Autor Wątek: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi  (Przeczytany 142179 razy)

0 użytkowników i 2 Gości przegląda ten wątek.

Offline sad_drone

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #420 dnia: Cz, 30 Grudzień 2021, 19:21:28 »
@perek82 Nie martw się, ja również nie załapałem w trakcie lektury charliego że twórca komiksów to fikcyjna postać ;)
If I Had More Time, I Would Have Written a Shorter Letter.

Online perek82

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #421 dnia: Cz, 30 Grudzień 2021, 19:32:43 »
Nie martwię się. Powiem nawet, że cieszę się, że tak się stało 😀
To przy okazji jeszcze doczytałem Stwórcę i dołącza on do mojego absolutnego panteonu komiksowego. 5/5. Końcowe 100 stron czytałem jak w transie. Jak ja to przegapiłem kiedyś to nie wiem. Ale rok temu przegapiłem czarne nenufary. Jakoś.
Trwa zabawa w wybieranie komiksów, które koniecznie trzeba przeczytać. Jeśli lubisz takie akcje, to zajrzyj tutaj:
https://forum.komikspec.pl/komiksowe-top-listy/100-komiksow-ktore-musisz-przeczytac-(przed-smiercia)/

Offline Nawimar III

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #422 dnia: Pt, 31 Grudzień 2021, 09:15:09 »
Grudzień 
 
Tom Strong t.2
– wysoki poziom tomu pierwszego został w pełni zachowany co biorąc pod uwagę, że mamy do czynienia z jeszcze jednym przejawem twórczości „Czarownika z Northampton” ani trochę nie zaskakuje. Jak zwykle w przypadku realizacji z tego okresu jego twórczości wręcz roi się tu od umiejętnie przetworzonych „cytatów” z dzieł popkultury takich jak chociażby cykl księżycowy Edgara Rice’a Burroughsa czy przełomowy „Kryzys na Nieskończonych Ziemiach”. Nie mogło również zabraknąć nieszablonowego dowcipu szanownego pana scenarzysty, a i plastycy w ów projekt zaangażowani talentów swych i twórczych narzędzi nie szczędzili. Właśnie dla takich komisów jak ten człowiek traci głowę i ani myśli jej odzyskiwać. Aż szkoda, że przed nami już tylko jedno wydanie zbiorcze tej równie długowiecznej serii co jej tytułowy bohater.
 
Liga Sprawiedliwości t.7 – niby dzieje się tu sporo, w szybkim tempie, z udziałem mnóstwa postaci i na kosmiczną skalę. A jednak mimo tych okoliczności „Galaktykę grozy” (bo właśnie ta opowieść w dużej mierze złożyła się na niniejszy tom) niknie z pamięci niemal natychmiast po jej lekturze. Biorąc pod uwagę, że mamy do czynienia z flagową drużyną uniwersum DC ta okoliczność zdecydowanie rozczarowuje. 

Flex Mentallo: Człowiek Mięśniowej Tajemnicy – uzupełnienie pamiętnego stażu Granta Morrisona w serii „Doom Patrol vol.2” to prawdopodobnie jedno z najbardziej osobistych przedsięwzięć twórczych tego artysty słowa. Ponadto raz jeszcze testuje ona granice superbohaterskiej konwencji w czym śmiało dopomaga mu już wówczas wykazujący znakomitą formę Frank Quitely. Dla fanów dokonań „Szalonego Szkota” (a przy okazji także tzw. starego, dobrego Vertigo) lektura wręcz obowiązkowa. 
 
Green Lantern vol.3 nr 18 – tym razem uwaga czytelnika tej serii zostaje przekierowana na Guya Gardnera, któremu decyzją Strażników Wszechświata przypadł nadzór na Sektorem 2814 (czyli m.in. Ziemią). Jak to zwykle w jego przypadku także tym razem nie wszystko przebiega zgodnie z formułowanymi przezeń buńczucznymi deklaracjami. Nawet pomimo okoliczności konfrontowania się przezeń z tak poślednim przeciwnikiem jak Goldface. Swoje do nieprzesadnie dobrego samopoczucia wspomnianego „Latarnika” dokłada jeszcze G’nort, nowy rekrut Korpusu także powierzony pieczy Guya. Warstwa fabularna nadal prowadzona jest przekonująco i z uwzględnieniem konsekwentnego pogłębiania portretów psychologicznych, a Joe Staton umiejętnie przekształcił swoją charakterystyczną manierę na nieco bardziej groteskizującą.
 
Fantastyczna Czwórka t.1 – bardzo udane otwarcie docenionego stażu Jonathana Hickmana. Przynajmniej na tym etapie jej prezentacji mnogość zachwytów formułowana pod adresem tego przedsięwzięcia jawi się jako w pełni uzasadniona. Zwłaszcza w kontekście Reeda Richardsa i jego holistycznych ambicji. Takiej Pierwszej Rodziny Marvela było nam trzeba.

Bohaterowie i Złoczyńcy: World’s Finest-Strażnicy sprawiedliwości – swoisty epilog zasłużonej serii „World’s Finest Comics” być może nieco rozczaruje część potencjalnych odbiorców odmienną manierą kreowania fabuły niż zwykło to być obecnie przyjmowane; niemiej już tylko z racji nostalgicznej aury oraz starannej, dogłębnie przemyślanej warstwy plastycznej wykonanej przez Steve’a Rude’a warto się z tym albumem zapoznać.

Świat mitów: Dedal i Ikar
– tom nieco słabszy od „Antygony” acz i tak wart uwagi. Nawet jeśli od dawna dysponujemy zdecydowania lepszą komiksową adaptacją tego mitu w wykonaniu Stefana Weinfelda i Jerzego Wróblewskiego („Legendy wyspy labiryntu”).
 
Batman: Budowniczowie Gotham – całkiem udany epizod perypetii Batmana z okresu gdy funkcje tę pełnił Dick Grayson. Zaprezentowana w niniejszym tomie fabuła jest klarowana i na swój sposób klimatyczna (zwłaszcza w kontekście odniesień do historii Gotham) choć maniera, którą wykonano jej warstwę plastyczną sprawia wrażenie aż nazbyt sterylnej. Niemniej ta okoliczność nie zaburza ogólnie udanych wrażeń z tej lektury.
 
Injustice t.1 – jak na produkt towarzyszący grze komputerowej niniejsza inicjatywa okazała się pozytywnie zaskakującą rozrywką i tak też wypada do tej produkcji podchodzić. Tom Taylor już wówczas (tj. blisko dekadę temu) wykazał, że w rozpisywaniu rozrywkowych akcyjniaków radzi sobie bardzo sprawnie. Stąd obyło się bez większych luk w scenariuszu i nawet nie zawsze przekonująca motywacja Supermana ogólnie jest do przyjęcia. Toteż aż szkoda, że nie doczekaliśmy się hipotetycznej filmowej adaptacji tego przedsięwzięcia.
 
Wilcze tropy: „Szary” – Antoni Heda – najnowsza odsłona „uniwersum” Żołnierzy Niezłomnych zachowuje wysoką jakość poprzednich albumów. Równocześnie po raz kolejny bezpardonowo potraktowano suflowane nam przez niektóre środowiska relikty komunistycznej propagandy. Obaj odpowiedzialni za ów utwór autorzy niezmiennie wykazują się pełnym profesjonalizmem oraz wysokim poziomem artystycznym. I co istotne seria będzie kontynuowana, jako że niniejszy album zawiera zapowiedź następnego tomu.
 
Carnage: Czerń, Biel i Krew
– chyba żadna spośród kreacji Domu Pomysłów w wymiarze stricte wizualnym nie wpisuje się aż tak trafnie w przyjętą dla tej linii tytułów formułę plastyczną jak właśnie tytułowy „bohater” niniejszej antologii. Faktycznie w wymiarze wizualnym przy okazji części zebranych tu krótkich form mamy do czynienia z plastycznymi perełkami (vide zjawiskowa interpretacja Carnage’a według Marco Checchetto). Natomiast zaproponowane przez szanownych scenarzystów fabuły raczej na trwałe w pamięci nie zapadną. Niemniej czego się spodziewać po centralnej osobowości „Maximum Carnage”…
 
Green Lantern vol.3 nr 19 – kolejny po numerze trzynastym „składak”; choć tym razem „sformatowany” pięćdziesiątą rocznicą debiutu Alana Scotta, osobowości od której w kontekście Zielonych Latarni wszystko się zaczęło. Można śmiało rzec, że niniejsze wydanie specjalne to swoisty przegląd przez dziedzictwo tego akurat „składnika” uniwersum DC. Do tego z udziałem Martina Nodella, pierwszego rysownika, któremu dane było rozrysowywać przypadki tej postaci.
 
Vasco – wydanie zbiorcze. Księga 6 – kolejny popis kunsztu autora tego przedsięwzięcia, a zarazem powrót do korzeni serii. Mamy tu bowiem do czynienia z konkluzją losów Coli di Rienzo, krótkotrwałego „trybuna ludu rzymskiego”, którego historia zdominowała dwa pierwsze epizody najważniejszego dokonania Gillesa Chailleta. Jak zwykle nie zabrakło okazji do podziwiania pieczołowicie przezeń rozrysowanych przejawów architektury (do tego nie tylko miast włoskich, ale też Pragi) oraz intryg, których zawiłości nie powstydziłby się nawet pierwowzór „Księcia” Machiavellego w osobie Ferdynanda Aragońskiego.
 
Z archiwum Jerzego Wróblewskiego t. 15
– obie z zebranych w niniejszym tomie opowieści spokojnie wystarczyłby na samodzielne „byty” fabularne, jako że w ich przypadku mamy do czynienia z adaptacjami pisanych „na gęsto” powieści (tj. „Zaginionego świata” Arthura Conan Doyle’a oraz „Wyspy zaginionych okrętów” Aleksandra Bielajewa). Niemniej z racji formuły przyjętej przez „Dziennik Wieczorny” (czyli „miejsca” pierwodruku tych historii) Andrzej Białoszycki i Jerzy Wróblewski zmuszeni byli stosownie te opowieści „skondensować”. Efekt ich pracy (a przy okazji także osoby adaptującej je do potrzeb serii „Z archiwum…”) wypadł jednak bardzo satysfakcjonująco. Przynajmniej w moim przekonaniu, w tym przypadku mamy do czynienia z jedną z najbardziej udanych odsłon tej wartościowej inicjatywy. 
 
Hitman t.5 – mocny finał niewątpliwie mocnej serii. Wysoka jakość poprzednich tomów zachowana, w tym zwłaszcza w kontekście jej osobliwego (i niepodrabialnego zarazem) humoru. Do tego rzut oka na poczynania Tommy’ego Monaghana na tle wybranych osobowości uniwersum DC również szczerze bawi. Ogólnie szkoda, że to już koniec.

Offline laf

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #423 dnia: Cz, 13 Styczeń 2022, 22:16:34 »
Listopad (wybaczcie za spóźnienie, ale ciężko było mi się zebrać) upłynął mi pod znakiem dokończania uniwersum Mrocznego Rycerza i początkiem odświeżania Nowego DC Comics.

Powrót Mrocznego Rycerza. Złote dziecko (Egmont, Mistrzowie komiksu). Kontynuacja wątków ze świata Mrocznego Rycerza. Tym razem ciężar fabuły spoczywa na młodych bohaterkach: Supergirl i Batgirl, a jako głównego antagonistę Miller wprowadził do wykreowanego przez siebie  świata Darkseida. Tytułowe złote dziecko to oczywiście syn Supermana i Wonder Woman, którego poznaliśmy wcześniej w „Rasie Panów”. Mały berbeć już wyrósł i pod okiem swojej siostry poznaje otaczający go świat. Niestety nie jest zadowolony z całej ziemskiej społeczności, a głoszone przez niego opinie na temat przewodniej roli na ludzką rasą to ewidentna powtórka przekonań Kary z „Rasy Panów”. Dzieciak został przedstawiony jako nadąsany, gardzący ludźmi bufon, co niestety nie pozwoliło mi w jakikolwiek sposób się z nim utożsamić. Wprawdzie ostatecznie to on  stoi za porażką Darkseida, jednak w odróżnieniu od Kary we wcześniejszej odsłonie serii ta postać nie wzbudziła we mnie szerszego zainteresowania..
Niestety podobnie było z całym albumem i choć komiks jest króciutki to przy jego lekturze raczej się nudziłem.. Trzeba przyznać, że Kara (Supergirl), a w szczególności Carie (Batgirl) są ciekawymi postaciami, jednak brak głównych męskich bohaterów jest w tym komiksie odczuwalny. W pewnym momencie wspomniano, że Superman i Batman są zajęci ważniejszymi sprawami; zastanawia mnie co jest istotniejsze od walki z Darseidem? Może dowiemy się o tym w kolejnej odsłonie cyklu, bo o tym, że Miller powróci do swojego flagowego tytułu jestem przekonany. Tymczasem „Złote dziecko” nie spełniło moich oczekiwań
Moja ocena 4/10.

Powrót Mrocznego Rycerza – Ostatnia krucjata (Egmont, Mistrzowie komiksu). Chronologicznie  pierwsza część serii ze świata Mrocznego Rycerza opowiadająca o śmierci pierwszego Robina. W złowieszcze knowania Jokera  Miller wplótł dodatkowo kryminalną opowieść, za którą odpowiedzialni są Poison Ivy i Ciller Croc. Niestety autorowi ta historyjka nie wyszła, zagadka i sposób jej rozwiązania są nazbyt płaskie i jednowymiarowe, bez jakiegokolwiek zaskoczenia. Zdecydowanie ciekawiej przedstawia się postać Jokera i jego pobyt w Azylu Arkham, a także relacja pomiędzy Brucem Wayne’em i Dickiem Graysonem. Wprawdzie opisując te motywy Miller korzysta z utartych schematów, niemniej jednak robi to w ciekawy sposób stanowiący miłą odskocznię od równolegle prowadzonego śledztwa. Kadry młodszego Romity, za którym nie przepadam, bardzo fajnie uzupełniają fabułę, a poziom ich szczegółowości, za czym przepadam, pozwolił mi na bardziej pozytywną ocenę tego rysownika. Album stanowi miłe uzupełnienie kultowego komiksu, ale polecam go wyłącznie fanom Millera i wykreowanej przez niego serii.
Moja ocena 5/10.

Batman - 4 - Rok zerowy - Tajemnicze miasto oraz Batman - 5 - Rok zerowy - Mroczne miasto (Egmont, Nowe DC Comics). W końcu przyszła kryska na Matyska! Planowałem rozpoczęcie runu Snydera już od dawna i nareszcie się za to wziąłem. Nie jest to oczywiście moje pierwsze podejście do tej serii, ale idealnie wpisuje się w ogarnianie przeze mnie całego uniwersum DC.
Co do samych tomów muszę przyznać, że ich lektura sprawiła mi więcej przyjemności niż za pierwszym razem. Snyder zdecydowanie poszedł własną drogą i choć czerpie z całej komiksowej mitologii, to jednak wyraźnie widać, że ten Batman to jego autorska wizja, na której władze DC raczej nie położyli swoich niecnych łap. Scenarzysta w wyważony sposób prowadzi fabułę, a motywacje i zachowanie postaci są wiarygodne i nader ludzkie. Polecam przyjrzeć się jeszcze raz początkom Batmana w ramach Nowego DC, szczególnie osobom, które krytycznie oceniły oceniły dokonania Snydera. No i oczywiście Capullo, który dla mnie jest absolutnym mistrzem; kapitalne rysunki z dużym poziomem szczegółowości, zróżnicowaną mimiką twarzy, zbliżeniami i przepięknymi rozkładówkami. Wybór obu twórców do flagowej serii DC to jeden z najlepszych pomysłów w komiksowej historii Batmana.
Moja ocena 7/10.

Batman - Detective Comics t. 1: Oblicza śmierci (Egmont, Nowe DC Comics). Podobnie jak w przypadku Roku Zerowego powtórna lektura tego komiksu przyniosła mi zdecydowanie więcej przyjemności. Oczywiście można zarzucić, że historia nie jest w żaden sposób odkrywcza, ot kolejna opowiastka ze świata Batmana do odfajkowania i położenia na półkę. Jednak uważam, że  w segmencie mainstreamowego superhero ten komiks zdecydowanie daje radę. Tony S. Daniel serwuje nam solidną fabułę z elementami kryminalnej zagadki i całą masą Bat-złoli. Wprawdzie Daniel jest zdecydowanie lepszym rysownikiem niż scenarzystą (rozkładówka z pierwszego zeszytu jest po prostu piękna), muszę jednak przyznać, że nie nudziłem się przy lekturze tego komiksu.
Moja ocena 6/10.

Harley Quinn, t. 1: Miejska gorączka (Egmont, Nowe DC Comics). Po wcześniejszej lekturze runu Conner i Palmiotti’ego w ramach New 52 wręcz zakochałem się w szalonej świrusce i teraz, przy okazji odświeżania całej serii wydawniczej ponownie wziąłem na warsztat serię z HQ i ponownie jestem zachwycony! Autorzy w ciekawy sposób rozpoczynając opowieść poprzez rozmowę ze swoją bohaterką, w trakcie której poszukują rysownika do nowej serii. Później jest równie interesująco, a pomysły serwowane przez twórców co rusz wywołują banana na twarzy. Żarty oczywiście nie są górnolotne (różne makabryczne sposoby zabijania, rzucanie kupą – dosłownie, itp.), ale jednak wszystko jest na swoim miejscu, a całość czyta się z wielkim zaciekawieniem. Serię ciągną również niebanalne postacie na czele z Berniem, czyli przypalonym bobrem naszej bohaterki  ;D. Tak, wiem jak to brzmi, ale tak właśnie jest! Zresztą sprawdźcie sami!
P.S. Uwielbiam Amandę Conner za okładki do tej serii. Dlaczego to nie ona rysowała całości?
Moja ocena 8/10.

Do ostatniego (Taurus Media). Westernowy rodzynek w moim zestawieniu, który stanowi absolutnie  wizualną orgię. Jest też jednocześnie pierwszym komiksem z cyklu opowieści z Dzikiego Zachodu, którego ogarnianie zajmie mi parę kolejnych lat (Bouncer, Bluberry, Cartland, Jim Cutlass itd.). Jeden album tygodniowo to dla mnie naprawdę spore i długotrwałe wyzwanie.
Sama historia zaczyna się i rozwija w miarę ciekawie. Zawód kowboja w obliczu rozwoju kolei żelaznej powoli acz nieubłaganie odchodzi do lamusa, co zmusza naszego bohatera do odwieszenia ostróg. Russel ma pod opieką niepełnosprawnego umysłowo chłopaka, którego pokochał jak własnego syna, lecz kiedy znajduje go martwego domaga się sprawiedliwości od obywateli miasteczka, w którym się zatrzymał. Niestety włodarzom i burmistrzowi na rękę jest zamiecenie całej sprawy pod dywan, przez co nasz bohater zbiera bandę strzelców i blokuje całe miasteczko.
Fabuła z pozoru nie wydaje się skomplikowana, ale dzięki niejednoznaczności postaci historia opowiedziana jest w ciekawy sposób. Mogę zarzucić, że całość została poprowadzona w zbyt szybkim tempie, a z poszczególnymi postaciami nie zdążyłem się dogłębnie zaznajomić (i to jest mój główny zarzut do tego komiksu), lecz z drugiej strony lektura jest naprawdę interesująca, a ukazanie drastycznych konsekwencji zaślepienia gniewem jak najbardziej wiarygodne. Do tego wszystkiego dochodzą cudownie narysowane plansze, które we wspaniały sposób budują duszny klimat małomiasteczkowego Dzikiego Zachodu.
Moja ocena 7/10.
« Ostatnia zmiana: Cz, 13 Styczeń 2022, 23:54:56 wysłana przez laf »

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #424 dnia: Pt, 14 Styczeń 2022, 17:57:29 »
 Już się tego Snydera nie czepiam, bo to co myślę na jego temat już powiedziałem, ale poważnie Detective Comics? Jezu, ale to był koszmarek  najgorszy Batman jakiego w życiu czytałem, z wyjątkiem rysunków rzecz jasna.

Offline laf

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #425 dnia: Pn, 17 Styczeń 2022, 07:51:53 »
poważnie Detective Comics? Jezu, ale to był koszmarek  najgorszy Batman jakiego w życiu czytałem, z wyjątkiem rysunków rzecz jasna.
No widzisz, tak jakoś wyszło  :) Pamiętam, że po pierwszym czytaniu miałem podobne odczucia jak Ty, ale teraz jak wziąłem się za to ponownie to jakoś spina odeszła w dal, zrobiłem ogólny chillout i cały komiks wszedł mi na gładko. Istotne, że nie czułem znużenia przy lekturze, całość była w miarę spójna i najważniejsze - ciągle pamiętam fabułę  :D

Offline Gazza

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #426 dnia: Śr, 19 Styczeń 2022, 08:12:57 »
W mojej skromnej opinii Detective Comics Tonyego S. Daniela, zwłaszcza z perspektywy późniejszych wszelakich wysrywów batmanowych, nie jest wcale złe. Gdy czytałem to (w momencie ukazywania się nakładem Egmontu) wprost nie mogłem nadziwić się tej wszech panującej modzie obsmarowywania autora. Jasne, dla mnie będzie on (Daniel) zawsze lepszym rysownikiem (choć to taki "Jim Lee wanna be") niż scenarzystą, ale naprawdę nie mogę do dziś nadziwić się temu narzekaniu. Będę pewnie kontrowersyjny ale mnie za to wymęczył Snyder. Jego run ratowały, jak dla mnie, obłędne rysunki Capullo - ale scenariuszowo? - nic ponadprzeciętnego.

Offline chch

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #427 dnia: Śr, 26 Styczeń 2022, 16:45:09 »
Udało mi się przeczytać jedną serię i jeden komiks, czyli krótkie wrażenia.

Raport Brodecka był już polecany wszędzie i często, jednak do polecanek podchodzę trochę z dystansem, gdyż zdażało mi się sparzyć (chociaż był też komiks, którego zakupu żaowałem, a po 10 latach, po kolejnej lekturze, bardzo mi sie spodobał, więc wiele czynników wpływa na odbiór - nastrój, wiek, ilość przeczytanych komiksów - czasem więcej nie znaczy lepiej). W każdym razie - świetne rysunki, wspaniała historia, czyta sie to szybko, do wydania nie mam zastrzeżeń. Mam nadzieję, że ksiazka wyjdzie jako ebook i będę mógł porównać. Jeśli ktoś jeszcze nie czytał - polecam, komiks wart swojej ceny (jeśli jeszcze jest do kupienia za okładkową, nie sprawdzałem).

CHEW - komiks z którym miałem okazję zapoznać się kilkanaście lat temu, jeszcze w formie translacji. Udało mi się przeczytać nareszcie całą serię i... wow. Nie jest to ten kaliber co Raport, ale opowieść wyraźnie zmienia swój charakter. Z komediowej (no, na wpół komediowej) zmienia się w coraz mroczniejszą, aż na końcu mamy smutną opowieść o tym co w życiu najważniejsze, o poświeceniach w imię zapewnienia przyszłości innym, przede wszystkim dzieciom. Szkoda, że mucha nie wydała tego w podwójnych tomach, 130 stron i HC to jednak przesada. W każdym razie polecam.

Offline Nawimar III

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #428 dnia: Pn, 31 Styczeń 2022, 23:30:16 »
Styczeń

Z archiwum Jerzego Wróblewskiego t. 16 – „Hernan Cortes i podbój Meksyku” całkowicie zasadnie zwykł być uznawany za jedno z najbardziej udanych przedsięwzięć w dorobku „Mistrza z Bydgoszczy”. Za sprawą niniejszej odsłony „Z archiwum…” znać, że tematyka konkwisty znalazła się w orbicie zainteresowań rzeczonego twórcy już na ćwierć wieku przed pierwodrukiem wspólnej realizacji jego i Stefana Weinfelda. Znać tu stopniowe „szlifowanie” charakterystycznego stylu Wróblewskiego, a ponadto mamy do czynienia z pasjonującą (choć równocześnie nie wolną od znacznego „ładunku” okrucieństwa) opowieścią.
 
Jeremiah t. 24 – mimo że zawarta w tej odsłonie serii fabuła nie porywa tak mocno jak chociażby „Delta” czy „Strefa graniczna” to jednak w jej przypadku nadal mamy do czynienia z elementem składowym jednej z najbardziej cenionej komiksowej postapokaliptyki. Ponadto mistrz Hermann po raz kolejny usiłuje modyfikować swój styl co niezmiennie cieszy.
 
Moonshadow – prawdopodobnie najbardziej osobisty utwór pióra nieprzecenialnego Johna Marca DeMatteisa, przynajmniej w moim przekonaniu prekursorski względem m.in. „Sandmana” według skryptu Neila Gaimana. Z perspektywy współczesnego czytelnika być może jego odbiór wyda się nie zawsze łatwy. Niemniej jednak zdecydowanie warto dać tej propozycji wydawniczej szansę, bo na tle znacznej części współczesnej oferty okazać się ona może zasadnie wyjątkową.
 
Green Lantern: Mosaic nr 1 – chciałby się rzec: niemal jak Vertigo! Do tego wczesne, naznaczone intrygującym spojrzeniem Morfeusza, ciętym dowcipem Constantine’a i przemieszaną z egzystencjalnym bólem i zwątpieniem determinacją Potwora z Bagien. Tak się bowiem prezentuje pierwsza odsłona solowej serii poświęconej Johnowi Stewartowi, dla wielu co najmniej „numerowi dwa” wśród ziemskich Zielonych Latarni. Ta zaś okoliczność generuje nadzieje na co najmniej nietuzinkową lekturę.
 
Batman Death Metal t.2
– niniejsza opowieść zaczyna nabierać rozpędu w nadspodziewanym dla tego jej etapu tempie. Toteż trudno opędzić się od poczucia, że w tym przypadku mamy do czynienia ze zmierzaniem ku jej iście epickiej konkluzji. Jednak przed nami jeszcze dwa kolejne zbiory, choć już teraz można zaryzykować twierdzenie, że w przypadku „Batman Death Metal” rzeczywiście mamy do czynienia z opowieścią na skalę największych i najbardziej znamiennych wydarzeń w dziejach uniwersum DC.
 
Kapitan Żbik: Wodorosty i pasożyty cz.1 – „kolorowy zeszyt” na kilka sposobów wyjątkowy i wyróżniający się. Po pierwsze w przypływie szczerości „Superman z MO” przyznaje, że istnieją dziedziny w których „nigdy nie był najmocniejszy” (w tym akurat przypadku chodzi o chemię) co nie tylko uposaża tę momentami niemal omnipotentną postać w odrobinę prawdopodobieństwa, ale też chociaż nieco uspokoiło moje męskie ego. Po drugie okazało się, że gierkowska myśl naukowo-techniczna stanowiła przedmiot pożądania niemal świata całego, a na pewno międzynarodowych korpo doby lat 70. ubiegłego wieku. No i w Paryżu strajkowali, nie to co w PRL-u… Aż ciekaw jestem co przyniesie kolejny epizod tej nadspodziewanie odkrywczej opowieści.
 
Dylan Dog: Mater Dolorosa – po raz pierwszy otrzymaliśmy „barwnego” Dylana Doga i plastycznie rzecz mocno cieszy. Natomiast scenariusz acz niebanalny wyraźnie ustępuje „Mater morbi” (którego ów tomik jest kontynuacją), a w jeszcze większym stopniu poprzedniej odsłonie tej serii, tj. znakomitej „Alfie & Omedze”.
 
Korzenie rodzinne – wydawać się mogło, że do pełni sukcesu niczego tej inicjatywie nie brakowało. Na przysłowiowym „pokładzie” mamy tu bowiem zasłużenie cenionego scenarzystę (Jeffa Lemire’a), wyróżniającego się oryginalnym i łatwo rozpoznawalnym stylem plastyka (Phila Hestera) oraz wciąż popularną konwencje postapokaliptyczną. A jednak podobnie jak miało to miejsce przy okazji szumnie „odpalanej” serii „Outcast-Opętanie” interesująco zapowiadający się wątek wiodący okazał się jedynie namiastką faktycznie intersującej fabuły, prowadzonym bez polotu i autentycznie sensownego pomysłu. Dlatego pomijając dojmującą nastrojowość (z czym Lemire na ogół radzi sobie z dużym powodzeniem) finalnej jakości porównywalnej z „Gideon Falls” czy „Descenderem” niestety nie ma co się po tym tytule spodziewać.
 
II wojna Zwiastunów – kolejne udane spotkanie z przedstawicielami uniwersum Walecznych. Nie mogło zatem zabraknąć dobrze już znanych polskiemu czytelnikowi postaci, tj. Bloodshota i Arica z Dacji, a przy okazji całego tabunu innych osobowości tego wszechświata przedstawionego. Fabuła może nie ścina z nóg, niemniej mamy tu do czynienia z przekonującym ujęciem motywacji zaangażowanych w tytułowy spór osobowości rozrysowanych przez grono profesjonalnych plastyków. Szkoda tylko, że brak pewności (bo zapowiedzi brak) czy wydawnictwo KBoom będzie swoją przygodę w polskimi edycjami komiksów Valianta kontynuowało…
 
Bohaterowie i Złoczyńcy: Joker
- Ostatni śmiech – jak na tzw. komedię jednego dowcipu produkcję tę śmiało uznać można za satysfakcjonującą. Do tego po raz kolejny dobrze spisał się w swojej roli Nick Jones, autor zamieszczonego tu artykułu przybliżającego komiksowy dorobek Briana Bollanda widziany przez „pryzmat” ilustracji okładkowych z udziałem Jokera. Oczywiście w wykonaniu tegoż właśnie artysty.   
 
Green Lantern: Mosaic nr 2 – pomimo uspokojenia ogólnej sytuacji w przestrzeni Mozaikowego Świata lęki i niepokoje nie przestają spędzać snu z powiek jego opiekuna w osobie Johna Stewarta. Z czym jednak faktycznie boryka się niegdysiejszy architekt i jaką proweniencje mają owe mniej lub bardziej uzasadnione obawy? Tego rzecz jasna nie dowiemy się w pełni z niniejszej odsłony tej intrygującej serii. Niemniej ogólna nastrojowość tegoż przedsięwzięcia zostaje znacząco pogłębiona, a apetyty na tzw. ciąg dalszy stosownie pobudzone. 

Świat mitów: Iliada – de facto drugi w dziejach crossover (pierwszym była wyprawa po złote runo) gromadząca w jednym miejscu licznych bohaterów solowych cykli mitycznych. Toteż już od pierwszych stron „rozbuzowały” się we mnie emocje w swoim czasie towarzyszące lekturze pierwowzoru literackiego. Wpływ na tę okoliczność miała także fachowo i skrupulatnie ujęta kultura materialna biorących się za przysłowiowe bary stron. Podobnych adaptacji tradycji mitycznych oraz antycznego dziedzictwa literackiego życzę sobie jak najwięcej.
 
Kapitan Ameryka t.6 – kontynuacja jednego z najbardziej udanych staży w dziejach tej postaci zachowuje wysoką jakość poprzednich zbiorów. Choć gwoli ścisłości nie wszystkie rozwiązania fabularne uznać można za w pełni przekonujące (zwłaszcza w kontekście Red Sculla). Do tego szkoda, że Bucky Burnes nie otrzymał więcej czasu na udzielanie się w roli Kapitana Ameryki, bo szło mu pod tym względem całkiem nieźle. Pewne jest jedno: z niemniejszą ekscytacją niż do tej pory wypatruję tzw. ciągu dalszego.
 
Jajko i Smerfy – jeszcze jeden zbiorek tej klasycznej serii z wczesnego okresu jej realizacji nie podejmuje co prawda tak ważkich treści jak „Smerfetka” czy „Smerf naczelnik”; aczkolwiek to nadal świetna zabawa dla wszystkich fanów (do tego niezależnie od ich wieku) podopiecznych Papy Smerfa.
 
Bohaterowie i Złoczyńcy: Moc Shazama! – spodziewałem się, że będzie bardzo dobrze i tak właśnie sprawy w kontekście tegoż tomu się mają. Jerry Ordway to fachura jakich mało; dlatego już tylko tzw. pilot do regularnej serii (czy jak to zwykło się mawiać w terminologii marketingowej: powieść graficzna) wypada wprost zjawiskowo! Swoją drogą trzeba było autentycznej odwagi by na etapie Ery Extreme podejmować próbę reaktywowania marki zupełnie do tych czasów nieprzystającej. Wyszło pogodnie choć zarazem niebanalnie. Dlatego nieprzypadkowo chciałoby się więcej.
 
Styks – można rzec, że ów tytuł to swoisty miód na skołatane serce wszystkich tych, którzy nie zawsze akceptują niekoniecznie komunikatywną narracje w wykonaniu Andreasa Martensa. W tym bowiem przypadku mamy do czynienia z wyzbytą niejednoznaczności (co nie oznacza, że nieciekawą) opowieścią z pogranicza czarnego kryminału i horroru. Przy czym nie zabrakło kładzionej „na gęsto” kreski niemieckiego mistrza komiksu.
 
Green Lantern: Mosaic nr 3 – już od pierwszych plansz niniejszego epizodu znać, że John przestaje być sobą, a jego zachowanie znamionują niespotykane w jego przypadku aberracje. Nieprzypadkowo, jako że daje o sobie znać pewna wyjątkowo kłopotliwa „osobowość”, która nie raz już wcześniej spędzała sen z powiek powierników pierścieni mocy. Konfrontacja jest zatem nieunikniona, a co najważniejsze (i typowe dla odpowiadającego za scenariusz tego przedsięwzięcia Gerarda Jonesa) poprowadzona nie bez znamion jej znaczenia w ramach bardziej złożonego wyzwania.
 
Flash t.14 – kolejny dowód na wyjątkową łatwość Joshui Williamsona (tj. scenarzysty tej serii) nie tylko do snucia dynamicznych i „zagęszczonych” zarazem fabuł, ale też do osiągania właściwego rytmu opowieści po krótkotrwałych momentach twórczej „zadyszki”. W dobrej formie także uczestniczący w tym przedsięwzięciu plastycy (m.in. Howard Porter) oraz duży plus za interesującą obsadę uzupełnioną o nowego, a przy tym interesującego pomyślanego złoczyńcę.

Offline chch

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #429 dnia: Wt, 01 Luty 2022, 23:27:55 »
100 naboi + Brat Lono - cała seria plus spinoff już za mną i... jestem roczarowany. Seria nagradzana, wymieniana jednym tchem w panteonie serii Vertigo, sporo osób czekało w Polsce na zakończenie. Być może to moje zdolności poznawcze szwankują, ale nie rozumiem o co ten hałas. Fabuła prosta (wątek z obrazem jest jedynym bardziej skomplikowanym, dla mnie, bo
Spoiler: PokażUkryj
straszne tam nagromadzenie postaci w drugim tomie i idzie się pogubić kto z kim i jak to się stało, że Lono ukradł obraz a ostatecznie miała go Echo
, postacie są wyraziste, ale mam wrażenie, że seria budowała swoją markę na brutalności (w Bracie Lono w ogóle mamy samą nawalankę), a jedyną wartością dodaną był tu język (slang, odzywki). No właśnie... tu dochodzimy do polskiego przekładu, które w moim odczuciu leży i kwiczy (w serii głównej i spinoffie, chociaż w Bracie Lono był inny tłumacz). Jak w Bracie Lono mamy dialog w którym pytany mówi, że nie zna czyjegoś imienia, pytający nalega, a mamy odpowiedź "podałem Ci imię" (nie, nie podał, bo go nie znał, tak utrzymywał) to mam wrażenie, że ktoś dosłownie przetłumaczył coś w stylu "I told you already") o błędach w 100 nabojach już ktoś pisał (np. 50 dolarów zamiast 5-O) - często dialogi nie mają sensu. Szczerze mówiąc, lepszy przekład miały darmowe translacje (kilka tomów po mandragorze wypuściła jedna z grup)...
Duży zawód.

Invincible - t. 1 i 2 oraz zaczęty t. 3 - nie czytam za bardzo sh, ale jeśli ktoś czyta i lubi ten gatunek to bardzo polecam. Kirkman robi w tej serii rzeczy na które nigdy nie zgodziliby się włodarze wielkiej dwójki w odniesieniu do swoich "kur znoszących złote jaja". Większość serii czytałem dawno temu (scena translacyjna znowu wyprzedziła polskie wydawnictwo), ale teraz przypominam sobie serię i dodatkowo przeczytałem parę serii pobocznych (The Cape, Brit, Tech Jacket, Astounding Wolf-Man 1-10) - piszę o tym, bo dopiero lektura tych serii wyjaśnia niektóre rzeczy (np. w bodajże w drugim tomie Invincible - zeszyt 16, jest inwazja obcych i tam w jednym kadrze widać w tle jakąś lecącą postać i nagle inwazja się kończy. Okazuje się, że ta postać pojawia się w jednej miniserii Brit - chyba Black, white, red and blue i tam cała inwazja, jej początek i koniec jest pokazana szczegółowiej. Ogólnie pierwszy tom Invincible to dopiero wprawka, sam KIrkman pisze, że nie wiedział czy dotrwają do 13 numeru i nie wprowadzał wielu wątków, zaczął się rozkręcać od drugiego tomu.

Offline skil

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #430 dnia: Śr, 02 Luty 2022, 00:10:23 »
100 naboi + Brat Lono - cała seria plus spinoff już za mną i... jestem roczarowany.

Umyślnie kompletowałem w oryginale. Gdzieś do połowy to jest absolutny sztos - właśnie językowo czy pod kątem kreowania świata (te wszystkie drobne historie) jest kapitalnie. Niestety kiedy "intryga" zaczyna być wyjaśniana okazuje się, że całość to jedna wielka naciągana bzdura i seria kończy na daremnym poziomie, niwecząc wszystko co było tak fajnie budowane na początku.
A poza tym uważam, że Rosja powinna być zniszczona.

Offline laf

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #431 dnia: Śr, 02 Luty 2022, 08:32:28 »
100 naboi + Brat Lono
A ja tam lubię (serię główną, a nie spin-off, który jest faktycznie do bani). Mozolne odbudowywanie grupy Minuteman i swojej własnej pozycji przez Gravesa śledziłem z wielkim zainteresowaniem. Poszczególne postacie (a jest ich sporo) rozpisano fantastycznie. Jak dla mnie seria nie ma żadnych przestojów, każdy ma swoje pięć minut, a poszczególne wątki płynnie się zazębiają.
Owszem nie jest to moja ulubiona seria z Vertigo, bo tutaj prym wiodą Saga o Potworze z bagien, Skalp, Kaznodzieja, a nawet Ex Machina, ale jednak to nadal kawał dobrego komiksu. Ja przyjąłem konwencję czytania jednego wątku dziennie, tak więc nawet jeśli był jakiś one-shot to odkładałem komiks i do następnego wątku brałem się kolejnego dnia. I taki sposób czytania polecam  :D
Swego czasu sam oceniłem te komiksy w ten sposób:
100 Naboi - Azzarello nie należy do moich ulubionych scenarzystów, choć trzeba przyznać, że część tworzonych przez niego serii czasami wpada w moje gusta (Wonder Woman, Księżycówka, Rasa Panów). Podobnie było z jego opus magnum, kryminalno-szpiegowską opowieścią o tajnej organizacji rządzącej Ameryką. Azzarello powoli, acz konsekwentnie odkrywa przed czytelnikiem całą planszę do gry i ustawia na niej swoich bohaterów sukcesywnie dostawiając nowe pionki. Całość otacza mroczna aura tajemniczości, co sprawia, że po zakończeniu zeszytu mamy ochotę na kolejny i kolejny tylko po to, żeby dowiedzieć się co się dalej stało i o co w tym wszystkim chodzi. Mam tylko zarzut, że jednak zbyt długo to wszystko trwało, ale na cóż ... tytuł zobowiązuje. 8/10.
100 Naboi. Brat Lono - No tu już jest niestety zdecydowanie gorzej  :( To co Azzarello zrobił z jedną z najbardziej charakterystycznych postaci swojej serii woła o pomstę do nieba. W ogóle nie kupuję rozwoju postaci ostatniego Minuetmana, a sam komiks ciągnie się jak przysłowiowe flaki. 3/10.

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #432 dnia: Pt, 18 Luty 2022, 16:45:36 »
  Opóźnione przez czyste lenistwo podsumowanie grudnia, przez święta udało mi się jakoś trochę poczytać tego.


  "Duchy Zmarłych" - Richard Corben. Zbiór adaptacji kilkunastu wierszy i opowiadań Edgara Allana Poe w większości króciutkich (mowa o komiksach) na kilka, maksymalnie kilkanaście stron. Adaptacje ani nie są do końca wierne pod względem fabuły ani tez szczególnie wiernie oddają ten specyficzny klimat post-gotyckiej grozy dzieł Poego. Autor skupił się tutaj na pozbawieniu tej pewnej dwuznaczności twórczości Mistrza u którego często niedopowiedziane było czy to naprawdę duch czy może tylko wewnętrzny lęk protagonisty. Tutaj duch to duch, zombie to zombie a szaleniec to szaleniec. Corben wziął ostry kurs w kierunku ukazania ludzkiej cielesności i tego jak ta cielesność potrafi być krucha co w połączeniu ze sporą dawką przerysowanej fizycznej przemocy oraz podkreślaniem kobiecych walorów (w sensie wielkości a nie ilości) stawia całość całkiem niedaleko od grindhousowego kina. Nie zabraknie też całkiem rozsądnej dawki mocno czarnego humoru co zresztą grindhouseowi tez nie jest obce. Rysunki Corbena jakie są każdy zainteresowany wie, jego groteskowa estetyka jak dla mnie naprawdę dobrze oddaje tę neurotyczną niesamowitość poezji Poego, uwagę zwraca też naprawdę gruntownie przemyślany układ kadrów. Natomiast mam dwie uwagi, nie podobało mi się komputerowe kolorowanie, w kilku miejscach wyglądające nader sztucznie, dwa wydaje mi się że w kilku miejscach rysownik mógł nieco naturalniej kreślić postacie kobiece taka konfrontacja ich zewnętrznego piękna z wewnętrzną szpetotą mogła by dodać dodatkowego smaczku. Uwaga na temat tłumaczenia pana Starosty, na ogól nie mam wielkich problemów z jego tłumaczeniami, tyle że dostajemy tutaj sporo wierszowanych elementów, w większości w klasycznie eleganckich ,bywa że i ponad 100-letnich tłumaczeniach. Natomiast album otwiera wiersz o okładkowym tytule "Duchy Zmarłych" najwidoczniej wcześniej nie tłumaczony i z racji braku tak jak w każdym innym przypadku odpowiedniego przypisu podejrzewam, że to dzieło właśnie Marka Starosty i powiem szczerze, dawno nie widziałem tak gubiącego rytm zlepka częstochowskich rymów (na szczęście nie lubię hip-hopu zwłaszcza polskiego). Doprawdy jak się nie czuje pewnym i nie ma specjalnego doświadczenia, to może trzeba było zostawić to w oryginale? Na początku powiedziałem coś o adaptacjach, zmieniam zdanie to na dobrą sprawę interpretacje twórczości Poego, może i nie dla każdego, ale są szalone, zabawne i potrafią dać do myślenia. Ciężko oczekiwać czegoś więcej, bawiłem się doskonale. Ocena 8/10.

  "Korriganie" - Thomas Mosdi, Civiello. Tak w skrócie Korriganie to mniej więcej Władca Pierścieni tylko bez zmian w nazewnictwie zastosowanych przez Tolkiena, wymieszany nieco z Ciemnym Kryształem i Willowem. Irlandia około roku 1100, podróżującą rodzinę małej Luaine napadają jakieś dziwne stworki kojarzące się nieco z kukiełkami Jima Hensona skrzyżowanymi z goblinami. Ojciec ginie w zasadzce, dziewczynka zostaje uratowana przez dziwne krasnoludy ale jej mama i dziadek zostają porwani do innego świata do którego będzie musiała się udać aby ich uratować. Na miejscu okaże się, że nowo zapoznani przyjaciele należą do plemienia Korriganów które jest ciemiężone przez Fomorian (które na szczęście nie wyglądają jak w ludowych podaniach tylko jak orki z Warcrafta przemalowane na czarno) oraz ich złego władcę uwięzionego w swojej wieży złego staro-celtyckiego boga Balora o Złym Oku (tutaj tylko Balora i też orkowatego tylko o wiele większego niż reszta). Aby uratować bliskich Luaine w towarzystwie przyjaciół będzie musiała udać się w zamorską wyprawę (po drodze przeżywając oczywiście mnóstwo przygód i poznając różne istoty) do tajemniczej wyspy poprosić pradawne plemię Tuatha Dé Danann, aby zebrali armię i powrócili na kontynent ostatecznie rozprawić się z Mordorem, pardon z Fomorianami. "Wspaniale zilustrowane dark fantasy dla dorosłych" głosi napis na tylnej okładce, cóż polemizowałbym z tym trochę, owszem obrazki stanowią plus całości natomiast na mnie aż tak olbrzymiego wrażenia nie zrobiły. Twarze postaci są namalowane raz realistycznie raz nie do końca, w przypadku bitew czy większej ilości postaci zaczynają one przypominać twory Simona Bisleya co się trochę gryzie między sobą, okazjonalnie zauważałem problemy z perspektywą, do tego w scenach nocnych naprawdę ciężko się rozeznać czasami co dane kadry przedstawiają. Tak porównując do ostatnio oglądanego przeze mnie malowanego komiksu czyli Zemsty Hrabiego Skarbka to stwierdziłem będę szczery, że to jest przepaść. Scenarzysta też nie jest tym gościem, któremu nie można nic zarzucić. Historia mimo że całkowicie sztampowa, to w sumie dająca całkiem sporo frajdy nie jest do końca sprawnie prowadzona. Scenariusz bywa mętny, powód porwania ludzkiej rodziny wydaje się napisany na kolanie w czasie jakiejś korekty kiedy autorzy zdali sobie sprawę że na dobrą sprawę nie wiadomo co właściwie ludzie robią na zamku Balora, nowe postacie nie są wprowadzane jakoś szczególnie umiejętnie (trochę minęło czasu zanim się zorientowałem że Nazguli, pardon synów Balora jest trzech, ale to i pan od pędzla nie ułatwił mi zadania) i nie zawsze autorzy wiedzą co sensownego można z nimi zrobić, jak naprzykład z goblinami, które wydają się na tyle ważne że kilka z nich jest wymienionych z imienia a pojawiają się tylko w pierwszym tomie i później nie wiadomo co się z nimi dzieje. Zastrzeżenia mam też do źle rozplanowanego zakończenia, gdzie dostajemy zbyt mało czasu do zapoznania się z Tuatha De Dannan oraz niespecjalnie spektakularnej bitwy na koniec (a to powinien być przecież gwóźdź programu), osobiście mam wrażenie, że Civiello niespecjalnie pewnie się czuł przy scenach batalistycznych i poprosił aby je ograniczyć do minimum a to co zostało nie jest specjalnie zachwycające. No ale ja tu tak narzekam, narzekam ale to w gruncie rzeczy kawał naprawdę porządnego klasycznego fantasy i to nie żadnego dark. Owszem jest dosyć krwawo i trochę golizny się znajdzie, ale to przecież nie wyznacza przynależności do gatunku. Tak jak szczerze mówiąc doszedłem do wniosku, że nie bardzo moim gustom jest po drodze ze Studiem Lain bo wszystkie ich komiksy które kupiłem z wyjątkiem Slaine i Alana Moora sprzedałem bez żalu, tak ten chyba zostawię sobie na półce. Naprawdę przyzwoita lektura ocena 7/10.

  "Armie Zdobywcy" - Jean-Pierre Dionnet, Picaret, Bill Mantlo, Jean-Claude Gal. Podobno klasyka europejskiego komiksu rodem z Heavy Metal, podobno bo nie jestem historykiem komiksu i muszę w tej kwestii zawierzyć temu co napisano na okładce, zresztą nazwiska są znane więc łatwo uwierzyć. Tom zawierający trzy różne komiksy, które na dobrą sprawę poza gatunkiem nie mają ze sobą wiele wspólnego i właściwie nie wygląda żeby działy się w tym samym świecie, chociaż jakby się tak zastanowić łącznikiem całej trójki jest to, że w tej nibylandii wiecznie trwa wojna więc może to i ta sama planeta ale za to już niemalże napewno nie ten sam czas. Zresztą to komiksy pisane przez różnych autorów i wydawane osobno więc pozostaje nam zawierzyć w tej kwestii wydawcy oryginalnego zbiorczego wydania. Pierwsza najkrótsza Katedra jest najbardziej spójna i sensowna, chociaż z racji oczywistego od strony nr.2 zakończenia nie wciągnęła mnie jakoś strasznie mocno, ta opowiastka wygląda na dziejącą się w późnym średniowieczu. Druga część, ta która najbardziej mi się spodobała "Fantastyczna Armia" to zbiór króciutkich szortów tyczących się różnych armii wysyłanych w różne strony świata przez tytułowego nieokreślonego Zdobywcę, czasami bohaterami są pojedyncze konkretne postacie a to zwykli wojowie a to oficerowie a to generałowie (zdarza się że i członkowie plemion/krain broniących się przed agresorami) a czasami sama armia jako zbiorowość ludzka, ta część kojarzy się nieco zapewne poprzez wygląd żołnierzy z czasami starożytnego Rzymu. Komiks trzeci najobszerniejszy "Zemsta Arna - Triumf Arna" to opowieść o młodym niewolniku, który wyrwawszy się z niewoli odkrywa że ma prawa do korony i zbiera armię aby strącić okrutnych uzurpatorów z ich tronów. Ta część, która zdaje się toczy się jeszcze wcześniej niż pozostałe trochę ona wygląda na umieszczoną w czasach a la Babilonu (i trochę Conana Barbarzyńcy aczkolwiek protagonista otrzyma mechaniczną działającą dłoń) z racji swojej ogólnej bełkotliwości najmniej przypadła mi do gustu, aczkolwiek trudno nie docenić pewnego przełamania konwencji bo tytułowy Arne to wcale nie klasyczny bohater fantasy tylko taki sam nienormalny tyran jak i jego wrogowie. Tak czy inaczej nie oszukujmy się, to nie jest komiks do czytania tylko do oglądania, a powiedzieć że jest co oglądać to powiedzieć zbyt mało. Za rysunki odpowiada Gal, rysownik po którym wiedziałem czego się spodziewać bo Scream wydał już u nas Diosamante tego autora, i o ile już tamten komiks zachwycał wyglądem tak nie może się równać absolutnie z tym co tu się dzieje (może z racji nałożenia kolorów, zresztą już chyba przez kogoś innego). Stwierdziłem kiedyś o jakimś nie pamiętam już którym komiksie, że wygląda jakby nad jednym kadrem artysta spędził więcej czasu niż Marvel nad całym zeszytem. Tutaj Gal włożył w niektóre kadry więcej pracy niż Marvel w całe mini-serie, przy przekładaniu niektórych stron łapałem siebie na stwierdzeniach typu "to jest jakiś k...a obłęd", bo to z jaką precyzją i przede wszystkim dokładnością ilustrator oddał wygląd tego co mu się w głowie roiło zarówno w przypadku postaci, jak i zwierząt, budowli czy krajobrazów jest iście obłąkane. W każdym razem wcześniej wspominałem o tym, że niewiele komiksów Studia Lain zostaje mi na półce po przeczytaniu to o ile w przypadku Korriganów się jeszcze zastanowię tak w przypadku Armii Zdobywcy tak się właśnie stanie a ja wcale nie jestem jakimś wielkim fanem realistycznego rysunku, ale ten majstersztyk sztuki graficznej to po prostu zasługuje na honorowe miejsce. Co jeszcze do Studia to mam dwa zarzuty, raz nie zauważyłem nigdzie w komiksie aby było podane który scenarzysta odpowiada za który komiks, dwa jest to tłumaczenie z angielskiego czyli też z tłumaczenia co mogło nie pozostać bez wpływu na pewną mętność scenariuszy. Ale co tam nie o klarowne rozbudowane fabuły tu przecież chodziło tylko o podziwianie tego niesamowicie zilustrowanego oraz co trzeba przyznać klimatycznego dark fantasy. Ocena 7/10.

  "Black Beetle - Bez Wyjścia" - Francesco Francavilla. Próba odtworzenia pulpowych klimatów komiksu z czasów międzywojennych przez włoskiego autora w Polsce znanego raczej z pracy dla dwóch amerykańskich gigantów. W Colt City pojawia się nowy szeryf zamaskowany Czarny Żuk, Chrząszcz czy tam inny Chrabąszcz i na łamach czterech zeszytów ma zamiar rozprawić się z przestępcami gnębiącymi to zacne miasto. W pierwszym zeszycie pokona latających za pomocą plecaków ze śmigłami sługusów hitlerowskiego Ahnenerbe czy czegoś w ten deseń, którzy w miejscowym muzeum szukają jakiegoś tajemniczego artefaktu a w pozostałych trzech wpląta się w bardziej przyziemną intrygę powiązaną z wojną miejscowych gangów. Sam komiks to takie połączenie Batmana, Dicka Tracy i Spirita z lekkimi naleciałościami twórczości Raymonda Chandlera, opierający się w głównej mierze na akcji, chociaż i elementów prowadzenia śledztwa kilka się znajdzie. Nie ukrywajmy największym "ficzerem" tej pozycji są rysunki autora, nie jestem jakimś wielkim specjalistą bo i nie jest on jakoś szczególnie reprezentowany na naszym rynku (dziwne, chociaż z drugiej strony u nas komiksy sprzedają raczej scenarzyści niż rysownicy), ale tyle co widziałem wystarczy mi do powiedzenia o nim "świetny" a ten komiks tylko potwierdził moje wcześniejsze przemyślenia. Piękne rysunki w staroszkolnym lecz odpowiednio uwspółcześnionym stylu, zabawa kadrem aby jeszcze mocniej nawiązać do swoich protoplastów no i przede wszystkim cudne kolory do których Francavilla ma mistrzowskie oko. Jest naprawdę kolorowo, tak jak można by się spodziewać po opowieści o przebranym za owada facecie walącym po ryjach latających nazistów, ale w żadnym przypadku pstrokato, cały czas udaje się zachować ten noirowy klimacik. Francesco Francavilla to facet urodził się po to aby rysować Batmana. Tym niemniej album jest dla mnie mimo wszystko lekkim zawodem a powodem tego jest jego objętość. Nie jestem pewien czy wydanie tego w formie w jakiej zostało to wydane było dobrym pomysłem bo zdaje się, że seria (o ile miała wogóle nią być) po prostu padła. Pierwsza część zostawia po sobie właściwie same pytania i żadnych odpowiedzi, druga ta dłuższa mafijna broni się od biedy jako samodzielna całość ale i tam czuć że brakuje trochę spokojniejszych momentów. Brak szerszego zaprezentowania samego miasta, brak koniecznej femme fatale (pani naukowiec warunków raczej nie spełnia, czarna jazzowa wokalistka już bardziej, ale ona wypowiada kilka zdań na krzyż i znika), brak skorumpowanego komisarza i jedynego uczciwego w mieście popijającego detektywa, ogólnie dosyć sporo rzeczy brak. Całość w moim mniemaniu nie powinna się aż tak mocno wzorować na pulpie sprzed kilkudziesięciu lat, która mieściła się i na pięciu stronach tylko w formie obszerniejszej powieści graficznej zaprezentować jakąś bardziej rozbudowaną fabułę. Po prostu czuć tutaj, że potencjał był spory mogliśmy mieć do czynienia z komiksem znakomitym a większość stron została sprowadzona do obijania gęb. Jest nieźle i tylko nieźle i taka jest moja ocena 6+/10.

  "Jim Cutlass tom 1,2" - Jean Michel Charlier, Jean Giraud, Christian Rossi. Kupiony pod wpływem pozytywnych opinii na forum oraz chęci przeczytania jakiegoś klasycznego komiksu przygodowego a także wielkimi nazwiskami na okładce. Jim Cutlass to weteran Wojny Secesyjnej (doskonały oficer rzecz jasna i ciągle na służbie), który pomimo południowego pochodzenia walczył po stronie Jankesów. Po otrzymaniu wiadomości o spadku po wujku, nasz bohater zrzuca mundur i udaje się do Nowego Orleanu, aby w spokoju zażywać przyjemności związanych z posiadaniem sporego dosyć majątku ziemskiego. Spokój oczywiście nie będzie bohaterowi dany, najpierw wda się on w bójkę z karcianym oszustem (który okaże się jednym z jego śmiertelnych wrogów aż do końca historii) i będzie musiał salwować się ucieczką z parowca którym popłynął, ale co o wiele gorsze wielki majątek okaże się całkowicie podupadłą (z powodów stricte wojennych) plantacją na dodatek obarczoną problemem w postaci współwłaścicielki czyli uroczej kuzynki Caroline z którą testament świętej pamięci wuja nakazuje mu się ożenić (ja rozumiem że to głębokie południe, ale na litość boską poważnie tam wszyscy muszą się pieprzyć ze swoją rodziną?), aby wejść w posiadanie w sumie wielkiej kupy długów. Przez swoją kuzynkę, Jim który postanowił wrócić w czułe objęcia matki armii wkręci się w poważną intrygę związaną z Ku Klux Klanem i szczerze mówiąc z wyjątkiem rysunków jest to ten początek jest najmocniejszym punktem obydwu albumów, autorom bardzo fajnie udało się odtworzyć klimat powojennego Dixielandu razem z trapiącymi go problemami. Cała reszta szczerze mówiąc jak dla mnie była po prostu na nie. Sporym problemem jest sam bohater, co do którego miałem wątpliwości czy w końcu da się go polubić czy nie, na mnie sprawiał wrażenie raczej kretyna który za główny cel swojego jestestwa obrał sobie wkurzenie jak największej ilości ludzi, poza tym ciężko stwierdzić cokolwiek więcej na temat jego konstrukcji psychologicznej, no może to że jest uparty i niezłomny. Fabuła ciągnie się jak guma z majtek, przerywana co chwilę jakimś pościgami, strzelaninami i tego typu atrakcjami, najczęściej wynikającymi kompletnie z czapy z których połowę można by spokojnie wyrzucić a które teoretycznie mając ożywić historię częściej ją spowalniają. Mniej więcej w połowie serii Moebius, który przejął pałeczkę scenarzysty po Charlierze, zdecydował nagle a zmianie kierunku i okazuje się, że głównym przeciwnikiem nie będzie Klan tylko jakiś czarownik voodoo pragnący urwać kawałek nowo powstałego USA na jakieś magiczne murzyńskie królestwo. Od tego momentu zaczyna się jazda bez trzymanki, to znaczy normalnie by się zaczęła, bo tutaj scenariusz kompletnie grzęźnie w bagiennych oparach absurdu, mistycznych wizji, zombiaków, olbrzymich zmutowanych aligatorów i tym podobnych atrakcji sklejonych do kupy poprzez totalnie zamulające tempo. Do tego dodajmy kompletny fabularny chaos i wisienka na torcie czyli zakończenie, które nie wiadomo czy wogóle jest zakończeniem wraz z kilkoma różnymi niedomkniętymi wątkami, czy drugoplanowymi postaciami powprowadzanymi nie wiadomo w jakim celu i pozostawionymi samym sobie. Zamknięcie serii wygląda tak, jakby autorzy mieli zamiar dalej ją ciągnąć, tyle że uznali że nie warto i machnęli po prostu na nią ręką. Cóż o rysunkach można powiedzieć, z początku to Moebius więc nie powinniśmy się spodziewać czegokolwiek innego niż poziomu "znakomicie" po przejściu rysownika na fotel scenarzysty dokoptowany do projektu Rossi nie ustępuje specjalnie poprzednikowi (a kto wie czy nie jest lepszy) a rysując w dosyć podobnym stylu zachowuje wizualną konsekwencję. Jest kolorowo, szczegółowo, dynamicznie i napewno widowiskowo dajmy na to kadr z domem rozrywanym przez tornado to jeden z najbardziej porywających (dosłownie) jakie widziałem ostatnimi czasy. Plany są oddane ze szczegółami co jest niezbędne przy komiksie przygodowo-historycznym a to wszystko podlane tym takim nie wiem jak to określić, klasycznym sosem znaczy się wizualia to spory plus. Niestety dla mnie jeden z niewielu. Ocena bardzo, bardzo naciągnięta i właściwie tylko za wygląd. 6/10.

  "Superbohaterowie Marvela tom 91 - Cable" - Duane Swierczynski, Ariel Olivetti i inni. Cable, cudowne dziecko lat 90-tych twardziel stanowiący syntezę wszystkich kinowych twardzieli z tamtego okresu na czele z Sylwkiem i Arniem. Wielkie "muły", naramienniki, kwadratowa pokryta bliznami gęba z gatunku "idź stąd i nie wracaj" na której śladu uśmiechu nigdy nie stwierdzono, mechaniczna ręka i sztuczne oko aby dopełnić dzieła zniszczenia, wiadomo o co chodzi. Nie jest łatwo napisać cokolwiek rozsądnego z taką postacią i twórcy na szczęście nie starali się wymyślić czegoś nowego w tej dziedzinie. W skrócie sterany komandos ucieka poprzez czas z małą Hope Summers aby ocalić ją przed Bishopem (który od czasów Tm-Semic ogolił się na zero i zgubił rękę), który chce ją zabić aby ocalić świat. Bishop jakieś tam swoje w miarę sensowne powody może i ma, ale jeden chce zgładzić małą kruszynkę a drugi ją uratować więc nie mamy kłopotów aby wybrać stronę której będziemy kibicować. Po wylądowaniu w jakiejś alternatywnej wersji przyszłości w której na poły wyludniony Nowy Jork jest terroryzowany przez "policję" korporacyjną, nasz bohater znajdzie nieoczekiwanych sprzymierzeńców w postaci niebieskookiej blond ślicznotki pracującej w knajpie oraz podstarzałego lekko wyłysiałego Cannonballa. Historia w stylu "biegajom i szczelajom", dosyć duża dawka przemocy jak na Marvel, scenarzysta niekoniecznie panuje nad tym co pisze (Sophie czyli nasza blondi twierdzi, że tylko raz trzymała broń w rękach, aby dwadzieścia stron dalej kosić setki komandosów z wielkiej spluwy) a całość kojarzy się z Terminatorem połączonym z Robocopem. Rysunki nie jakieś nadzwyczajnie piękne, ale dosyć interesujące z tym swoim komputerowym kolorowaniem kojarzące się raczej z europejskim komiksem i ze względu na nie naciągam nieco ocenę 6/10.

  "Superbohaterowie Marvela tom 92 - Deathlok" - Dwayne McDuffie, Jackson Guice i inni. Kolejny po Cable'u powiew czasów minionych, czyli przygody Michaela Collinsa - nowego Deathloka. Michael jest naczelnym programistą w Cybertek Systems spółce-córce Roxxonu, zajmującej się zaawansowanymi systemami uzbrojenia. Obecnie Cybertek ma kłopoty z uruchomieniem programu Deathlok, ponieważ cybernetyczne ciało odrzuca przeszczepiane mózgi (nie łatwiej byłoby całe kolejne ciało przerobić na robota? Ten cyber-zombie musi z lekka śmierdzieć tak na zdrowy rozum) a z racji tego, że Michael zaczyna szperać w poszukiwaniu informacji o postępkach swojej firmy nabierając podejrzeń co do niespecjalnie etycznych działań tejże jest oczywistym kolejnym kandydatem do medycznego eksperymentu. Flow lat 90-tych jest bardzo silny w tym komiksie, fabuła jest wyraźnie wzorowana na Robocopie, bohater będzie usilnie szukał kontaktu z utraconą rodziną i jednocześnie starał się zachować wysokie standardy moralne (nie zabija) jakie posiadał będąc człowiekiem. Potyczki z punkami rabującymi staruszki w jakichś zaułkach, rozwałka w wesołym miasteczku, walki w jakiejś południowoamerykańskiej dżungli u boku dobrych partyzantów. Historia mocno żeruje na sentymentach w dzisiejszych czasach i robi to w naprawdę udany sposób. Do całości dodany zostanie jeszcze Nick Fury i lekko jameso-bondowe klimaty na sam koniec. Przeszkadzają trochę przesadzone możliwości cyborga, wewnętrzny komputer, który wszystko wie na podstawie danych z jakichś "czujników" czy fizyczne możliwości w stylu biegu z prędkością ponad 100 km/h przez tropikalny las (skoro mają taką technologię to na kiego grzyba pół Marvela stara się rozgryźć formułę super-żołnierza?). Rysunki w porządku, ani to piękne strasznie, ani też nie razi, są czymś czego moglibyśmy się spodziewać po komiksie sprzed trzydziestu lat, który nie ma nadmiernych ambicji artystycznych. Tak czy inaczej mi się podobało, akcyjniak s-f w starym, dobrym, stylu nie nudzący i z bohaterem którego da się polubić. Ocena 7/10.

  "Superbohaterowie Marvela tom 93 - Secret Avengers" - Ed Brubaker, Warren Ellis i inni. Marvelowska grupa do tajnych operacji, które momentami kręcą się wokół słynnych black ops, czyli robota którą ktoś zrobić musi, ale mało kto ma na nią ochotę a raczej nikt z zewnątrz nie powinien o niej się dowiedzieć. W skład jej wchodzą Steve Rogers, Natasza Romanoff, Walkiria, Beast, War Machine, Nova oraz Moon Knight. Trzeba przyznać, że drużyna jest doskonale dobrana, symbol USA od czasów IIWŚ, agentka tak tajna, że co chwilę ląduje w głównym wydaniu wiadomości, posągowa blondyna z mieczem jeżdżąca na pegazie, niebieski małpo-kot, wielki robot, latający koleś z żółtym garnkiem na głowie oraz wariat, który swój kostium dostał w spadku po pradziadku z Ku Klux Klanu to doskonali kandydaci do szpiegowskiej roboty, nikt tam się nie rzuca w oczy. Tak czy inaczej pierwszy zeszyt należący do Eda Brubakera to tradycyjnie początek pierwszej serii i jest on kompletnie niepotrzebny. Wydane zostało to, to już w całości w WKKM i nie jest ani fajne, ani mądre, ani nie przedstawia żadnego originu, na dodatek w tym przypadku wyraźnie ucięte. Głównym "mięsem" jest ellisowy w sumie niedługi staż w tym tytule istniejący w dosyć ciekawej formie mianowicie każdy zeszyt to oddzielna historia nie łącząca się absolutnie w żaden sposób z pozostałymi, rysowany przez innego artystę i opierający się głównie na akcji (wyjątkiem ostatnia przygoda przy której trzeba mocno się skupić bo jest strasznie pokręcona) z ponadnormatywną jak na Marvel ilością przemocy oraz momentami odrobiną humoru. Za rysunki odpowiadają takie nazwiska jak McKelvie, Walker, Aja czy Maleev więc wiadomo że będzie znakomicie. Fajne, mi się podobało Ellis to facet, który poniżej pewnego poziomu nie schodzi i potrafi pisać z tym przysłowiowym "biglem" a sam komiks to "szpiegowski" akcyjniak ze świetnymi rysunkami, bez pretensji do wielowarstwowych fabuł. Szkoda że go tak mało. Ocena 7/10.

  "Superbohaterowie Marvela tom 94 - Nova (Sam Alexander)" - Gerry Duggan, Paco Medina i inni. Dwa pierwsze zeszyty Loeba to początek vol. 5 przygód młodocianego podrabianego Green Lanterna, które zostały już u nas wydane w ramach WKKM, część główna to późniejsza część tej samej serii pisana już przez innego scenarzystę. Sam Alexander dzieli życie pomiędzy poszukiwania hełmów martwych członków Korpusu w kosmosie a swoje problemy osobiste na Ziemi. Idzie mu z obydwoma rzeczami różnie, toteż nikt się nie zdziwi jak się okaże, że świeżo upieczony Nova wplącze się w intrygę międzygwiezdnych cwaniaczków, narobi sporych kłopotów i będzie musiał starać się wszystko wyprostować przy pomocy Beta Ray Billa. Tytuł skierowany do młodszego czytelnika jest dosyć sporą powtórką z początków Spider-Mana uszczuploną o pewną ilość dramy (chociaż ciągle jest jej niemało). Jest kolorowo, zabawnie (powiedzmy) i w miarę sensownie. Nie da się mimo wszystko powiedzieć, że tytuł jest kompletnie niepoważny, życie Sama nie jest łatwe. Całkiem przyzwoity tytuł, chociaż dorosły czytelnik raczej nie ma czego w nim szukać. Ocena 6/10.

  "Superbohaterowie Marvela tom 95 - Nick Fury Jr." - Nick Spencer, Luke Ross i inni. Ledwo co przeczytane Secret Avengers i odrazu dostajemy kolejny "szpiegowski" tom, na dodatek w oryginalnych wydaniach nazywający się również Secret Avengers (tradycyjnie z wyjątkiem pierwszego zeszytu, który jest początkiem Bitewnych Blizn wydanych już u nas) tyle, że vol 2. W skład nowej tajnej grupy wchodzą Czarna Wdowa, Mockingbird, Maria Hill, Hawkeye, Coulson i sam Nick Fury a całość w przeciwieństwie do poprzedników działa pod całkowitą kontrolą SHIELD i rządu. Sama historia nie dość, że jest absurdalna to w moim mniemaniu podchodzi bardzo mocno pod treści propagandowe. Sytuacji nie pomaga fakt, że scenariusz prowadzony jest dosyć chaotycznie, ciężko czasami się w nim połapać. Tak więc AIM znajduje sobie nowego, lepszego (w sensie jeszcze gorszego niż poprzednik) szefa, który natychmiast zaczyna od reorganizacji firmy czyli dymisji za pomocą morderstw wysoko postawionych szyszek i stworzenia nowego rządu. Z tego powodu nowi Tajni Avengers otrzymają zlecenie na głowę świeżo upieczonego big bossa, który tego idiotycznego stroju AIMu nie zdejmuje chyba nawet w toalecie. Rysunki są totalnie przeciętne chociaż niektóre kadry ciągną mocno w dół. Z drugiej strony bywało gorzej, chociaż czepię się jeszcze w tym przypadku samego Fury'ego, w teorii wszystko się zgadza jest czarny, łysy, ma przepaskę na oku i bródkę tyle że te wszystkie elementy nie składają się w twarz Samuela L. Jacksona, po kiego grzyba zmieniać wygląd Nicka Fury aby wyglądał on jak Samuel L. Jackson skoro on później nie wygląda jak Samuel L. Jackson? Pieniążki się nie zgadzały? Zresztą kij tam z tymi rysunkami, najbardziej nie akceptuję tych postaci. Fury i Coulson w tym komiksie to dwie takie bite ku...y, że jeżeli ktoś tam zasługuje na kulę w głowie to najbardziej ta dwójka. Ci dwaj zdradzają tam dosłownie każdą postać z którą współpracują, strzelają do swoich bo coś tam chcą sprawdzić, piorą mózgi reszcie Avengers a ci się na to nie wiadomo z jakiego powodu zgadzają, zostawiają na pastwę wrogów i tego typu krzywe akcje wykonują. Ja rozumiem, że to miało chyba ukazać realia pracy w wywiadzie i to, że się pionki czasami poświęca, ale to chyba poświęca jak nie ma innego wyjścia a nie dyma swoich własnych podwładnych przy każdej możliwej okazji, kto by niby chciał służyć dla takiej frajerni? Chyba jacyś samobójcy, do tego możemy dołożyć Daisy Johnson 18-letnią dyrektorkę SHIELD wyjętą chyba z jakiejś książki z dowcipami oraz to, że ONZ uznaje AIM jako samorządne państwo i daje im miejsce w radzie bezpieczeństwa co chyba zostało znalezione w tej samej książce. Ocena -4/10.
 
  "Superbohaterowie Marvela tom 96 - Angel" - Ben Raab, Salvador Larroca. Zeszyt pierwszy to stareński origin Warrena Worthingtona III. Danie główne to sięgająca głęboko w lata 90-te historia świeżo upieczonej parki czyli Psylocke z jakąś magiczną szramą na twarzy i Angela jeszcze z niebieską skórą po terapii zasponsorowanej przez En Sabah Nura, ale już z normalnymi, pierzastymi skrzydłami. Związek ich przeżywa akurat lekki kryzys (na początku? to co będzie dalej?) spowodowany wcześniejszymi przeżyciami (całość ogólnie dosyć mocno sięga wstecz co oczywiście nie ułatwia czytania) oraz problemami psychicznymi Betsy. Problemy te okażą się ponadnaturalnego pochodzenia bo odpowiada za nie jakiś mówiący dziwną czcionką lamus zwący się Kuragari, wyglądający jak któryś z bossów King of Fighters i będący szefem międzywymiarowych ninja oraz czegoś nazywającego się Karmazynowym Świtem co jest jakąś organizacją, albo innym wymiarem, albo tym i tym naraz. Na szczęście w walce z totalnie generycznym łajdakiem wspomoże ich równie generyczny gnomowaty chiński mistrz magii. Ogólnie czuć, że autorzy straszne pierdoły pociskają, ale jak ktoś nie ma uczulenia na takie komiksy to może stwierdzić, że ten tutaj może i niezbyt mądry, ale mimo wszystko sensowniejszy niż kilka innych z tej kolekcji. Ciężko, też powiedzieć aby mocną stroną tego albumu były rysunki. Larroca nie jest kompletnie nieznany na naszym rynku, ale tu mamy do czynienia z dosyć wczesnymi próbkami jego pracy, które wypadają co najwyżej tak sobie, wszystko to takie nieco nieporadne. Elizabeth zdecydowanie ma być zgodnie z datą wydania "przesksualizowana", ale przez to, że artysta ma tendencje do pewnej geometryzacji kształtów (tak, krągłości też) wychodzi to różnie na dodatek czasami ją ustawia w dziwnych pozycjach które może by przeszły w przypadku Spider-Mana ale u każdego innego skutkowały by pochówkiem przy zamkniętej trumnie.Z Warrenem jest nieco lepiej, faceta nikt się nie będzie czepiał, że ma kwadratową twarz, no i jakżeby inaczej koniecznie musi być kolorowo jak na Wielkanoc. Typowa wyrobnicza robota ani na plus ani na minus powinno więc być pięć, ale z racji sympatii do dwójki bohaterów no i z tego, że dotychczas naprawdę niewiele tytułów tego typu się u nas ukazywało lekko naciągnę. Ocena -6/10.

  "Superbohaterowie Marvela tom 97 - Niewidzialna Kobieta" - John Byrne. Fragment Fantastic Four vol.1 z czasów rządów jednego z mistrzów Marvela, skupiający się na postaci Sue Storm i uczynieniu z niej najpotężniejszego członka FF oraz duchowej przemianie z Niewidzialnej Dziewczyny w Niewidzialną Kobietę. Co szczerze mówiąc wyszło naprawdę marnie, bo jeżeli ktoś tam zasługuje na miano silnej kobiecej bohaterki to są to She-Hulk i Księżniczka Pearla a napewno nie rozhisteryzowana i rozkapryszona Sue Storm, która na sam koniec jeszcze popełnia faul na czerwoną kartkę. Sama fabuła całkiem całkiem, Byrne miał zmysł do prowadzenia komiksowych scenariuszy, pierwszą część to coś dla wielbicieli pudel-metalowych zespołów połączonych z instytucją dominy a druga to n-ta podróż do sub-atomowego wymiaru, całość bardzo wiernie przekłada treść klasycznych zeszytów Stana Lee na nowoczesny (wtedy) język. O rysunkach wspominać nie będę, to John Byrne którego uwielbiam i uważam za jednego z najlepszych rysowników, który przewinął się przez obydwa najważniejsze dla gatunku wydawnictwa (chociaż fryzura Sue to zbrodnia na estetyce). Szczerze? Dla mnie lekki zawód, komiks dobrze się czyta, ma ten fajny posmak ramotki, ale bez przebijającej się rdzy na dodatek bardzo dobrze wygląda. Tyle, że ma niefajną bohaterkę, która zachowuje się również niefajnie. Ocena 7/10.


Offline chch

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #433 dnia: Nd, 20 Luty 2022, 13:04:34 »
Invincible t.3-10 - seria superbohaterska w której postacie dojrzewają, zmieniają się nie tylko fizycznie, czy poprzez zakup nowego kostiumu, ale też pod wpływem doświadczeń, przeżyć, przemyśleń zmieniają swoje poglądy? Komiks w którym bohaterowie zauważają, że obijanie mord złoczyńcom nie zmienia świata i próbują działać na większą skalę? Seria w której superludzie naprawdę giną? Seria w której główna postać kobieca nie zawsze jest zgrabna i piękna (wg promowanych standardów piękna, wiem ze to subiektywne)? Jednocześnie zawiera wszystkie elementy za które sh jest lubiane przez miłośników tego gatunku (bijatyki, alternatywne wymiary, podróże w czasie, klony, niezobowiązująca rozrywka)?
Czy taka seria w ogóle istnieje?
TAK!
Jest nią własnie Invincible. Komiks w którym zły może stać się dobry a dobry zły (ale nie "na chwilę"), komiks w którym czuć miłość autora do tego gatunku, ale nie jest to miłość bezgraniczna. Często poprzez dialogi autor naśmiewa się, punktuje bezlitośnie pewne praktyki wielkich wydawnictw (startowanie od jedynki serii wydawanych od lat, wielkie wydarzenia, które niczego nie zmieniają itd.). Komiks w którym widać Kirkmanowskie zamiłowanie do prezentowania flaków. Komiks, który nie odniósł w Polsce sukcesu (jeszcze, może kiedyś zostanie doceniony). Dlaczego? Może to kwestia krwawych scen (chociaż żywe trupy się dobrze sprzedawały), może rysunków (kwestia subiektywna, ale dla mnie rysunki R. Ottleya > rysunki C. Walkera), może fakt, że mamy serię, która liczy 12 tomów i po cenach okładkowych wychodzi 1200 zł za całość. Może kupujemy tylko to co znamy i wolimy kupić 143535 komiks z Batmanem, który poziomem nie dorasta Invinciblowi do pięt (jak większość komiksów sh z wielkiej dwójki). Nie wiem. Ale jeśli czytaliście pierwszy tom i stwierdziliście, ze to nie dla Was, to dajcie tej serii drugą szansę, tu naprawdę każdy kolejny tom jest lepszy od poprzedniego. Zresztą na stronie egmontu wyprzedał się tom 6, więc może jednak...

Czarne Nenufary - komiks co do którego miałem pewne oczekiwania, ale i obawy (opinie na forum były różne). Ostatecznie mogę potwierdzić, ze kolory są wyblakłe (pisał o tym chyba chmurny) - papier wchłonął za dużo farby. Intryga jest ciekawa. Nie udało mi się rozwiązać zagadki na własną rękę, chociaż już na pierwszej stronie jak zobaczyłem obis trzech kobiecych postaci to
Spoiler: PokażUkryj
skojarzyło mi się z eryniami, furiami - szkoda że nie trzymałem się tego skojarzenia, ale Autor umiejętnie mnie zwodził, mieszając na jednej stronie kadry z różnych czasów
.
Nie znam się na Monecie, więc jeśli to co napisano o nenufarach i jego życiu jest prawdą to mamy walor edukacyjny (zawsze porządany). Zaskoczył mnie format komiksu. Nie spodziewałem się, że jest taki duży.
Komiks po którym oczekiwałem więcej, ale jak najbardziej można się z nim zapoznać i wyrobić własną opinię (dla osób z Warszwy - jest w bibliotece dla dzieci i młodzieży nr LIV, na ul. ludowej, Mokotów).

Najwybitniejsi naukowcy. Einstein - to już moje trzecie spotkanie z tą serią, po Marii i Arystotelesie przyszedł czs na EInsteina. Niestety komiks jest, w moim odczuciu, chaotyczny. Nie napisano zbyt wiele o tym czego Einstein dokonał (piszę o samym komiksie, nie o posłowiu Dra Tomasza Rożka, ponieważ np. moja córka omia posłowia w tej serii, a to komiks dla dzieci). Gd już pojawiają się informacje o teorii względnosci (ogólnej czy szczegółowej) to jest to napisane takim językiem że dziecko tego nie rozumie. Moim zdaniem komiks powinien być dłuższy i może mniej się koncentrować na prywatnym życiu Alberta, a bardziej na jego pracy. Niektóre kadry uważam że zmarnowano na pokazanie rozmów z przyjaciółmi. Być moze autor chciał pokazać jak najwiecej postaci różnych naukowców, ale gdyby oganiczył ich obecność do prezentacji sylwetek na końcu komiksu (a taka jest) to odbyłoby się to z korzyścią dla małego odbiorcy. O ile komiks o Marii Skłodowskiej-Curie uważam za świetny (najlepszy z przeczytanych trzech), a komiks o arystotelesie niewiele mu ustępuje, to komiks z najsłynniejszym fizykiem jest dużym rozczarowaniem.

Trawa - czyli Centrala w natarciu. Komiks przeczytałem parę m-cy temu, ale postanowiłem o nim napisać parę słów. Przedw wszystkm - grubość komiksu wskazywała na długą lekturę, ale to pozory - tekstu jest niewiele. Sama historia jest przejmująca, ciekawa, poszerza więdzę nt. azjii
Spoiler: PokażUkryj
(np. nie wiedziałem, że tak wielu koreaczyków zginęło w japonii podczas wybuchów bomb atomowych - byli tam przymusowymi robotnikami).
Jenak przez całą lekturę miałem wrażenie że czegoś tu brakuje. SLedztwo na końcu do niczego nie doprowadziło, nie udało się znaleźć dowodów, osoba która spisywała wspomnienia głównej bohaterki odkładała wyjazdy, bo miała inne rzeczy na głowie, w końcu tamta umarła... Jest tu wiele okrucieństwa względem kobiet. Jest ciekawa opowieć. Widać, ze w azji inaczej podchodzi się do wartości życia niz w europie. Widać, ze zbrdnie sprzed 80 lat nadal są niepomszczone, a nawet nienazwane i nieuznane (relacje Japonii z Koreą Płd.). Czy warto? Warto. Czyta się szybko. Ale mam wrażenie, że autorka nie przyłożyła się od strony merytorycznej i sceariuszowej do tego komiksu tak jak powinna, a ta historia na to zasługuje. Jeden minus dla wydania - w egz. który czytałem grzbiet odklejał się od materiału pod okładką (nie wiem jak to się fachowo nazywa).

Offline Nawimar III

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #434 dnia: Pn, 28 Luty 2022, 21:12:29 »
Luty
 
Daredevil Nieustraszony t.7 – autor, któremu przypada kontynuowanie serii po znakomicie radzących sobie poprzednikach zaiste nie ma lekko. Taka właśnie okoliczność przytrafiła się Andy’emu Diggle’owi, zaangażowanemu do współtworzenia miesięcznika „Daredevil vol.2” po tym jak Brian Michael Bendis i Ed Brubaker wprost wspięli się na wyżyny komiksowego scenopisarstwa. Stąd w przypadku niniejszego, tradycyjnie dla tej edycji pękatego zbioru sugerowana jest odrobina wyrozumiałości. Dzięki temu jego lektura ma spore szansę upłynąć pod znakiem czytelniczej satysfakcji, bo wspomniany następca obu panów również zalicza się do grona wprawnych opowiadaczy.
 
Bohaterowie i Złoczyńcy: Legenda Hawkmana – opowieść z założenia stylizowana na uroczo naiwną w duchu klasycznych opowieści pióra Gardnera Foxa z okresu Srebrnej Ery. Stąd mnogość nawiązań do pierwszych przygód pary przybyszy z planety Thanagar prezentowanych na łamach magazynu „The Brave and the Bold vol.1”. Do tego nie tylko w wymiarze fabularnym, ale też i rozwiązań plastycznych stosowanych przez ówczesnego rysownika perypetii Jastrzębi, tj. Joe Kuberta. Odpowiadający za zilustrowanie tego przedsięwzięcia Michael Lark poradził sobie niezgorzej niż przy okazji późniejszych swoich, wielce cenionych przez czytelników prac (m.in. „Gotham Central”, „Daredevil vol.2”), a zamieszczony na końcu tegoż tomu wywiad z rzeczonym to rzecz interesująca sama w sobie.
 
Fastnachtspiel – przedsięwzięcie nieprzypadkowo uznawane za dotychczasowe opus magnum Marka Turka (chociaż osobiście za takowe mimo wszystko wciąż uznawałbym „NeST”); do tego nie tylko z racji rozpiętości tego zbioru, ale też rozmachu w kreacji kilkupoziomowego świata przedstawionego. Oprócz przekonującego konglomeratu surrealistycznych konceptów oraz kompletności/spójności tej wizji znać tu także pełną świadomość ram i prawideł komiksowego medium przy równoczesnych znamionach przemożnej chęci poszukiwania coraz to nowych form plastycznej/koncepcyjnej ekspresji. Krótko pisząc: kawał pracy o znamionach twórczej błyskotliwości i artystycznej oryginalności.   

Green Lantern: Mosaic nr 4 – odrobina wytchnienia w zarządzaniu Mozaikową Społecznością? Oczywiście nic z tych rzeczy. Tym razem powodów do zmartwień dostarczają latorośle mieszkańców jednego z ziemskich miast uprowadzonych przez szalonego Strażnika Wszechświata. Gerard Jones sprawnie niuansuje tę fabułę, która stanowi zaczątek dla większej całości.
 
John Constantine, Hellblazer t.1 – przy okazji próby reaktywowania uniwersum Sandmana oczywiście nie mogło zabraknąć także Johna Constantine’a. Efekt tego, pomimo różnego typu mankamentów (m.in. kokietowanie lansowanych obecnie subkultur, zupełnie zbędne przegadanie niektórych wątków) to jednak miło że został on we wspomnianym projekcie uwzględniony. Krótko pisząc: dobrze go znowu widzieć; nawet jeśli bywało już lepiej.

Outcast-Opętanie t.6 – finał tej w swoim czasie szykowanej na hit produkcji niestety zachowuje wszystkie mankamenty większości z poprzednich jej odsłon. Tym samym okazało się, że  intrygujący pomysł wyjściowy to zdecydowanie za mało na zajmującą i utrzymującą uwagę licznego grona czytelników realizacje. Toteż z niekłamaną ulgą pożegnałem tę serię.

Rork księga 2 – dzieło, które nawet jeśli kiedykolwiek się zestarzeje to z pewnością nieprędko. Kumulacja mnogości intrygujących konceptów zarówno w wymiarze fabularnym jak i plastycznym. Co tu kryć, jeszcze nie raz będę doń powracał, a mistrzowi Andreasowi szczerze dziękuję.
 
Green Lantern: Mosaic nr 5 – do pewnego momentu rozwojowego mitologii Zielonych Latarni (tj. do restartu serii latem 2005 r.) Hal Jordan zwykł konfrontować się z Guyem Gardnerem nadzwyczaj często. Tym razem jednak stawi on czoła swojemu sprawdzonemu w wielu trudnych chwilach przyjacielowi czyli oczywiście głównemu bohaterowi tej serii. I jak przystało na dwóch samców alfa przyczyną ich niespodziewanego konfliktu jest kobieta… Nawet jeśli ów zwięzły opis pobrzmiewa aż nazbyt trywialnie to jednak Gerard Jones był scenarzystą zbyt wysokiej klasy by ograniczyć się jedynie do prezentacji testosteronicznej naparzaniny.
 
Adeus, chamigo brasileiro – wojna paragwajska (1864-1870) z perspektywy jednego z oficerów armii brazylijskiej. Rzecz prowadzona według tradycyjnych standardów komiksu historycznego, z wtrętami wszechwiedzącego narratora, ale też mnogością wyrazistych osobowości, które zmuszone były uczestniczyć w tym nadspodziewanie krwawym konflikcie. Specyficzne ilustracje paradoksalnie być może zdołałyby zaskarbić przychylność tej części czytelników, którym styl stricte realistyczny zdążył się już opatrzeć.
 
Dwaj bracia – gęsta, nie wolna od dramatycznych zawirowań opowieść oparta na konflikcie pomiędzy tytułowymi braćmi, osobowościami o skrajnie odmiennym usposobieniu. Wielbiciele historii obyczajowych zapewne będą usatysfakcjonowani.
 
Buddy Longway księga 2 – znakomite, porywające wręcz czytadło. Zilustrowane z dużą wrażliwością i znamionami nieustającego poszukiwania przez autora własnych rozwiązań stylistycznych. Piękna (acz równocześnie bynajmniej naiwna) wizja rozległych przestrzeni Dzikiego Zachodu, a zarazem harmonijnego życia rodzinnego.
 
Green Lantern: Mosaic nr 6 – mały przerywnik w dotychczasowych dylematach Johna całkiem dobrze tej serii zrobił. Także z tego względu, że uwaga czytelnika została przekierowana na przedstawicieli ówczesnego składu Korpusu Zielonych Latarni, niewykluczone, że najbardziej udanego w dziejach tej formacji. Ponadto chwilowa zmiana na stanowisku rysownika także wypada korzystnie.