam patent i drugim bohaterem tej opowieści uczynił ponownie niezłomnego dziennikarza, który poszukuje tym razem pewnego kuriozalnego superherosa będącego jakoby niegdyś członkiem Avengers niestety zwłaszcza z powodu zbyt szybkiego zakończenia nie wypada to zbyt dobrze. Ostatni najkrótszy ze ślubem i rozwleczoną bijatyką z niewiadomo kim, zdecydowanie najsłabszy. Za oprawę pierwszej części odpowiada Mark Bagley tyle razy już wspominałem że nie trawię tych jego baniastych głów, mangowych oczu, kartoflowatych nosów, romboidalnych stóp, klonowanych twarzy które równie dobrze mogą mieć 16 co i 60 lat i wielu, wielu innych rzeczy że nie wypada powtarzać tego kolejny raz a o ile jego rysunki działały w pierwszej serii na zasadzie rozróżnienia wspomnień od teraźniejszości tak tutaj do kryminalnej treści pasują raczej średnio. Tym niemniej pochwalę faceta za jeden świetny pomysł, otóż Green Goblin posiada złoty kolczyk w uchu, no przecież to oczywista oczywistość że gobliny noszą kolczyki a ześwirowany Norman będzie chciał czadowo wyglądać, lubię takie detale (oczywiście tego, że Bagley raz rysuje ten kolczyk raz nie wspominać nie muszę). W drugiej części po dwa zeszyty dostają Michael Gaydos, Michael Lark i Brent Anderson, dwaj pierwsi znani są na naszym rynku i bardzo dobrze odnajdują się w kryminalnych historiach, trzeci stylem pasuje do kolegów natomiast te okropne facjaty w jego wykonaniu przypominają koszmary przy oglądaniu bohomazów Bretta Blevinsa. Za ostatni annual odpowiada Oliver Coipel i infantylne rysunki w jego wykonaniu pasują idealnie do infantylnej treści czyli podsumowując jest słabo. Cóż komiks nie jest zły sam w sobie, co prawda może przeszkadzać fakt iż ta Jessica nie jest Jessicą z serii Alias, ale zmianę charakteru i nastrojów naciągając możemy złożyć na karb ciąży oraz z zmianę stanu cywilnego. Więc w sumie może to może nawet i lepiej, że bohaterka przeszła pewien rozwój osobisty? Nie, nie jestem przekonany szczerze mówiąc co do tego, charakterną bohaterkę zamieniono na jakąś taką nieco bezwolną kukłę, biernie czekającą na to co zaproponuje jej otoczenie. Wzorem poprzedniej serii, dalej trudno stwierdzić co wogóle miałoby ją łączyć z Lukiem Cagem ale to w pewien sposób konsekwencja tego, że to nowa postać identycznie również jak we w/w serii dostaniemy kilka stron wspomnień które coś tam nam dopowiedzą o tej dwójce i w sumie nawet fajnie wypadają, ale trudno się nie zorientować że ogólnie rzecz biorąc oni nie mają ze sobą nic wspólnego. Nie do końca też tytułowi przysłużyło się usunięcie go z imprintu MAX, sama historia może i ma raczej poważną wymowę, seksu i tak właściwie nie było więc tego nie brakuje, ale mimo wszystko brakuje nieco tych wulgarnych dialogów chociaż same w sobie to nie one czyniły komiks "dorosłym". Wiąże się to również z silniejszym go powiązaniem z głównym uniwersum Marvela co raczej niekoniecznie było potrzebne, no i nie zapominajmy cały czas, że komiks jest lepszy kiedy nie pojawia się w nim Jessica. W każdym bądź razie, można narzekać że kontynuacja z pewnością nie jest tak dobra jak pierwowzór, ale to i tak cały czas lektura powyżej przeciętnej. Dla fanów postaci polecam, dla niefanów można próbować (zwłaszcza jak lubisz Spider-Mana) w sumie to tylko jeden tom. Ocena 6/10.
"Goliat" - Tom Gauld. Odwrócona wersja znanej raczej wszystkim historii o Dawidzie i Goliacie w której bohaterem będzie zgodnie z pierwszy wyrazem tego zdania Goliat. Wbrew biblijnej opowieści filistyński olbrzym nie jest tutaj straszliwym wojownikiem, tylko ciamajdowatym raczej niespecjalnie odważnym a krwiożerczym wcale kompanijnym pisarzem, który z racji swego olbrzymiego wzrostu został wybrany do zastraszania Izraelitów. Czas spędza na wpatrywaniu się w raczej nudny pejzaż, okazjonalnych wizytacjach przełożonego a także rozmowach ze swoim obecnym wyłącznie za dnia młodocianym giermkiem oraz wykrzykiwaniu wyzwania, które najwyraźniej pozostanie bez odpowiedzi. Do pewnego czasu oczywiście. Rysunki jak to u Gaulda, proste, schematyczne postacie rysowane bez ust, paleta barw składająca się z trzech wyglądających raczej smętnie kolorów (biel, czerń, brąz), krajobrazy które przez swoją małą zmienność sugestywnie oddają nastrój beznadziei oraz akcentują upływ czasu, na pozór równie proste jak postacie, składające się jednak z bardzo wielu kresek, które zapewne potrzebowały sporo pracy i z pewnością świetnego czucia jak to na kadrach rozplanować. Nie jestem jakimś wielkim fanem tego typu artystycznej ekspresji, ale tomik wygląda znakomicie. Problem w tym, że na mnie on specjalnie nie podziałał i właściwie ciężko mi powiedzieć co autor miał na myśli go pisząc, raczej można odrzucić zwykłą chęć przewrotnego spojrzenia na starą opowieść, ten patent jest zbyt ograny. Napewno jest to satyra na armię, która najwyraźniej na każdej szerokości geograficznej jest taka sama. Może coś na temat samej wojny? Nuda, czekanie i jej bezsens są jej atrybutami często przedstawianymi przez opisujących, ale Gauld to chyba na żadnej wojnie nie był, więc do mnie to średnio przemawia (chociaż trzeba przyznać, że to iż na kadrach niewiele się dzieje a przecież cały czas czekamy na koniec w którym wiemy co nastąpi to bardzo dobrze przemyślana sztuczka). Gdzieś tam się natknąłem na pomysły, że to studium samotności, ale nie wydaje mi się to trafne, Goliat od samego początku sprawia wrażenie samotnika i nie wydaje mi się aby mu to przeszkadzało. Jestem wielkim fanem Mooncopa, ale nie wiem może przez swoją uniwersalność bardziej mi on przypadł do gustu, ten Goliat jakoś niespecjalnie mnie poruszył. To dosyć zabawne, ale kończąc ten tekst przypomniały mi się ostatnie strony komiksu w którym w kierunku bohatera zbliża się Dawid recytujący a la modlitwę (na każdym kadrze jest coraz bliżej) przez co kojarzący się z jakimś fanatykiem i może o to chodziło autorowi? Chciał powiedzieć, że sama siła i przewaga technologiczna bez woli walki nie poradzą sobie z przeciwnikiem dużo słabszym, ale zdesperowanym i przekonanym o swojej racji? Może to jakaś forma wypowiedzi na temat wojny z terroryzmem? Ze względu na ten świeży pomysł, naciągam ocenę o pół punktu dobrze jeżeli można sobie coś czasami pointerpretować. Ocena 6/10.