Autor Wątek: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi  (Przeczytany 146971 razy)

0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.

Offline laf

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #450 dnia: Pn, 27 Czerwiec 2022, 14:32:55 »
Sara – najbardziej bezpłciowa realizacja w dorobku Gartha Ennisa z którą miałem styczność. Przede wszystkim za sprawą do „bulu” bezbarwnej, przezroczystej wręcz osobowościowo tytułowej bohaterki. Całości nie ratują nawet jak zawsze skrupulatne rysunki w wykonaniu Steve’a Eptinga. 
Dziękuję , że skutecznie odwiodłeś mnie od zakupu tego komiksu. Ciągle miałem go w schowku, ale po Twojej opinii odpuszczam go sobie definitywnie.
Z oferty Muchy ciągle zastanawiam nad Na wschód od zachodu, ale odstrasza mnie wchodzenie w kolejne długaśne serie. Tym bardziej, że ciągle mam niedokończonych mutantów.

Offline michał81

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #451 dnia: Pn, 27 Czerwiec 2022, 15:22:16 »
Z oferty Muchy ciągle zastanawiam nad Na wschód od zachodu, ale odstrasza mnie wchodzenie w kolejne długaśne serie.
Masz na myśli ilość zeszytów czy tomów zbiorczych? Bo Mucha wyda to w 3 obszernych zbiorczych tomach, co raczej nie kwalifikuje się na długą serie.

Offline jotkwadrat

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #452 dnia: Pn, 27 Czerwiec 2022, 16:41:21 »
A nie 5?


Offline jotkwadrat

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #454 dnia: Pn, 27 Czerwiec 2022, 17:17:31 »
Pewnie mi się z Injustice pokićkało.

Offline laf

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #455 dnia: Wt, 28 Czerwiec 2022, 07:27:36 »
A nie 5?
Też mi się coś tak kojarzyło  :-\. Najwidoczniej wielkie umysły myślą podobnie  ;), choć w tym przypadku błędnie  :(. Dzięki za wyjaśnienie.

Offline perek82

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #456 dnia: Pn, 18 Lipiec 2022, 12:40:06 »
Tak sobie zerknąłem, że od ostatniego mojego podsumowania minęło ponad pół roku, a trochę się przeczytało, to trochę nadrobię.

Dni piasku - (4/5) - sam bohater i jego losy są niejako pretekstem do ukazania szerszego kontekstu, w tym przypadku ekstremalnych zjawisk pogodowych (burze piaskowe) i to w czasie wielkiego kryzysu lat 30 XX w. I właśnie ten tzw. bigger picture jest ciekawszy niż fotograf i jego spotkania z lokalnymi mieszkańcami. Komiks czyta się szybko, duże plansze, względnie mało dialogów. Taki styl reportażowy trochę. Bardzo fajne nawiązanie (chyba już w posłowiu) do słynnej fotografii kobiety z dziećmi.

Geneza - (3,5/5) - przeczytałem z przyjemnością. Nie jest to może historia, do której chce się wracać, ale zrobione z pomysłem. Dla fanów gatunku.

Jedzenie Picie - (4/5) - 2 krótkie, ale klimatyczne historie, przeczytane jednym tchem. I to w sumie jedyna "wada" tego komiksu - wolę dłuższe formy.

Szkło, śnieg i jabłka - (3/5) - zawód całkowity. Poprzednie zbiory opowiadań Gaimana czytało mi się znakomicie. Tutaj nie zaczęło się źle: pierwsza historia o trollu miała bardzo fajny klimat, bardzo spodobały mi się rysunki i ogólnie pomysł. Ale kolejne 2 historie, to już się przemęczyłem nieco. Prywatka z dziwnymi dziewczynami, to taki (chyba) żart komiksowy. Mnie raczej znużył. Ostatnia opowieść będąca wariacją na temat znanej baśni o Śnieżce i krasnoludkach też do mnie nie trafiła, ale w sieci widziałem pozytywne recenzje.

Alvar Mayor vol. 1 (4,5/5) - cud, miód i orzeszki. Nie mogłem się oderwać. Wspaniale narysowane i napisane. Kilka historii z głównym bohaterem i motywem przewodnim szukania skarbów ukrytych w południowoamerykańskiej dżungli. Do tego czary / wierzenia ludowe, konkwistadorzy. Historie kończące się morałem, że chciwość nie popłaca. Ten komiks nic się nie zestarzał. Top 10 tego roku.

Bernard Prince vol. 1-2 (4,5/5) - w ostatnim czasie dopadła mnie ochota na czytanie starszych komiksów z realistyczną kreską. I to jeden z nich. I chyba najlepszy, jakie z tej kategorii ostatnio wpadł mi w ręce. Akcja, humor, zmieniające się okoliczności przyrody (wyspy, rzeki, miasta, pustynie) i wszystko narysowane tak, jakby się tam było. Szczególnie utknął mi w pamięci zeszyt z drugiego tomu, gdzie bohaterowie ratowali ludzi przed wielkim pożarem. Mistrzostwo świata. Trzeci tom czeka na swoją chwilę.

Buddy Longway vol. 2 (4,5/5) - Klasa sama w sobie. Ta seria staje się moim ulubionym westernem komiksowym.

Departament prawdy vol. 1 (3,5/5) - Potencjał w tej serii wyczuwam. Drugi tom już na półce. Okładka mnie zachęciła, szczególnie JFK - myślałem, że będą jakieś wariacje spiskowo-szpiegowskie na temat strzelaniny z Dallas, ale tematyka jest zdecydowanie współczesna. Szkoda tylko, że jakieś Qanony czy jaszczury są wspominane. Wtedy wszystko mi opada i czytać się odechciewa. Stylizowane rysunki, które utrudniają zobaczenie, co się dzieje, dodają klimatu. Liczę, że seria rozkręci się na dobre.

Dom (4/5) - prosta historia obyczajowa. Nic się nie dzieje. Ale napisane z sercem. I umiejętnością przyciągnięcia uwagi. Są tacy autorzy, którzy potrafią ciekawie opisać wycieczkę po fajki do kiosku. Paco Roca jest zdecydowanie jednym z takich autorów. Kupuję od niego wszystko, co się wydaje. Oczywiście zabrakło mi silnej woli, żeby zdobyć autograf w W-wie. Wstyd.

Hołd dla ziemi (4/5) - jeden z trudniejszych komiksów, jakie czytałem w ostatnim czasie. Tematyka bardzo złożona (zmiany w życiu ludzi mieszkających w Północnej Kanadzie, ich zmagania związane z chęcią utrzymania tradycyjnego stylu życia i nadchodzącym nieuchronnie postępem technologicznym). Autor wykonał niesamowitą pracę docierając do wielu osób, świadków wydarzeń. Same skutki zmian są bardzo trudne do oceny, szczególnie w aspekcie nieludzkich zasad narzuconych przez rząd Kanady w stosunku do obowiązku edukacji dzieci z tamtych regionów. Bardzo ciekawy komiks, ale podobnie jak w przypadku Dni piasku, istotne są tutaj szersze procesy społeczne, niż sami bohaterowie. To powoduje, że jeśli temat nas nie ciekawi, to i sam komiks też nie podejdzie. Nie czytałem wcześniejszych komiksów Sacco i nie wiedziałem, czego się spodziewać. Ale nie żałuję.

Koleje losu (4/5) - 2 wojna światowa oczami hiszpańskich żołnierzy. Bardzo fajny zabieg, że historia jest opowiadana przez weterana wojennego kilkadziesiąt lat później. Obydwie warstwy (współczesna  i historyczna) przenikają się, uzupełniają i dodają ciekawych elementów. Trudno mi było przestać czytać. Klasa.

Lester Cockney vol. 1 (4/5) - dość typowa przygodówka, w której główny bohater wpada co chwila w jakieś tarapaty, walczy, chowa się, ucieka, wdaje w bójki itd. Jeden z komiksów kupiony w akcji: faza na stare frankofony. Rozważam drugi tom, bo cena wysoka i kupić trudno.

Koniec części pierwszej 
Trwa zabawa w wybieranie komiksów, które koniecznie trzeba przeczytać. Jeśli lubisz takie akcje, to zajrzyj tutaj:
https://forum.komikspec.pl/komiksowe-top-listy/100-komiksow-ktore-musisz-przeczytac-(przed-smiercia)/

Offline perek82

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #457 dnia: Pn, 18 Lipiec 2022, 15:23:34 »
Lone Sloane vol. 1-2 (3,5/5) - kupione po lekturze Metal Hurlant. Rysunki na pewno spektakularne, eksperymenty z kompozycją, układem na stronie. Kiedyś pewnie robiło to większe wrażenie, ale i dzisiaj jest na czym oko zawiesić. Same historie się zestarzały i są dość nierówne. Szczególnie drugi tom już czytałem trochę na siłę.

Luc Orient vol. 1 (3,5/5) - scenariusz już trochę zgrzyta. Trochę śmieszne (ale nie zawsze zamierzone). Taki Bruno Brazil, tylko w kosmosie. Dwa tomy czekają na swoją kolej.

Mroczne miasta (Samaris, Niewidzialna granica, Pochyłe dziecko) - (4/5) - kolejne tomy utrzymują poziom Gorączki i Wieży. Samaris znalazłem na OLX, to sięgnąłem i to trochę mniej spektakularne się okazało, ale też nic przyczepić się nie mogę. Tajemniczy klimat z pogranicza jawy i snu, niesamowicie kunsztowne rysunki z mnóstwem detali, dopracowaną perspektywą, głębią. Klasyka.

Portugalia (4,5/5) - poprzednie edycje opuszczałem, jakoś nie czułem tematu. Widać wreszcie dorosłem i to jeden z najlepszych komiksów przeczytanych w tym roku (pewnie w trójce). Niespieszna historia spotkania rodzinnego w przyjemnych okolicznościach przyrody (zresztą wybrzeże na południe od Lizbony jest przepiękne, a na pewno najlepsze plaże, na jakich się smażyłem). Samo wydanie również bardzo staranne.

Powrót do Edenu (4/5) - Paco Roca i wszystko jasne. Dla mnie na równi z jego Domem.

Ramiro vol. 1-2 (4,5/5) - ten tytuł mnie zaskoczył zupełnie i zmiażdżył. Początek taki sobie, ale później jak się już akcja rozkręciła, to trudno było przerwać czytanie. Plus za przypisy i komentarze dot. historycznego tła. Tak się zastanawiam, czy fascynacja ramotkami to nie znak, że już się ma z górki...

Rapsodia węgierska (4/5) - historia szpiegowska z przedednia II WŚ. Komiks ciekawy, ładnie narysowany, ze złożoną intrygą. Jeśli będą wychodzić kolejne z tej serii, to będę czytał.

Ringo (4/5) - klasyczny western rysowany przez W. Vance'a. Intryga nie jest złożona, akcja nieskomplikowana, ale strony mijają szybko. Strzelaniny, pościgi, pułapki. Klasyka gatunku.

Big Damn Sin City (4,5/5) - w tym formacie komiks dużo zyskuje. Większe strony jeszcze lepiej wciągają w nastrój zadymionych spelunek czy brudnych zaułków. Minusem jest to, że trzeba znaleźć odpowiednią pozycję do czytania - raczej nie da się czytać do poduszki:) Prawdziwe tomiszcze.

Świat mitów: Odyseja (3,5/5) - Nigdy nie lubiłem tej historii. Jakieś takie mdłe to dla mnie było. Chciał wrócić na tę swoją Itakę, ale tu kiblował u jednej kobity, tu u drugiej. No takie to miałkie trochę się wydawało. Komiksy są wiernymi adaptacjami, więc i tutaj zachwytów nie było. Na plus oczywiście posłowie.

Terminator 2029-1984 (3,5/5) - spróbowałem ze względu na związki z pierwszymi filmami. Dobrze się bawiłem, fajne nawiązania do filmów. Właściwie to dobra ich znajomość jest właściwie niezbędna przy czytaniu tego komiksu. Ale to chyba nikt inny go nie czytał:)

Terminator Płonąca ziemia (3,5/5) - dodałem do poprzedniego Terminatora ze względu na rysunki. Na nich się nie zawiodłem, ale sam komiks to najwyżej z gatunku czytadeł / zapychaczy.

Toppi kolekcja vol. 1 (4,5/5) - też w top 10 tego roku. Nie wiem, czy każdy tom mi tak podejdzie, bo z tego co zrozumiałem, to będą tematycznie / stylowo kompilowane. Ale te historie z pierwszego tomu do wielokrotnego czytania lub tylko oglądania. Ja, co prawda, wolę czytać a na same rysunki jestem mniej czuły, tak tutaj trudno przewrócić kartkę, bo to jest po prostu piękne.

Vuzz (3,5/5) - kupione ze względu na nazwisko. Traktuję to jako taki komiksowy żart i zabawę gatunkiem. Myślałem, że będzie (bardziej) paździerzowo, ale udało się przeczytać bez specjalnej walki z samym sobą. Może kiedyś jeszcze raz spróbuję i wtedy dostrzegę coś więcej.

Wydział 7 wszystkie wydane zeszyty (4/5) - sięgnąłem bo czyimś komentarzu na temat serii i bardzo się cieszę. Bardzo lubię czytać historie osadzone w PRL, jak też i o samej historii PRL. Nie wiem czy to jakaś taka dziwna nostalgia (w sumie to oprócz domowego przedszkola, jakiś wczasów rodzinnych, wakacji u babci to niewiele pamiętam z tego okresu) czy inna fiksacja. Tak samo z chęcią oglądam filmy z tamtego okresu. A komiks oprócz smaczków (czarna Wołga, epidemia ospy we Wrocławiu) dodaje wartką akcję, humor (bardzo podobają mi się rozliczenia akcji na ostatniej stronie), zróżnicowany rysunek i ogólnie klimat z pogranicza komunistycznego realizmu i świata pozazmysłowego.

Giant (3,5/5) - historia imigrantów budujących wieżowce w Nowym Jorku. Jednak lekki rozczarowanie - sama główna oś akcji (nie spojleruję, więc bez szczegółów) wydała mi się dość naciągana. To mi popsuło cały odbiór komiksu. Gdyby to było jakoś lepiej przemyślane, bardziej wiarygodne, to by wyszło trochę lepiej. A może zupełnie ten wątek był zbędny i historia bez żony kolegi mogła pójść sama dalej i w innym kierunku?

Kroniki Roncevaux (3,5/5) - Tak jak lubię historie z PRL, tak samo lubię historie z wczesnego średniowiecza (wyprawy krzyżowe, wikingowie itd.), więc historię o Rolandzie też przeczytałem. Jednak czegoś zabrakło do pełnej satysfakcji. Może trochę rysunki zbyt "nowoczesne"? To wszystko ładnie wygląda i bitwy i krajobrazy, ale tak jakoś cukierkowate to się wydaje. Marzy mi się film / komiks o tamtych czasach (np. krucjaty), z jednej strony z rozmachem, ale też realistyczny - z ukazaniem jak wyglądało życie wtedy.

Opowieść podręcznej (3/5) - serialu nie oglądałem, książki nie czytałem ale komiks wg mnie średnio się sprawdził jako adaptacja. Bardzo długo trwało wprowadzanie czytelnika w sam świat, jego realia i historię, która doprowadziła do stanu obecnego. Sama akcja rozgrywa się praktycznie w trzecim akcie, ale w międzyczasie nie wzbudziłem w sobie zainteresowania postacią i jej losami. Trochę szkoda, bo światowy sukces tej historii nie wziął się z niczego. I pewnie i w komiksie dało się to zrobić dużo lepiej.

Snowpiercer vol. 1-2 (3,5/5)  - miałem tutaj duże oczekiwania. Historia poszła jednak w zupełnie inną stronę niż oczekiwałem (miałem nadzieję na jakieś tajemnice, szukanie ocalenia, cliffhangery). Zepsuło mi to odbiór tak, że już trzeciej części nie kupiłem. Trudno, półki z gumy nie są i gust też jest jaki jest.

Szeryf Babilonu (3,5/5) - czytałem raczej pochlebne opinie, ale długo się broniłem przed zakupem. Jakoś przeczuwałem, że temat mi nie podejdzie. I tak się w sumie stało. Ale sam komiks napisany i narysowany bardzo sprawnie. Właściwie materiał na niezły thriller z gwiazdorską obsadą.

Wolność albo śmierć (3,5/5) - przeczytałem z zainteresowaniem. Historia prze do przodu, są intrygi, jest tło historyczne. Podkreślić trzeba dbałość o stroje, broń, wygląd miasta.

Załoga promienia (4/5) - niespieszna historia (przynajmniej przez 2/3 czasu) sci-fi, z wciągającym jednak klimatem podkreślanym przez rysunki, a właściwie to kolory. Przeważnie nie lubię historii z młodzieżą w rolach głównych - z jednej strony jest zagrożenie infantylną opowieścią, która nie trafi do takiego ramola jak ja. Z drugiej strony nie można młodych ludzi ubrać w problemy dorosłych i udawać, że nic nie skrzypi. Tutaj, wydaje mi się, zostało to dobrze wypośrodkowane. Czytałem z zainteresowaniem, ale sam temat jak najbardziej był osadzony w "świecie" młodych i ich problemach. Nietuzinkowa pozycja.

I to chyba wszystko. Tempo zakupów znacznie mi spadło - głównie ze względu na ceny. Zostało mi jeszcze na półkach parę serii do dokończenia (Yans, Bernard Prince, Julia, Luc Orient). W kolejce czeka Wiedźmin, Hernan Cortes, Edyp). Zapisałem się też do biblioteki i dzisiaj mam zamiar skończyć Ludzi północy, później Skalp, Łasuch, Commanche, Szósty rewolwer, Ralph Azham - serie, które z różnych powodów odpuszczałem.
Trwa zabawa w wybieranie komiksów, które koniecznie trzeba przeczytać. Jeśli lubisz takie akcje, to zajrzyj tutaj:
https://forum.komikspec.pl/komiksowe-top-listy/100-komiksow-ktore-musisz-przeczytac-(przed-smiercia)/

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #458 dnia: Pt, 22 Lipiec 2022, 16:04:59 »
  Podsumowanie maja, trochę przeczytane więc powrót do starej formy, niestety raczej sporawo rozczarowań. Uwaga jak (prawie) zawsze pewne SPOILERY!!!


1. Najlepszy:

   Niestety w tym miesiącu nic tak świetnego żeby zasługiwało na miejsce tutaj.

 

2. Zaskoczenie na plus:

 "X-O Manowar tomy 1-4" - Matt Kindt i inni. Całkiem świeże przygody valiantowego Iron Mana, który tak na zdrowy rozsądek Irona Mana niekoniecznie przypomina. Komiks muszę przyznać mnie zaskoczył, tak spoglądając na okładki szło się zorientować że raczej to nie będzie standardowa nawalanka kalesoniarzy na ulicach jakiegoś dużego amerykańskiego miasta, ale perypetie jednego z najpopularniejszych superbohaterów świata Valiant to żadne superhero, ale militarne sci-fi/fantasy pełną gębą. Lekturę rozpoczynamy od obrazów Arica z Dacji czyli tytułowego "Manowara" w spokoju z dala od zgiełku wojennego uprawiającego rolę na jakiejś obcej planecie oraz poznamy jego niebieskoskórą wybrankę serca (klasyka gatunku jak tylko jakiś bohater ma żonę/partnerkę/dziewczynę z kosmosu to zawsze jest to supermodelka tyle że innego koloru). Spokojem długo mu się nacieszyć nie przyjdzie, bo akurat przejdzie przez wioskę powstańcza armia Lazurowych (gatunku do którego należy jego kobieta) zmierzająca do walki z Imperium Kadmów (wzorowanym na starożytnym Rzymie) ciemiężącym całą planetę. Nie jest może to najoryginalniejszy pomysł pod słońcem, ale mi się od czasów mniej więcej "Czarnej Kompanii" zawsze podobał - szlachetni buntownicy walczący o wolność, równość i sprawiedliwość są mniej więcej tak samo szlachetni jak i ich wrogowie czyli wcale, zatem Aric na siłę wciągnięty w szeregi powstańców jako dekownik i przybłęda z innej planety szybciutko wyląduje w jednym z licznych samobójczych oddziałów, które nawet nie są uzbrojone a mają działać jedynie jako żywe tarcze, dla prawdziwych bojowników o sprawę. Jednak żadna to przeszkoda dla tak doświadczonego wojownika, po serii wielkich bitew w których nasz bohater przechyli szalę zwycięstwa na korzyść Lazurowych dostanie zadanie zabicia samego Cesarza oraz patent oficerski (w miejsce poprzedniego kapitana, który sukcesy Arica przyjął w jedyny rozsądny sposób czyli próbując go zdradziecko zabić), na tym mniej więcej kończy się tom pierwszy "Żołnierz", ach przy okazji jeszcze bohater będzie się musiał opierać złowrogim namowom swej własnej zbroi zachowującej się niczym Pierścień Saurona (zresztą ma ona nawet formę pierścienia) a której z nieznanych powodów nie chce używać . W tomie drugim "Generał" zobaczymy dalsze koleje toczącej się lecz powoli dogasającej wojny domowej, Lazurowi zawrą przymierze z trzecią rasą Spalonymi, pustynnymi nomadami mocno kojarzącymi się z zamkiem barbarzyńców z serii gier Heroes of Might & Magic. Cesarz Kadmów padnie w końcu zaszlachtowany, ale oczywiście to nie koniec kłopotów nad planetą pojawią się tajemnicze monolity niszczące karawany Spalonych, okaże się że za pozaziemską interwencję odpowiadają Generał oraz nowy Cesarz którzy zdradzili Arica z racji rosnącej popularności robiącego się coraz bardziej niebezpiecznym dla obydwu i postanowili zaprowadzić nowe porządki zaczynając oczywiście od Holocaustu dla wszystkich "wrogów ludu". Tak czy inaczej  obydwu delikwentów trzeba będzie uśmiercić co zajmie herosowi czas do końca tomu drugiego oraz połowę trzeciego zwącego się "Cesarz". Jakby nie patrzeć sam tytuł wiele mówi, Aric niczym Conan przodzieje własnymi zakrwawionymi rękami koronę ściągniętą z trupa swojego poprzednika i poprowadzi wszystkie trzy rasy ku świetlanej przyszłości...A gdzie tam, okaże się że po zakończeniu wojny naruszony został dosyć delikatny system polityczno-ekonomiczny w którym jedni wykorzystywali drugich aby dręczyć trzecich ale jakoś to działało mimo wszystko i na planecie zapanuje klęska głodu, która spowoduje co? No oczywiście kolejną wojnę domową. Jak się zrewanżują wszyscy dotychczasowi przyjaciele Aricowi za jego dotychczasowe starania? No tradycyjnie już dla tego świata nożem w plecy. Także tom czwarty ostatni "Wizygot" pokaże nam proces sprzątania urządzonego piekiełka (znając poprzednie perypetie, pokój nie będzie trwał zbyt długo) oraz powrót bohatera na Ziemię, przy czym wyjaśni nam w jakiś sposób i dlaczego on wogóle znalazł się na planecie Gorin oraz dlaczego nie chciał zakładać swojego kosmicznego pancerza. Oprawa wizualna wypada naprawdę bardzo dobrze, rysownicy dosyć często się zmieniają. Zajmujący się dwoma pierwszymi tomami Tomas Giorello, Diego Rodriguez i Doug Braithwaite operują podobnym stylem idealnie pasującym do konwencji techno-fantasy no i wszyscy trzej potrafią narysować świetne sceny batalistyczne. Oczywiście nie jest to nic co miałoby jakiekolwiek "artystyczne" aspiracje, ale do odwzrowania postaci rąbiących się za pomocą toporów i laserów (komiks jest dosyć brutalny, fruwające wnętrzności, kończyny czy głowy to standard) nadają się panowie wyśmienicie. W tomie trzecim stery przejmują Clayton Crain i Renato Guedes, którzy skupiają się na technikach malarskich, komiks nabiera zdecydowanie mroczniejszego wizualnie charakteru a choć twarze postaci nie są specjalnie piękne to zeszyty rysowane przez tych dwóch nadrabiają naprawdę ciekawymi wizjami niepokojących futurystycznych metropolii. Za większość tomu czwartego odpowiada Ryan Bodenheim i jego styl odpowiada mniej więcej temu co obecnie panuje w Marvelu, nie ukrywajmy jego prace prezentują się najsłabiej w całej serii aczkolwiek tragedii nie ma są przejrzyste, czytelne i spełniają swoją funkcję. Ostatni zeszyt jest namalowany przez Ariela Olivettiego w stylu Alexa Rossa, nie jest to z pewnością poziom mistrza, ale jak ktoś lubi taki wygląd powinien być zadowolony. Cóż, nie można powiedzieć żeby to była nadmiernie oryginalna seria, Kindt poskładał swoją historię z doskonale znanych i częstokroć już używanych elementów a całość ma wyraźny posmak Planety Hulka (bardzo wyraźny) to w sumie czytało mi się ją naprawdę dobrze. Nie oszukujmy się, scenarzysta nie miał raczej ambicji napisać historii komiksu od nowa, ale fabuła pomimo, że w większości stanowiącą typową "rąbankę" ewoluuje z zeszytu na zeszyt i wbrew moim oczekiwaniom okazuje się całkiem niegłupia. Z wad wymieniłbym przede wszystkim objętość to cztery tomy to tak naprawdę ledwie czternaście zeszytów co przy dosyć rozbuchanej fabule i kompleksowej kreacji nowego świata (co oczywiście autor ułatwił sobie korzystając ze stereotypów) wydaje się zbyt małą liczbą na czym cierpią przede wszystkim drugoplanowe (w tym wypadku właściwie wszystkie z wyjątkiem głównego bohatera) postacie, które w przeważającej liczbie są na dobrą sprawę ledwie szkicami. Tym bardziej że nieco miejsca marnuje autor w ostatnim tomie na przedstawienie kosmicznych Łowców Nagród, którzy na dobrą sprawę nie pełnią żadnej sensownej funkcji, tak samo jak i obce Monolity, które wpadają rozwalają a później przepraszają twierdząc że to pomyłka i odlatują w siną dal. Tak czy inaczej, kolejny przeczytany przeze mnie tytuł Valianta który spodobał mi się o wiele bardziej niż przeciętny komiks nowoczesnego Marvela czy DC. Jak ktoś ma ochotę na przygody kosmicznego Conana rąbiącego na kawałki kosmicznych orków w naprawdę przyzwoitej oprawie graficznej to mocno polecam. Ocena 7/10.

  "X-Men" - Chris Claremont, Jim Lee i inni. W USA może i to normalne ale w naszym kraju raczej rzadko spotykane abyśmy mogli kupić album zbiorczy  jakiejś olbrzymiej serii komiksów zwący się w oryginale "Visionaries..." i poświęcony wyłącznie jednemu z jej autorów . A w tym przypadku mamy z tym właśnie do czynienia czyli tomem zawierającym wszystkie (prawie brakuje tych od X-tinction Agenda) zeszyty X-Men rysowanych przez znanego wszem i wobec Koreańczyka (to też jest zresztą ściema album zbiera tylko to co było w serii Uncanny X-Men pomijając nową wtedy serię nazywającą się po prostu X-Men). Czy takie rozwiązanie ma jakieś zalety? No naprzykład jak ktoś nie lubi rysunków Mike'a Mignoli to w tomie poświęconemu Jimowi Lee ich nie znajdzie, poza tym to raczej wada z dosyć oczywistych powodów. Co prawda pan Śmiałkowski we wstępie zaręcza czytelnikowi, że otrzyma pełne historie, ale napisać że raczej mija się z prawdą to raczej napisać niewiele, co udowadnia nam już pierwszy wyrwany całkowicie z kontekstu zeszyt bez początku i bez końca. Dalej na szczęście nie jest tak źle, reszta zbiorczaka dzieli się na mniej więcej dwa story-arki pierwszy to przygody Wolverina i Jubilee w Hong Kongu gdzie będą starać się wyrwać Psylocke z łap Mandaryna i jego nowego fumfla jonina Dłoni Matsuo Tsurayaby (o ile dobrze pamiętam to tak naprawdę syn Sebastiana Shawa) a drugi to tocząca się dwutorowo historia o śmiertelnej bitwie pomiędzy Magneto, Rogue, Nickiem Fury i Ka-Zarem a świeżo upieczoną mistrzynią magnetyzmu Zaladane oraz przygodach reszty składu w imperium Shi'Ar i jedne i drugie wydane dawno temu przez Tm-Semic (chociaż na 99% nie było tego retrospekcyjnego zeszytu z pierwszym spotkaniem Logana z Kapitanem Ameryką i Nataszą Romanoff). Na temat rysunków nie ma się co rozpisywać przecież to Jim Lee, chociaż na dobrą sprawę można coś tam przytoczyć jakąś ciekawostkę. Przede wszystkim pierwszy zeszyt jest oddalony nieco w tył od reszty tomu i o ile można bez trudu rozpoznać Jima tak ciężko mówić o dajmy na to jakimś przeseksualizowaniu kobiet, facet wyraźnie dopiero później się połapał gdzie znajduje się miodek i co lubią oglądać komiksiarze zarówno ci z pryszczami jak i ci z siwiejącymi brodami. Cała reszta to Jim jakiego wszyscy znają i kochają dziewczyny zawstydzające samą Wenus wielkością i głębokością dekoltów i wypiętymi pupami nawet przy rozmowie o wczorajszej wizycie na kółku różańcowym oraz chłopaki przy których czołówka hollywoodzkich przystojniaków wygląda jak pan Dzidek z pobliskiego warsztatu. Biorąc pod uwagę, że to dopiero początek hardkoru lat 90-tych to bohaterom jeszcze zdarza się uśmiechnąć, ale zazwyczaj albo mają poważne miny, albo coś krzyczą, albo szczerzą zęby. Możemy też zaobserwować rozwój umiejętności artysty, styl znany ale to jeszcze nie poziom All-Star Batmana, Husha czy Supermana widać czasami błędy anatomiczne, okazjonalne kopiowanie Todda McFarlane czy dziwacznie wyglądające twarze rysowane pod pewnym kątem. Wielokrotnie wspominałem, że ja jakimś wielkim fanem takiej estetyki nie jestem, ale biorąc pod uwagę że Lee to uniwersalny artysta czujący się tak samo dobrze w statycznych scenach gdy trzeba oddać emocje targające postaciami jak i w splash page'ach wypełnionych akcją nie mogę ocenić wizualiów inaczej niż bardzo dobrze. Do tego wszystkiego dostaniemy bonusowo prawdziwy kilkustronicowy debiut Jima Lee w przygodach mutantów czyli 39 zeszyt serii reprintów pod tytułem Classic X-Men, tyle że rysunkowo Lee naśladuje tutaj raczej Johna Byrne a króciutka fabułka jest mocno absurdalna. Cóż w podsumowaniu, na dobrą sprawę można od biedy uznać obydwie historie za autonomiczne (chociaż w pierwszej nie dowiemy się co się stało z Matsuo), natomiast dosyć często na forum wspomina się o słynnej "telenowelowatości" X-Men (co jest w sumie cechą charakterystyczną gatunku, ale tu widać to bardziej niż w innych przypadkach) i jeżeli ktoś nie wie o co chodzi w tym przypadku będzie mógł to sobie sprawdzić. Nawet jeżeli mocno przymkniemy oko i uznamy historie za pełne i samodzielne to ciężko nie zauważyć, że ilość wątków ciągniętych od poprzedników jest doprawdy spora, ciężko nie pogubić się w zastanych statusach postaci i przebić przez ich rozmowy na temat wydarzeń, których nie byliśmy świadkami a które mają widoczny wpływ na teraźniejszość. Potrafi to być dosyć konfudujące, zwłaszcza podejrzewam dla młodszego czytelnika który po raz pierwszy zetknie się klasycznymi przygodami mutantów sprzed 30 lat. I żeby ktoś mnie źle nie zrozumiał, nie jest to żaden genialny czy jakiś nie wiadomo jak wyrafinowany komiks z głębokim przekazem, ale po prostu dzieło rzemiosła na dobrym poziomie. Tytuł skierowany w stronę młodzieżowego odbiorcy, akcji pełno, wyzywająco ubranych i wyginających się panien takoż (dosyć często Lee rysuje całkowicie nagie postacie oczywiście bez pokazywania "newralgicznych" fragmentów ciała, ale mimo wszystko dzisiaj rzadko się to spotyka w mainstreamie), tekstu jak to wtedy więcej niż w dzisiejszych komiksach. Mimo to mi czytało się naprawdę przyjemnie i mam wrażenie że dzisiejszemu czytelnikowi zwłaszcza takiemu co nie ma alergii na słowo pisane też powinno się spodobać, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że w stosunku do takich paździerzy w stylu lemire'owego Extraordinary, wypada niemalże wybitnie. Claremont to naprawdę gość, który przez długi, długi czas utrzymał dobrą formę pisarską, bardzo fajnie wypada duet Wolvie-Jubilee (kurde zupełnie zapomniałem że istniała taka postać a bardzo ją lubiłem) z najzupełniej stereotypowym związkiem tatusia chroniącego kochaną, rozwydrzoną i pyskatą "córeczkę" i tej właśnie córeczki zazdrosnej zwłaszcza w stosunku do innych kobiet o swojego "tatusia", czy całkowicie naturalny pojedynek Logana z Gambitem o tytuł najbardziej samotnego wilka w stadzie (kurde  o Gambicie też zupełnie zapomniałem, król lat 90-tych jedna z najbardziej popularnych wtedy komiksowych postaci, która wydawało się wtedy na stałe wejdzie do żelaznego kanonu podczas gdy gość zupełnie zniknął z radarów). Do tego typowy sentymentalna pułapka w postaci kolejnych nieco zakurzonych już bohaterów typu Longshot (ktoś go jeszcze kojarzy z wyjątkiem fanów filmu Deadpool a nawet czy oni go skojarzą z tym z TM-Semic?), Lila Chaney czy członkowie Generation X, ale pisane to na ten sposób że jak wspomniałem wcześniej, nowy czytelnik jeżeli tylko zda sobie sprawę że dostanie akcyjniaka z wielkimi spluwami to też nie powinien być rozczarowany. Z dodatkowych ciekawostek, tuż po zamknięciu tomu kolejnymi zeszytami serii są te zawarte w Superbohaterach Marvela z Profesorem X czyli Muir Island Saga (do której zresztą już pierwsze wątki znajdziemy i w tym tomie) więc w jakiś tam sposób można to sobie dokompletować chociaż i tak będzie brakować nam wspomnianej serii X-Men Jima Lee (też wydawanej przez Tm-Semic) bo ona dzieliła się pobocznymi wątkami z Uncanny. Co jeszcze? Od tamtych czasów tak naprawdę w X-Men nie wymyślono specjalnie dużo nowego i cały czas mieli się te same motywy, byłem zaskoczony jak bardzo to jest podobne do tego co wydaje się teraz. No i kurcze wydanie całego Claremonta chociaż to mało prawdopodobne to byłaby wielka sprawa aż się zastanawiam czy nie cieszyłbym się bardziej niż z epików Spidera (może i nie ale napewno byłbym szczęśliwy). Ocena 7/10.

  'Classic Zagor - tomy 1-3" - Guido Nolitta, Gallieno Ferri. Reprint jakoby słynnego pulpowego włoskiego komiksu stworzonego w latach 60-tch, jakoby bo starym Włochem nie jestem więc nie mam pojęcia czy to prawda, a sprawdzać tego mi się nie chciało. W każdym razie do czynienia znowu z jakoby (znowu) przygodowo-awanturniczym westernem, chociaż ja osobiście co do przynależności komiksu do tego gatunku mam pewne wątpliwości, ot choćby z racji tego, że w sumie tego nie określono ram czasowych akcji, ale jak bym tak miał strzelać to powiedziałbym że to raczej początek XIX wieku więc wcześniej niż standard umieszczania akcji właściwej dla gatunku na dodatek fabuła nie dzieje się na Dzikim Zachodzie a po całkowicie przeciwnej stronie kontynentu. W każdym razie tu akurat zgodnie ze standardami mamy do czynienia z Indianami (najczęściej złymi), żołnierzami (najczęściej dobrymi), traperami (tu już różnie) oraz osadnikami (zawsze potrzebują pomocy). No i oczywiście z samym Zagorem tajemniczym bohaterem (żadnego originu nie uświadczymy) mieszkającym w pustelni lesie znanym wśród wszystkich mieszkańców okolicznych terenów, który nikomu w potrzebie pomocy nie odmówi. Zagor to awanturnik pochodzenia całkowicie europejskiego a jego dziwaczne imię jest skróconym pseudonimem Za-Gor-cośtam-cośtam nadanym mu przez miejscowych Indian i oznaczającym "Ducha z toporem", ponieważ to właśnie krzemienny toporek jest jego ulubioną bronią, chociaż równie dobrze młóci pięściami a i zacofany nie jest na tyle żeby nie wiedzieć że jeden celny strzał bywa więcej warty niż dziesięć celnych ciosów toporkiem. Zagora będzie wspomagał świeżo poznany przyjaciel Don Cico Felipe Cayetano itd itd mały meksykański grubasek o wyglądzie i charakterze solidnie zerżniętym z sierżanta Garcii znanego z Zorro. Cico stanowi element komediowy dla całej serii, ale pomimo co chwila okazywanego tchórzostwa, obżarstwa, cwaniactwa i skłonnościom do bezustannych kłamstw oraz narzekania na dosłownie wszystko, na swój nieporadny sposób bywa przydatny a i trzeba mu przyznać, że nie zostawi przyjaciół w potrzebie więc postać to również pozytywna. Fabuły czy raczej fabuł opisywać sensu żadnego nie ma, ale mnie osobiście zaskoczyło to, że same w sobie są właśnie raczej sensowne. Owszem wiadomo, że to historyjki z gatunku "zabili go i uciekł", ale autor stara się im nadać chociażby pozory realności jak się można bić to się bohaterowie biją, jak wrogów kupa i Hercules dupa to stosują różne fortele, całość jest klarowna a postacie mają swoje własne najzupełniej jasne motywy. Akcji jest sporo, ale obydwaj panowie zadbali o to aby nie zmienić całości w bezmyślną nawalankę, więc chwile na odetchnięcie też się znajdą. Na dodatek zadbali o to aby nie zanudzić czytelnika i urozmaicić nieco akcję, bohaterowie a to chwytają bandytów, a to zakradają się do obozowiska Indian aby odstrzelić złego wodza, a to uciekają przed jakimiś napastnikami a to skarbu szukają albo zdrajcy w szeregach osadników itp itd. Pod względem rysunków jest całkiem przyzwoicie, Ferriemu pod względem warsztatu nie można wiele zarzucić, postacie są proporcjonalne rysowane raczej w sposób realistyczny bez błędów anatomicznych, problemów z perspektywą wielkich nie uświadczymy, wadą jest pewien brak dynamizmu w scenach akcji (chociaż zdarzają się i całkiem sprawnie narysowane) ale to raczej każdy kto miał do czynienia z komiksami sprzed 60 lat powinien być tego faktu świadomy. Czepić się też można by było pewnej anachroniczności naprzykład w przypadku karabinów Winchester, których używa amerykańska armia a które powstały z pewnością długo po czasie w którym teoretycznie dzieje się akcja komiksu, ale i to z racji pewnej umowności świata przedstawionego raczej nie przeszkadza. Dziwi nieco sposób poruszania się Zagora, który pragnąć skrócić sobie drogę najczęściej skacze na jakichś lianach pomiędzy drzewami niczym Tarzan, tak przyglądając się nazwom plemion dzieje się gdzieś w okolicach stanów Nowy Jork i Pensylwania więc o roślinności mocno zbliżonej do naszej, może leśnikiem nie jestem ale zdarza mi się odwiedzać takie miejsca i nigdy mi w oko jakieś takie pnącza rosnące wszędzie w oko nie wpadły. W przeciwieństwie do oryginału (znowu podobno) komiks jest pokolorowany, wygląda to w porządku zwłaszcza biorąc pod uwagę, że użyty papier offsetowy ma tendencje do ukrywania sztuczności komputerowo nałożonych kolorów. Będę szczery, zaskoczony jestem bo nie tego się spodziewałem, ale bawiłem się przy lekturze całkiem nieźle. Fabuła jak już wcześniej wspomniałem jest w sumie sensowna, tekstu jak to w ramotkach sporo, ale autor raczej nie powtarza tego co widać na rysunku i czyta się to płynnie i nie przemawia przeze mnie w tym momencie sentymentalizm chociaż lubię stare komiksy, za młody jestem trochę aby być jakimś wielkim fanem westernu (chowałem się już na anty-) tak samo jakby być jakimś maniakiem powieści Coopera, Maya czy Londona (chociaż najważniejsze w dzieciństwie przeczytałem) do których Zagorowi całkiem blisko, a mimo to ich staroszkolny urok na mnie zadziałał. Wydaje się, że ta seria jest dobrym wyborem do zapoznania młodocianego czytelnika z "dorosłym" komiksem. Zagor nie jest szczególnie krwiożerczym bohaterem i większość swoich wrogów stara się oszczędzić co najwyżej ich ogłuszając, jednocześnie gdy wymaga sytuacja nie waha się położyć kogoś trupem i długo nad nim nie płacze (właściwie wcale). Znajdzie się też tutaj kilka całkiem ponurych i dosyć drastycznych scen, chociaż rysownik zadbał o to aby raczej oszczędzić nadmiernej brutalności tym niemniej komiks pomimo swojego wybitnie rozrywkowego charakteru potrafi od czasu do czasu jak ciężkie i okrutne potrafiło być życie na pograniczu. Czas teraz na nieco gorzkich żali, pierwsze to sposób wydania, jeżeli chodzi o jakość druku nie mam nic do zarzucenia kadry wyglądają naprawdę porządnie z kolorami wszystko w porządku a i tłumaczenie wydaje się dobrze zrobione (przy ani jednym dymku nie zastanawiałem się o co chodzi, a nie jest to niestety standard na naszym rynku), za to sam tomik wygląda nieco ubogo, okładka z tekturki która wróciła mnie do lat 90-tych, mikry niemalże kieszonkowy format i objętość osiemdziesięciu kilku stron we wszystkich trzech przypadkach. Z początku działalności Tore cieszyłem się z tanio wydawanej europejskiej pulpy, tyle że patrząc się tak teraz to Zagor wcale a wcale tanio nie wychodzi i to nie tylko w stosunku do konkurencji, ale i do pozostałych tytułów wydawnictwa. Do tego jeszcze autorzy zadbali o to aby wierni czytelnicy kupowali tomiki regularnie także każda historyjka kończy się w kolejnym tomie co oznacza, że po przeczytaniu trzech tomów zostaniemy z otwartą nowelką i to na dodatek o tyle ciekawą, że najbardziej odjechaną ze wszystkich wcześniej zaproponowanych z hipnotyzerem ubranym niczym superłotr z komiksów DC z lat 50-tych no i przede wszystkim ślicznotką do uratowania (której wcześniej o dziwo brakowało) w postaci kuzynki znajomego kapitana. To, że zostanie uratowana jest oczywiste, natomiast pytanie czy Zagor będzie musiał się zadowolić poczuciem spełnienia dobrego uczynku czy może wdzięczność panny Normy będzie nieco bardziej wymierna (oczywiście obydwoje wpadają sobie wcześniej w oko)? Nie będę nikomu wciskał, że to jakiś fantastyczny komiks jest, ale ja jestem w sumie przyjemnie zaskoczony i bardziej zadowolony niż w przypadku paru klasycznych komiksów o wiele bardziej znanych twórców wydanych już na naszym rynku. Ocena 6+/10.


3. Najgorszy przeczytany:

  "Batman - tomy 9-12" - Tom King i inni. Kompletna zapaść, King po zakończeniu historii romansu Seliny z Brucem nie miał chyba zielonego pojęcia co ma z tematem zrobić dalej, więc wymyślił Bane'a. No więc okazuje, że od samego początku od pierwszej strony za wszystko odpowiadał Bane (ale nie sam), wszystko zaplanował, wszystko przewidział, wszystkich obserwował. A po co to wszystko? No oczywiście aby złamać Batmana (ehhhhhh) więc dostajemy Knightfall 2. Ja tego nie kupuję, po chaosie który ogarnął serię po "ślubie" widać że autor stracił jakikolwiek zapał i przede wszystkim pomysł na to co dalej do tego stopnia, że wspomagać muszą go koledzy po fachu. Tomy 9 "Drapieżne Ptaki" i 10 "Koszmary" (zeszyt z Pygiem to naprawdę koszmar) to kompletne zapychacze w których albo piszą inni autorzy (niektóre nowelki są całkiem przyzwoite), albo King przepisuje komiksy które sam napisał chwilę wcześniej jakby nikt nie pamiętał, że to samo było już sześć zeszytów wcześniej. Tom 11 "Upadek" to wstęp do wielkiego finału w którym również znajdziemy garść całkowicie oderwanych od głównej linii fabularnej przygód Człowieka Nietoperza (wyróżnia się ta narysowana przez Eduardo Risso ze historyjką napisaną pod wpływem wrażeń z filmu "Piła"). No i nareszcie tom 12 ostatni z przedwcześnie zakończonego runu, "Miasto Bane'a" co dosyć interesujące czytało mi się go całkiem fajne, nie wiem może z Kinga w końcu zeszło ciśnienie jak dowiedział się że dostaje kopa? Jeżeli przyzwyczaimy się do faktu, że cała ta chwiejna scenariuszowa konstrukcja będzie opierać się na łysym koczkodanie prosto z lat 90-tych tym razem w towarzystwie kolegi (Przypinki nie czytałem więc po-flashpointowa postać była dla mnie pewnym zaskoczeniem), to sam komiks jest w mojej opinii całkiem niezły. Oczywiście King nie byłby Kingiem gdyby nie dorzucił od siebie pompatycznych dialogów, "hardcore'owych" scen no i żeby nie było jakoś strasznie oryginalnie użył motywu znanego chociażby z No Man's Land (co jest średnio sensowne). Na dodatek niespecjalnie rozumiem dlaczego autor nie może przyzwyczaić się do koncepcji liniowości czasu, ilość retrospekcji jest przytłaczająca, akcja skacze co 3 strony raz do przodu raz do tyłu i po jakimś czasie mamy kłopoty ze stwierdzeniem czy to co akurat czytamy dzieje się "teraz", czy za trzy dni, czy też tydzień temu. Kolejną interesującą rzeczą jest to, że King najwyraźniej nie żyje w jakimś zawieszeniu i czytał widocznie komentarze tyczące się jego pisaniny bo wyraźnie na koniec próbuje odkręcić kilka głupot które pisał wcześniej co wychodzi mu równie wdzięcznie co paniczne retcony w "Skywalker Odrodzenie", ale plusik za chociażby próby. Tak samo jak za zakończenie, znając twórczość tego pana spodziewałem się zakończenia typu "powiesił się w kiblu na batpasie a ona wylądowała na ulicy wypinając tyłek za lufkę cracku" a tu proszę nowe otwarcie z optymistycznym akcentem, no i brawa za bardzo dobry ostatni annual. Rysunki tak jak wcześniej rewelacja, dla każdego coś miłego w kwestii stylu a każdy wygląda conajmniej dobrze, kiedyś się zastanawiałem jakby wyglądał Batman rysowany przez Romitę Jr. i mam odpowiedź i Romita i Batman pasują do siebie. Tak na zakończenie, cały staż Kinga w sztandarowym tytule DC, oceniam słabo oczekiwania z pewnością były dużo większe, tym niemniej nie jest on aż tak strasznie zły jak niektórzy go przedstawiają. King miał jakąś tam swoją wizję Batmana (chociaż dla mnie niespecjalnie trafioną) i wiedział co chciałby o nim powiedzieć a całość ma swoje mocne strony (dialogi lub wewnętrzne monologi - jako że to King to głównie te dramatyczne), kilka świetnych zeszytów czy kilka całkiem niezłych pomysłów, ale całość ginie przygnieciona nic nie wnoszącymi zapychaczami, wątkami może i ciekawymi ale ze trzy razy przeciągniętymi i chaotycznym prowadzeniem akcji. Wielka szkoda jak tak poskrobać trochę paznokciem to gdzieś tam widać przebłyski świetnego runu, ale to tylko przebłyski, może gdyby to od początku było planowane na 40-50 zeszytów? Nie są to najsłabsze komiksy jakie przeczytałem w tym miesiącu, ale inaczej musiałbym go umieścić w dziale poniżej a słabowity poziom nie jest zaskakujący. Ocena 5/10.


4.Zaskoczenie na minus

  "Jessica Jones:Puls" - Brian Michael Bendis, Mark Bagley i inni. Wielki powrót Bendisa do jednego ze swoich pierwszych wielkich sukcesów czyli druga solowa seria o przygodach "złotoustej" pani detektyw. Co dosyć znamienne cały czas miałem wrażenie, że sam komiks powstał bardziej pod naciskiem wydawnictwa niż z rzeczywistej chęci napisania kontynuacji przez autora. Wskazywać na to może naprzykład zajmująca 1/3 tomu pierwsza i w/g mnie najlepsza historia opowiadająca o traktującym o superbohaterach dodatku do "Daily Bugle" występującym pod nazwą "Puls" do którego Jessica została zatrudniona jako konsultantka. Jessica, która jest tu zdecydowanie drugoplanową postacią a głównym bohaterem staje się Ben Urich (ba nawet Spider-Man częściej się pokazuje niż tytułowa bohaterka, zresztą cały komiks raczej wygląda na coś, czego tytuł zaczyna się od Amazing), prowadzący śledztwo w sprawie zamordowanej dziennikarki Bugle. Samo opowiadanie jest dosyć ważne dla całego timline-u Marvela bo w nim wychodzi na jaw że Norman Osborn jest Green Goblinem. Druga najobszerniejsza część to spin-off Tajnej Wojny wydanej swego czasu na łamach WKKM, bez przeczytania której czytelnik może się czuć nieco zagubiony naprzykład zastanawiając się dlaczego Wolverine płacze (:D). Czyta się to w miarę przyzwoicie, natomiast przeszkadza pewna chaotyczność scenariusza, będąca w zaawansowanej ciąży Jessica szwenda się to tu to tam po losowych lokacjach prosząc losowe osoby o pomoc w poszukiwaniu zaginionego Luke Cage'a i wpadając w losowe kłopoty, co interesujące poprzedni story-arc prawdopodobnie spotkał się z sympatią czytelników więc Bendis wykorzystał ten sam patent i drugim bohaterem tej opowieści uczynił ponownie niezłomnego dziennikarza, który poszukuje tym razem pewnego kuriozalnego superherosa będącego jakoby niegdyś członkiem Avengers niestety zwłaszcza z powodu zbyt szybkiego zakończenia nie wypada to zbyt dobrze. Ostatni najkrótszy ze ślubem i rozwleczoną bijatyką z niewiadomo kim, zdecydowanie najsłabszy. Za oprawę pierwszej części odpowiada Mark Bagley tyle razy już wspominałem że nie trawię tych jego baniastych głów, mangowych oczu, kartoflowatych nosów, romboidalnych stóp, klonowanych twarzy które równie dobrze mogą mieć 16 co i 60 lat i wielu, wielu innych rzeczy że nie wypada powtarzać tego kolejny raz a o ile jego rysunki działały w pierwszej serii na zasadzie rozróżnienia wspomnień od teraźniejszości tak tutaj do kryminalnej treści pasują raczej średnio. Tym niemniej pochwalę faceta za jeden świetny pomysł, otóż Green Goblin posiada złoty kolczyk w uchu, no przecież to oczywista oczywistość że gobliny noszą kolczyki a ześwirowany Norman będzie chciał czadowo wyglądać, lubię takie detale (oczywiście tego, że Bagley raz rysuje ten kolczyk raz nie wspominać nie muszę). W drugiej części po dwa zeszyty dostają Michael Gaydos, Michael Lark i Brent Anderson, dwaj pierwsi znani są na naszym rynku i bardzo dobrze odnajdują się w kryminalnych historiach, trzeci stylem pasuje do kolegów natomiast te okropne facjaty w jego wykonaniu przypominają koszmary przy oglądaniu bohomazów Bretta Blevinsa. Za ostatni annual odpowiada Oliver Coipel i infantylne rysunki w jego wykonaniu pasują idealnie do infantylnej treści czyli podsumowując jest słabo.  Cóż komiks nie jest zły sam w sobie, co prawda może przeszkadzać fakt iż ta Jessica nie jest Jessicą z serii Alias, ale zmianę charakteru i nastrojów naciągając możemy złożyć na karb ciąży oraz z zmianę stanu cywilnego. Więc w sumie może to może nawet i lepiej, że bohaterka przeszła pewien rozwój osobisty? Nie, nie jestem przekonany szczerze mówiąc co do tego, charakterną bohaterkę zamieniono na jakąś taką nieco bezwolną kukłę, biernie czekającą na to co zaproponuje jej otoczenie. Wzorem poprzedniej serii, dalej trudno stwierdzić co wogóle miałoby ją łączyć z Lukiem Cagem ale to w pewien sposób konsekwencja tego, że to nowa postać identycznie również jak we w/w serii dostaniemy kilka stron wspomnień które coś tam nam dopowiedzą o tej dwójce i w sumie nawet fajnie wypadają, ale trudno się nie zorientować że ogólnie rzecz biorąc oni nie mają ze sobą nic wspólnego. Nie do końca też tytułowi przysłużyło się usunięcie go z imprintu MAX, sama historia może i ma raczej poważną wymowę, seksu i tak właściwie nie było więc tego nie brakuje, ale mimo wszystko brakuje nieco tych wulgarnych dialogów chociaż same w sobie to nie one czyniły komiks "dorosłym". Wiąże się to również z silniejszym go powiązaniem z głównym uniwersum Marvela co raczej niekoniecznie było potrzebne, no i nie zapominajmy cały czas, że komiks jest lepszy kiedy nie pojawia się w nim Jessica. W każdym bądź razie, można narzekać że kontynuacja z pewnością nie jest tak dobra jak pierwowzór, ale to i tak cały czas lektura powyżej przeciętnej. Dla fanów postaci polecam, dla niefanów można próbować (zwłaszcza jak lubisz Spider-Mana) w sumie to tylko jeden tom. Ocena 6/10.


 "Goliat" - Tom Gauld. Odwrócona wersja znanej raczej wszystkim historii o Dawidzie i Goliacie w której bohaterem będzie zgodnie z pierwszy wyrazem tego zdania Goliat. Wbrew biblijnej opowieści filistyński olbrzym nie jest tutaj straszliwym wojownikiem, tylko ciamajdowatym raczej niespecjalnie odważnym a krwiożerczym wcale kompanijnym pisarzem, który z racji swego olbrzymiego wzrostu został wybrany do zastraszania Izraelitów. Czas spędza na wpatrywaniu się w raczej nudny pejzaż, okazjonalnych wizytacjach przełożonego a także rozmowach ze swoim obecnym wyłącznie za dnia młodocianym giermkiem oraz wykrzykiwaniu wyzwania, które najwyraźniej pozostanie bez odpowiedzi. Do pewnego czasu oczywiście. Rysunki jak to u Gaulda, proste, schematyczne postacie rysowane bez ust, paleta barw składająca się z trzech wyglądających raczej smętnie kolorów (biel, czerń, brąz), krajobrazy które przez swoją małą zmienność sugestywnie oddają nastrój beznadziei oraz akcentują upływ czasu, na pozór równie proste jak postacie, składające się jednak z bardzo wielu kresek, które zapewne potrzebowały sporo pracy i z pewnością świetnego czucia jak to na kadrach rozplanować. Nie jestem jakimś wielkim fanem tego typu artystycznej ekspresji, ale tomik wygląda znakomicie. Problem w tym, że na mnie on specjalnie nie podziałał i właściwie ciężko mi powiedzieć co autor miał na myśli go pisząc, raczej można odrzucić zwykłą chęć przewrotnego spojrzenia na starą opowieść, ten patent jest zbyt ograny. Napewno jest to satyra na armię, która najwyraźniej na każdej szerokości geograficznej jest taka sama. Może coś na temat samej wojny? Nuda, czekanie i jej bezsens są jej atrybutami często przedstawianymi przez opisujących, ale Gauld to chyba na żadnej wojnie nie był, więc do mnie to średnio przemawia (chociaż trzeba przyznać, że to iż na kadrach niewiele się dzieje a przecież cały czas czekamy na koniec w którym wiemy co nastąpi to bardzo dobrze przemyślana sztuczka). Gdzieś tam się natknąłem na pomysły, że to studium samotności, ale nie wydaje mi się to trafne, Goliat od samego początku sprawia wrażenie samotnika i nie wydaje mi się aby mu to przeszkadzało. Jestem wielkim fanem Mooncopa, ale nie wiem może przez swoją uniwersalność bardziej mi on przypadł do gustu, ten Goliat jakoś niespecjalnie mnie poruszył. To dosyć zabawne, ale kończąc ten tekst przypomniały mi się ostatnie strony komiksu w którym w kierunku bohatera zbliża się Dawid recytujący a la modlitwę (na każdym kadrze jest coraz bliżej) przez co kojarzący się z jakimś fanatykiem i może o to chodziło autorowi? Chciał powiedzieć, że sama siła i przewaga technologiczna bez woli walki nie poradzą sobie z przeciwnikiem dużo słabszym, ale zdesperowanym i przekonanym o swojej racji? Może to jakaś forma wypowiedzi na temat wojny z terroryzmem? Ze względu na ten świeży pomysł, naciągam ocenę o pół punktu dobrze jeżeli można sobie coś czasami pointerpretować. Ocena 6/10.


Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #459 dnia: Pt, 22 Lipiec 2022, 16:05:14 »

  "Mrok w Różu" - Tony Sandoval. Mój pierwszy komiks autora w sumie mocno znanego zdaje się i posiadającego swój własny na pierwszy rzut oka rozpoznawalny styl z którym jakoś dotychczas mi było nie po drodze (autorem nie stylem, bo te rysunki które widziałem nawet mi się podobały). Zachęciła mnie do zakupu w sumie tematyka erotyczna, bo lubię komiks tego gatunku oczywiście w postaci ludków wyglądających niczym postacie z jakiegoś filmu Pixara ciężko mówić o jakiejś burzącej krew w żyłach erotyce, tym niemniej ciekawy byłem jak taka stylistyka sprawdzi się w zderzeniu z tematem. Pomimo tego, że z wyjątkiem przykładowych grafik nigdy wcześniej nie miałem do czynienia z Sandovalem, skłamałbym gdybym powiedział, że kompletnie nie wiedziałem czego się spodziewać wystarczyło przeczytać tytuł, aby móc się spodziewać zarzucenia tanimi alegoriami i analogiami i właśnie to dostałem. Bohaterami komiksu będą Gloria młoda dziewczyna spędzająca nadmorskie wakacje wraz z najlepszą przyjaciółką oraz pryszczaty młodzieniec Virginio (nie trzeba dodawać że strasznie napalony na obydwie dziewczyny), który wraz z rodziną również przyjechał na wakacje. Ta dwójka będzie na przemian narratorami całej historii, chociaż słowo historia to z mojej strony pewne nadużycie. Komiks na dobrą sprawę nie posiada żadnej konkretnej fabuły, to raczej zbiór scenek rodzajowych czasami kompletnie surrealistycznych a czasami całkowicie przyziemnych, następujących po sobie w sposób liniowy. Z której strony by nie patrzeć napewno najmocniejszą stronę tego albumu stanowią rysunki, spodziewałem się że będzie ładnie lecz nie że aż tak ładnie. Śliczne pastelowe kolory, naprawdę subtelny styl rysowania postaci (raczej pań), bardzo ładne pomimo że niespecjalnie szczegółowe pejzaże (Sandoval ma zdecydowanie dobre oko do kompozycji) i fantastyczny obraz zachmurzonego bądź wręcz burzowego nieba. Tak pod względem grafiki naprawdę jest co popodziwiać, no właśnie gorzej z resztą. Cały komiks to w większości tak naprawdę zbiorek wszelkiego rodzaju metafor, hiperbol, przenośni, epitetów, synekdoch, personifikacji i wszelkich innych środków stylistycznych które najczęściej mylimy między sobą a wszystkie one tyczące rozbudzającej się młodocianej seksualności. Większość jest dosyć oczywista choć znajdą się i takie które są przynajmniej dla mnie dosyć niejasne - a jak nie wiadomo o co chodzi to wiadomo o co chodzi (jedno z najlepszych powiedzeń jak naprawdę nie wiemy o co chodzi a nie chcemy wyjść na głupka), za to zdecydowana większość jest raczej banalna. Jeżeli kogoś interesują opowieści o dojrzewaniu przekazywane za pomocą taniej symboliki obfitującej w porno sceny z demonami, wężami, jakimiś śluzowatymi cosiami i penisami wyrastającym prosto z pochew to powinien być zadowolony reszta chyba niekoniecznie. Co mi się podobało to napewno fajny letni klimat pod koniec przechodzący w obraz nadciągającej gdzieś tam w oddali jesieni. Jeżeli ktoś w tym znajdzie jednak jakieś watki fabularne, to uspokajam żaden nie znajdzie rozwiązania. Tak sobie przemyślałem sprawę i zostawię album na półce, graficznie wygląda to naprawdę bardzo przyjemnie i wypadałoby mieć chociaż jeden komiks tak znanego artysty, natomiast kolejne komiksy Tony Sandovala raczej sobie odpuszczę, wyraźnie nie nadajemy na tych samych falach. Ocena -6/10.

  "Pawełek Pinokio" - Lucas Varela. W teorii ten komiks powinien mi znakomicie siąść, może zabawa w odwracanie sensu znanych dzieł nie jest najoryginalniejsza, ale pomysł aby drewniany chłopczyk po przebyciu drogi znanej z powieści Collodiego nie nauczył się niczego i nie zmienił w prawdziwego chłopca tylko pozostał dziesięć razy bardziej zdeprawowanym drewniakiem (to nie do końca prawda, w zakończeniu dowiemy się, że to nie ten sam Pinokio) który ląduje w końcu w dantejskim piekle ma swój urok. Z pewnością gwiazdą komiksu jest sam bohater. Zdegenerowany, narcystyczny cynik z wiecznie znudzoną miną gościa na którym nic i nikt nie robi wrażenia, którego jedynym celem wcześniej było dogadzanie swojemu hedonizmowi a później ucieczka z piekła będąca tak naprawdę ucieczką przed wielką piekielną nudą, który nie rokuje (zresztą ani przez chwilę o tym nie myśli) żadnej nadziei na poprawę wydaje się strzałem w dziesiątkę. I tym strzałem faktycznie jest, problem w tym że komiks ma niewiele więcej do zaoferowania. Do tego niewiele więcej z pewnością można zaliczyć rysunki, które wyglądają po prostu świetnie, takie trochę w stylu starych filmów animowanych lub klasycznych komiksów ze swoją wyraźną, prostą i zdecydowaną kreską oraz czytelnymi kolorami pozbawionymi przejść tonalnych. Całość utrzymana w czerwono-brązowej konwencji a Varela naprawdę nieźle potrafi oddać dynamizm sytuacji. Dosyć zaskakująca była dla mnie wizja samego piekła, bo to z wyjątkiem pewnych uwspółcześnień oczywiście wizja dosyć klasyczna rodem właśnie z poematu Dantego Alighieri czy obrazu Hieronymusa Boscha, uwagę również zwracają bardzo fajne projekty demonów i innych piekielnych kreatur. W moim przypadku problemem tego komiksu było to, że szczerze mówiąc mnie znudził. Fabuły raczej nie istnieją, to jest po prostu ciąg gagów i perypetii które przydarzają się Pawełkowi podczas kolejnych ucieczek z miejsca wiecznej kaźni, tyle że wątki przygodowe nie są specjalnie interesujące (fajny jest ten z grecką kapłanką) a gagi widocznie nie wpasowały się w moje poczucie humoru. Raz czy dwa zdarzyło mi się parsknąć śmiechem, ale jak na sto stron komiksu to niespecjalnie wiele, komiks chyba sobie najlepiej radził w przypadku początku i zakończenia gdzie były umieszczone króciutkie czasami jednoobrazkowe żarty oderwane od głównej części. Sporo znajdziemy tutaj intertkestualnej zabawy, ale mnie szczerze mówiąc już dawno przestało bawić takie szukanie nawiązań poukrywanych tylko po to, aby można było je odnaleźć. Zmarnowany potencjał, dobry pomysł wyjściowy i świetne rysunki to jednak zbyt mało. Ocena 5/10.

  "DCeased - Nieumarli w świecie DC" - Tom Taylor i inni. Marvel dostał swoją zombieapokalipsę i to pisaną przez samego Kirkmana, która swego czasu była dosyć popularna więc DC uznało, że i ono może spróbuje nieco miodku z pasieki uszczknąć po czym wystawiło do zadania całkiem uznanego scenarzystę. Co do poziomu domniemanej cudowności Taylora nie powinienem się wypowiadać bo dotychczas miałem z nim do czynienia jedynie przy okazji serii All-New Wolverine która była w sumie całkiem dobra, ale którą odpuściłem po dwóch tomach bo nie była aż tak dobra, abym miał kupować komiksy o postaciach, które miałem gdzieś, tyle że tak przyrównując ją z tym komiksem mógłbym powiedzieć "plotki wydają się mocno przesadzone". Akcja zaczyna się od wysokiego C, Darkseid porywa Cyborga i łączy w nim Równanie Antyżycia wraz z jakąś robotyczną postacią którą nazywa Śmiercią co okazuje się niezbyt dobrym pomysłem bo to właśnie największy wróg Ligi Sprawiedliwości padnie wraz z całym Apokalips jako pierwsza ofiara wirusa niestety chwilę przed zniszczeniem planety Desaad zdąży w panice odesłać zarażonego wirusem Cyborga, który natychmiast roześle go po całym świecie. Roześle go przez internet, albowiem jest to niezwykle sprytny technoorganiczny wirus atakujący poprzez sieć (ale poprzez tv analogową już nie, chociaż przez cyfrową tak) a żeby ułatwić autorowi zadanie bo przecież nie wszyscy muszą akurat siedzieć na wirtualnej polsce to również rozsiewa się tradycyjnie przez ugryzienie. Czy ma to sens? No wiadomo, że nie ma, ogólnie cały początek uznałem za pokręcony, raczej niejasny i jakby nie patrzeć niezbyt mądry, ale nic to powiedziałem do siebie, dalej musi być lepiej. No to mamy atakujące wszystko i wszystkich fale raczej sztampowych zombiaków na całym świecie, jedynym fajnym pomysłem przy ich projektowaniu jest to, że wirus jest tak przerażający, że zarażani nim zanim w pełni się przemienią próbują go sobie wyrwać z własnej głowy, toteż wszyscy mają w tych okolicach obrażenia. No w każdym razie wcześniej czy później (wcześniej bo akcja pędzi tutaj jak szalona) wirus przeniesie się też na superbohaterów. Tutaj mam dobrą wiadomość dla czytelników, którzy uważają że w DC jest zbyt dużo Batmana, padnie on jako jeden z pierwszych wraz z (prawie) całą resztą Batrodziny, zła dla jego wielbicieli ciężko mi sobie wyobrazić śmierć Batmana napisaną w sposób na który bym był bardziej obojętny (ale to właściwie problem większości tego komiksu). Dalej dostaniemy całą kupę rodzajowych scenek jak to superbohaterowie sobie radzą bądź nie z zarazą i dopiero pod koniec przeskoczymy do kolejnego węzła fabularnego w którym ocalałe resztki ludzkości zaczną budować kosmiczne statki, aby uciec z planety. Za oprawę graficzną odpowiada w głównej mierze Trevor Hairsine (czasami na kilka stron wskakują inni rysownicy, ale właściwie żaden z wyjątkiem znanego z "Transmetropolitan" Daricka Robertsona się nie wyróżnia), który wykonał przyzwoitą rzemieślniczą robotę, przyzwoitą na poziomie standardowego superbohaterskiego eventu, ale sam komiks aż prosił się o coś bardziej charakterystycznego, mamy pokazane bardzo fajne okładki wykonane przez Mattinę, może coś w ten deseń? Jest kilka udanych kadrów, zwłaszcza w przypadku tych bardziej majestatycznych rozmiarów, ale i te bywają popsute przez dziwne pomysły autor (naprzykład bardzo fajny splash page ukazujący walkę bohaterów z tą nie wiem jak się nazywającą kobietą gigantem poprzecinany nie wiadomo po co drobnymi kadrami). Ogólnie wrażenia raczej pozytywne, ale o żadnym efekcie "Łał" nie ma mowy. Największym problemem tego komiksu jest to, że Taylor nie miał zamiaru zabawić się z tematem na chociażby na poziomie Kirkmana i jego "Marvel Zombies" tylko postanowił podejść do pracy na poważnie i na klasycznie. No i nie było by w tym nic złego, gdyby udało mu się z tego sklecić dobrą i sensowną historię, tyle że mu się ta sztuka nie udała. Scenariusz jest strasznie chaotyczny, Taylor postawił na przedstawienie losów zbyt dużej ilości postaci przez co co chwilę przeskakujemy do innego bohatera co i tak nie ukrywa, że treści w tej historii jest niewiele a sytuacji nie poprawia fakt umieszczenia w tomie jakiegoś pobocznego zeszytu, który dokłada kolejne postacie których wpływ na resztę jest żaden a ich wątki prowadzą do niewiadomokąd, ale raczej do innego komiksu. Sami bohaterowie zachowują się jak idioci do kwadratu, zarażony Superman zamiast wymyśleć jak najszybciej sposób na samobójstwo (zresztą chyba powinien wcześniej pomyśleć o tym tak na zdrowy rozum) leci w sam środek ostatniej ludzkiej kolonii aby pościskać się jeszcze z Lois i Jonem no bo przecież wcale im nie zagraża i wie doskonale ile czasu mu zostało. Cyborg w trakcie pojedynku z jednym z najgroźniejszych nieumarłych po odkryciu tajemnicy ważącej na losach całego świata, nie ucieka czy tam nie zawiadamia kogokolwiek tylko wykonuje jakiś dziwny monolog w stronę Księżyca i czeka aż mu urwą głowę. Oliver Queen rzuca na prawo i lewo jakimiś sucharami, które pasują do całości jak pięść do oka. A co najlepsze na sam koniec ni z gruszki ni z pietruszki okazuje się, że zombiaki są inteligentne, potrafią mówić co mocno przypomina pewną dosyć hmmm...specyficzną powieść Stephena Kinga zresztą sam wirus z ekranika też jest przecież stamtąd wyjęty. O dziwnym występie Harley Quinn i Poison Ivy nie powinienem już wspominać. Nie to, że nie ma tu pozytywnych rzeczy, jakby nie patrzeć jest porządnie pisany Superman, dobry występ chociaż z trzeciego rzędu Lexa Luthora tak samo jak Jona i Damiana, Dinah Lance jako nowy Green Lantern, czy świetna (chociaż zmarnowana) scena zniszczenia Metropolis, tyle że jest tu tego naprawdę niewiele. Taylor posklejał ileś tam pomysłów które mu przyszły do głowy i wydawały się fajne i wyszło mu takie właśnie niewiadomo co po lekturze czego byłem absolutnie obojętny chociaż na plus zaliczę też, że czytało się to w miarę sprawnie i w sumie skończyło się w na tyle dobrym momencie że nie zdążyłem się kompletnie znudzić. Jak ktoś szuka krwistej historyjki z superbohaterami, którym odrywane są głowy do lektury na porcelanie to w sumie może spróbować, jak ktoś szuka dobrej i wciągającej fabuły to absolutnie nie ma tu czego szukać. Ocena 5/10.

Offline donT

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #460 dnia: Pt, 22 Lipiec 2022, 16:18:47 »
Panie Flynt, moim skromnym zdaniem zaczal pan od najslabszego komiksu Sandovala.
You know nothing. Hell is only a word. The reality is much, much worse.

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #461 dnia: Pt, 22 Lipiec 2022, 16:39:47 »
  Do dziada mi bliżej niż do pana. No co zrobić, z braku miejsca praktycznie już nie kupuję cienkich albumów w twardych okładkach, więc jeżeli już miałem coś wybrać na spróbowanie to wziąłem goliznę, którą lubię. Zresztą będę szczery, wolę się raczej poruszać w obrębie komiksowego mainstreamu a oferta Timofa niespecjalnie mi wcześniej przypadła do gustu, większość tego co od nich wziąłem z pewnymi wyjątkami skończyła na allegro, jeżeli chodzi o komiks nazwijmy go "autorski" to bardziej do mnie trafiała zdecydowanie Kultura Gniewu, więc to dodatkowo nie zachęcało.
« Ostatnia zmiana: Pt, 22 Lipiec 2022, 16:41:39 wysłana przez SkandalistaLarryFlynt »

Offline Nawimar III

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #462 dnia: Nd, 31 Lipiec 2022, 22:09:51 »
Lipiec

Marvel Classics Comics nr 7: Tom Sawyer
-  nigdy nie miałem okazji czytać literackiego pierwowzoru tej akurat adaptacji; za to zamierzchłe lata temu wysłuchałem tytułowej powieści w lokalnym radiu. Dobrze to wspominam i tym bardziej byłem ciekaw tegoż utworu w formule adaptacyjnej sprzed jego „oskrobania” przez doktrynerów politpoprawności (niestety coś takiego miało już miejsce…). W swojej klasie, jako utwór prekursorski wobec nurtu tzw. literatury łobuziackiej, rzecz broni się także obecnie ukazując przy okazji krzepnięcie społeczeństwa amerykańskiego u progu jego wejścia w nowoczesność. Warstwę plastyczną znamionuje fachowość oraz biegłość autora w operowaniu tradycyjnymi standardami ilustracyjnymi. Znać przy tym znaczną swobodę w generowaniu stosownej dla rozwoju fabuły typu nastrojowości.
 
Firestorm the Nuclear Man nr 1 – ciąg dalszy zapełniania luk w znajomości oferty DC Comics. Tym razem padło na pierwszą serie z udziałem wymienionego w tytule herosa, ewidentnie formatowanego pod nastoletnich odbiorców. Pierwszy epizod serii prezentuje się zachęcająco i jak na tamte czasy oferował oryginalną genezę głównego bohatera. O tyle to nie zaskakuje, że właśnie Firestorm miał być jednym z mocniejszych składników marketingowej akcji znanej jako „Eksplozja DC!”.
 
Green Lantern: Emerald Dawn II - opowieść nieco ustępująca pierwszemu ,,Szmaragdowemu Świtowi" (zob. polski „Green Lantern” nr 1/1992, 1-2/1993) aczkolwiek i tak zdecydowanie udana i warta rozpoznania. De facto losy Hala to w tym przypadku przede wszystkim tło dla przybliżenia okoliczności upadku Sinestro. Przy czym ukazane w emocjonującej formule oraz zwizualizowanej przez będącego wówczas u szczytu swojej twórczej formy Marka D. Brighta. Wielka szkoda, że nie doszło do wstępnie zapowiadanej przez TM-Semic polskiej edycji albumowej tej mini-serii. W równym zresztą stopniu co realizacji ,,Trójki" ,,Szmaragdowego Świtu" na co Gerard Jones (tj. pan scenarzysta tego przedsięwzięcia) miał wielką (a przy tym co najmniej dwukrotnie zadeklarowaną) ochotę.   
 
Demônios de Goetia em Quadrinhos
- kolejna antologia horrorystyczna brazylijskiego wydawnictwa Draco i kolejne mile zaskoczenie. Tym razem jako motyw wiodący posłużyły praktyki okultystyczne oparte na tradycjach związanych z panowaniem nad demonami przejawianym przez biblijnego króla Salomona (czy może raczej: wyobrażenia XVII-wiecznych okultystów konfabulowane na temat tej postaci). Część z tych opowieści wręcz szokuje formą i treścią przez co jest to propozycja dla zdecydowanie dojrzałego odbiorcy. Ogólnie ową nieformalną trylogię (tj. także „O despertar de Cthulhu em Quadrinhos” i „O Rei Amarelo em Quadrinhos”) wypada ocenić bardzo wysoko.
 
Rudolf Komorek, święty ksiądz - lektura wynikła przez przypadek, acz potwierdzająca fenomen II RP jako swoistej kuźni ponadprzeciętnych i wyróżniających się osobowości. Tytułowy bohater niewątpliwie był jedną z takowych o czym do dziś pamięta się na terenach Brazylii gdzie ów salezjanin miał sposobność się udzielać. Co prawda rzeczony sprawia w tej realizacji wrażenie w podjętej przezeń misji wręcz nieprawdopodobnego. Katoliccy święci jednak tak częstokroć mają i nic się na to nie poradzi (by wspomnieć skądinąd znaną Faustynę Kowalską, niewiastą de facto ledwie piśmienną, a jednak autorkę najbardziej poczytnego bestselera napisanego przez kobietę). Realizacja może nieszczególnie awangardowa, choć równocześnie raczej dla osób uodpornionych na przejawy współczesnej propagandy tzw. mediów głównego ścieku.
 
Marvel Classics Comics nr 8: Moby Dick - kolejne dekady upływają, a jednak trudno wyobrazić sobie kanon beletrystyki bez uwzględnienia zapisu obsesji niejakiego kapitana Ahaba na tle białego wieloryba znanego jako Moby Dick. Stąd nic dziwnego, że w swoim czasie niedoceniony utwór Hermana Melville'a doczekał się adaptacji w ramach także tej serii. A co więcej w plastycznej aranżacji Alexa Niño, który już wcześniej dał się poznać od jak najlepszej strony przy okazji adaptowania "Wehikułu czasu" Herberta George'a Wellsa (nr 2).

Injustice. Bogowie pośród nas. Rok drugi – trudno w to co prawda uwierzyć, ale Ostatni Syn Kryptona nie tylko nie rezygnuje ze swojej roli nieformalnego totalitarsty, ale zdaje się w niej czuć wręcz wyśmienicie. Oczywiście zachowuje resztki pozorów; złudzeń jednak nie mają nie tylko oponujący wobec jego poczynań przedstawiciele superbohaterskiej społeczności, ale też pilnie obserwujący bieg wypadków z odległej planety Oa Strażnicy Wszechświata. Szykuje się zatem konfrontacja na skalę kosmiczną. Jak na realizacje zaistniałą jako produkt towarzyszący grze komputerowej rzecz jawi się nad wyraz udanie.
 
Smerfy hazardziści – rozległa, w swojej skali epicka fabuła tym razem nie zagrała. Jak widać kontynuatorzy wiekopomnego dzieła Peyo mogli pochwalić się nie tylko bardzo udanymi realizacjami takimi jak m.in. „Smerfy i maszyna snów”, ale też dostrzegalnie słabszymi utworami. Do takich właśnie zalicza się niniejszy choć mimo wszystko zagorzali fani smerfnej społeczności szczególnego rozczarowania nie doznają.

Firestorm the Nuclear Man nr 2 - jeśli obu panom uczestniczącym w przedsięwzięciu pt. Firestorm (tj. profesorowi Steinowi i studentowi Ronnie'emu Raymondowi) wydawało się, że będą mieli nieco więcej czasu na zgłębienie niuansów potęgi, która stała się ich udziałem to oczywiście byli w błędzie. Prędko bowiem na ich drodze pojawia się wyzwanie w postaci osobliwego, zduplikowanego superłotra. Wsparcie zaciekawionego nowym metaczłowiekiem Supermana wydaje się zatem całkowicie na miejscu. A co najważniejsze duet autorów odpowiedzialnych za ten projekt (Garry Conway i Al Milgrom) robili co mogli by także przy okazji drugiego spotkania z tytułowym bohaterem przekonać doń czytelników.

Kapitan Żbik: Czarna Nefretete
– kolejny dowód, że nawet najbardziej pożądane wśród kolekcjonerów komiksowe fetysze obiektywnie nie zawsze jawią się jako utwory udane. Wczesny Rosiński (powiedzmy sobie szczerze: wciąż nie w pełni pewny na gruncie komiksowego medium) plus nieprzesadnie spójna i przeładowana fabuła ma już wartość co najwyżej historyczną. Niemniej miło, że jeden z najbardziej poszukiwanych „Żbików” doczekał się swojego wznowienia.   

Młodość Blueberry’ego t.2 – mimo że tym razem na „pokładzie” zbrakło Jeana Girauda, a i od pewnego momentu miejsce Jeana-Michaela Charliera zajął inny scenarzysta to jednak dokonania Mike’a Bluberry’ego w toku wojny secesyjnej znowuż pochłaniają bez reszty. Kawał świetnego i emocjonującego czytadła w jak najbardziej pozytywnym rozumieniu tego określenia.
 
Wielkie Pojedynki: Wolverine kontra Sabretooth - interesująca próba uzupełnienia biografii Logana o dodatkowe ,,komponenty", choć trzeba przyznać, że mogło być lepiej. Natomiast warstwa wizualna w wykonaniu Simona Bianchi cieszy pod każdym względem. Charakteryzuje ją bowiem zarówno ekspresja jak i stylistyczna oryginalność.
 
Marvel Classic Comics nr 9: Dracula - skoro Dom Pomysłów posiadał w swojej ofercie nadspodziewanie popularny tytuł z Drakulą w roli głównej toteż także w tej serii nie mogło zabraknąć adaptacji kanonicznego dzieła Brama Stokera. Wyszło zachowawczo i bez fajerwerków, ale tak właśnie miało być. O nastrojową warstwę plastyczną zadbał aktywny już wcześniej przy tej serii Nestor Redondo.
 
Mroczna Wieża-Rewolwerowiec: Człowiek w Czerni - obiecujące rozpoczęcie i co najwyżej umiarkowanie udane prowadzenie. Ponadto rysunki nie ,,zagrały" mimo ze współodpowiadał za nie znany z ,,Daredevila" Alex Maalov. Dla fanów marki i na własne życzenie.
 
Daredevil Marka Waida t.1 - nowe otwarcie w diametralnie odmiennej nastrojowości niż miało to miejsce w przypadku w znakomitej większości bardzo udanej serii "Daredevil vol.2". O dziwo także ta formuła, znacznie bardziej optymistyczna i rozrywkowa, utrzymana w duchu wczesnych opowieści z udziałem tej postaci, okazuje się czytelniczo satysfakcjonująca, a momentami wręcz porywająca. Spisali się również aktywni w tym projekcie plastycy co suma summarum przejawiło się produkcją, której chce się jeszcze więcej.

Sangre Barbara
- rozwinięcie losów najpopularniejszego z ,,tworów" Roberta E. Howarda. Nastrojowość porównywalna z opowiadaniem ,,Za Czarną Rzeką" (Piktowie!), konflikt na linii ojciec-syn oraz surowość świata kreowanego osiągnięta nie tylko w wymiarze fabularnym, ale także plastycznym sprawiają, że na tle anglosaskich adaptacji prozy wspomnianego autora realizacja ta jawi się nader oryginalnie.
 
Flash t.15 – pożegnanie ze stażem Joshui Williamsona odbyło się w typowym dla tego scenarzysty zawrotnym tempie i przy „akompaniamencie” sprawnych w swoim fachu plastyków. W wymiarze stricte rozrywkowym to była bardzo udana seria. 
 
Komiks i My nr 13 – powrót dawno nie widzianej inicjatywy mocno cieszy. Standardowo dla niej zawarto na jej łamach zarówno fachowo zrealizowane komiksy jak i ciekawą publicystykę. Chciałoby się zatem zarówno więcej jak i częściej. 

Firestorm The Nuclear Man nr 3 - mocny debiut Killer Frost, jednej z najbardziej charakterystycznych i równocześnie najbardziej zajadłych zarazem przeciwniczek tytułowego bohatera. Dosycone szczegółami rysunki, umiejętne kadrowanie i wciągający scenariusz sprawiają, że ta dobrze rozpoczęta seria nabiera dodatkowej dynamiki. Stąd aż szkoda, że to już jej półmetek.
 
Świat Mitów: Edyp - z przyczyn w pełni obiektywnych niniejsza odsłona tej serii stopniem epickości ustępuje "Iliadzie" i "Odysei". Cieszy jednak uwzględnienie przez jej realizatorów także tegoż "składnika" tzw. mitów tebańskich (notabene ściśle powiązanego z opublikowaną już wcześniej "Antygoną"). Dzieje nieszczęsnego Edypa (a przy okazji jego nie mniej druzgocąco potraktowanej przez los rodziny) nic bowiem nie tracą ze swojej pierwotnej "siły" rażenia, równie dojmującej w epoce klasycznej Hellady jak i współcześnie. Stąd tym bardziej wypada sobie życzyć, aby ta inicjatywa komiksowa także na naszym rynku okazała się równie żywotna co w swoim frankofońskim mateczniku.
 
Doktor Strange - początki naczelnego maga Domu Pomysłów cząstkowo były już u nas prezentowane w ramach "Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela". Przy tej okazji dało się zauważyć, że duet Stan Lee/Steve Ditko ("zasilany" m.in. przez Roya Thomasa i Danny'ego O'Neila) doprowadził do zaistnienia osobowości (a w gruncie rzeczy rozległego fragmentu kształtującego się uniwersum Marvela) zdecydowanie wyjątkowej. Tym bardziej cieszy, że doczekaliśmy się polskiej edycji wczesnych jego przypadków w znacząco uzupełnionej formule. I co więcej zdumiewa wartkość tych powstałych przecież blisko sześć dekad temu opowieści.
 
Marvel Classics Comics nr 10: Red Badge Courage - powieści Stephena Crane'a dotąd nie czytałem, ale po lekturze tej jej "emanacji" zamierzam to zmienić. Dla mnie osobiście jest to mocne świadectwo na rzecz wysokiej jakości adaptacji co swego czasu "przetrenowałem" na samym sobie przy okazji komiksowych wersji "Wehikułu czasu" i "Wojny światów" Herberta George'a Wellsa w wykonaniu Waldemara Andrzejewskiego. Nowatorskość Crane'a (rzecz jasna na etapie prezentacji pierwodruku tej powieści, tj. w roku 1895) przejawiająca się prowadzeniem narracji z perspektywy szeregowego żołnierza została tu przekonująco ujęta, a i ciekawy (by nie rzec, że wręcz fascynujący) moment dziejowy (wojna secesyjna) przyczynił się do satysfakcjonującej recepcji tej lektury.

Wojna światów
– „Jakby wybuchł  podręcznik od Dungeons and Dragons” jak miał w toku tej opowieści skonstatować Tony Stark. I rzeczywiście horyzont tej opowieści wręcz roi się od mnogości odmian istot i ras, które władca Mrocznych Elfów zaangażował do realizacji swoich megalomańskich planów. Toteż poprzez Midgard (tj. matecznik ludzkości) przetacza się fala zniszczenia i dewastacji, któremu herosi Domu Pomysłów jak zwykle zmuszeni są stawić czoła. A wszystko to na tle pełni powrotu do sławy i chwały Syna Odyna. Opowieść nade wszystko rozrywkowa i skrupulatnie rozrysowana.

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #463 dnia: Pt, 12 Sierpień 2022, 17:01:10 »
  Podsumowanie miesiąca zwącego się czerwiec. Uwaga jak (prawie) zawsze pewne SPOILERY!!!


  "Elektra Assasin" - Frank Miller, Bill Sienkiewicz. Efekt kolaboracji dwóch tytanów komiksowego świata i to dosyć zabawne ale wydaje mi się że po raz pierwszy usłyszałem o tym komiksie jak został zapowiedziany przez Egmont. Pamiętam jak czytając jako dzieciak artykuły w Nowej Fantastyce czy Fantastyce-Komiks marzyłem że kiedyś będę miał okazję przeczytać Powrót Mrocznego Rycerza czy przeglądając teemsemikowe strony klubowe czekałem z wypiekami na twarzy aż będę miał okazję przeczytać Rok Pierwszy czy Daredevila (o tym, że jego kawałek w postaci Elektry AS-Editora już czytałem nie miałem pojęcia), ale jakoś nikt nigdy chyba o tym tytule nie wspomniał i właściwie nie wiem dlaczego. Chociaż przyznam szczerze, że początek mojej znajomości z tym komiksem łatwy nie był, o co to to nie. Startujemy w szpitalu psychiatrycznym znajdującym się w jednej z wirtualnych bananowych republik Ameryki Południowej w którym umieszczono Elektrę Natchios i jest to start bardzo, bardzo męczący. Elektra jest pozbawiona pamięci po wypadku i te fragmenty, które zobaczymy to powtórzenie jej originu z Daredevila przemieszane z wydarzeniami które ją sprowadziły do miejsca w którym obecnie się znajduje, przemyśleń na różne losowe tematy z czystymi fantasmagoriami rozgorączkowanego umysłu. Owszem jako przedstawienie pomieszanej zawartości puszki mózgowej "pensjonariuszki" szpitala dla obłąkanych to działa w zupełności, tylko jest po prostu zbyt długie. Po przewróceniu n-tej z kolei strony zapisanej w większości bełkotliwymi półsłówkami i zdaniami przerwanymi w połowie pomyślałem że cały tom tak będzie wyglądał i zacząłem się obawiać, że zakupiony komiks nie zdąży nawet wylądować na jakimś portalu aukcyjnym tylko wyfrunie przez okno. Oczywiście nie muszę wspominać, że rysunki Billa Sienkiewicza wcale a wcale nie rozjaśniają sytuacji? No w każdym razie, gdzieś tam mniej więcej w 1/3 drugiego zeszytu (zeszyty nieco obszerniejsze niż standardowe amerykany), na scenę wkroczy drugi bohater Garrett który wraz ze swoim partnerem Beakerem są może nawet nie tyle agentami co raczej cynglami SHIELD. W każdym razie od tego momentu to właśnie on stanie się głównym narratorem historii, a że nie ma poważniejszych zaburzeń (można polemizować z tym) to i jego myśli są o wiele bardziej zdyscyplinowane i logiczniejsze (zresztą akcja dokona małego przeskoku do czasu w którym Elektra dojdzie do siebie więc i jej zachowania będą o wiele racjonalniejsze). Wróćmy do wyglądu całego albumu, jaki Sienkiewicz jest każdy zainteresowany będzie wiedział, ale tutaj w mojej skromnej opinii (bardzo skromnej, większość jego tytułów nie była u nas wydana i zapewne nie będzie a najwięcej styczności z jego pracami miałem oglądając je w internecie), wspina się na wyżyny, jest jeszcze lepiej niż  w powszechnie zachwalanej Demon Bear Saga. Znakiem rozpoznawczym tego komiksu będzie brak jakiegokolwiek konkretnego stylu i pełen eklektyzm. Przepiękne ilustracje godne wystawy w Metropolitan Art będą sąsiadować z dziecięcymi bazgrołami, szkic ołówkiem będzie leżał koło kolażu ze zdjęć a zaraz po nich zobaczymy malunek akwarelami. Na jednym obrazku jedna postać będzie narysowana bardzo realistycznie druga będzie karykaturą. Jedna strona będzie wyglądała jak zdjęcie, następna to będą plamy kilku kolorów ledwie zrysowujące kształty. Czy to nie jest nieco pretensjonalne? Oczywiście, że jest, ale co z tego skoro tak świetnie wygląda? Ogólnie rzecz biorąc nie zdawałem sobie chyba wcześniej sprawy jak sporo Simon Bisley zaczerpnął od Billa Sienkiewicza (Sędzia Anderson z Batman/Dredd to skopiowana agentka Chastity z tej Elektry). Warto też zwrócić uwagę, na niewielką ilość golizny i pojedyncze sceny, które można by uznać za lekko perwersyjną erotykę, w świecie Marvela to naprawdę rzadkość a obecnie o ile mi się dobrze wydaje kompletna abstrakcja. Ogólnie rzecz biorąc już dosyć dawno nie oglądałem żadnego komiksu, z którego kadry mógłbym oprawić w ramkę i powiesić na ścianie a ten do takich należy. Cóż tak o komiksie jako komiksie, no nie jest to z pewnością tytuł który trafi do czytelnika oczekującego wyłącznie tytułów ze dwustronnicowymi ilustracjami Avengers Assemble rysowanymi przez Marka Bagleya (nie oceniam negatywnie broń Boże), natomiast do każdego kto szuka zabawy formą i treścią powinien trafić. No właśnie treść, sporo narzekań przyuważyłem na to że komiks jest niejasny a fabuła niezrozumiała co wbrew pozorom nie jest prawdą po prostu trzeba nieco skupienia i wprawy w śledzeniu nieliniowo prowadzonych historii. Samą przynależność gatunkową określiłbym jako sensacyjno-polityczny thriller ze sporą domieszką czarnego humoru. Ostrze satyry tnie głęboko i co najważniejsze wszystkich jak leci, mamy karłowatego prezydenta w stylu Nixon wiecznie ściskającego "czerwony przycisk" niczym pluszowego misia co ma podkreślić jego bardzo marną męskość mamy i kandydata Demokratów, który zamiast twarzy ma przyklejone jakby wycięte z gazety zdjęcie wiecznie uśmiechniętego gościa o wyglądzie Bobby'ego Kennedy (no nie jest może to szczyt wyrafinowanej metafory, ale idzie się uśmiechnąć). Dostaje się agencjom wywiadowczym, dostaje się telewizji, dostaje się w końcu całemu społeczeństwu. Autorzy niczym złośliwe dzieci zapragnęli chyba wkurzyć każdego czytającego po panelach biegają biuściaste zakonnice z karabinami, staruszki z olbrzymimi rewolwerami i cyborgi z nożami wbitymi w głowę a to wszystko w scenografiach wypełnionych akcjami prosto z planów znakomicie rozwijającego się wtedy kina sensacyjnego w stylu pościgi śmigłowców strzelających do siebie rakietami. Widać, że obydwaj panowie mieli wielką frajdę przygotowując tę pełną wielkich eksplozji historię a ja miałem wielką frajdę ją czytając. O dosyć dużej groteskowości świata przedstawionego ciężko nie wspomnieć bez kontekstu jeszcze bardziej groteskowych bohaterów czyli Elektry zimnej,kuszącej i nierealnej niczym sukub prosto z piekła i Garreta banalnego noirowego macho-twardziela z wąsem i papierosem, na początku napędzanego chęcią odegrania się na jego zdaniem niespecjalnie atrakcyjnej bohaterce, który poprzez etapy fascynacji i obsesji (zdaje się chociaż nic tu nie jest pewne, podkręcanych parapsychicznie przez Elektrę - tak ma ona tu różne dziwne moce), skończy w tanim motelu prowadzony na smyczy i okładany pejczem (no dobra tak naprawdę skończy o wiele wyżej). Żeby nie było, historia to nie jest jeden, wielki ciąg gagów a z jednej strony całkiem poważna a z drugiej mocno odjechana i w sumie niespecjalnie rozbudowana, przedstawiająca lęki i obawy typowe dla człowieka żyjącego w latach 80-tych (aktualnych i dzisiaj). Opowieść, która nie wiedzieć czemu przeszła bez większego echa przez forum a w mojej opinii zupełnie niesłusznie. No i w taki smutek jakiś wpędził mnie ten komiks, przypomniał mi jakim niegdyś Marvel potrafił być gigantem a jaki teraz jest skarlony. Echhh...kiedyś to były czasy, teraz to nie ma czasów. Naprawdę. Ocena 8+/10.


  "Jessica Jones" - 3 tomy. Brian Michael Bendis, Michael Gaydos. Trzecia seria przygód marvelowskiej pani detektyw i tym razem wydawca postawił na konie, które wcześniej wygrały wyścig czyli twórców oryginału. No i obydwaj panowie rezygnują z eksperymentowania jak to miało miejsce w serii drugiej i starają się odtworzyć to co zachwyciło czytelników przy debiucie ze skutkiem...hmm, przyzwoitym. Tom pierwszy "Wyzwolona" zaczyna się w dosyć dziwnym momencie, Jessica wychodzi z więzienia, ukrywa córkę przed Lukiem Cage, zostaje schwytana przez tajemniczą kobietę i ogólnie nie wiadomo o co chodzi. Na szczęście wszystko wyjaśni się na koniec tomu, chociaż z tym szczęściem to chyba trochę przesadziłem rozwiązanie zagadki będzie wybitnie durne, za to warto zwrócić uwagę na zupełnie poboczny wątek faceta co zabił swoją żonę, która jak twierdzi nie była jego żoną. Bendis jednak ciągle potrafił wykrzesać z siebie rewelacyjny pomysł i porządnie go napisać, wielki żal nie dostało to to więcej miejsca. Tom drugi "Sekrety Marii Hill" to jak dla mnie chyba najmocniejszy punkt całego runu, po samym tytule możemy się spodziewać co się będzie działo. Zamachowcy, bomby w kubłach na śmieci, robocie duplikaty, Nick Fury i cała reszta dekoracji oraz rekwizytów które wiążą się z SHIELD. Na całe szczęście intryga okazała się całkiem zgrabnie utkana i nie polegała na tym, że Hill po godzinach pracy wskakiwała w czarną dziurę gdzie po kryjomu rozstrzeliwała całe planety z BFG, chroniąc potajemnie Ziemię. Ot takie brudne, przyziemne szpiegowskie sekreciki, sensownie napisane i przyjemnie się czyta. Tytuł tomu trzeciego i ostatniego czyli "Powrót Purple Mana" również mówi sam za siebie. Nie wątpię, że sporo fanów grzało się na myśl o ponownym występie Killgrave'a, ale ja akurat do nich nie należałem. I to nie to, że nie polubiłem postaci nemesis tytułowej bohaterki, ostatni tom vol. 1 był fantastyczny, tylko że dla mnie to była kompletna opowieść tam już nie trzeba było nic dodawać i jakoś tak podskórnie czułem, że będzie zawód w tym przypadku. No i cóż mogę powiedzieć w tym temacie? No napewno Bendis zaskoczył tym co pokazał, ale czy pozytywnie czy negatywnie to już zależy od percepcji czytającego, jak dla mnie to co zobaczyłem było średnio trafione a już napewno na minus było grzebanie w mocach Purpurowego, które wydają się działać inaczej niż poprzednio a na dodatek jest ich więcej. Na uwagę za to zdecydowanie zasługuje ostatni zeszyt przedstawiający jeden dobry dzień Jessiki Jones, podobało mi się to, fajne, na luzie i zabawne, warto zobaczyć tomik chociażby dla tych dwudziestu stron. Gaydos za sztalugą, tak jak wcześniej wspominałem z początku średnio mi podchodził w miarę czytania przekonywałem się do niego, aby na koniec stwierdzić że nie wyobrażam sobie nikogo innego rysującego Jessicę Jones, tak ciężko mi ocenić inaczej wygląd serii na inaczej niż bardzo dobrze. Nasz spec od ołówka i pędzelka nieco "zmiękczył" swój styl przez co może być on nieco strawniejszy dla fanów bardziej klasycznej kreski. Na uwagę zasługuje zatrudnienie znanego z Hawkeye Javiera Pulido, tak samo jak i niestety znaczne ograniczenie obecności Davida Macka, którego rola sprowadza się właściwie tylko do okładek, które i tak w większości nie są tak dobre jak te z vol 1. Podsumowując niezła seria, porządna seria ale mimo wszystko dla mnie to rozczarowanie. Jessica straciła nieco pazur, chociaż tutaj bardziej przypomina siebie niż w serii numer dwa. Ogólnie cały czas miałem wrażenie, że tak jak przy debiucie można było usłyszeć widmowe głosy twórców "ej patrzcie na to, mamy dla was coś zajebistego" tak tutaj można usłyszeć "no wiecie, korporacja kazała nam napisać coś takiego żeby było podobne do pierwszego, bo się wam bardziej podobało niż to drugie no to macie". No i mamy, chociaż się powtórzę nie jest źle a nawet całkiem dobrze, Bendis dalej potrafi napisać dialog i dalej potrafi napisać dobry sarkastyczny żart, tyle że to po prostu taka dosyć bezpieczna kontynuacja, gdzie brakuje jednak tej świeżości i pewnej dozy szaleństwa, no a same fabuły na dodatek nie są specjalnie porywające. Aha, dalej nie mam pojęcia co łączy Jessicę i Luke'a ta dwójka nie dostaje praktycznie żadnych scen wspólnych z wyjątkiem kilku rozmów o dupie Maryni. Ocena -7/10.

  "X-Men:Era Apocalypse'a" - 4 tomy. Autorzy różni. Jeden z legendarnych eventów, które przewinęły się przez różnorakie X-tytuły, w naszym kraju legendarny dodatkowo z racji tego, że było zapowiedziane przez pewne legendarne (udało się trzeci raz w jednym zdaniu zamieścić) wydawnictwo, tylko że tytuł się zwinął zanim zdążył się wydać. W każdym bądź razie troszeczkę zaskoczył mnie sam początek, jakoś tak zawsze żyłem w przeświadczeniu, że Era żyje jako całkowicie osobny elseworld a tu okazało się, że tytuł funkcjonuje jak najbardziej jako część głównej fabularnej linii X-Men. Tom pierwszy "Świt" w większej części zajmuje 4-zeszytowy wstęp czyli Legion Quest, w którym szalony synalek prof. Xaviera cofnie się do roku 67 w Izraelu czyli miejsca pierwszego spotkania Charlesa z Erikiem Magneto aby zlikwidować najgroźniejszego mutanta na świecie a w podróż porwie ze sobą kilkoro X-Men. Historia stworzona wspólnie przez Scotta Lobdella, Fabiana Niciezę i Marka Waida jest wybitnie idiotyczna i nie chodzi o same podstawy bo te są w sumie na swój komiksowy sposób sensowne, tylko o cały drugi plan. Dialogi są bełkotliwe i to w sposób w którym ciężko czasami o co chodzi postaciom i po co one wogóle mówią to co mówią (i nie wydaje mi się to winą tłumaczeń). X-Men wciągnięci w przeszłość nie wiadomo po co częściowo tracą pamięć i znajdują sobie tam pracę (w latach sześćdziesiątych w Izraelu bez żadnych dokumentów za to ze swoim wyglądem). Magneto oczywiście wyglądający w 67 identycznie jak i teraz pracuje jako pielęgniarz (on też stracił pamięć?) w szpitalu w którym ma jakieś dziwne perypetie z nie wiadomo kim najwyraźniej też z nadnaturalnymi mocami, które właściwie ani nie wydają się być zakończone ani nie posiadają żadnego wpływu na resztę historii i w sumie większość tej historii tak wygląda. W każdym razie z przyszłości zostanie wysłany Cable, który ma przywrócić pamięć zagubionym członkom X-Ludzi co mu się uda i powstrzymać Legiona co mu się uda nie do końca. Rozszalały Legion przez przypadek zabije Xaviera a nie Magneto czym zniszczy całą rzeczywistość. Kolejnym zeszytem będzie Cable nr. 20 napisany przez Jepha Loeba, który stanowi chyba najmocniejszy punkt całego albumu, w którym dowiemy się co naprawdę się stało na końcu Legion Questu a także pooglądamy pożegnania i rozliczenia pomiędzy członkami X-Men. Kolejnym rozdziałem będzie X-Men Prime, który przedstawi nam nową rzeczywistość, która nadpisała tę zniszczoną, w której Charles Xavier nie utworzył drużyny X-Men. Otóż Ameryką przemienioną w kupę ruin i obozów koncentracyjnych dla zwykłych ludzi bez genu X rządzi Apocalypse wraz ze swoimi Jeźdźcami Apokalipsy, mutancimi wyznawcami oraz armią klonów i prowadzi otwartą wojnę z Europą. Na terenie USA działają pojedyncze nieskoordynowane oddziały partyzanckie walczące z reżimem z których jednym będzie właśnie X-Men (w mocno zmienionym składzie) dowodzone przez Magneto, którym uda się napotkać dziwnego przybysza imieniem Bishop, który twierdzi że pamięta kompletnie inny świat i ten który ogląda teraz jest kompletną pomyłką. Przyjaciele (tudzież sojusznicy) uwierzą mniej, bardziej lub wogóle w tę opowieść, ale decyzja może być tylko jedna trzeba spróbować naprawić świat, lub zginąć próbując bo życie w piekle urządzonym przez szalonego Egipcjanina to żadne życie. Od tego momentu fabuła rozbija się na poszczególne tytuły przynależące do marki X, które jeszcze w pierwszych zeszytach łączą się ze sobą, ale dalej rozejdą się własnymi drogami bo Magneto porozsyła wszystkich dostępnych mu podwładnych z różnymi misjami które mają pomóc w przywróceniu rzeczywistości do właściwego stanu rzeczy. Podstawowymi seriami wydają się "Astonishing X-Men" Scotta Lobdella i "Amazing X-Men" Fabiana Niciezy opowiadające o podstawowym składzie X-Men podzielonym na dwie części i zajmującymi się doraźnym zwalczaniem sił Apocalypse'a oraz próbami uwolnienia porwanego Bishopa, obie przyzwoite, ale bez szczególnego szału. Do tego dochodzi "X-Men" Jepha Loeba o młodocianym omega-potężnym  mutancie o imieniu Nate (skojarzenia z Cable'm wskazane aczkolwiek wygląd zupełnie inny) wspomaganym przez swoją przybraną rodzinę raczej średniej jakości, oraz całkiem niezłe "X-Calibre" Warrena Ellisa z Nightcrawlerem podróżującym na Antarktydę w poszukiwaniu Destiny. Moimi faworytami są jednak "Weapon X" weterana serii GI Joe Larry'ego Hamy z dwójką brytyjskich agentów Wolverinem i Jean Grey "Generation X" Scotta Lobdella z grupą kadetów posłanych z misją uwolnienia Ilyany Rasputin oraz "Factor X" Johna Francisa Moore w którym zajrzymy co się dzieje po stronie tych złych czyli dowódcy elitarnych sił Apocalypse'a prałata Scotta Summersa i jego podstępnego brata Alexa, reinkarnację doktora Mengele czyli Hanka McCoya, oraz właściciela luksusowego lokalu na szczycie wieżowca Angela a tytuł będzie po części zbieżny z "Weapon X". Pod względem rysunków jest no cóż, tak sobie. Napewno warto zobaczyć Chrisa Bachalo naśladującego Simona Bisleya, w miarę przyzwoicie wyglądają prace Andy Kuberta, chociaż ciężko nie zauważyć że do ojca i brata sporo mu brakowało oraz Terry Dodsona i Steve Eptinga, reszta to poziom średnio-słaby a prawie wszystko to pstrokacizna będąca esencją lat 90-tych. Napewno interesujący jest dizajn postaci ściśle związany z tym co przed chwilą napisałem, naramienniki, długie włosy zebrane w kitki, wielkie spluwy i jeszcze większe mięśnie. Do tego część postaci pozmieniała strony barykady w stosunku do oryginałów więc i tu należało podkreślić ich nową przynależność za pomocą nowego wyglądu (Cyclops z jednym okiem i fryzurą basisty Quiet Riot). Można popodziwiać, można się pośmiać zależy co kto lubi. Co w podsumowaniu? Pomysł na sam event jest naprawdę niezły i znajdziemy tutaj sporo dobra, ale również tak samo wiele błędów. Przede wszystkim, trochę nonsensownym się wydaje sam pomysł, że po śmierci Charlesa Xaviera nalęgnie się tylu mutantów, żeby rządzić całym kontynentem bo niby z jakiego powodu i co się stało z resztą superbohaterów? Tego się nie dowiemy. Niespecjalnie przemyślany wydaje się sam projekt przedstawionego świata, USA pod rządami Apocalypse'a wygląda jak skrzyżowanie Mordoru z Auschwitz a po tym gruzowisku jeździ pod przykrywką cyrku grupa Forge'a, dla kogo oni niby dają przedstawienia? Dlaczego Angel prowadzi jakąś podniebną knajpę i czym tam się płaci skoro oprócz tego miejsca nie widać nic co by przypominało jakikolwiek system ekonomiczny? No nie wiadomo. Rozczarowaniem jest też sama postać tytułowego czarnego charakteru, która siedząc na szczycie swojej wieży i mamrocząc te swoje drętwe teksty przypomina papierowego złola z początków kariery Stana Lee a tak naprawdę i tak okazuje się zwykłym leszczem. A tak naprawdę najsłabszą stroną całości jest chyba zbyt mała objętość całości, owszem czasami można się lekko znudzić i odnieść wrażenie, że historia drepcze w miejscu, ale to zależy od autora danej historii a jakby nie patrzeć tak naprawdę wychodzi ledwo po kilka zeszytów na serię przez co sporo wątków nie jest zakończonych w satysfakcjonujący sposób a całość wyraźnie ucięta jest na siłę zakończeniem w postaci X-Men Omega. No, ale jakby nie patrzeć jest tu też sporo dobra bardzo fajnie pisani Scott i Alex Summersowie oraz Jean i Logan, ciekawie prowadzeni Colossus i Angel. No i największa zaleta, samo zakończenie w przeciwieństwie do dzisiejszych eventów, które najczęściej kończą się odgłosem przypominającym spuszczane powietrze z napompowanego balonu, tutaj kończymy prawdziwym pierdol...ciem, tak to powinno właśnie wyglądać. Ostrożnie polecam, chyba że ktoś wyjątkowo uczulony na drugą połowę lat 90-tych. Ocena 6+/10.


  "Gideon Falls tomy 1-6" - Jeff Lemire, Andrea Sorrentino. Cóż od pewnego czasu nazwisko Lemire budzi we mnie raczej odruch niechęci, który się powiększa w miarę czytania kolejnych tytułów, no ale tym razem trafiłem na tytuł mający dobre opinie do tego będący podobno jednym z lepszych tytułów znanego Kanadyjczyka i będący horrorem a gatunek w sumie lubię i nieczęsto stykam się z nim w komiksowej postaci. Więc może nie tyle pełen optymizmu co raczej mniej zniechęcony sięgnąłem w końcu i po to. Tom pierwszy "Czarna Stodoła" zaczyna się dosyć klasycznie i naprawdę obiecująco. W pierwszym wątku młody schizofrenik w maseczce lekarskiej (Lemire to jakiś jasnowidz chyba) Norton zbiera różnorakie śmieci i szuka w nich wskazówek mających odsłonić przed nim jakąś wielką tajemnicę. W drugim cierpiący na załamanie ksiądz Wilfried przejmuje po swoim poprzedniku który zmarł w nie do końca znanych mu okolicznościach nową parafię w małym miasteczku Gideon Falls. Obydwa wątki w miarę upływu czasu zaczną splatać się coraz ciaśniej a na scenę zostaną wprowadzeni nowi bohaterowie w przypadku Nortona będzie to doktor Xu przydzielona mu wyrokiem sądu psychiatra, która zacznie się orientować że brednie o konieczności złożenia ze znajdowanych w śmieciach elementach tajemniczej budowli nie są tylko i wyłącznie majakami chorego umysłu. W przypadku ojca Wilfrieda będą to miejscowa szeryf Clara oraz wiejski doktor Sutton, którzy pomogą mu zmierzyć się z oszalałym mordercą oraz wizjami dziwacznej Czarnej Stodoły. W tomie drugim "Grzechy Pierworodne" zgodnie z oczekiwaniami klimat gęstnieje, strach z raczej czającego się gdzieś tam za rogiem zaczyna wystawiać swój ohydny łeb na światło dzienne i poznamy miejscowego czarnego luda czyli Uśmiechniętego Człowieka. Przy okazji rozwiną się nieco relacje pomiędzy bohaterami, pogrzebiemy też trochę w przeszłości Gideon Falls i historii Czarnej Stodoły, dowiem się, że śmieciarz Norton jest ważniejszą postacią niż mogło się wcześniej wydawać i na samiutki koniec poznamy gimmick całej tej serii. I w tym momencie kończy się właściwie rzecz biorąc bardzo dobry komiks (jak w końcu zaczaiłem o co chodzi to powiedziałem tylko "nieeeeeeeeeeee poważnie?") a zaczyna dosyć banalna historyjka sci-fi/fantasy. Tom trzeci "Droga Krzyżowa" wprowadza na scenę nowego bohatera ojca Burke, który będzie skakał sobie po różnych sceneriach niczym Super Mario po kolejnych levelach przez większą część albumu, w pozostałej zostanie rozwiązany jeden z pobocznych wątków. Tom czwarty "Pentoculus" to bardziej fizyczny atak Uśmiechniętego Człowieka który wyraźnie rozwija skrzydła, wyjaśnienie obecności w Gideon Falls ojca Freda oraz ostateczny koniec Czarnej Stodoły. W tomie piątym "Niegodziwe Światy" tym razem po różnych sceneriach będzie skakał przed chwilą wymieniony ojciec Fred  a ja zacząłem już mieć dosyć tej lektury bo seria zaczęła wyraźnie zjadać swój własny ogon w "nagrodę" zostałem poczęstowany jeszcze kompletnie durną kosmogonią. I w ten sposób dobrnęliśmy do tomu szóstego zatytułowanego "Koniec" (czy aby napewno) w którym grupka bohaterów w końcu spotka się w komplecie w jednym miejscu i wyruszy na spotkanie z Ostatecznym Złem. Jeżeli komuś podczas lektury zaczęło się wydawać, że Lemire nie będzie miał pomysłu jak to sensownie zakończyć a nabazgrze zakończenie bo być ono musi kompletnie przewidywalne, niesatysfakcjonujące i płaskie niczym Keira Knightley (bez obrazy Keira jesteś w porządku) to dobrze mu się zaczęło wydawać. No i co ja mam powiedzieć? To nie jest jakoś strasznie zły komiks, natomiast ze względu na opinie dla mnie osobiście jest rozczarowujący po prostu. Zgadzam się pierwszy tom jest świetny drugi kontynuuje dobrą passę, ale dalej to się kompletnie rozpada, i nie mówię tego bo mam coś do autora czy na zasadzie, że nie pasuje mi tematyka komiksu, sposób narracji jest nie w moim guście czy coś podobnego. Ten komiks jest po prostu pisany w kiepski sposób. Całość wygląda jakby cierpiała na ostry przypadek ADHD połączony z jakąś koncepcyjną epilepsją. Lemire chyba każdy jeden pomysł, który mu wpadł do głowy umieścił go w scenariuszu nie zastanawiając się czy ma jakiś plan aby go wykorzystać dalej, albo nawet żeby sensownie go w tym scenariuszu umieścić. Fabuła to jeden wielki bałagan z tysiącem drugoplanowych postaci z których część pełni jakąś funkcję a część nie w sposób chyba całkowicie losowy, wątki są dokańczane lub nie w analogiczny również sposób. Autor sięga po jakieś koncepcje filozoficzno-teologiczne, sugeruje jakieś tematy żeby w kolejnym zeszycie kompletnie o tym zapomnieć i już nigdy do tego nie wrócić. A cały ten chaos poskładany jest z kompletnie znajomych klocków (ogólnie Gideon Falls kojarzyło mi się z inną bardzo znaną serią Image wydaną również i u nas) i we wszystkich sześciu tomach nie znalazłem zdaje się ani jednego oryginalnego pomysłu. Żebym nie zapomniał wspomnieć o Uśmiechniętym Człowieku który kojarzy się z roboczo zwanym przeze mnie "Stworkiem tygodnia" czyli straszydłem z taniego horroru których produkuje się teraz na kopy. Ja wiem, że bardzo ciężko jest uzyskać klimat grozy szczególnie w komiksie i to takim z pogranicza różnych gatunków, ale tutaj naprawdę się to nie udało. Nie to, że nie ma zalet tutaj, jeżeli chodzi o wątki dramatyczne czy to rodzinne czy społeczne jest naprawdę dobrze, Lemirowi udało się stworzyć żywych interesujących bohaterów, odwiedzane miejsce wydają się ciekawe (chociaż za wiele nie można o nich powiedzieć bo czasu nie było aby je przedstawić) a akcja w sumie jest interesująca, ale na to bardziej na zasadzie ciekawe czy teraz wejdą po drabinie czy napadną ich Indianie, bo sam komiks w napięciu raczej rzadko potrafił mnie przetrzymać. Do rysunków Andrei Sorrentino szczerze mówiąc też mam kilka uwag. W teorii to konwencja, która powinna trafiać w moje gusta w 100% w praktyce, taki raczej fotorealistyczny wyglądający w wielu momentach jakby był oparty na fotografiach przepuszczonych przez jakiś filtr. Nie trafia natomiast to, że linie zaznaczające kontury są niewyraźne i przerywane. Czego to ma być celem? Zaznaczać oniryczność wydarzeń? Tam nie ma żadnej oniryczności. Kompletnie nie do strawienia były dla mnie te zabawy kadrami, lubię z reguły takie zabiegi a Włochowi wcale nie wychodzą one źle, ale tego jest po prostu zbyt dużo. Sporo czasu nie minęło a miałem po dziurki w nosie tych poprzekrzywianych w różne strony kadrów, obramowanych w różne kształty a najbardziej rozsypujących się w te małe kwadraciki symulacji rozpadającej się rzeczywistości co trzy strony. No dobra może nie najbardziej, najbardziej to było wkur...zające jak w ostatnim tomie artycha kazał mi obracać komiksem do góry nogami, bo coś tam. Całą resztę oceniam na dobrze a tam gdzie Sorrentino przeskakuje na taki bardziej klasyczny sposób rysowania to dodatkowo z plusem, kolorysta postarał się całkiem nieźle. Cóż szkoda, potencjał był naprawdę spory może trzeba było pozostać przy spokojniejszym tempie objawiającej się na początku podróbce Twin Peaks (pozbawionej humoru) połączonej z dramatem kryminalnym i wątkami religijnymi w którym strach objawia się w miejskich legendach, paranormalnych wydarzeniach nie stwarzających bezpośredniego zagrożenia będących nie wiadomo czy nie objawami zwykłej paranoi i podpełzającego obłędu kiedy to się jeszcze bardzo dobrze czytało, albo całkowicie pojechać w kierunku s-f i darować sobie wątpliwej jakości horror z Czarnym Ludkiem i Wszechpotężnym Ostatecznym Złem, które jedyne na co stać to wysyłanie zombiaków wymiotujących karaluchami zjadających mózgi. A napewno trzeba było napisać bardziej spójną i mniej rozbuchaną historię. Zakończenie jest pół-otwarte a Lemire coś tam się odgraża na koniec, że ma jeszcze coś do powiedzenia w tym temacie, ale ja już na na kolejną wycieczkę do Gideon Falls się nie wybieram. W ostatnim tomie fajne dodatki, m.in pierwszy komiks Lemire'a który wydał on własnym sumptem w postaci ksero-kopii a będący protoplastą jednego z pomysłów na tę serię, dla fana autora jak znalazł. Ocena 5+/10.

ukaszm84

  • Gość
Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #464 dnia: Pt, 12 Sierpień 2022, 17:58:47 »
Elektra Assassin sztos, dla mnie też to mimo wszystko niedoceniony tytuł, osobiście stawiam w ścisłym topie superhero, na pewno wyżej niż DKR. Na podobne rzeczy zwróciłem uwagę - choćby to, że kiedyś jak ktoś chciał cisnąć po politykach czy grupach społecznych to jechał po wszystkich, teraz jak ktoś jedzie po republikanach to broń boże po demokratach, jak po katolikach to nie po LGBT itd., itp.