Forum KOMIKSpec.pl

Komiksy => Dział ogólny => Wątek zaczęty przez: SkandalistaLarryFlynt w So, 09 Luty 2019, 19:24:58

Tytuł: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w So, 09 Luty 2019, 19:24:58
   Mam nadzieję, że Lord Disneyland nie będzie mnie po sądach ciągał za łamanie praw autorskich bo pomysł jego. Ogólnie zabawa polega na podsumowaniu lektur komiksowych z każdego miesiąca i włożenia ja w kategorie:
1-Najlepszy komiks zakupiony
2-najlepszy komiks przeczytany
3-najgorszy komiks zakupiony
4-najgorszy komiks przeczytany
5-najwieksze zaskoczenie - tak na plus, jak na minus.

   Podział oczywiście sztywny nie jest, ja sam nieco inaczej układałem kategorię, przy okazji warto by skrobnąć kilka zdań na temat danego komiksu co nam się podobało/nie podobało. Sam dawno się nie udzielałem, ale obiecuję że coś skrobnę do końca przyszłego tygodnia.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Gascon200 w So, 09 Luty 2019, 19:57:37
Dobra, więc to są moje zestawienia ze stycznia:


1. Karnak z WKKM (dopiero na początku stycznia odebrałem przesyłkę). Już wtedy od paru tomów WKkM miało swoją dobrą passę, i tym razem nie jest inaczej - jedyna większa wada to ta, że komiks miał liczne opóźnienia, i seria która miała trwać 6 miesięcy, trwała prawie 2 lata.
2. Gotham Central Tom 1. Poki co jest całkiem nieźle, mam nadzieje, że poziom bedzie wzrastał. Postacie są nawet interesujące, podobnie jak intrygi. W sumie nie wiem do czego sie tutaj przyczepić :P
3. JLA Tom 3. Sama seria nie jest moim zdaniem jakoś dobra, to typowa ramotka z lat 90, gdzie większość historii jest po prostu kiepska, bądź do bólu przeciętna. I nie kupilbym tego tomu, gdyby nie było promocji na stronie Egmontu.
A, i czy wspominalem o tym jak ta panorama na grzbietach wygląda źle?

Mam pytanie: czy w tomie 4 pojawia sie druzyna Young Justice? Bo to jedyny powód, z którego bym kupił Tom 4.
4. W sumie tu chyba to samo co w miejscu 3
5. Zaskoczenie na plus: Forever Evil: Rouges Rebelation. Spodziewałem się marnego tie-enu jak WZ: Wojna w Arkham, a sam komiks był całkiem niezły. Polecam dla fanów Rouges i Flasha.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: LordDisneyland w So, 09 Luty 2019, 20:09:39

Wzruszenie odbiera mi głos - czyli pomysł jednak warto ciągnąć :) Właśnie tworzę listę [ciężka sprawa, nadmiar zakupów] i miałem zamiar rozpocząć na tym forum od zestawienia styczniowego.

Na dawnym miejscu zamieściłęm  odsyłacz, tak na wszelki wypadek :)
I mam nadzieję, że pociągniemy przez kolejne 18 stron, a może i dłużej, czego sobie i państwu życzę!

(https://s3-media3.fl.yelpcdn.com/bphoto/6riXRNUQ8lMYVsDTTR9U8Q/o.jpg)

 
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Murazor w So, 09 Luty 2019, 21:11:11
Bardzo lubię czytać ten wątek :) i mam małą uwagę, jeżeli dodajecie post to proszę dajcie nagłówki zamiast samych cyfr, bo po iluś tam postach nie pamiętam co było 3, a co 4 ;)

1. Najlepszy komiks przeczytany, zamiast samego 1.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: LordDisneyland w So, 09 Luty 2019, 21:13:32
Ja robię tak chyba zawsze, ale dodatkowo się przypilnuję ;)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: sad_drone w So, 09 Luty 2019, 21:27:25
edit : nie doczytałem pierwszego posta, sry :P


Moje styczniowe podsumowanie


Najlepszy komiks przeczytany :
Zdecydowanie lone wolf and cub. Jestem aktualnie na 6 tomie (z 28) i z każdą kolejną historią jestem coraz bardziej pod wrażeniem monumentalnego wysiłku jaki włożył autor w research obyczajów i kultury feudalnej japonii.  Każda opowieść to pretekst do przybliżenia innego skrawka życia ludzi z tego okresu, i mimo że walor edukacyjny jest w komiksie bardzo silny idealnie komponuje się on z częścią "rozrywkową" zostawiając miejsce na skomplikowane motywacje bohaterów i pięknie odwzorowane sceny walki. Polecam szczególnie fanom usagiego, jako że cały komiks z długouchym jest właściwie jednym wielki hołdem dla samotnego wilka.


Najgorszy komiks przeczytany :
Fear agent final edition vol 4 - Wydanie z nowej edycji fear agenta od image, pierwsze 3 tomy zbierały główną historię remendera, i czytało mi się je bardzo dobrze, niestety vol 4 to jest abominacja która nigdy nie powinna zostać wydana na światło dzienne. Jest to zbiór krótkich historyjek ze uniwersum (naprawdę krótkich, okolice 5-10 stron) pisanych praktycznie w całości przez scenarzystów niezwiązanych z serią. W teorii brzmi to ciekawie, mam wrażenie jednak że do tego tomu celowo ściągnięto wszystkich najgorszych pisarzy image, bo każda kolejna historyjka jest gorsza od poprzedniej. Prostackie, żerujące na odpychającym charakterze głównego bohatera całkowicie odbierając mu jakąkolwiek głębie, scenariuszowo pasujące bardziej do kiepskiego webcomicsu niż renomowanego wydawnictwa. Historia która najbardziej zapadła mi w pamięć to majaki głównego bohatera, w którym zostaje wciągnięty do kanalizacji przez rekina kanałowego (?) siedząc na toalecie w kosmicznym barze. Jeżeli non stop comics zdecyduje się to wydać to radze unikać jak ognia


Największe zaskoczenie na plus : dredd akta 14/upadek mrocznego świata
Pierwsze dreddowe komiksy z którymi miałem do czynienia, z czystego przypadku oba z sędzią śmierć który bardzo przypadł mi do gustu jako antagonista. Bałem się czy akta 14 nie okażą się zbyt ramotkowe na mój gust, ale główna historia "necropolis" broni się całkiem dobrze we współczesnych realiach, również bez znajomości wcześniejszych akt i mitologii dredda. Upadek mrocznego świata kupił mnie wszechobecnym rozkładem i poczuciem beznadziei doskonale oddanymi na pięknych i szczegółowych rysunkach kendalla. Żałuję trochę że komiks jest taki krótki i urwany w połowie, ale z tego co czytałem drugi cykl jest w trakcie tworzenia więc na pewno wpada na moją listę rzeczy wyczekiwanych.



Największe zaskoczenie na minus :
Polar/ crossed vol 2,3 (lapham)
Polar był niestety nieprzemyślanym zakupem na fali popularności filmu (podobno kiepski, nie oglądałem). Zachęcony pozytywną recenzją komiksu na grupie facebookowej, w której autor polecał go jako znacznie lepszy niż film netflixowy, dołożyłem pierwszy tom do koszyka przy ostatnich zakupach w azylu. Niestety nic w tym komiksie nie wybija się na tyle żebym mógł go uznać za wartego trzymania na półce. Rysunki chociaż przyjemne dla oka stanowią w moim odczuciu oczywistą i mniej interesująca wersję rysowania Millera, a o fabule nie jestem w stanie za dużo powiedzieć, bo na 160 stronach komiksu nie dzieje się praktycznie nic. Historia to praktycznie szkielet, ktoś próbuje zabić emerytowanego zabójcę na zlecenie, ten się broni a potem mści się za próbę ataku i właściwie tyle. Może w następnych tomach coś się rozkręca ale ja tego nie sprawdzę ;) .
Crossed kupiłem z rozpędu pierwsze 3 tomy zachęcony generalnie pozytywnymi opiniami o tej serii i całkiem niezłym webcomicsem którego czytałem dobre parę lat temu (wish u were here, teraz można go kupić w tpb) i o ile pierwszy tom pisany przez ennisa jest naprawdę sprawnym i kreatywnym komiksem (bardzo oryginalna koncepcja zombie), tak następne dwa tomy pisane przez laphama to tanie exploitation w którym jedynym celem autora jest upchanie jak największej ilości chorych i zdeprawowanych rzeczy. Mamy tu ojca rodziny gwałcącego swoje dzieci, kazirodczy seks zainfekowanej matki z synem, czy szaleńca rozmawiającego z odciętą kobiecą piersią, ale czego tu brakuje to spójnej fabuły która pozwalałaby te ekscesy śledzić z zainteresowaniem. Czytałem tego autora dobre stray bullets, i liczyłem na podobny poziom, ale niestety to zupełnie inna liga.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w So, 09 Luty 2019, 22:01:06
  To ja mniej więcej takiego używałem, dla mnie ma trochę więcej sensu, bo skąd mam niby wiedzieć jaki najlepszy kupiłem póki go nie przeczytam? Ale chciałem temat zostawić w oryginale.
  Murazor skoro tak lubisz czytać ten wątek, to polub jeszcze bardziej fizyczne udzielanie się w nim :D Tak naprawdę na poprzednim forum to regularnie udzielały się w nim 4 osoby bodajże i ktoś tam czasami z doskoku. A sam temat faktycznie jest ciekawy, mam czasami wrażenie że trochę za dużo tu dyskusji o liczbie stron, wielkości formatu czy ilości okładek a niewiele osób pisze o samej treści komiksu. A dobrze jest czasami wysłuchać polecenia lub ostrzeżenia z nieco większą ilości informacji niż "kupuj zajebiste". No i można zawsze porównać czyjeś spostrzeżenia na temat danej pozycji z własnymi jeżeli też się ją czytało. Także zachęcam do aktywnego udziału.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Darth_Simon w So, 09 Luty 2019, 22:09:55
1-Najlepszy komiks zakupiony
2-najlepszy komiks przeczytany
3-najgorszy komiks zakupiony
4-najgorszy komiks przeczytany
5-najwieksze zaskoczenie - tak na plus, jak na minus.


Syczeń 2019

1. Aquaman Antologia
2. WKKDC 63 Superman: Co się stało z Człowiekiem Jutra?
3. WKKDC 64 JLA/JSA: Cnota i występek
4. WKKDC 62 JLA: Siła wyższa
5. WKKDC 63 Superman: Co się stało z Człowiekiem Jutra? oraz Aquaman in plus
natomiast Spider-Man Odnowić Śluby trochę in minus (liczyłem na więcej)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: sad_drone w So, 09 Luty 2019, 22:21:09
@Skandalista Dla mnie ten wątek to jest esencja głównej funkcji forum komiksowego, czyli wymienianie się opiniami o komiksach i wzajemne polecajki. Nie grzeją mnie zupełnie wojny hc/sc i który rodzaj papieru jest najlepszy, za to takie mikro recenzje zawsze chętnie przeczytam. W starym temacie się nie udzielałem, ale tu zobowiązuje się dawać regularne aktualizacje, przy okazji odkurzę trochę umiejętności formowania myśli w pismo ;). W ramach dobrego początku wrzuciłem w edicie pierwszą partię post wyżej :).
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Murazor w So, 09 Luty 2019, 22:22:34
Murazor skoro tak lubisz czytać ten wątek, to polub jeszcze bardziej fizyczne udzielanie się w nim :D
Okej :P chociaż jakiegoś lekkiego pióra nie mam :( . Podział ten drugi wydał mi się lepszy, a więc styczeń 2019

1 najlepszy komiks
Saga o Potworze z Bagien 2, chyba jestem za mały  ;) , żeby recenzować, ale bardzo podobał mi się klimat horroru. Autentycznie straszny, ciarki na rękach jak widzi się te robale itp. Rzadko komiksowy horror na mnie oddziałuję. Świetne rysunki, kadrowanie, coś czego na prawdę w tamtych latach musiało być objawieniem. Nawet teraz mało kto korzysta z takich płynnych kadrów, które odchodzą od zwykłego komiksu. Dodatkowo pojawienie się Johna, cały wątek, który ładnie się buduję przez 2 tomy, żeby na końcu wybuchnąć ogromnym rozmachem wojną. No i świetny rozmów Potwora, zarówna uczuciowy jak i fizycznych zdolności.

2 najgorszy komiks
Rasputin: The Voice of the Dragon - liczyłem jakąś mityczną, tajemniczą i magiczną historię o Rasputinie, a była to powieść o Bruttenholmie i jego początkach walki z okultyzmem nazistów. Rasputina jak na lekarstwo, historią i dialogi drętwe. Rysunki poprawne do bólu.

3 zaskoczenie na plus
Doktor Star, liczyłem na kolejny spin-off jak Sherlock, a Lemire prawie wycisnął łzy. Świetna, wzruszająca historia.

4 zaskoczenie na minus
Karnak - wiele pochlebnych opinii, a poza rysunkami nie widzę plusów. Sama postać odrzucająca, ot taki bufon. Historia raczej standardowa, plus twist na końcu na 2 stronach. Może i zaskakujący, ale taki trochę na siłę mi się wydawał.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Bender w So, 09 Luty 2019, 22:29:40
@ p.2 Ostatnio to niestety syndrom większości Mignoloaverse. Nie kończące się gadające głowy. A ta seria wyjątkowo mnie wkurzyła. Nie wiem czy czytałeś  Koshchei The Deathless,  to jest przeciwległy biegun. Niestety takich ostatnio zdecydowanie mniej.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w So, 09 Luty 2019, 22:31:16
  I to się nazywa obywatelska postawa towarzysze. Obiecuję, że każdego aktywnego uczestnika tego wątku osobiście przedstawię do odznaczenia Orderem Lenina.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: LordDisneyland w So, 09 Luty 2019, 23:21:21
Panowie...pierwszy wpis tych pseudorankingów nosił datę 2.2.2017. Dziwne , że to już taki kawał czasu ;)



@  Murazor- podłamałeś mnie, czekam na lekturę tego Rasputina z dużymi nadziejami a tu proszszsz...

@ sad drone"Dla mnie ten wątek to jest esencja głównej funkcji forum komiksowego, czyli wymienianie się opiniami o komiksach i wzajemne polecajki. Nie grzeją mnie zupełnie wojny hc/sc i który rodzaj papieru jest najlepszy, za to takie mikro recenzje zawsze chętnie przeczytam."- trafiłeś w sedno, tak włąśnie myślałem proponując te podsumowania :)


No ale do rzeczy- moje styczniowe zmagania z komiksową materią:


1-  Najlepszy komiks zakupiony
Kupiłem w styczniu ponad 50 komiksów, większość jest co najmniej dobra. Udany pod tym względem miesiąc.
Udało mi się kupić X-Statix oraz X-Statix Presents: Deadgirl Milligana i Allreda, co przy mojej nieukrywanej sympatii do obu autorów jest chyba właściwym ulokowaniem piniądza. Prawie cały komplet zeszytówek, niestety brak numeru 25. Gdyby ktoś widział/miał- chętnie ten zeszyt przygarnę ;)

W dodatku parę dni wcześniej dotarł do mnie SilverSurfer-Omnibus Slotta i Allreda :)  Za dużo szczęścia naraz :)

2-  Najlepszy komiks przeczytany
,,She-Hulk" Byrne'a- jeden z lepszych tytułów WKKM. Jak na tamte czasy rewelacja, a komiks dziś czytany jest równie dobrą rozrywką. I muszę się przyznać do wstydliwej przeszłości- ja już to w dużej części czytałem, w okolicach 1997 roku. W porównaniu z DoomPatrolem czy Hellboyem Shulkie wydała mi się wtedy tytułem mocno przeciętnym i nawet nie miałem zamiaru jej kończyć. No wstyd po prostu :) Minęły lata, DPatrol i Hellboya nadal wielbię, ale SheHulk stała się jedną z moich ulubionych bohaterek, głównie dzięki Slottowi. To jest niemal idealna bohaterka komiksu rozrywkowo-superbohaterskiego. Zbyt często w zalewie dzisiejszych "epokowych" tytułów zapominamy, że komiksy mogą także bawić  8) Chwała Johnowi Byrne za jego pomysły i sposób potraktowania postaci.

3-  Najgorszy komiks zakupiony
Nie było złych zakupów, były co najmniej przyzwoite.

4-  Najgorszy komiks przeczytany
Amazing World of Gumball-,, Przepis na katastrofę"
To była ostatnia szansa, jaką dałem serii Gumballa. W porównaniu ze świetną kreskówką lektura komiksu potwornie przygnębia- tyle zmarnowanego potencjału...ech. No nic, nie będę więcej kupował. Nawet dla Richarda ;)

5- Największe zaskoczenie - tak na plus, jak na minus.
Zaskoczeniem ze wszech miar pozytywnym był dla mnie odcinek Żbika pod tytułem ''Strzał przed północą".   To naprawdę kryminał milicyjny w pigułce. Sielankowa wieś [ach, ta cepeliada na weselu!], zaskakujące użycie broni palnej- prawdziwe SF, biorąc pod uwagę, że znacznie więcej morderstw popełnianych było przy użyciu pospolitego majchra czy siekiery. Czapki milicyjne z głów, konwencja dotrzymana na sto procent. Nie czytałem tego zeszytu w dzieciństwie, ale przypuszczam, że spodobałby mi się bardzo- przypomina pożerane kilogramami  przez dziesięcioletniego mnie lektury z cyklu "Ewa wzywa 07" :D 
Dla wielbicieli konwencji- uczta co się zowie.
Rozczarował mnie pierwszy tom "Trzech duchów Tesli"- to nie jest zła rzecz, tylko skierowana do zdecydowanie młodszego czytelnika. Aha- pierwszym dokończonym w tym roku komiksem byli "Towarzysze zmierzchu", o których sporo dyskutowaliśmy w poprzedniej odsłonie "Plusów i minusów". Niestety, nadal nie widzę w tym komiksie wychwalanej przez innych wielkości :/

Niestety, przeczytałem tylko 16 komiksów, i nie jestem z tego zadowolony, bo na stosach wstydu leżą naprawdę świetne rzeczy. Właśnie przekroczyłem setkę zakupionych książek i komiksów, choć obiecywałem sobie rozwagę i ograniczenie zakupów- i chyba ten szał jest głównym rozczarowaniem początku roku.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: asx76 w Nd, 10 Luty 2019, 00:07:35

Niestety, przeczytałem tylko 16 komiksów, i nie jestem z tego zadowolony, bo na stosach wstydu leżą naprawdę świetne rzeczy.

Właśnie przekroczyłem setkę zakupionych książek i komiksów, choć obiecywałem sobie rozwagę i ograniczenie zakupów- i chyba ten szał jest głównym rozczarowaniem początku roku.

1. Wbrew pozorom lepiej mieć przyjemności przed sobą, niż za sobą. Czyż to nie miła perspektywa, że ma się zapas świetnych rzeczy w przeciwieństwie do przeczytania "wszystkiego" i "bycia na głodzie"? ;)  Komiksy nie miłość, nie uciekną :P

2. Rozwaga i ograniczenie zakupów nie idą w parze u czytelnika-kolekcjonera. Tym bardziej, że:
- bardzo atrakcyjnych promocji nie brakuje
- pewne tytuły i tak trzeba wziąć, więc nie ma co się szczypać, bo później może wyniknąć problem z dostępnością, np. w ulubionej księgarni internetowej typu Bonito
- wydawca widząc zadowalającą sprzedaż danego tytułu/serii może zwiększyć częstotliwość publikacji

Poza tym 25-lecie Vertigo jest tylko raz ;)
-
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: perek82 w Nd, 10 Luty 2019, 09:43:52
Jestem jednym z tych, co są na bieżąco, więc kategorie zakupione i przeczytane są u mnie tymi samymi zbiorami (co znaczy, że chyba powinienem kupować więcej).


1-2 najlepszy komiks
Doktor Star - wszystkie komiksy z tego uniwersum bardzo mi się podobają, najbardziej główna seria, ale spin-offy rozwijają bardzo fajnie wątki poboczne, albo wręcz wprowadzają zupełnie nowe. Pomimo takiego klimatu superhero jest koncentracja na samych bohaterach, ich motywacjach i wzajemnych relacjach. Czekam na kolejne odcinki.


3-4 najgorszy komiks
Ghost world i to bardzo zdecydowanie. Nawet nie chodzi o tematykę, rysunki czy scenariusz. Chodzi o głównych bohaterów, którzy w każdym dymku mówią, że wszystko jest do dupy oprócz pasty do zębów. Gdybym spotkał kiedyś tak toksyczne osoby, to bym zwiał jak najdalej. Rozumiem bunt młodzieży, problemy wchodzenia w świat dorosłych itd., ale z takich młodych gniewnych za chwilę będą starzy wk#$wieni. Od razu po przeczytaniu włożyłem na półkę "do sprzedania". Jeszcze jeden klasyk, na którym się nie poznałem.


Zaskoczenie na plus
Wilson - czytałem zaraz po ghost world i stąd byłem trochę sceptyczny, ale kilka razy się roześmiałem i kilka razy pokiwałem głową z uznaniem za pomysł i trafną obserwację rzeczywistości i ludzkiej kondycji.


Zaskoczenie na minus
Ghost world - ani słowa więcej o tym komiksie nie napiszę. Brzydzę się.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Murazor w Nd, 10 Luty 2019, 10:14:43
@ p.2 Ostatnio to niestety syndrom większości Mignoloaverse. Nie kończące się gadające głowy. A ta seria wyjątkowo mnie wkurzyła. Nie wiem czy czytałeś  Koshchei The Deathless,  to jest przeciwległy biegun. Niestety takich ostatnio zdecydowanie mniej.
Odp w wątku Hellboya.

I innych też zachęcam do pisania w odpowiednich wątkach, bo potem ciężko coś znaleźć w wątkach ogólnych, czy tematach wydawnictw.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: LordDisneyland w Nd, 10 Luty 2019, 17:40:00
Chwila, Murazor - w tym akurat wątku takie informacje są jak najbardziej cenne i pożądane, w końcu polecamy i odradzamy lektury. Każda taka dyskusja coś wnosi. No, prawie każda ;)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Murazor w Nd, 10 Luty 2019, 17:44:41
Nie no jasne, ale jak widzisz post Bendera zniknął w zalewie innych osób dzielących się swoją topką i wydaję mi się, że tutaj można wrzucać listy danego miesiąca - fajnie jeżeli z opisem, a jeżeli ktoś chce podyskutować to ciąć cytat i do odpowiedniego wątku. Oczywiście jeżeli ktoś ma nie odpisać, bo trzeba szukać wątku itp to neich pisze tutaj. Mi się chciało - niedziela jest, słońce świeci - więc przerzuciłem tam :)

Za 2-3 miesiące będziesz pamiętał, że akurat tutaj ktoś pisał o Kościeju, czy pierwsze sprawdzisz wątek Hellboya? ;)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Leyek w Nd, 10 Luty 2019, 20:15:29
3 zaskoczenie na plus
Doktor Star, liczyłem na kolejny spin-off jak Sherlock, a Lemire prawie wycisnął łzy. Świetna, wzruszająca historia.


Mam podobne odczucia. I to wszystko zawarte w raptem 4 zeszytach. Do tego bardzo dobra warstwa graficzna, lepsza chyba nawet niż rysunki Ormstona z głównej serii.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w So, 16 Luty 2019, 12:21:26
  Tym razem w podsumowaniu sięgnę nie do zeszłego miesiąca a trochę wcześniej. Styczeń był dla mnie czasem nadrabiania kolekcji Conan i Star Wars o których zdaje się już pisałem wcześniej, a w grudniu i listopadzie nie udzielałem się, także niech będzie to podsumowanie tych dwóch miesięcy plus początku stycznia w których głównie nadganiałem WKKDC.UWAGA UWAGA JAK ZAWSZE MOGĄ POJAWIĆ SIĘ SPOILERY. Z reguły staram się ich unikać, ale wiadomo czasami po prostu się nie da.


1. Najlepszy przeczytany:

   "Batgirl - Rok Pierwszy" Chuck Dixon , Steve Beatty, Marcos Martin. Kontynuacja "Robina - Roku Pierwszego" napisana i narysowana przez ten sam zespół autorski, toteż trudno się dziwić, że komiksy są do siebie raczej podobne. W skrócie mamy tutaj z originem Batgirl w przeciwieństwie jednak do Robina, Barbara zajmuje tutaj jak 90% czasu antenowego w przeciwieństwie do poprzednika w którym dosyć dużo mieliśmy Batmana, tutaj Nietoperza uświadczymy raczej niewiele. Ogólnie klimat jest ogólnie lżejszy niż w Robinie, bardziej odpowiadający historii o młodej, zabawnej i inteligentnej dziewczynie za której chęcią obijania twarzy przestępcom nie stoi żadna tragedia w stylu zamordowania rodziców przez Two-Facea czy zjedzenia pieska przez Killer Croca, która wyraźnie w przyszłości otworzy okno i wpuści trochę światła i świeżego powietrza do jaskini Batmana. Na początek nasza heroina dostanie jako przeciwników duet Moth-Man & Firefly. Człowiek Ćma jest tutaj wyraźnym motywem komediowym przedstawionym w bardzo krzywym zwierciadle Człowiekiem-Nietoperzem "pracującym" dla drugiej strony mającym ten problem, że jest kompletny nieudacznikiem (z drugiej strony ciężko nie odczuć niewielkiej dozy niechętnego podziwu na widok jego determinacji), na dodatek chyba nie aż tak strasznie złym jakby chciał być. Co do Garfielda Lynnsa to mimo, że z drugiej ligi to zawsze był jednym z moich ulubionych gothamskich czarnych charakterów idealnie wpasowującym się w krajobraz tego miasta, zresztą otrzymuje tutaj bardzo mocną scenę. Babs nie zostanie sama w obliczu dwóch bandziorów i wspomoże ją Czarny Kanarek, do tego pojedynek z niejakim Blockbusterem w towarzystwie Robina, egzamin na superbohaterkę przeprowadzony przez Batmana, trochę rozmów z młodym podkomendnym Gordona któremu rudowłosa wyraźnie przypadła do gustu (Robinowi zresztą też) no i ukazanie relacji z ojcem i na zakończenie złożenie przysięgi nad grobami Marty i Thomasa. Wielki plus za scenę treningu z kukłami i figurę Jokera z rewolwerem stanowiącą zapowiedź losu Barbary. Kto czytał wcześniejszy komiks to wie czego po rysunkach się spodziewać, jest bardzo podobnie czyli mocno "animkowo" z wyjątkiem palety barw zmienionej z czarno-żółtej na różowo-czerwono-fioletową bardziej pasującą do komiksu o nastolatce, jak się komuś podobało wcześniej to teraz też będzie, jak nie to też wiadomo.Podsumowując dla mnie trochę słabszy tytuł niż "Robin", który był jednym z najlepszych Batmanów (może Egmont sięgnie po resztę batków Dixona?) jakie czytałem od bardzo dawna, ale jako autonomiczna historia o bohaterce, której doprawdy nie da się nie polubić jest lepiej niż bardzo dobrze i taką ocenę wystawiam 8/10.


   Drugi najlepszy: Nie wydawało mi się, abym miał czytać coś lepszego w tamtym czasie niż Batgirl, ale zapomniałem że na kupce leży:

   "Nowa Granica" Darwyn Cooke, Dave Stewart. Nie bardzo nawet wiem od czego zacząć, ten komiks to jeden wielki list miłosny do komiksów złotej i srebrnej ery oraz do Stanów Zjednoczonych Ameryki (jak ktoś ogląda obecnie tv i kibicuje ajatollahom to może niech lepiej nie czyta). Na dodatek należy do tak zwanych "elseworldów" za którymi szczerze mówiąc wprost przepadam i które DC wychodzą o wiele lepiej niż Marvelowi. Także punktem wyjścia dla głównych wątków jest końcówka lat 50-tych w których panuje sytuacja jaką znamy z "Watchmen" czyli na fali antykomunistycznych nastrojów i pod wpływem komisji McCarthyego społeczność superbohaterska zostaje zmuszona do rejestracji i zakończenia działalności. Większość odmawia i po cichu się wycofuje, część zostaje zabita, kilkoro się zgadza i dostaje oficjalne "koncesje" (Superman i Wonder Woman, którzy zostaną wysłani do Wietnamu) a niektórzy odmawiają rejestracji jednocześnie twierdząc, że nie mają najmniejszego zamiaru kończyć walki z przestępczością (zgadnijcie kto). Jakby nie patrzeć nie są to najszczęśliwsze czasy dla superbohaterów, ale natura nie znosi próżni i powoli nadchodzą bohaterowie jutra. Gdzieś na pustyni młody lotnik, który jeszcze niedawno latał myśliwcem nad słynną Mig Alley natknie się na rozbite ufo, gdzie indziej piorun uderzy w szafkę wylewając chemikalia na technika policyjnego, gdzie indziej na ulicach zacznie się pojawiać facet z łukiem a w samym Gotham eksperymentalny sygnał radiowy nadany przez zwariowanego staruszka ściągnie na Ziemię dziwacznego przybysza z Marsa. Bohaterami, którzy dostaną najwięcej miejsca będą właśnie debiutanci Hal Jordan, John Johns i Barry Allen aczkolwiek nie jest też aby i inni bohaterowie nie dostali szansy błysnąć solo (tekst Batmana o "pudełku zapałek za kilka centów" to mistrzostwo, 100% Batmana w Batmanie, co za terrorysta). Ogólnie historia składa się z mnóstwa wątków i bywa lekko chaotyczna, co jest raczej jedyną wadą tej pozycji, oprócz wymienionych postaci pojawią się też naprzykład Suicide Squad (aczkolwiek w zupełnie innym składzie niż znane z filmu, czy [chyba] komiksu) i innych grup dla mnie jako czytelnika z Polski zupełnie niewiadomej proweniencji, żeby zagmatwać sprawę jeszcze bardziej włożone też tutaj postacię absolutnie rzeczywiste (Chuck Yeager, Edgar Hoover) czy pochodzących z amerykańskiego folkloru (John Henry). Tak czy inaczej ujawni się w końcu zły boss a okaże się nim potężny stwór rodem z mitologii Cthulhu. I będzie to zagrożenie tak potężne, że wszyscy bohaterowie (ba nie tylko bohaterowie - całe społeczeństwo) będą musieli stanąć po raz kolejny do walki ramię w ramię, ci którzy dotychczas się chowali będą musieli rajtuzy pewnie nie zawsze już pasujące wcisnąć na siebie jeszcze raz, ci którzy uciekli na inne planety czy do innych wymiarów będą musieli zarezerwować bilety na długą drogę powrotną, przyda się każdy od największego herosa do najcherlawszego szeregowego żołnierza. Starzy wrogowie będą musieli zostać przyjaciółmi a czarne charaktery zostać bohaterami pozytywnymi. I nie wszyscy to starcie przeżyją. Rysunki Cooke'a tak jak i wcześniej jakie są każdy widzi mi się bardzo, ale to bardzo podobają a w tym przypadku wyglądają jeszcze lepiej niż zwykle, gdyż doskonale pasuje do czasów w których dzieje się akcja, dziewczyny często rysowane w pozach pin-up, postacie uchwycone tak aby przypominać propagandowe plakaty, to wszystko pięknie ze sobą współgra. Niektórzy mogą treści komiksu uznać za lewoskrętne, ale raz nie zapominajmy, że w tamtych czasach były to faktycznie istniejące poważne problemy, dwa jeżeli nawet to komiks jest tak dobry, że polecam go nawet wielbicielom tortów z wafelkami (bardzo nieładnie).  Jak już wcześniej wspomniałem, całość to jeden wielki hołd, dla klasycznego komiksu superbohaterskiego i nie ma tu mowy o żadnych dekonstrukcjach czy innych urealnianiach postaci, aczkolwiek też nie jest tak, że postacie są płaskie i jednowymiarowe, nie mają swoje problemy, racje i przemyślenia ale w zupełnie niedzisiejszy sposób nikt nie bije żony, żaden bohater nie pali cracku a żadna heroina nie budzi się po suto zakrapianej orgii z siedemnastoma lesbijkami. Tutaj superbohaterowie są takimi superbohaterami jakimi byli faktycznie w latach 40-tych i 50-tych, to widać, słychać i czuć. Cały komiks przepełnia ta optymistyczna energia, która zwielokrotniona w prologu w którym widzimy pojawiających się kolejnych superbohaterów i możemy przeczytać fragmenty słynnego przemówienia Johna Kennedy wygłoszone w LA, mające stanowić o kierunku rozwoju USA i całej ludzkości, niezwykle klimatyczna rzecz. Nie jest to najlepszy komiks jaki czytałem w zeszłym roku, aczkolwiek nigdy nie pamiętam co kiedy czytałem to na bank w zeszłym roku było to Torpedo 1936, ale najlepsza zeszłoroczna superbohaterszczyzna to już chyba tak. Wspaniały komiks, wielkie dzieło tego gatunku które naprawdę ma prawo do noszenia nazwy "klasyk" a nie jakieś tam fiu-bździu. Ocena 9/10.



2. Zaskoczenie na plus: Miał być "Kontrakt Judasza", ale coś tam już o nim wcześniej napisałem, a nie lubię się powtarzać także będzie nim:

   "Flash - Powrót Barry'ego Allena" Mark Waid, Greg LaRocque. Nie bardzo wiem, czy powinienem ten komiks nazywać zaskoczeniem na plus bo ogólnie lubię Waida jako scenarzystę, nie jest to może geniusz na miarę Alana Moore, ale też nie schodzi poniżej pewnego poziomu a te jego komiksu które czytałem z reguły oceniałem sporo powyżej średniej, z drugiej strony był już jeden starszy Flash w kolekcji autorstwa Waida i to był najsłabszy komiks jaki czytałem od tego autora, a i ja nie jestem jakimś wielkim fanem tej postaci, także do tego podchodziłem z pewną nieufnością. W każdym razie komiks napisany pod koniec lat 90-tych i punktem wyjścia jest pojawienie się w drzwiach Wally'ego Westa obecnego Flasha jego dawno zabitego (w czasie Kryzysu na Nieskończonych Ziemiach wydanego u nas) wujka. Wujek niezbyt dokładnie pamięta co się z nim stało, ale dosyć szybko pragnie wrócić do akcji. Toteż po Central City zaczyna biegać dwóch Flashów, na początku współpraca układa im się bardzo dobrze, ale z czasem wujek zaczyna się zachowywać "zdziwniej i zdziwniej" jakby to powiedziała Alicja. Wuja robi się "zdziwniejszy" do tego stopnia, że w końcu próbuje zamordować Wallyego a próbującym go zatrzymać trzem innym superbiegaczom Jayowi Garrickowi, Quicksilverowi i Merkuremu sprawia solidne manto pokazując kto jest najszybszym sprinterem świata. Tak czy owak, wariata trzeba powstrzymać, także do ekipy na prośbę Wallyego dołącza Green Lantern i...i tak wszyscy wiedzą jak to się skończy. Rysunki, kompletnie mi się nie podobają, to taki typowy dla lat 90-tych styl rysowania napompowanych bohaterów, ale niezbyt sprawnych technicznie. Barry na pierwszej planszy na której się pojawia wygląda jak rozjechany Kermit Żaba i tak jest często z resztą, niektóre twarze narysowane są całkiem ok a niektóre makabrycznie koślawo. Niektóre sceny akcji są z dobrą dynamiką uchwycone, niektóre strasznie statyczne, poziom jest strasznie nierówny i ja bym go nawet średnim nie nazwał. Minus za grafikę. Na koniec, sam komiks jest całkiem fajny, zagadka ożywienia Allena wciąga (aczkolwiek jak ktoś obraca się we flashowych klimatach, to raczej szybko połapie się o co chodzi), dialogi napisane są porządnie, interakcje zachodzące pomiędzy postaciami mają sens a całość naprawdę nie nudzi. Kolejny nie mający wielkich artystycznych pretensji, ale udany jako przedstawiciel gatunku komiks Waida, gdyby nie te rysunki jeszcze. Ocena 7/10



3. Najgorszy przeczytany:

  "Kolejny Gwóźdź" - Alan Davies. Cóż jest wielkim fanem pierwszego "Gwoździa" i uważam go za jeden z najlepszych tytułów w kolekcji. Słyszałem co prawda, że jego kontynuacja jest sporo słabsza ale "nic co widziałeś nie przygotowało cię na to co zobaczysz" przytaczając pewną reklamę. Standardowo zacznę od fabuły, której...nie ma. Tak, Davies nie chciał najwidoczniej aby go posądzić o odcinanie kuponów od pierwszej części i postanowił napisać sequel w całkowicie innym klimacie i odpuścić sobie scenariusz dla odmiany. Komiks zaczyna się od wielkiej wojny Green Lanternów z Apokalips w którą wmieszani są oczywiście Nowi Bogowi. Darkseid zostaje zdaje się zabity, a czytelnik przenosi się na Ziemię gdzie Liga Sprawiedliwości zaznaje właśnie zasłużonego odpoczynku i bonusów wynikających ze sławy. Sielanka nie trwa długo bo zostają zaatakowani przez jakichś ultra-oprychów. Dalej ci drudzy zostają zaatakowani przez tych trzecich a czwarci przez piątych gdzie w międzyczasie szóści biją się z siódmymi a Batman odwiedza Deadmana który mu oznajmia że zbliża się straszliwe zagrożenie. Na dodatek zaczynają się przenikać wymiary, pojawiają się armie i stworzenia z różnych epok więc wszyscy zaczynają się bić ze wszystkimi. Na jaw wychodzi w końcu, że za cale to zamieszanie odpowiada olbrzymia kosmiczna bakteria (?), ostateczna broń Darkseida. Przerażającego jednokomórkowca pokonuje Oliver Queen (jak wiadomo w poprzedniej części zawzięty wróg superbohaterów a tutaj przeniesiony do wnętrza tego androida co wsysa moce) poświęcając własne życie a Batman leczy się nareszcie ze swojej traumy i wraca do Ligi. Happy End. Rysunki jak to u Daviesa, wysoki poziom - sporo szczegółów, ładne typowe dla superbohaterszczyzny kolorowanie. Nie wiem co mam powiedzieć, aż takiego zakalca się nie spodziewałem po tytule myślałem że autor przedstawi kolejny patent, który różni świat alternatywny od "naszego" a to jednak chyba tylko chodziło o nawiązanie tytułem bo nic takiego nie zauważyłem, ten komiks ze swoim znakomitym poprzednikiem tak naprawdę nie ma nic wspólnego, nie wiem może jakby kolory zamiast Johna Kalisza nakładał Ryszard to byłoby to artystycznie ciekawsze? +1 za rysunki i +1 za bijatyki. Razem ocena i to naciągnięta 3/10.



4. Zaskoczenie na minus:

   "Człowiek który się śmieje/Azyl Arkham" Ed Brubaker, Doug Mahnke/ Grant Morrison, Dave McKean. Dwa komiksy w jednym, obydwa dwóch bardzo cenionych twórców (chociaż jeden z nich równie często jak ceniony to bywa znienawidzony) i obydwu których ja jakoś "nie czuję" (jednego nie cierpię, drugiego lubię ale jakoś jego komiksy tchu mi nie zapierają). Zacznając od "Człowieka..." mamy tutaj kolejną wersję pierwszego spotkania Batmana z Jokerem. Sam komiks jest dobrze napisany, ma fajny ciężki klimat, jest jakiś element zagadki kryminalnej (w sumie zagadki to chyba złe słowo bo tu się niczego nie rozwiąże, powiedzmy element śledztwa prowadzonego przez Batmana), trochę akcji a na dodatek obłędnie dobre rysunki Mahnke który potrafi połączyć pewną dozę realizmu ze swego rodzaju surrealistycznym pokręceniem, natomiast wszystko to jest jakieś takie letnie. Brubaker w moim odczuciu tak bardzo starał się zrobić dobry komiks o Jokerze, że się chyba zagalopował w planowaniu. To wszystko wygląda na tak bardzo solidnie przemyślane, że aż czuć tu brak swego rodzaju szczypty artystycznego szaleństwa a wszystko jest aż do bólu poprawne a komiks był zadje się całkowicie osobnym one-shotem więc autor mógł chyba pozwolić sobie na więcej. Na dodatek nie mam pojęcia skąd (z wyjątkiem wiadomo jasnego nawiązania do burtonowskiego Batmana), ale sam scenariusz wydaje mi się dziwnie znajomy. Druga część "Azyl Arkham", z określeń którymi obdarzono ten komiks to "kultowy" i "genialny" to jedne z najczęściej używanych. W każdym razie, akcja dzieje się dwóch liniach czasowych. W pierwszej w teraźniejszości Batman wkracza do Arkham opanowanego przez szaleńców w drugiej w przeszłości poznajemy historię Amadeusza Arkhama. Dosyć ciekawie jest przedstawiony Batman, jako facet wystraszony możliwością zobaczenia swojego prawdziwego odbicia w krzywym zwierciadle szpitala psychiatrycznego, z jednej strony trudno kupić pomysł tego akurat bohatera, który dostaje załamania akurat w takim momencie z drugiej nie jest raczej żaden kanon a kolejna wariacja na temat postaci więc pomysł wydaje się okej. Na temat tego komiksu można się naczytać o wiele, wiele więcej opracowań niż samego komiksu a to nawiązania do tego a to do tamtego, a to symbolika taka a to śmaka, tutaj Jung a tutaj Crowley, tyle że obydwaj są wymienieni z nazwiska i o ile w fabule opowiadającej o chorobach psychicznych i rozpadach osobowości trudno nie nawiązać do Junga i jego koncepcji strukturalnej to kto by powiązał oko Horusa, lub arkana z crowleyowskiego tarota z nim samym? To taki właściwie mój chyba najpoważniejszy zarzut do tego komiksu, on jest jakiś taki...pretensjonalny jakby. Obliczony na efekt, gęsto w nim od symboliki, nieprzesadnie dla mnie często rozpoznawalnej czy zrozumiałej, ale mam wrażenie że niekoniecznie też zawsze potrzebnej. Identycznie z rysunkami McKeana, którego również nie lubię. Ciężko ukryć, że pasują klimatem do tej opowieści a niektóre ilustracje wprost zachwycają, ale dla mnie to też wszystko trochę takie wyraźnie zaplanowane od początku do końca aby zrobić efekt łał. W niektórych momentach te jego dziwaczne kolaże malowideł, zdjęć i szkiców zaczynają męczyć. Zdaje się, że mógł się McKean momentami dać sobie na wstrzymanie, bo na niektórych stronach to ciężko rozpoznać co przedstawiają. Zastanawiam się, czy gdyby ten komiks narysował Jim Aparo to też by się cieszył taką estymą? Na bank nie, ale czy w przypadku komiksu można mówić o rozłączeniu formy z treścią? W tym akurat przypadku chyba nie. Za to na wielki plus napewno kreacje czarnych charakterów, Joker jako prowadzący ten obłąkany tv show posiadający aparycję rockmana (mi osobiście lekko się kojarzył z Davidem Bowie), Dwie Twarze, Kapelusznik i cała reszta to wszystko strzały w dziesiątkę. W każdym razie przy kreśleniu tych kilku powyższych zdań musiałem Azyl przeczytać drugi raz bo nie wiedziałem od czego zacząć i spodobał mi się bardziej niż za pierwszym razem, ale bez tak wielkiego zachwytu jak w przypadku dajmy na to "Nowej Granicy". No jakby nie patrzeć, jeden z tytułów który każdy fan Batmana nie tylko mógłby, ale chyba powinien znać i przy okazji najlepszy komiks jaki dotąd czytałem nielubianego przeze mnie scenarzysty. MImo wszystko spodziewałem się chyba czegoś bardziej wstrząsającego. Ocena 8/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: LordDisneyland w So, 16 Luty 2019, 14:52:39
Miałem po lekturze "Another Nail"- a kupiłem w pakiecie z pierwszym "Gwoździem"- podobne wrażenia. Szkoda, bo Elseword zawsze jawi mi się jako szansa na stworzenie czegoś nowego i ciekawego...
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Gazza w Wt, 19 Luty 2019, 12:46:05
(...)
3-4 najgorszy komiks
Ghost world i to bardzo zdecydowanie.
(...)
Zaskoczenie na minus
Ghost world - ani słowa więcej o tym komiksie nie napiszę. Brzydzę się.

Ale w ocenach w Twojej stopce otrzymał średnią. Więc albo nie ma czym się brzydzić i nie jest to jednak najgorszy tytuł (nie znam więc się nie odnoszę), albo ocena i opis wrażeń nie korelują ze sobą. No chyba, że najgorszy z przeczytanych w styczniu (?), ale 2,5/5 to wciąż środek stawki więc czym się tu brzydzić, dlaczego sprzedawać skoro jest tylko o punkt niżej oceniony niż Daredevil Millera, albo Blacksad #5?
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: perek82 w Wt, 19 Luty 2019, 16:14:21
W mojej prywatnej skali 3.5 to zwykłe czytadlo (jakieś pierwsze z brzegu superhero) wszystko poniżej to automatycznie do sprzedania. 2.5 ma tylko to i infinity war
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Gazza w Cz, 21 Luty 2019, 10:39:49
W mojej prywatnej skali 3.5 to zwykłe czytadlo (jakieś pierwsze z brzegu superhero)
(...)
No tak - Blacksad, Daredevil Millera....

Sorry za offtop.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: perek82 w Cz, 21 Luty 2019, 14:32:14
Wcześniejsze blacksady bardziej mi podeszły pierwszy tom Millera też średnio. Nic nie poradzę.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Gascon200 w So, 02 Marzec 2019, 22:23:54
Dobra, skoro luty się już skończył, chyba pora zrobić swoje zestawienie:

1. Najlepszy komiks zakupiony - w lutym zakupione przeze mnie komiksy głównie nie były dobre, dlatego przejdę do...

2. Najlepszy komiks przeczytany




3. Najgorszy komiks zakupiony:

Wieczni Batman i Robin Tom 1

Jestem wielkim fanem Bat-Rodziny. Lubię Red Hooda, Batgirl, Nightwinga, uwielbiam Red Robina, Cassandrę Cain i Damiana jako Robina, mógłbym tak wymieniać i adorować ich. Jednakże niezbyt lubię ich wspólne występy, kiedy widzimy ich wszystkich razem i w ogóle, a przynajmniej w New 52, gdzie Wieczny Batman jest tego przykładem. Więc czemu kupiłem ten komiks? Otóż zaintrygowała mnie postać Matki, a sama historia z tym jak Batrodzina radzi sobie z zaginięciem Batmana. Na plus można zaliczyć poszczególne interakcje pomiędzy członkami (np. Todda z Drake'iem), niektóre rysunki (choćby Tony'ego S. Daniela) i nawet ciekawe pierwsze zeszyty. Niestety minusy przeważają nad zaletami. Po kilku zeszytach mamy nudne walki z kilkoma niezłymi scenami, intryga ze złoczyńcą staje się męcząca, a rysownicy się co chwila zmieniają (tak, wiem że to standardy tygodiowych serii, i nie podoba mi się to), i większość z nich wypada w najlepszym wypadku przeciętnie. Generalnie 1 tom mi się raczej nie spodobał, na szczęście kupiłem go na wyprzedaży i nie płaciłem tyle ile wynosi cena okładkowa. Powiedzcie mi, czy w 2 tomie jest lepiej?

4. Najgorszy komiks przeczytany:


Batman/Flash: The Price

Strasznie nijakie były to zeszyty. Myślałem, że będzie to jakaś miła odmiana po HiC Kinga, a sama historia bardzo mnie znużyła. W skrócie: Batman i Flash czepiają się nawzajem o to co się stało w Heroes in Crisis
Spoiler: PokażUkryj
Gotham Girl wskrzesza Gothama, który umiera, a jej wątek do niczego nie prowadzi. Cały czas mówi się o tym, że umrze, jeśli będzie dalej używać swoich mocy i się z tym nic nie dzieje., jest sporo szokujących scen Iris daje z liścia Batmanowi, Bruce wspomina Barry'emu o tym, że zapomniał o Wally'ym, wszyscy się na siebie obrażają. Na plus całkiem niezły 1 zeszyt o ewentualne rysunki, jednakże sam komiks mnie mocno rozczarował.
5. Zaskoczenie na minus:









(wpis będzie edytowany, więcej napiszę wkrótce)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pt, 08 Marzec 2019, 14:22:40
   Podsumowanie lutego. Nieco się stęskniłem za Marvelem bo jakieś cztery miesiące nie miałem z nim do czynienia a kupiłem tego całkiem sporo, toteż w zeszłym miesiącu właściwie wyłącznie nadrabiałem kolekcję Superbohaterowie Marvela oraz dodatkowo trochę WKKM.Uwaga jak zawsze mogą pojawić się SPOILERY:



1. Najlepszy:

   "SM Elektra" - Frank Miller, Klaus Janson. Kolejny z tytułów owianych legendą, również i w naszym kraju, nie tylko z powodu tego że należy do legendarnego runu Millera, który nie tylko zdefiniował na nowo postać Daredevila ale i cały gatunek a również dlatego, że jego fragment ukazał się w Polsce jako pierwszy komiks Marela (byly jeszcze Blade Runner i Indiana Jones ale nie pamiętam już kolejności wydawania, posiadam zresztą wszystkie trzy do dzisiaj, chociaż w przypadku BR lekko oszukuję bo tamten oryginalny gdzieś się zapodział a egzemplarz który mam kupiłem na allegro, ale w razie czego będę szedł do końca w zaparte). Co ciekawe ten komiks wydany przez AS-Editor nie jest zwykłym przedrukiem oryginału a pierwszym zeszytem z tego wydania Hachette z przemieszanymi całymi fragmentami jakiegoś innego komiksu o Elektrze, tyle że ktoś to tak umiejętnie w wydawnictwie (lub tam skąd materiały do druku kupiono, przewertowałem stopkę i tam jest podane, że licencja kupiona jest w Niemczech) zrobił, że miało to sens a dodatkowe fragmenty robiły za retrospekcje z czasów przystąpienia bohaterki do Dłoni. Byłbym wdzięczny jakby ktoś się orientował czy, te fragmenty znajdą się w serii wydanej przez Egmont i dał znać. Aha odrazu dla tych którym średnio podszedł pierwszy tom wydania Egmontu (mi się podobał, ale ja ogólnie bardzo lubię takie starocie), niech śmiało kupują dalej, ten komiks to zupełnie inna waga niż ten początek zawarty w/w tomie. Czyli pokrótce w komiksie mamy przedstawioną postać Elektry - byłej zabójczyni klanu ninja oraz byłej kochanki Matta Murdocka, która powraca do Nowego Jorku po latach nieobecności ścigana przez swych byłych "braci" w zbrodni. Uwagę zwraca pierwszy zeszyt w którym aktualne wydarzenia przeplatają się z przeszłością obydwojga bohaterów, to niesamowite z jaką elegancją Miller na tych dwudziestu paru stronach zmieścił właściwie całą dynamikę relacji Elektra-Matt, po tych +-15 minutach jakie mu poświęcimy wiemy o tej parze wszystko co nam potrzebne a jednocześnie absolutnie nie odczujemy jakiegokolwiek przeładowania informacjami, sztuka takiego pisania zeszytów niestety mocno podupadła ostatnimi czasy (wspomnę o tym szerzej następnym razem, na podstawie komiksu który dzisiaj przeczytałem). Autorzy mimo dosyć sporej ilości wątków nie stworzyli jakiegoś skomplikowanego, trudnego do zrozumienia czy śledzenia dzieła, akcja zmierza od początku do końca w linii prostej niczym dobre kino sensacyjne z tamtych lat, klimatem mamy coś mocno przypominającego bendisowego Daredevila (a raczej to bendisowy przypomina tego), czyli mrok, brud, deszcz i ludzi brzydkich na zewnątrz jak i wewnątrz, aczkolwiek i kilka razy się uśmiechnąć da radę. Tekstu do czytania jest sporo wzorem mody jaka wtedy panowała w branży, ale i sporo akcji, wcale tego przegadania nie czułem a całość wciągnąłem bardzo szybko. Pod względem rysunków to tradycyjny Miller z tamtych czasów nie opanowany jeszcze późniejszą manią "ubrzydzania" swoich rysunków wspomagany poprawkami i kolorowaniem niezwykłego talentu Jansona. Momentami są drobne problemy z rysowaniem twarzy (czasami oczy są olbrzymie niczym z jakiejś mangi), czy zachowaniem proporcji, ale całość sprawia doskonałe wrażenie, zwłaszcza sceny akcji często rysowane z diametralnie różnych rzutów na kolejnych kadrach co przydaje sporej dynamiki, niestety jest to wersja z poprawionymi komputerowo kolorami, ja jestem fanem czytania komiksów wydanych 1:1 z oryginałem, także tutaj daję minus. Podsumowując lubisz Daredevila? Kupuj koniecznie. Lubisz komiksy superhero? Kupuj koniecznie. Lubisz run Bendisa? Kupuj koniecznie. Lubisz serial Netflix? Kupuj koniecznie. Lubisz Iron Fista i Luke Cage'a? Kupuj koniecznie. Lubisz...stop, nienawidzisz Bullseye'a (jego występ tutaj to czysta fantazja, która dokładnie przypomina mi dlaczego go nienawidzę a tekst zaczynający się od "całkiem niezłe ruchy mała..." to mistrz, wykorzystam go na bank)? Kupuj koniecznie.Ogólnie lubisz dobre komiksy? Kupuj koniecznie. Komiks-legenda, który w 100% na tę legendę zasługuje, czekam teraz na wydanie Egmontowe które będzie kompletne. A pomyśleć, że czytając nie tak dawno temu "Nową Granicę" myślałem że długo jeszcze tak dobrego superhero nie dane mi będzie czytać. Ocena 9/10



2. Zaskoczenie na plus:

   "SM Wasp" - Roger Stern, John Buscema. Wyciągnąłem tom z pudełka, ściągnąłem folię i pomyślałem "acha, jakiś staroć" po czym odłożyłem na stosik kolekcji "do przeczytania", całkiem niedawno właśnie wygrzebałem ten komiks ze wspomnianego stosiku...i okazało się ku mojemu zdziwieniu, że tomik jest znacznie nowszy niż mi się wydawało a za całość odpowiada dwóch bardzo lubianych przeze mnie autorów. Komiks jest wydany w mniej więcej tym samym okresie co w/w millerowski Daredevil i w pewien sposób stanowi jego całkowite przeciwieństwo, tzn. o ile tamten wyznaczał nowe kierunki na przyszłość, to ten bardzo mocno zagląda w przeszłość. Krótko, ta opowieść to jedno wielkie mielenie jednego z najbardziej klasycznych, najbardziej zajeżdżonych pomysłów epoki Stana Lee i Jacka Kirby. Czyli główny czarny charakter (syn Barona Zemo) zbiera grupę kretyńsko wyglądających pomocników o równie kretyńskich pseudonimach i wykorzystując podstęp atakuje siedzibę Avengers (pod przywództywem Janet Van Dyne i w raczej rezerwowym składzie), odcina ją od reszty świata i po początkowym sukcesie zamiast zabić swoich bezradnych przeciwników przechwala się i puszy czekając na swój smutny koniec. Nie ma tu żadnej dekonstrukcji, żadnych zaskakujących zwrotów akcji - cały scenariusz przebiega dokładnie tak jak sobie wyobrażamy od początku do końca, natomiast...natomiast jest tutaj po prostu świetnie napisana historia. Stern przypomina nam cały czas jak utalentowanym jest scenarzystą, interakcje między postaciami są rozpisane nadzwyczaj wdzięcznie, znajdzie się i miejsce na romantyczne perypetie wśród pozytywnych postaci oraz ich przemyślenia dotyczące pozycji w zespołu jak i samego zespołu wogóle również i wewnętrzne tarcia w czasie walki o przywództwo pośród zróżnicowanych tak fizycznie jak i mentalnie czarnych charakterów śa bardzo fajnie napisane, całość momentalnie mnie wciągnęła i pomimo sporych standardowo dla tego okresu sporych ilości tekstu przeczytałem go bardzo szybko. O rysunkach Buscemy, nie powinienem raczej nic pisać, w końcu to jeden z bardziej znanych rysowników wydawnictwa, czyli solidna, bardzo przyjemna kreska rodem z przełomu lat 70/80, raczej bez żadnych eksperymentów. W podsumowaniu nihil novi sub sole, ale niezwykle smaczne danie upichcone przez prawdziwych specjalistów w swoim fachu. Na koniec nie bardzo rozumiem dlaczego ten komiks ukazał się jako Wasp skoro jest częścią serii Avengers a nie otrzymuje ona specjalnie wyraźnie więcej czasu niż inni bohaterowie (scena z łzami na twarzy Kapitana jest wprost rozczulająca) a nawet niektórzy złoczyńcy. Nie wiem może chodzi o fakt pełnienia przez nią funkcji dowódcy? Nieważne, ważne że dostałem kolejny bardzo dobry komiks, którego szanse na wydanie przez innego wydawcę byłyby praktycznie zerowe. Ocena 7+/10.




3. Najgorszy przeczytany:

   "WKKM Defenders:Niszczyciel Światów" - Matt Fraction, Terry Dodson, Mitch Breitweiser. Na początek muszę powiedzieć, że jestem wielkim fanem Defenders. Tak właściwie to lekki żart, bo dotychczas przeczytałem wszystkie dwa komiksy o nich, które się ukazały w Polsce. Ale obydwa mi się bardzo podobały a na dodatek bardzo lubię postacie wchodzące w skład drużyny jako osobnych bohaterów, także pozostanę przy stwierdzeniu, że jestem wielkim fanem. W każdym razie moje oczekiwania co do tego tomu były dosyć spore, były do momentu gdy nie zacząłem czytać wstępniaka w którym okazało się, że ten komiks to jakiś dodatek do "Samego Strachu", który w zamierzeniu miał być epickim wydarzeniem a w rzeczywistości był jakimś pokrzywionym bękartem Morloków prosto z kanałów spod szkoły Profesora X. Pokrótce grupa naszych bohaterów w których miejsce Hulka zajęła She-Hulk oraz na dokładkę doszedł Iron Fist rusza powstrzymać Nula Niszczyciela czyli zły aspekt Zielonego (chyba, nie pamiętam już tych pierdół z "Samego Strachu" dokładnie), spotykają się z nim na górze Wundagore gdzie zostają schwytani przez zwierzoludzi znanego z innych komiksów kolekcyjnych Prestera Johna i znajdują tam jakąś dziwaczną rzeźbo-maszynę. Nul zostaje unicestwiony dotknięciem co oznajmia nam, że nie był jednak główną postacią wokół, której kręci się fabuła a przygodnym leszczem, a na pierwszy plan wysuwa się rycerz, który przy okazji sfiksował i jego urządzenie. Tutaj kończy się pierwszy rozdział a maszyna zwana silnikiem jakimśtam trafia do do siedziby Dr.Strange w NY i tu zaczynają się schody. Nie, wróć schody zaczęły na samym początku kiedy historyjka okazała się banalną bijatyką, w której jakiekolwiek relacje pomiędzy członkami grupy sprowadzone są do absolutnego minimum to druga część właściwie jest dla mnie mocno niejasna. Do Strange'a wraca martwa kochanka z przeszłości, grupa gdzieś tam się bije z jakimiś cthulhupodobnymi stworami na dnie oceanu pojawiają się znajomi Dannyego z Kunlun (czy jak to się tam pisze), coś tam jest o tym, że silnik to maszyna do spełniana życzeń, gdzieś tam się przenoszą w czasie czy przestrzeni, trudno powiedzieć, mam wrażenie że nie tylko ja się pogubiłem w tej historii ale i Fractiona spotkało to samo. Szczerze mówiąc nie jestem nawet pewien czy ta historia się skończyła czy nie, prawdopodobnie nie bo na końcu coś mówią o niszczeniu silników (widno jest ich więcej niż jeden), to wszystko jest takie niejasne. Pierwszą część rysuje Dodson tak jak lubię czasem dla odmiany "kreskówkowy" sznyt w komiksach, tak tego gościa szczerze nie cierpię. Nie wiem dlaczego, często nie potrafię opisać dlaczego jakieś rysunki mi się podobają a inne nie, ale jego mi się nigdy nie podobały. Drugą rysuje Breitweiser wraz z Ibanezem, tu już w/g mnie jest lepiej pierwszy rysuje w takim "ponuro-naturalistycznym" stylu wannabe artysta odpowiadający za Daredevila a drugiego dosyć podobnawa, ale bliższ "standardowi". Ergo, jeden z tych tak bardzo niepotrzebnych komiksów w kolekcji, że aż boli. Ani ładu, ani składu, ani sensu z odrobiną humoru w pierwszej połowie oraz nielogicznie zachowującymi się postaciami. Przyjemności z czytania też żadnej nie daje. Ocena 3/10




4. Zaskoczenie na minus:

   "SM Czarny Rycerz" - Paul Cornell, Leonard Kirk, Adrian Alphona. Kolejny po Wasp komiks z tej kolekcji, który właściwie nie wiadomo dlaczego uważany jest za komiks za komiks opowiadający o postaci z okładki i o ile Wasp dało się jeszcze jakoś wytłumaczyć, to tutaj Czarny Rycerz naprawdę nie pełni jakiejkolwiek ważnej funkcji a sam komiks to zbiorcze wydanie serii Captain Britain & MI13:Vampire State. Gdzieś tam czytałem już wcześniej kilka słów na temat tego komiksu i jak przeczytałem o tym, że w założeniach Dracula chce podbić Anglię i przemienić ją w państwo wampirów to pomyślałem "fantastyczny pomysł jakby tylko udało się zaprowadzić tam faszystowską dyktaturę to już bardziej brytyjskiego klimatu nie dałoby się chyba zrobić", ale to wszystko okazało się leżeć tylko w sferze mojego chciejstwa. Jak dla mnie sporym problemem tego komiksu było to, że cały czas miałem wrażenie, że zostałem wrzucony w historię gdzieś po środku, występuje sporo postaci które nie wiadomo kim są wraz z mnóstwem niejasnych powiązań pomiędzy nimi, całość jest wyraźnie wyrwana z jakiejś większej całości. Dialogi momentami są bardzo bełkotliwe i ciężko było uchwycić w nich jakikolwiek sens, zastanawiałem się czy to nie wina tłumaczenia, ale od długiego już czasu nie miałem poza okazjonalnymi literówkami jakichś większych zastrzeżeń do tekstów w kolekcji więc to raczej scenarzysta to taki nieobrobiony brylant tekściarstwa. Na dodatek w środek komiksu wrzucone są zeszyty, które w tej historii nie są potrzebne czyli historia podróży po piekle żony Kapitana Brytanii, która sądząc po imieniu nawiązującym do średniowiecznego poematu i wyglądu jest królową wróżek, oraz scenę gry w krykieta. O ile żona Braddocka odegra jakąś rolę w zakończeniu historii o tyle w przypadku meczu nie mam zielonego pojęcia w jakim celu on został wciśnięty do tego tomu, pomimo że występują w nim wszyscy główni bohaterowie to jak dla mnie nie ma on jakiegokolwiek przełożenia na historię główną i w żaden sposób nie rozwija ani bohaterów, ani ich relacji. Sama historia jest bardzo, bardzo średnia, akcja dzieje się zbyt szybko i zostaje rozwiązana zbyt szybko, albo jak już wcześniej wspomniałem zamulana jest jakimiś wtrętami od czapy. Sam Dracula okazuje się frajerem, który ani przez chwilę nie miał szans na zwycięstwo a amerykańscy autorzy wyraźnie nie czują wampirzych klimatów ani nie rozumieją europejskiej mitologii (grosteskowy przebieraniec, syn kobiety która w sumie była nie bardzo wiadomo kim to gruba przesada i to jedna z kilku). Na plus szef MI 13, nawiązanie do Jima Jaspersa i ewentualnie występy Kapitana Brytanii i Blade'a. Aha na deser dostajemy nową dziewczynę Czarnego Rycerza, Faizzę Hussain muzułmankę w chuście co została spadkobiercą mocy nijakiego Paladyna i stała się "godna" władania Excaliburem. Wicie, rozumicie. Zupełnie odmienne odczucia mam co do strony wizualnej, rysunki są naprawdę ładne i przyciągają wzrok, kadry z podziemnym laboratorium Draculi w stylu hellboyowskim czy steampunkowym okrętem atakującym z kosmosu otoczonym płonącymi wampirami robią spore wrażenie a kolory nałożone są zawodowo. Jeszcze lepiej jest w przypadku zeszytu przedstawiającym mecz, który jest wprost prześliczny, nie wiem kto go rysował, nie przypominam sobie abym widział wcześniej podobne rysunki a napewno bym zapamiętał, ale oglądanie każdej strony wprawiało mnie w niebywale dobry nastrój na dodatek tworząc fajny kontrast poprzez swoje żarówiaste, radosne kolory w stosunku do raczej ciemnawej tonacji całej reszty. Podsumowując nonsensowna, rozczarowująca historia która miała jakieś możliwości i grupę budzących sympatię bohaterów, ale lecąc tak bardzo "po łebkach" zupełnie nie skorzystała z własnej szansy. Ocena i to bardzo mocno naciągnięta ze względu na rysunki. 5/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: donT w Pt, 08 Marzec 2019, 22:19:24
Co ciekawe ten komiks wydany przez AS-Editor nie jest zwykłym przedrukiem oryginału a pierwszym zeszytem z tego wydania Hachette z przemieszanymi całymi fragmentami jakiegoś innego komiksu o Elektrze, tyle że ktoś to tak umiejętnie w wydawnictwie (lub tam skąd materiały do druku kupiono, przewertowałem stopkę i tam jest podane, że licencja kupiona jest w Niemczech) zrobił, że miało to sens a dodatkowe fragmenty robiły za retrospekcje z czasów przystąpienia bohaterki do Dłoni. Byłbym wdzięczny jakby ktoś się orientował czy, te fragmenty znajdą się w serii wydanej przez Egmont i dał znać.

Sam Marvel wypuscil takiego skladaka - Elektra Saga. W oryginale byly to 4 zeszyty i tak na prawde, byl to Daredevil, ale pociety i na nowo posklejany, gdzie opowiesc skupiala sie wylacznie na Elektrze. Dodatkowo, dodano kilka scenek, ktorych pierwotnie w DD nie bylo (wspomniane retrospekcje).
AS wydal pierszy z tych zeszytow, podkulil ogon i sie zwinal.

Mialem kiedys komplet tych zeszytow, ale bylem glupi i je sprzedalem. Zaluje do dzis.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pt, 08 Marzec 2019, 22:43:42
  Acha więc, zapewne tych momentów nie będzie w egmontowym wydaniu. Szkoda, myślałem że to wycięte było z jakiegoś osobnego zeszytu o przeszłości Elektry.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: LordDisneyland w Wt, 19 Marzec 2019, 12:54:14
Już 19 marca?! Ależ spóźniony raport...
Podsumowanie lutego nie będzie się zbytnio różnić od styczniowego, jeśli chodzi o proporcje komiksów przeczytanych i zakupionych.  Kupiłem 59 komiksów, przeczytałem 21  [za wyjątkiem 4 tytułów spolszczone lub polskie] :(  .
Wstyd, silna wolna u mnie nie istnieje, no ale to już wiecie ...

1-  Najlepszy komiks zakupiony
Wreszcie kupiłem komplet polskich tomów Swamp-T, a także komplet Superior Spider-Mana - kiedyś  świadomie zrezygnowałem z zakupu kolejnych tomów, żeby ograniczyć ilość z zakupów. Nie wiedziałem wtedy, że SSM jest lepszy od większości komiksów Marvela, które nabyłem... A skoro wypożyczyłem cały cykl z biblioteki już dwa razy, stwierdziłem, że zakup całości jest po prostu koniecznością dziejową :)

2-  Najlepszy komiks przeczytany
"Bug! The Adventures of Forager" klanu Allredów. No, taki nepotyzm to ja rozumiem :)  Wyszło toto w YoungAnimal, nie wiem, czy sięgnąłem wcześniej po inne rzeczy z imprintu. Otóż Allredowie wzięli się za przypomnienie oraz  odświeżenie zapomnianego i dziwacznego  bohatera, stworzonego przez - jakżeby inaczej - Jacka Kirby'ego. Wychowany przez owadopodobne stwory bóg-człowiek wędruje przez czas i przestrzeń, absurd goni absurd, pomysł goni pomysł. Mamy wszystko, czego w uczciwem komiksie szukamy :D - przemoc sensowną i nie, duchy, gadające misie, NewGods i ich średnio dla mnie zrozumiały świat,  paradoksy międzywymiarowe i  czasowe, portale, jest też obowiązkowy szalony naukowiec...tak, zgadliście, mniemiec. Polecam wszystkim ludziom szukającym czegoś świeżego, chodź brzmi to dziwnie, zważywszy, że "Bug!" wyszedł dobrych parę lat temu.

(https://images-na.ssl-images-amazon.com/images/S/cmx-images-prod/Item/493406/493406._SX360_QL80_TTD_.jpg)

Muszę też napisać o jeszcze większym starociu- "Batman/Houdini- The Devil's Workshop". Cenię sobie elsewordy , zwłąszcza te z Batmanem- dzięki poluzowanemu nieco kagańcowi ograniczeń związanych z postacią  umożliwiają twórcom prezentację ich kunsztu,  popisanie się  czymś zaskakującym. Tomik jest niestety dość mizerny objętościowo, ale warto go kupić...Chaykin tym razem niespecjalnie drażni , natomiast jeśli chodzi o stronę plastyczną, Chiarello daje z siebie wszystko co najlepsze. Bardzo lubię ,,akwarelowy" styl tego artysty, tutaj miałem ucztę co się zowie. Piękny graficznie komiks.

(https://images-na.ssl-images-amazon.com/images/I/51VN42BGEGL._SX303_BO1,204,203,200_.jpg)

3-  Najgorszy komiks zakupiony
Soeken - ,,Przyjaciele".
Zaraz do tego tytułu wrócimy....

4-  Najgorszy komiks przeczytany
Zgodnie z zapowiedzią wracamy do komiksu ,,Przyjaciele". Nie wiem, po co ukazał się on w Polsce. Ogólnie rzecz biorąc, mniemce nie są uważani przez Polaków za nację wyjątkowo lotną...a i o samych policjantach zdanie mamy nienajlepsze.  I to, co być może szokowało  -choć wątpię- niemieckiego czytelnika  [,,Gott im Himmel, cóż to za porządki , patrz, Truda, pan policjant z kameradem  idzie na spotkanie nielegalnej organizacji! "], u nas budzi politowanie, bo glina to glina i do wszystkiego jest zdolny...nie takie rzeczy widzieliśmy.  Na dodatek nie dziwi nas także, że niemiecki policjant może się zachować podle w stosunku do innej istoty żywej. Nic a nic.  Ech.
Kolejny zakup bez sensu. I tak, rysunki Dema  bardziej mi się podobają.

5- Największe zaskoczenie - tak na plus, jak na minus.
Na plus- ,,Nokturno" Otóż kupiłem tom1 [wydanie Taurusa] i już po kilkunastu stronach zacząłem szukać w sieci wydania całości w jakiejś przyjaznej cenie. Rzadko mi się to ostatnio zdarza, co więcej- dotąd nie do końca przemawiał do mnie Sandoval, dlatego to tak wyjątkowe wydarzenie :)

Rozczarowaniem była "Złota kolekcja" mgr J. Kozy. Rzecz ładnie  i stylowo wydana, cóż jednak z tego, gdy część żartów budzi wręcz politowanie. Przedstawienie polityków jako świń przy korycie to była może nowość w zinach przełomu lat 80/90 ubiegłego stulecia. Stać magistra na więcej.


I to by było na tyle. Marzec chyli się ku końcowi i muszę przyznać , że także był interesujący , obym tym razem nie czekał tyle z podsumowaniem.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Murazor w Cz, 21 Marzec 2019, 18:01:49
2-  Najlepszy komiks przeczytany
"Bug! The Adventures of Forager" (...) Polecam wszystkim ludziom szukającym czegoś świeżego, chodź brzmi to dziwnie, zważywszy, że "Bug!" wyszedł dobrych parę lat temu.
No to leci na przód listy do czytania :)

"Batman/Houdini- The Devil's Workshop". (...) Piękny graficznie komiks.
Dla mnie jedynie grafika, bo fabuła jest baardzo słaba. Głupiutka, przewidywalna i ogólnie nie pasowała mi do Batmana i jego świata.

A co spóźnionego raportu to masz racje, zaraz kwiecień :O

NAJLEPSZY KOMIKS
Will Eisner The Spirit: Who Killed the Spirit?
(https://images.gr-assets.com/books/1477410430l/31170820.jpg)Matt Wagner, autor, którego znałem z 2 historii o Batmanie oraz Trójcy i... podchodziłem jak do jeża, bo tyłka mi nie urwały. Spirita czytałem 2 tomy z New52 i też były mocno średnie. Ot taka mini geneza plus standardowe historię.

Ten tomik wystarczyło przekartkować, żeby zdecydować się na zakup. Rysunki są cudowne, tak dobre, że miałem w głowie, nawet jak fabuła będzie do dupy to będę sobie go tylko oglądał, a rzadko tak robię :) Kreska w stylu Cooke czy Francavilli, taka cartoonowa, idealnie pasujące do klimatu przedstawionego w komiksie. A niesamowite okładki Powella są wisienką na torcie.

Na szczęście fabuła okazała się również dobra. Jest to taki hołd dla 75. rocznicy zamaskowanego bohatera pulpy Willa Eisnera. Tajemnicza zbrodnia pełna zwrotów akcji, w której pojawiają się ikoniczne postaci ze świata Spirita (przyjaciele, wrogowie i  femme-fatale) oraz nazistowskim (a jakże!) złoczyńcą ciągnącym za sznurki.

Kilka kadrów na zachętę:
(https://i.gr-assets.com/images/S/compressed.photo.goodreads.com/hostedimages/1487616339i/22032316._SY540_.jpg)  (https://i.gr-assets.com/images/S/compressed.photo.goodreads.com/hostedimages/1487616339i/22032318._SY540_.jpg)  (https://i.gr-assets.com/images/S/compressed.photo.goodreads.com/hostedimages/1487616339i/22032317._SY540_.jpg)

I parę okładek:
(https://static.comicvine.com/uploads/scale_small/6/67663/4802849-03a.jpg)  (https://static.comicvine.com/uploads/scale_small/6/67663/4924240-05a.jpg)  (https://static.comicvine.com/uploads/scale_small/6/67663/4726159-02a.jpg)

W innym wątku ktoś pisał o Black Beetlu, więc jeżeli chcecie czegoś w tym stylu to zachęcam. 12 zeszytów - sporo czytania za nie dużą kasę ;)

NAJGORSZY KOMIKS
The Goon tom 1
(https://images.gr-assets.com/books/1445791425l/25768986.jpg)Kompletnie nie chwycił, sam pomysł mafia, zombi, jeden osiłek ze śmiesznym pomocnikiem kontra świat wydawał się idealny, ale humor mi nie siadł (przypomina mi głupkowatego Deadpoola z NOW), akcja jakaś taka porwana, rysunki jak na kolanie (pewnie tak miały wyglądać). Ogólnie męczyłem się strasznie to czytając. Chyba wezmę tom 2, bo w wątku Goona piszą, żeby dać szanse.

ZASKOCZENIE NA PLUS
Batman - The Dark Knight Detective Vol. 1
(https://images.gr-assets.com/books/1535884634l/33252320.jpg)Pierwsze zeszyty Detective Comics po kryzysie. Kilka zestarzało się dość mocno, ale tego się spodziewałem. Zaskoczył mnie jednak fakt, że czyta się to całkiem płynnie. Nie ma jakiegoś przynudzania, a postawiono na akcję. Większość to historyjki jedno-zeszytowe, jakaś intryga, krótkie śledztwo, walka z łotrem (Joker, Two-Face, Pingwin, a nawet Catwoman, więc fajny zestaw. Taki schemat, który się sprawdza. Tom drugi w kolejce, więc zobaczymy, czy na dłuższą metę nie będzie to meczące.

Koshchei the Deathless
(https://images.gr-assets.com/books/1523418530l/39740838.jpg)Spodziewałem się kolejnego słabe spinoffu, a dostałem świetną i klimatyczną historię. Parę zdań więcej w wątku o Hellboyu.

ZASKOCZENIE NA MINUS
Batman - The Dark Prince Charming
(https://images.gr-assets.com/books/1527563349l/40231281.jpg)Piękne filmowe kadry Mariniego pokazują jak Batman wygląda po europejsku. I wygląda świetnie. Ma się chęć wyrywać strony z komiksu i wieszać na ścianę, ale... niestety Marini scenarzystą już tak dobry nie jest. Albo inaczej, mi jego scenariusze nie do końca podchodzą (Skorpion i Orły Rzymu też). Wydają mi się trochę naiwne. Pisane jak z jakiejś instrukcji. Coś w stylu X stron na wstęp, Y rozwinięcie i gwałtowne zakończenie na paru stronach z cliffhangerem albo jakimś twistem na końcu. I podobny schemat jest tutaj. Może tak ma być? Mnie nie do końca odpowiada. Nie jest to zły komiks, ale oczekiwałem czegoś więcej.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: parsom w Cz, 21 Marzec 2019, 18:44:24
Goon najgorszy???!!! Przypomina głupkowatego Deadpoola? Rysunki jak na kolanie? Chyba czytaliśmy inne komiksy.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Murazor w Cz, 21 Marzec 2019, 19:13:33
Chodziło mi o humor, a nie postać jako taką, który dla mnie jest raczej niskich lotów. Takie trochę suchary, trochę głupkowate gagi, kawały jak starszych wujków. Może raz się uśmiechnąłem, a chyba humor miał być mocną stroną serii. Może później jest lepiej?

O takie żarty:
(https://encrypted-tbn0.gstatic.com/images?q=tbn:ANd9GcSQDYxto4sQPxAZfOLAGJeSqS40ULBGEqMf0Ocp2eYpL5vHubhh)

A rysunki, no cóż większość kojarzę w ten sposób:
(https://d2lzb5v10mb0lj.cloudfront.net/common/salestools/previews/goonbm/goonbmp2.jpg)

Postać Zbira, czy tego małego pomagiera dość dokładna, ale bardzo dużo kadrów bez żadnego tła, wydają się puste, jakby robione na szybko. W porównaniu do np: okładek w Spiricie to jest bieda. Zdaję sobie sprawę, że okładkę inaczej się tworzy, niż całą serię, ale jednak widać mega różnicę. Jak googlowałem dalsze tomy to jest tylko lepiej i widać postęp, ale po pierwszym tomie jestem mocno na nie :-\
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: parsom w Cz, 21 Marzec 2019, 19:21:44
Zbir w tomie 1 rozkręca się mniej więcej do historii z Mikołajem. Początki są dość toporne (zarówno rysunki, jak i dowcip). Ale potem jest to już zdecydowanie inny komiks. Tła może i czasem nie ma, ale niekoniecznie zawsze jest pożądane.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Murazor w Cz, 21 Marzec 2019, 19:35:10
Z tłami to jasne, po prostu tutaj sprawiło mi takie wrażenie pośpiechu, czy niedbałości.

Początki są dość toporne (zarówno rysunki, jak i dowcip).
Trzymam za słowo, zresztą nie tylko Ciebie ;) tak jak pisałem, będę sprawdzał drugi tom, bo czytałem dużo opinii, że dalej jest lepiej.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: LordDisneyland w Cz, 21 Marzec 2019, 22:59:27
Murazorze, z tym Spiritem miałem bardzo podobnie po zakupie [przypadkowym i za niecałego funciaka :)] tego oto tomu:

(https://d1w7fb2mkkr3kw.cloudfront.net/assets/images/book/lrg/9781/4012/9781401222208.jpg)


Byłem jednocześnie zachwycony, jak można wykorzystać jeden i ten sam stary pomysł na wiele sposobów, i mocno wku...rzony, że nie mogłem kupić kolejnych :)  Zresztą pisałem chyba o tym komiksie w poprzedniej odsłonie naszych wypominek. Widzę, że i ten tomik by mi się podobał.

Zbira kupiłem w tym miesiący 3 tpb na wyprzedaży w centrum komiksu- i była to przyjemna rozrywka, w sumie nie jest to komiks, w którym akcja ma jakieś znaczenie ;) A w przedmowie Powell sam pisze, że rysować to on nie umi.

Podoba mi się obraz DKDetective, który wyłania się z twojego opisu, bo chronicznie cierpię z braku krótkich, dobrze opowiedzianych historii. Co wyciągam jakiś tom z półki, to okazuje się , że to wielowątkowa epopeja...dlatego zresztą zastanawiam się, czy w ogóle jeszcze wróci czas jedno-trzy odcinkowych historii.

No i do tego Bitla to już mnie chyba wszystko wokół namawia i przekonuje, trzeba będzie wpisać na listę zakupów...
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w Wt, 26 Marzec 2019, 09:56:15
Witam wszystkich w nowym miejscu. Mam nadzieję, że ktoś mnie tam jeszcze kojarzy z forum Gildii. Przez jakiś czas się nie udzielałem, bo miałem kilkumiesięczny kocioł w pracy, ale już jestem z powrotem i będę Was zamęczał swoimi cyklicznymi podsumowaniami. Tak sobie wcześniej wykoncypowałem, że moja bytność na forum zacznie się właśnie w tym wątku, co niniejszym czynię.

Na początek zaległości ze stycznia, który upłynął mi w większości pod znakiem odkrywania originów kolejnych postaci z DC.

Lektury: Flash: Powrót Barry'ego Allena (WKKDC), Plastic Man: Ścigany (WKKDC), Green Lantern: Tajna geneza (WKKDC), Green Arrow: Rok pierwszy (WKKDC), Green Lantern/Green Arrow: Włóczęga Bohaterów (WKKDC), Nowi Nastoletni Tytani: Kontrakt Judasza (WKKDC), Thor (SBM) oraz Thorgal t. 1-2 - łącznie 9. Jednocześnie małe wyjaśnienie do Thorgala: serię odświeżam sobie regularnie co jakiś czas, więc znam już ją naprawdę dobrze i uważam za najlepszą serię komiksową ever (tak scenariuszowo, jak i graficznie). Dlatego też nie biorę jej pod uwagę przy wydawaniu ocen.

Najlepszy - Plastic Man: Ścigany. Miałem zagwozdkę, bo wszystko, co czytałem z DC, było na naprawdę świetnym, wyrównanym poziomie. Odświeżone originy przypadły mi do gustu (polecam ich lekturę osobom zagubionym w świecie DC), a starsze tomy to już klasyka. Dlatego też wybór najlepszego komiksu to jak wybór między lodami truskawkowymi a malinowymi. Ostatecznie wybrałem najbardziej oryginalny komiks w tym zestawieniu. Historia typowo rozrywkowa, która przywołuje banana na twarzy niemalże na każdej stronie. Zazwyczaj oglądając film czy czytając książkę/komiks nie zaśmiewam się na głos, ale tutaj niejednokrotnie nie mogłem się powstrzymać. Do tego naprawdę intrygująca historia kryminalna, oczywiście dostosowana do konceptu całości, a więc nad wyraz wyolbrzymiona i z banalnym rozwiązaniem, ale jednak wciągająca. Nie przeszkadzały mi nawet kreskówkowe rysunki, których co do zasady nie trawię. Baker również oddał hołd pierwszej opowieści z udziałem Plastic Mana i przedstawił swoją wizję originu tej postaci zgodnej z pierwowzorem, co także ma u mnie wielki plus. 5 nagród Eisnera dla tej serii to jak najbardziej zasłużony wynik.

Najgorszy – brak. To był naprawdę udany miesiąc!

Zaskoczenie na plus - Nowi Nastoletni Tytani: Kontrakt Judasza. To było naprawdę totalne pozytywne zaskoczenie, bo komiks zdystansował nawet chwaloną serię z udziałem Green Lanterna i Green Arrowa. A miałem go w ogóle sobie odpuścić, bo w przypadku komiksów sprzed Kryzysu na Nieskończonych Ziemiach staram się robić totalny przesiew. Nemesis Tytanów, czyli Deathstroke, z powodzeniem infiltruje drużynę i z pomocą Terry, którą młodzi bohaterowie przyjęli niedawno do grupy, po kolei wyłącza każdego superbohatera z akcji. Sama fabuła może i nie brzmi jakoś odkrywczo, bo na takiej koncepcji opierają się setki komiksów superhero. Jednak Wolfman z Perezem byli w stanie wykrzesać z tej opowieści maksimum, dodając wciągające interakcje pomiędzy członkami drużyny oraz ich osobiste rozterki i przemyślenia, które uwiarygadniają postępowanie poszczególnych bohaterów, zarówno tych dobrych, jak i tych złych. Muszę przyznać, i to nie bez kozery, że to właśnie tego typu komiksy określa się jako „klasyka”.

Zaskoczenie na minus – brak.

I jeszcze pytanie techniczne: czy przy wysyłaniu każdej wiadomości trzeba wpisywać te durne literki i cyferki??? Strasznie to dobijające jest!!!
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Mateusz w Wt, 26 Marzec 2019, 10:48:17
Konieczność przepisania captchy dotyczy tylko pierwszego posta na forum.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w Wt, 26 Marzec 2019, 10:52:35
Dzięki, uspokoiłeś mnie  :)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: LordDisneyland w Wt, 26 Marzec 2019, 11:00:48
laf-witaj, cieszy mnie, że dołączyłeś do tematu :) Wreszcie :D

Sporo osób chwali ,,Kontrakt Judasza", tymczasem ja sobie darowałem zakup- i coraz częściej myślę, że to był błąd. Ale da się jeszcze nadrobić.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w Wt, 26 Marzec 2019, 11:49:09
Ja też nie natknąłem się na żadną negatywną opinię na temat KJ. To jest naprawdę świetny kawał komiksu SH, choć nie ukrywam, że wolałbym przeczytać całą serię Młodych Tytanów (podobnie zresztą jak Green Lantern/Green Arrow). Na szczęście Kontrakt można czytać niezależnie od poprzednich wydarzeń, bo nie są one aż tak bardzo istotne dla całej historii.
Polecam, tym bardziej, że taka klasyka pełną gębą nie zdarza się na naszym rynku zbyt często.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: donT w Pn, 01 Kwiecień 2019, 23:12:32
Moonshadow...

Jeden z najoryginalniejszych, najwspanialszych i najdziwniejszych komiksow jakie udalo mi sie przeczytac. Polowalem na niego uparcie, ale cierpliwie, przez dlugie lata. Taki komiksowy Swiety Graal, o ktorym prawie wszyscy pisali piesni pochwalne, niedostepny w ludzkich cenach, do dostania tylko i wylacznie na rynku wtornym. Trafil w moje lapska, zapewne tylko dzieki zapowiedzianemu wznowieniu, ktore datowane jest na maj tego roku.

O czym to? No wlasnie. Dobre pytanie. Moonshadow to Maly Ksiaze na sterydach.  To opowiesc o poszukiwaniu. Poszukiwaniu sensu, szczescia, harmonii z samym soba. To opowiesc o malym chlopu. O dziecku hipiski, ktora uciekla z domu oraz kosmicznego bytu (przypominajacego usmiechniety ksiezyc). Ten ow, kosmiczny byt wymyka sie jakiejkolwiek logicznej klasyfikacji, a dla ktorego jedynym motorem napedowym jest kaprys. Bo cos chce. Bo czegos nie chce. Teraz, w tym wlasnie momencie.

Podczas 12 czesciowej epopeji, towarzyszymy dorastajacemu Moonshadow w jego kosmicznych oraz przede wszystkim kosmicznie dziwacznych perypetiach. Nasz Maly Ksiaze na vinstrolu doswiadcza baaardzo duzo i bardzo obficie. Doswiadcza wojny, okrucienstwa, smierci bliskich, pierwszego seksu, zauroczenia, kapitalizmu, zdrady, ale i takze nadzieji, szczescia, milosci. Podrozujac od planety do planety, doswiadcza powyzszych w nie do konca odpowiedniej kolejnosci, co dodaje lekturze pikantnosci. Czyta sie to wszystko jednym duszkiem, chociaz ja robilem sobie przerwy, bo lektura zmusza do refleksji. Przyznam sie, ze dawno nie czulem takiego mrowienia na plecach jak podczas czytania Moonshadow.

Komiks pisany jest proza, a tekstu jest w nim mnostwo. Dialogow natomiast oraz jakze typowych dla komiksu - balonikow z tekstem jest nieproporcjonalnie malo. Dominuja opisy i narracja pierwszosobowa, na zasadzie pamietnika. Jezykowo jest bardzo trudno. Nie chodzi tu o konstrukcje gramatyczne ale o niezwykle wyszukane, literackie slownictwo. Lojalnie uprzedzam - to tytul dla ludzi z bardzo zaawansowanym angielskim, ze slownikiem lezacym obok.

Graficznie jest przepieknie. Muth w genialny sposob laczy realistyczny malunek z groteska i karykatura. Najlepsze porownanie jakie przychodzi mi do glowy to Elektra Assasin i to co wyprawia w niej Sienkiewicz.

Czy polecam? Jak najbardziej. To niesamowity, oryginalny i przpiekny graficznie tytul. Taki z tych, ktore zostaja w glowie, na dluuugo po lekturze. 
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Gascon200 w Wt, 02 Kwiecień 2019, 11:52:59
Nadszedł początek kwietnia, 2 dni temu skończył się marzec. Łącznie w tamtym miesiącu przeczytałem z 25 tomów komiksów, jednak nie będę ich wszystkich wymieniał, więc wymienię tylko te 5 pozycji:

1. Najlepszy zakupiony

Kupiłem tylko 1 komiks, a był nim akurat Shazam! z DC Deluxe. O tym już trochę mówiłem w wątku o Shazamie, ale generalnie była to niezła pozycja. Choć to był komiks bardziej dla młodszych dzieci, sam się nieźle bawiłem, kreska Jeffa Smitha tutaj dobrze pasuje, bo taki Gary Frank czy Tony S. Daniel by się nie sprawdzili przez swoją bardziej realistyczną kreskę. Niby można narzekać na tę pozycję, ale hej, niech młodsi ludzie też mają coś do czytania w DC Deluxe, bo taki Azyl Arkham, Catwoman czy Planetary raczej nie są pozycjami dla nich.

2. Najlepszy komiks przeczytany

Vision to pozycja od Kinga, scenarzysty runu aktualnego runu Batmana, który jest dość... nierówny to chyba najlepsze określenie. A Vision jest tak dobrym komiksem, że ciężko mi uwierzyć że to pisał ten sam człowiek. Naprawdę wciągający dramat, z ładnymi rysunkami (nie są zbyt szczególne, ale dobrze oddają ekspresję twarzy, szczególnie u głównej rodziny), a do tego kilka zaskakujących zwrotów fabuły. Pozycja, którą powinien sprawdzić nawet ta osoba, która nie przepada za superbohaterami, a do tego dobry dowód na to, że superbohaterowie to nie tylko dobra/banalna rozrywka.

3. Najgorszy komiks zakupiony

(patrz punkt 1)

4. Najgorszy komiks przeczytany

Batman/Flash: The Price -  ciężko mi ten komiks ocenić, niewiele z niego pamiętam, jednak irytowało mnie w nim jego nijakość i kilka rozwiązań fabularnych dla postaci. Myślałem, że to będzie chociaż niezły tie-en do Heroes in Crisis, ale niestety nie. Na plus mogę dać kilka scen relacji Batmana z Flashem i ewentualnie rysunki. Pozycję można pominąć, chyba że naprawdę jesteście ciekawi tego, to możecie poczekać na polskie wydanie gdzieś tak za ponad rok, albo kupić na comixology, nie wiem. Jeśli lubicie Flasha z Rebirth i ten Kryzys, prawdopodobnie wam się spodoba.

5. Zaskoczenie na plus

Nie przepadam zbytnio post-apo, może przez to, że gdy byłem o kilka lat młodszy sporo czytałem i oglądałem pozycji z tego gatunku, przy czym mocno się zraziłem do niego, a może to przez to że czytałem te gorsze rzeczy przeznaczone dla nastolatków (Więzień Labiryntu itp)?
Mocno mnie jednak wciągnął 1 Tom Łasucha, trochę przez dziwną, troszkę niepokojącą stylistykę rysunków, trochę przez różne tajemnice, trochę przez relacje bohaterów i samą postać Jeparda. Na pewno przeczytam 2 Tom i nie mogę się doczekać 3 tomu.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: szulig w Wt, 02 Kwiecień 2019, 14:07:12
Nadszedł początek kwietnia, 2 dni temu skończył się marzec. Łącznie w tamtym miesiącu przeczytałem z 25 tomów komiksów, jednak nie będę ich wszystkich wymieniał, więc wymienię tylko te 5 pozycji:

1. Najlepszy zakupiony

Kupiłem tylko 1 komiks, a był nim akurat Shazam! z DC Deluxe. O tym już trochę mówiłem w wątku o Shazamie, ale generalnie była to niezła pozycja. Choć to był komiks bardziej dla młodszych dzieci, sam się nieźle bawiłem, kreska Jeffa Smitha tutaj dobrze pasuje, bo taki Gary Frank czy Tony S. Daniel by się nie sprawdzili przez swoją bardziej realistyczną kreskę. Niby można narzekać na tę pozycję, ale hej, niech młodsi ludzie też mają coś do czytania w DC Deluxe, bo taki Azyl Arkham, Catwoman czy Planetary raczej nie są pozycjami dla nich.


3. Najgorszy komiks zakupiony

(patrz punkt 1)



To najlepszy zakup czy najgorszy bo nie kumam
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Gascon200 w Wt, 02 Kwiecień 2019, 14:09:19
To najlepszy zakup czy najgorszy bo nie kumam

Chodziło mi o to, że kupiłem tylko 1 komiks, który raczej nie był jakiś "najgorszy"
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: LordDisneyland w Pt, 05 Kwiecień 2019, 11:57:51
Jeden? Gasconie2000, jak ci się to udało? Powinienem się do ciebie na kurs jakiś zapisać.... :D
Mam wrażenie, że znakomity Vision może się dla Kinga okazać takim tomem, z którego może być dumny, ale może go i znienawidzić. Wszystko będzie porównywane do tego świetnego tytułu- i facet może stawać na rzęsach, a my będziemy pisać "No więc...no dobry to jest komiks, ale wirzyn to to nie jest " ;)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Gascon200 w Pt, 05 Kwiecień 2019, 14:57:50
Jeden? Gasconie2000, jak ci się to udało? Powinienem się do ciebie na kurs jakiś zapisać.... :D
Mam wrażenie, że znakomity Vision może się dla Kinga okazać takim tomem, z którego może być dumny, ale może go i znienawidzić. Wszystko będzie porównywane do tego świetnego tytułu- i facet może stawać na rzęsach, a my będziemy pisać "No więc...no dobry to jest komiks, ale wirzyn to to nie jest " ;)


Ostatnio zamiast kupować tyle komiksów, więcej czytam w bibliotece :> no i też nadrabiam przez to sporo rzeczy, polecam dla tych, którzy mieszkają w większym mieście.
Co do porównania - możesz mieć rację, ale King to dla mnie trochę taki Loeb, zrobił mnóstwo dobrych komiksów, ale średniaki czy złe komiksy też mu się nierzadko zdarzają.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w Śr, 10 Kwiecień 2019, 11:57:12
Marzec za pasem, a u mnie luty ciągle nie podsumowany. No to lecimy z lutowymi lekturami.

Lektury: Hercules (SBM), Wojów trzech (SBM, drugie czytanie), Cloak i Dagger (SBM), Zabij albo zgiń t. 1-4 (NSC), JLA: Rok pierwszy cz. 1 i 2 (WKKDC, drugie czytanie) oraz Thorgal t. 3-6 - łącznie 13. Wychodzi mi, że mam nowy rekord czytelniczy, bo wcześniej najwięcej przeczytanych tomów w miesiącu było 11.  8)

Najlepszy Zabij albo zgiń (cała seria). W moim skromnym zestawieniu najlepsza seria wydana w 2018 roku (Punisher, przepraszam Cię; mam nadzieję, że za bardzo Ci się nie narażę  ;)). Głównego bohatera opowieści, Dylana, poznajemy w sytuacji, w której zapewne większość z nas się znalazła – w momencie totalnego zagubienia i braku odnalezienia swojego miejsca w życiu, co prowadzi do próby samobójczej. Z opresji ratuje go tajemnicza postać, która okazuje się bliżej nieokreślonym demonem i w zamian za pomoc wymusza na Dylanie zabijanie co miesiąc jednej osoby. Oczywiście można psioczyć na takie nadnaturalne rozwiązanie (Phi, demon? Daj spokój, jakieś bzdury!), ale cała otoczka stworzona wokół demona i jego tajemniczość zostały przez Brubakera rozegrane naprawdę koncertowo. Poza tym jak dla mnie nie była to główna oś fabularna, autor skupia się przede wszystkim na rozterkach jakie trawią Dylana oraz metodycznym doborze ofiar i planowaniu przez niego kolejnych zabójstw. Oczywiście w trakcie trwania serii sprawy się komplikują, a na trop bohatera trafia ambitna policjantka. Z kolei w tle mamy zwyczajne życie młodego człowieka i jego przyjaciółki, które również nie jest statycznie i ewoluuje wraz z bohaterami i całą akcją. Muszę przyznać, że wszystko tutaj gra i jest na swoim miejscu: zawiła fabuła i odkrywanie kolejnych tropów dotyczących demona, interakcja głównego bohatera z czytelnikami, wciągająca fabuła (cały czas zastanawiałem się, jak Dylan wybrnie z kolejnej scenariuszowej pułapki) i kapitalne rysunki. 10/10.

Najgorszy Hercules. Kolejna naparzanka bez ładu i składu, a do tego jeszcze standardowy w tej kolekcji początek dłuższego runu. Tak naprawdę już nie pamiętam o co tam chodziło, bo męczyłem się z lekturą strasznie. Zdecydowanie lepszy (chociaż również głupiutki i naiwny) był numer archiwalny, w którym mamy debiut Herculesa w klasycznym wydaniu. Ogólnie szkoda słów.

Zaskoczenie na plusWojów trzech. Co do zasady nie oceniam wcześniej przeczytanych komiksów jako „zaskoczenie” (bo w końcu czym mogą mnie zaskoczyć), ale lektura tego komiksu okazała się tak przyjemnie spędzonym czasem, że nie mogło go zabraknąć w moim zestawieniu. W obu historiach zawartych w tomie mamy humor, przyjacielskie interakcje głównych bohaterów, humor, ciekawe przygody na styku realnego i mitologicznego świata, humor i epickie bitwy. A wszystko okraszone wyważoną dawką humoru. A do tego pierwsze spotkanie Wojów trzech. Uwielbiam tych trzech trzpiotów już od czasów kapitalnych Opowieści z Asgardu, a ten komiks tylko podsycił moją sympatię do nich.

Zaskoczenie na minus – brak.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: LordDisneyland w Pt, 12 Kwiecień 2019, 23:24:35
Ta-dammm!   MARZEC 2019 MIESIĄCEM  BEZ CULBARDA !


Ech, co za życie.  W marcu komiksów kupionych 51, przeczytanych 23. Ciut mniej , niż w miesiącu ubiegłym, ale to porównywalne liczby.  Połowa zakupów po angielsku,  chyba nie bez znaczenia była tu tzw."sprawa MVRSM" ;)


1-  Najlepszy komiks zakupiony

"Hellblazer":  dwa  pierwsze tomy ze scenariuszami Delano oraz polska edycja z pierwszą częścią runu Azzarello.  Jestem w trakcie czytania pierwszego tomu i jest to lektura znakomita. Do tej pory Hellblazer był jednym z tych tytułów z najlepszych czasów Vertigo, które znałem słabo. Z jednej strony żałuję, że przez przeszło 20 lat nie sięgnąłem po te tomy, z drugiej strony- fajnie mieć coś klasycznego w zanadrzu  :) Styl pisania Delano uważam za znakomity, bardzo mi odpowiada. Daruję mu nawet niesprawiedliwą krytykę pani Thatcher ;) - sprawnie buduje atmosferę, tworzy naprawdę dobre dialogi. Choć ze wstydem przyznaję, że parę razy musiałem sięgać po słownik, niektórych gwarowych zwrotów nie sposób dziś zrozumieć [swoją drogą, to musi być jeden z tych cięższych scenariuszy do tłumaczenia].  A i  Ridgwaya też już polubiłem.....z tego co pamiętam, to w latach 90-tych zachwycony poznanymi dopiero co McKeeverem i Mignolą czy Fegredo, odstawiłem Hellblazera na boczny tor, bo właśnie rysunki uznałem za zbyt słabe :)
 Oj, dobrze jest czasem urządzić sobie podróż w przeszłość  i  nasycić pomysłami, które zmieniły świat komiksów na lepsze. Dla mnie Vertigo było i jest ważnym, jeśli nie najważniejszym wydawnictwem na rynku komiksów.  Rewelacyjny imprint, choć pamiętam im też te smętne "Vamps" :D
          Bardzo zadowolony jestem także z zakupu ,,Krzesła w Piekle", wygrzebanego gdzieś w outlecie. Egzemplarz okazał się być w lepszym stanie niż się spodziewałem, lubię takie miłe zaskoczenia. A zwlekałem z tym zakupem i zwlekałem- a to za drogo, a to inne komiksy wyszły i musiałem je mieć na już i na teraz...co się będę rozpisywał, wiecie jak jest.

(https://thelaughingmagician.files.wordpress.com/2012/08/pulphb.jpg)

2-  Najlepszy komiks przeczytany

"Zbyt cool, by dało się zapomnieć" Robinsona i ,,Stój..." Jasona przeczytałem niemal po sobie. Uderzyło mnie , jak prawdziwa jest ich diagnoza: dorosłość, która spada na nas w zasadzie nieoczekiwanie, jest jak wyrok, od którego nie sposób się odwołać. Smutne i depresyjne, ale zarazem doskonałe komiksy, po których długo pozostawałem w refleksyjnym nastroju...

3-  Najgorszy komiks zakupiony

Prawdopodobnie ,,Demoniczny detektyw". Błaha i byle jaka opowiastka. Najlepiej z tego komiksu prezentuje się okładka, a przecież i ona niepozbawiona jest rażących oczy błędów - wystarczy spojrzeć na litery w nazwiskach autorów...źle rozstawione, nie wygląda to dobrze, prawda? I już to powinno mi dać do myślenia. Niestety, kupiłem :)

4-  Najgorszy komiks przeczytany
W zeszłym miesiącu kandydatów niestety paru się zebrało. "Patsy Walker"- setka stron bzdur, "Demoniczny Detektyw", "Tetrastych",  "Prison Pit", ''Deadpool Kills Marvel Universe/ Killustrated"... po wszytkich tych lekturach miałem nieznośne wrażenie, że oto przez złe wybory straciłem czas i piniądz.  Chyba jednak Patsy był najcięższa do zniesienia.

5- Największe zaskoczenia - pozytywne i negatywne

Pozytywne- bardzo podobał mi się dwuzeszytowy  kryminał Rzecznika i Wicherka. ''Żona dyplomaty" i "Strzały na Służewcu" kupione przypadkiem w Dedalusie [ zakup z cyklu- "o, uciekł mi autobus, wejdę do środka tylko rzucić okiem" :) ] okazały się niezłym, pełnym humoru komiksem. Podobnie sprawa ma się ze  "Zbirem", którego 3 tomiki nabyłem w Centrum Komiksu- niewykluczone, że sięgnę po zbiorcze kobyły.

Najgorsza komiksowo chwila w kwietniu...naczekałem się na "Lovecrafta" Culbarda, ustawiłem sobie weekend, żeby nic nie przeszkadzało mi w lekturze, odbieram w empiku i...

(https://www.selfmadehero.com/attachments/5fff03730aaa9d8abf95035c39b3f388324d77ee/store/0861aebc0500eab3ff981355d2fb4a6244c99b4f7e93d2f383b885b3099b/Lovecraft-1.jpg)

i okazuje się , że wspaniale wydany przez SelfMadeHero tom ma rozdartą okładkę. Musiałem zrezygnować. Efekt ch...słabego pakowania, handełesy z empikowskiego molocha uznały, że grubaśne tomiszcze w twardej oprawie da sobie radę, jeśli zapakują je w najtańszą, ubożuchną kopertę bąbelkową. Zdarzyło mi się u nich kupić buty w zeszłym roku- te dla odmiany były opakowane pancernie , w 3 kartony, folie powietrzne itp, itd ;)
Ale byłem wściekły i rozczarowany  :/  . No nic, co prawda weekend był stracony, ale się nie poddaję, tym razem zamówiłem  ten tom w ŚwiecieKsiążki :)  Obaczym, co będzie.


No i to by było na tyle, jeśli chodzi o  moje pasjonujące :)  przygody  komiksiarza w marcu.  Cieszę się, że udało mi się zrobić podsumowanie jeszcze przed upływem kwietnia :D


PS - no nie, jednak nie koniec.

Jest jeszcze kwestia związana z bardzo dobrym swoją drogą  komiksem Delisle'a, "Zakładnik" .
U tego autora czasem - no, często- zaskakuje mnie głupota ludzi, tym razem nie mogłem uwierzyć, gdy przeczytałem, że pracownik  chyba "Lekarzy bez granic" po kilku miesiącach pobytu na Kaukazie nie jest w stanie rozróżnić  języka rosyjskiego od czeczeńskiego. Oznacza to najprawdpodobniej, że A- jest tępy, B- organizacja dobroczynna wysyła ludzi z łapanki, którzy nie znają języka i nie wiedzą nic o miejscu, do którego się udają, nie urządzając im jakichkolwiek szkoleń czy pogadanek o kraju przeznaczenia, C - nic z tych rzeczy, facet jest Francuzem, a dla nich to bez znaczenia, gdzie jadą i w jakim języku się tam mówi, chodzi przecież o pomoc tym tępym tubylcom.
O myślach drążących mózg bohatera w chwili, w której ma szansę dopaść AK-47, już nie chce mi się pisać.
Nie wiem,  jakoś wyjątkowo często mnie postaci u Delisle'a wkurzają, ale jego komiksy polecam  mimo to każdemu :)  I nie mogę się doczekać, by na półce wylądowała polska edycja jego poradników  dotyczących ojcostwa, które z dużą przyjemnością czytałem w zeszłym roku. Pan z wydawnictwa zapewniał, że komiks już za chwileczkę, już za momencik się ukaże.

Czego sobie i państwu życzę.

Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w So, 13 Kwiecień 2019, 16:07:39
Podsumowanie marca. W tym miesiącu dalej kontynuowałem nadrabianie Superbohaterów Marvela. Uwaga jak (prawie) zawsze pojawią się pewne SPOILERY:


1. Najlepszy:

   "SM Moon Knight" - Warren Ellis, Declan Shalvey.Na dobrą sprawę, ten komiks powinien wylądować w punkcie zaskoczenie na plus, niby czytałem na forum sporo pozytywnych opinii o nim a i Ellis z tego co go znam to fajny scenarzysta, natomiast miałem jakoś zupełnie inne wyobrażenia na temat tej pozycji. Sama postać nie jest specjalnie znana w naszym kraju, gdzieś tam się pojawił na drugim planie w kolekcji, gdzieś tam dawno temu w tm-semicu się przewinął na jednej planszy. Dowiadując się, że gość ma wieloraką osobowość, byłem przekonany że zobaczę coś w stylu oglądanego ostatnio serialu "Legion" w którym bohater co chwila przenosi się w inną scenerię w coraz to nowej postaci, scenarzysta głośno się drze "Hej ludzie patrzcie jaki on jest poj...y" a całość dosyć szybko robi się raczej męcząca. Natomiast Marc Spector alias Moon Knight stanowi do pewnego momentu jego całkowite przeciwieństwo zorganizowany, zdecydowany, skoncentrowany jest swego rodzaju kolażem Batmana, Punishera i Pogromcy Duchów, który za opłatą, albo i za darmo jak uzna że powinien potrafi zająć  się i ulicznymi opryszkami i duchami w nawiedzonym domu. Tyle, że do pewnego momentu właśnie, sam Marc ożywiony został przez egipskie księżycowe bóstwo Chonsu, został jego żywym wcieleniem na ziemi i dysponuje jego mocami. Cóż przynajmniej sam tak twierdzi, przez cały komiks ani razu nie widzimy śladu jakiegokolwiek działania tych mocy, z wyjątkiem momentu kiedy wdziewa boską zbroję aby ujrzeć dusze martwych, jednakowoż zbroja ta wygląda tak niedorzecznie (jakieś bandaże, które bohater pozrywał z mumii, coś w stylu łuskowego tonletu, , bransolety zapewne też pościągane z trupów i do tego coś co przypomina skamieniały dziób pterodaktyla założony na twarz), że bez trudu da się uwierzyć że Marc kompletnie ześwirował i biega po pustym domu gadając sam ze sobą. Rysunki Shelveya to coś fantastycznego, nie można powiedzieć żeby gość był fanem jakiegoś szokującego hiperrealizmu a twarze rysowane są w stylu kojarzącym się z animacjami, jednocześnie artysta jest na tyle utalentowany że bez trudu udaje mu się odwzorować emocje towarzyszące bohaterom, a jego zabawy kadrami i opisywanie za pomocą samego ich rozmieszenia historii są niezwykle udane. Moon Knight momentami nie jestem pewien czy zgodnie z intencjami autora,  ale raczej tak i z  powodu powodu jakiej techniki użytej (czy to sprawa kolorowania czy umieszczania w różnych warstwach), ale sprawia wrażenie jakby wyciętego z papieru i wklejonego w ilustrację przybysza z innego świata co znakomicie podkręca sugestywność schizofrenicznego klimatu i "inność" bohatera. Tak samo zresztą jak i kolory nałożone zależnie od opowieści w większości ciemne i depresyjne poprzez pastelowo jasne, aż po jadowicie jaskrawe. No i właśnie tutaj przechodzimy do clu programu. W zeszłym miesiącu przy okazji Elektry skarżyłem się nieco na to, że sztuka pisania pojedynczych zeszytów w których byłyby zawarte początek-rozwinięcie-zakończenie praktycznie w Marvelu i DC zdechła, w modzie teraz są rozdęte historie pisane na kilkanaście/dziesiąt zeszytów historie najlepiej krzyżujące się z innymi tytułami, tylko problem jest w tym że przy takiej ilości materiału bez problemu da się ukryć, że sama opowieść jest "o niczym", przyzwyczajając czytelnika na zasadzie oglądania serialu i patentu "a nawet jak dalej jest już lipton to i tak oglądnę do końca". Myślałem, że jestem odosobniony w tym, że brakuje mi krótkich komiksów które da się przeczytać w 5 minut, ale przyuważyłem na forum kilka osób, które ostatnio zwróciły na to uwagę, także cieszę się, że nie jestem sam. A tutaj otrzymujemy zestaw króciutkich jednozeszytowych, niejednoznacznych historyjek, które można bez problemu przeczytać w losowej kolejności w którym nasz bohater do którego szybko zaczynamy odczuwać zarówno sympatię jak i litość a i pewną dozę respektu będzie mierzył się z różnorakimi problemami, gdzie rysownik dostosowuje się stylem do tego co pisze scenarzysta a obydwaj zasługują na słowa szczerego uznania. Dwa kolejne tomy zakupiłem wcześniej od Egmontu, teraz czekam na wydanie serii Lemire. "Moon Knight" kolejnym komiksem, które przywracają mi wiarę w "nowożytne" superhero. 8+/10.


  "SM Cloak i Dagger" - Bill Mantlo, Rick Leonardi, ten komiks także powinien się znaleźć w punkcie poniżej ale ogólnie prawie wszystkie komiksy jakie przeczytałem w tym miesiącu były dla mnie pewnym zaskoczeniem a nie będę upychał wszystkiego w jednym miejscu. A więc kolejne dwójka, która jest raczej mało znana w naszym kraju, aczkolwiek nieco lepiej niż Moon Knight, kiedyś wystąpili już u nas w ramach Megamarvela "New Warriors" (raczej odmóżdżająca bijatyka) w bodajże Maximum Carnage, obejrzeć ich można w serialu (bohaterowie sympatyczni, ale na dobrą sprawę cały sezon był raczej usypiający), ja dodatkowo miałem ich spotkać na początku lat 90-tych w niemieckojęzycznym komiksie w którym jak pamiętam występowało kilkoro członków X-men. W każdym razie mamy do czynienia z pierwszą mini-serią z udziałem naszej parki jeszcze z początku lat 80-tych i ku mojemu zdziwieniu mamy do czynienia z dosyć mało typowym dla Marvela komiksem, a mianowicie czymś na kształt horroru. Tandy i Tyrone biegają po ulicach Nowego Jorku i mordują przestępców, muszę przyznać że w pierwszym momencie aż się zachłysnąłem szklanką wody "że co?" zapytałem, ano ścigają gangsterów odpowiedzialnych za ich stan oraz za mordercze eksperymenty na innych dzieciakach z zamiarem ich fizycznej eliminacji. Dagger zabija swoimi promieniami światła, Cloak wchłania ich swoim płaszczem karmiąc wewnętrzną ciemność, w pierwszym zeszycie będzie się starał ich powstrzymać z raczej marnym skutkiem Spider-man. W kolejnych będących właściwą serią, po dokonaniu zemsty, rozszerzą swoją "działalność" na wszelką inną uliczną szumowinę, czym zwrócą na siebie uwagę rudowłosej pani detektyw, która zostanie jednym z narratorów opowieści. Niebagatelną rolę w historii odegra też ksiądz w kościele którego będzie się chronić dwójka bezdomnych bohaterów. Skojarzenia z detektywistycznymi horrorami w stylu "Harry Angel", "The Believers", "Dark Angel" czy bliższego naszym czasom "I stanie się koniec" będą całkiem na miejscu. Mantlo w sumie niewielkim objętościowo komiksie (5 zeszytów) porusza całkiem sporo zagadnień, przygnębiająca nędza w centrach wielkich-bogatych metropolii, narkomania, ludzkie sępy żerujące na najsłabszych, granica przebaczenia, różnice w pojmowaniu moralności i etyki oraz dysonans pomiędzy prawem a sprawiedliwością (to mi wyszło). Fakt,że sporo też dzięki wspomnianej niewielkiej liczbie stron ale połknąłem ten tom w błyskawicznym tempie historia jest naprawdę wciągająca i porządnie napisana, chociaż lekko zawodzi ostatni zeszyt, którego większą część zajmuje rozszerzony origin postaci, przez co zakończenie traci na dramatyźmie. Co do grafiki, odpowiada za nią wedle wstępniaka początkujący rysownik i momentami widać te grzechy wieku młodzieńczego, natomiast ja całość oceniam bardzo pozytywnie, zwłaszcza naprawdę przyjemnie dla oka rysowaną Tandy Bowden i towarzyszące jej efekty świetlne. Co dosyć zabawne w niektórych momentach widać, że Leonardi musiał się spieszyć (o ile nie rysował tego ktoś zupełnie inny) i rysunki są tam nieco bardziej niechlujne i uproszczone i te kadry wyglądają fajniej niż te rysowane z większą pieczołowitością. Czyli, wciągający, niegłupi i przynajmniej mnie zaskakujący komiks w którym słychać echa millerowskiego Daredevila. Zdecydowane zaskoczenie, bo spodziewałem się właściwie nie wiem czego, chyba na dobrą sprawę niczego. Ocena 8/10.



2. Zaskoczenie na plus:

   "SM She-Hulk" - John Byrne. W sumie kolejne zaskoczenie, niby przy okazji slottowskiej She-Hulk w WKKMie było powiedziane, że większość komiksów z tą postacią zawiera sporą dawkę humoru, ale na coś takiego nie byłem raczej przygotowany.Byrne wygląda na prekursora (a przynajmniej na taką skalę) przełamywania czwartej ścianie w komiksach Marvela i robi to wcześniej niż znany z tego Deadpool i w o wiele większym zakresie. Jennifer Walters nie tylko dyskutuje z czytelnikiem, ale również i z autorem oraz wydawcami, ci również zwracają się prosto do czytającego a także rozmawiają między sobą za pomocą poumieszczanych na kadrach fiszek (najczęściej złośliwych przytyków). Daje to sporo możliwości do rysunkowych żartów w stylu, zielonowłosa pani prawnik przedziera się bezpośrednio przez kadry, prosi Byrne'a aby zamiast przedstawiania scen podróży przerysował ją bezpośrednio na inną scenerię aby nie spowalniać akcji, albo w samym środku bijatyki akcja przeskakując do innego wątku, gdy powraca zaskakuje bohaterkę i jej przeciwników w trakcie robienia sobie przerwy, a ci gdy zdają sobie sprawę że znowu są obserwowani wracają z powrotem do bijatyki. Motywów takich jest dosyć sporo i stanowią dobrą okazję do obśmiania gatunku superhero i samego komiksu wogóle z czego autor skrzętnie korzysta. W odróżnieniu od Deadpoola, nie tylko główna bohaterka jest świadoma że jest postacią wymyśloną, ale i kilka innych postaci (nie wszyscy, prym wiedzie sympatyczna nieco pulchna starsza pani, była gwiazda jednego z tytułów Timely Comics z lat 50-tych) również posiada taką wiedzę. Komiks składa się z krótkich osobnych historyjek, ale wyraźnie posiadających ciągłość w czasie. Jen będzie walczyć z kompletnie absurdalnymi przeciwnikami w większości sprawiających wrażenie pół-kretynów, zdaje się powyciąganymi z przepastnych archiwów Marvela (sama ostrzega, że wszystkie czarne charaktery w komiksie będą z 3 ligi i nie należy oczekiwać jakiegoś poważnego wyzwania). Spotka także na swojej drodze Spider-Mana (wielki plus dla Byrne'a za przerysowanie kreska w kreskę jednej z najbardziej ikonicznych ilustracji Todda McFarlane), Flintstonów, Robocopa, Misia Jogi, zwiedzi okolice Posępnego Czerepu znanego z He-Mana czy wyrwanej prosto z lat 50-tych kosmicznej przydrożnej knajpy drive-thru prowadzonej przez Tatuśka Kółko, co mniej więcej powinno dobrze zobrazować klimat całości. Rysunków Byrna komentować nie będę, bo oczywiste jest co można w komiksie zobaczyć, kto nie lubi jego stylu ten gapa (z jednym wyjątkiem, tak jak przepadam za klimatem lat 80-tych tak nie cierpię fryzur zwłaszcza kobiecych z tamtego okresu). Ergo, tak jak powoli słysząc "luźny marvelowski klimat z typowymi żartami" zaczynam odczuwać pewne dolegliwości żołądkowe, tak czytając ten komiks bawiłem się naprawdę dobrze. Nie da się raczej ryczeć przy nim ze śmiechu, ale klimat jest faktycznie luźny, a sporo żartów całkiem udanych. Kolejna historia o kuzynce Hulka, którą mogę z czystym sumieniem polecić. Ocena 7+/10.


    Drugie zaskoczenie:

   "SM Star-Lord" - Steve Englehart, Steve Gan, Chris Claremont, John Byrne/Keith Giffen, Timothy Green II, wiem że powtarzam się za każdym razem, ale nie mogę się powstrzymać a na dodatek ktoś może jeszcze nie wie. Toteż NIE PRZEPADAM ZA KOSMOSEM MARVELA (z wyjątkiem Jima Starlina, którego kocham jak Irlandię). To znaczy, nie jestem też jakimś anty-fanem i jestem w stanie przyznać, że kilka niezłych komiksów z tego zakątka uniwersum przeczytałem, natomiast sam temat jest dla mnie średnio interesujący i większości przypadków z wyjątkiem tego co było wydane w kolekcjach omijałem raczej te komiksy. Na dodatek w przeciwieństwie do sporej części kinomaniaków mam spore wątpliwości co do geniuszu "Strażników Galaktyki" Jamesa Gunna, uważając go za film całkiem fajny, ale ani wyraźnie lepszy, ani wyraźnie gorszy niż większość marvelowskich produkcji, także wyciągajac z paczki ten tom pomyślałem tylko "...eee...Star-Lord...eeee" i j*b go do szafy. W każdym razie przyszła pora go z tej szafy wyciągnąć i otwierając muszę przyznać, że poczułem się nieco dziwnie...otóż komiks okazał się czarno-biały. On wyróżnia się nie tylko brakiem kolorów, ale nietrudno też zauważyć, że postać jest mocno odmienna co znamy z filmu i aktualnych komiksów. O ile rozpoczynamy od originu postaci, który w sumie w ważniejszych szczegółach nie różni się od aktualnie obowiązującego, to sam Peter Quill jest o wiele poważniejszą postacią w zdecydowany sposób mocniej naznaczoną osobistą tragedią ze skłonnościami do agresji i napadów wściekłości oraz użalania się nad sobą, którą o ile jesteśmy w stanie zrozumieć to trudno ją polubić. Na dodatek Quill zostaje obdarzony przez jakiegoś kosmicznego czarodzieja kosmiczną mocą i wyposażonym w "żywą SI" statkiem kosmicznym co już zdecydowanie go odróżnia go od jego teraźniejszego wcielenia. W dalszych zeszytach historii stery po Engleharcie przejmuje Claremont i klimat się nieco poluźnia, natomiast dalej nie ma mowy o jakimkolwiek dowcipkowaniu, za to dwa czy trzy razy dojrzymy na twarzy Star-Lorda uśmiech. Z racji tego, że ciąg dalszy jest pisany nieco czasu później zdaje się mocno jest już inspirowany Star Wars oraz Star Trekiem. Kosmiczne bitwy, dziwaczni obcy, awanturnicze przygody, walka o wolność i demokrację w kosmosie - wiadomo o co chodzi. Historia kończy się w momencie, gdy Peter spotyka króla Sparty (jeszcze nie Spartaxu), dowiaduje się że jest jego synem, odrzuca perspektywę objęcia tronu i rusza w kosmos poszukiwać przygód. Rysunki zarówna Gana jaki Byrne'a w czerni i bieli prezentują się obłędnie dobrze, przeglądanie tego komiksu to czysta przyjemność. Jak ktoś ma ochotę na coś w stylu Flasha Gordona czy Out of this World to powinien zajrzeć do tego numeru. Drugą prezentowaną historią jest znacznie nowsza miniseria "Annihilation:Conquest - Star Lord", po raz kolejny naszło mnie "meh" ale jak przeczytałem, że za scenariusz odpowiada Giffen to morale zdecydowanie mi się podniosło. Gość ma u mnie do końca życia przyznane +2 do Charyzmy za Lobo a i Defenders w jego wykonaniu było bardzo dobre, zdecydowanie jeden z bardziej znanych i utalentowanych członków brytyjskiej "nowej fali" w Marvelu. I tym razem nie zawodzi znowu, te 4 zeszyty przedstawiają historię powołania pierwszej wersji drugiego składu grupy. Motyw zaczerpnięto z "Parszywej Dwunastki" czyli uwięziony przez Kree, Peter Quill dostaje propozycję ze zbioru tych nie do odrzucenia całkowitej amnestii w zamian za wykonanie samobójczej misji infiltracji tajnej placówki badawczej borgopodobnych Phalanxów. Odział swój rekrutuje spośród innych więźniów i w skład jego wejdą Racoon z Grootem (ku memu zdziwieniu posługującego się o wiele bardziej wyszukanym słownictwem niż I'm Groot), Mantis, insektopodobny Bug, beznogi weteran Afganistanu Kapitan Wszechświat oraz wojowniczka Shi'ar Deathcry. Muszę przyznać, że ta wersja drużyny podoba mi się bardziej niż ta znana z kina, postacie są przesympatyczne, różniące się charakterami o dialogi pomiędzy nimi napisane są znakomicie. Sam Star-Lord też się nieco różni od tego co widziałem w innych komiksach. To nieco mniej awanturnik a bardziej niechętny przygodom oraz swojej funkcji, który potrafi jednak wymusić posłuszeństwo na swoich podkomendnych cynik. Drażni nieco zbyt szybka końcówka, która sprawia wrażenie jakby scenarzysta pod koniec zorientował się, że ma tylko 4 zeszyty i dawno już powinien kończyć. Mi bardzo spodobał się ten brytyjski flegmatyczny humor Giffena, postacie w większości sprawiają wrażenie dosyć beznamiętnych a mistrzynią tego jest urocza Mantis, która pokazuje pełnię swoich umiejętności bojowych wyłącznie wtedy kiedy jest do tego zmuszona i na twarzy której niezależnie od sytuacji nie malują się praktycznie żadne emocje, a tylko raz czy dwa nagradza Star-Lorda ledwie widocznym uśmiechem za jego postępy. Rysunki Greena również niezmiernie przypadły mi do gustu, rysownik doskonale dopasowuje się do stylu narracji Giffena, kreślone w raczej nietypowym dla amerykańskiego superhero i bardziej europejskim momentami nader przypominającym momentami Moebiusa (w sumie jak zżynać to od najlepszych) stylu na których postacie z rzadka jedynie pokazują się jakiekolwiek emocje cieszą oko. Na minus zapisuję to, że na sporej ilości kadrów zamiast choćby pobieżnie naszkicowanego tła widnieje jedynie plama jakiegoś koloru czego bardzo nie lubię oraz Rocket po raz kolejny przypominający cierpiącego na obstrukcję pekińczyka. Całość natomiast oceniam na wielki plus i choć to moje wydaje się pierwsze, to mam wielką nadzieję że nie ostatnie spotkanie z tym artystą. Dla każdego lubiącego delikatnie zawoalowany nienachalny humor, rzecz godna polecenia. Podsumowując dwie świetnie narysowane, różniące się od siebie ciężarem gatunkowym historie, które potrafią zaciekawić i co ważniejsze zabawić. Ocena 7+/10



3. Najgorszy przeczytany:

   "SM Kapitan Brytania" - Paul Cornell, Leonard Kirk. Tym razem, żadnego zaskoczenia. Miesiąc temu na minusie wylądował "Czarny Rycerz" tym razem "Kapitan Brytania'. Co ma jedno z drugim wspólnego ktoś zapyta? No cóż to może być prawdziwa pożywka dla antyfanów kolekcji. Komiks ten jest częścią tej samej serii, której częścią był wydany kilka numerów wcześniej Black Knight, co śmieszniejsze jest to początek tej serii więc powody, dla których nie zamieniono tych tomów miejscami są dla mnie mocno niejasne, w ten sposób historia Vampire State byłaby znacznie bardziej przejrzysta. Sam komiks nie jest zły szczerze mówiąc, czyta się to całkiem całkiem ale chyba najsłabszy z przeczytanych przeze mnie w marcu więc wylądował gdzie wylądował. Pokrótce akcja rozgrywa się podczas Tajnej Inwazji i nasi bohaterowie w tym samym składzie co i w Czarnym Rycerzu próbują odeprzeć desant Skrulli na Wielką Brytanię, którzy planują wedrzeć się do magicznego Avalonu, skraść całą magię i dzięki temu podbić wyspę. Znaczy się będzie sporo walki (momentami dosyć brutalnej), kilka postaci z arturiańskich legend, kilka zwrotów akcji, sporo brytyjskich flag a ostatnim bossem do pokonania będzie tuningowany magią Super-Hiper-Skrull. Dowiedzieć się można też nieco więcej o arabskiej Paladynce Faizzie, która okazuje się całkiem sympatyczną postacią a historia nabycia przez nią mocy jest taka, że dostaje je po trafieniu przez laserowe działko Skrulli (mogliby popracować nad pułapkami które zabijają a nie produkują im kolejnych wrogów tak na marginesie) a także w jaki sposób okazała się "godna" dzierżenia Excalibura. Nie to może żebym się nie spodziewał, ale scenarzysta nawet nie próbował maskowania jakimiś bzdetami. Otóż arabska uchodźczyni jest godna władać magicznym symbolem Anglii "BO TAK". I to wszystko. Rysunki Kirka identycznie jak w poprzedniku/następcy są plusem, przyjemna dla oka chociaż mało oryginalna kreska, fajne wizualnie sceny akcji, soczyste kolory nałożone przez Briana jest ok. plusik dodatkowy za Skrulla maskującego się postacią Johna Lennona. Podsumowując, nie bardzo chce mi się wierzyć, aby Kapitan Brytania nie miał lepszych historii do wydania w ramach kolekcji, ale jest nieco lepiej niż w przypadku BK. Jakkolwiek trudno jest mi ten komiks polecić, można przeczytać, można nie przeczytać zwłaszcza że klasyczne historie z tego tomu były już w innych komiksowych kolekcjach a są o wiele lepsze tytuły na rynku. Ocena 5+/10.




4. Zaskoczenie na minus:

   "SM Ant-Man Scott Lang" - Matt Fraction ,Michael Allred. Jakoś nie mogę powiedzieć, abym był największym fanem Fractiona pod słońcem. Facet jest mocno nierówny, przydarzają mu się zarówno bardzo dobre komiksy jak i totalne knoty. Miałem nadzieję, że tym razem trafię na to pierwsze zważywszy na fakt, że po Silver Surferze fanem Allreda zostałem wielkim, ale (zawsze musi być jakieś ale) tym razem nie trafiłem ani w ten punkt ani w ten. Kanwą głównej historii nie jest komiks z Ant-Manem a seria Future Foundation czyli zmutowana Fantastyczna Czwórka. Reed Richards wraz z resztą rodziny postanawia udać się w długą podróż do innej rzeczywistości, która dla nich będzie trwała rok a dla całej Ziemi ledwie 4 minuty. Ale aby nawet nie zostawiać na te 4 minuty planety bez opieki powołuje na chwilę do życia rezerwowy skład do którego zaliczają się She-Hulk, Medusa, niejaka Darla Deering (różowowłosa pop-gwiazdka aktualna kochanka Johnnego Storma zdaje się bez żadnych mocy) a dowództwo nad nimi wszystkimi obejmuje właśnie Ant-Man. Oczywistą rzeczą jest, że F4 wcale po tych 4 minutach nie wraca i nasz bohater zostaje na głowie nie tylko z 3 dziewczynami, ale i gromadą dzieciaków (różnych do wyboru do koloru, cthuhopodobne rybo-ludki, jakieś rodzeństwo od Mole Mana, kilka najzupełniej nieznanego pochodzenia wyglądających na różnego rodzaju mutranty lub obcych oraz trochę zupełnie ludzkich). Scott jest właśnie w trakcie żałoby po śmierci swojej córki, którą zabił Dr Doom i sprawia wrażenie, jakby miał się za chwilę rozpaść stąd nieco dziwne wydaje się powierzenie mu tak poważnej funkcji, ale później się dowiadujemy, że Reed zrobił to także z myślą o swego rodzaju terapii dla kolegi. W międzyczasie z portalu czaso-przestrzennego wypadnie starszy o jakieś 30 lat mocno zdekompletowany Human Torch, który będzie twierdził, że reszta Czwórki zginęła w walce ze swoimi najgroźniejszymi wrogami. Do pewnego momentu czyta się ten komiks bardzo dobrze, jest nieco bijatyki ale gwoździem programu są relacje pomiędzy postaciami, a że postaci jest dużo to i jest co czytać a i naprawdę wdzięcznie zostało to napisane. Rezerwowa Czwórka zmierzy się z Mole-Manem oraz Torchem który zwariował, Darla będzie prześladowana przez grupę hejterów zwącą się Gangiem z Yancy Street na dodatek okaże się że dosyć szybko zapomniała o Johnnym i w oko wpadnie jej Scott, dzieciaki jak to dzieciaki będą rozrabiać (jedno z nich chce zniszczyć świat) i nie będzie potrafił nad nimi zapanować nawet Dragonman pracujący w funkcji kamerdynero-nauczyciela, Scott wpadnie na pomysł, że aby zacieśnić więzi całej tej wesołej gromadki powinni wspólnie zabić Dooma a Jennifer wybierze się na randkę z Wyattem Wingfootem. Wątków jest sporo, wszystkie rozpisane są naprawdę fajnie, jest sporo humoru ale też i dramat się znajdzie, całość przypomina mocno zwariowany sit-com. Natomiast od pewnego momentu (mniej więcej 3/4) fabuła zaczyna zbaczać na dosyć dziwne tory, najpierw Meduza zacznie się zakradać nocą do sypialni tego małego wanna-be-czarnego charakteru, później jeden z molemanowych braci stwierdzi ni stąd ni zowąd ubierze sukienkę i stwierdzi że w środku jest dziewczynką i od dzisiaj będzie dla reszty nie bratem a siostrą (reakcja na te wieści będzie jedyna i słuszna rzecz jasna). Dalej zniknie wraz z małym Medusa a całe Baxter Building (ten budynek dalej się tak nazywa?), zostanie porwany do innego wymiaru, gdzie wyjaśni się cała intryga. Otóż za zachowaniem Medusy stoi Wizard (ten z garnkiem na głowie), który opanował jej świadomość a mały złośnik jest jego klonem. A teraz uwaga, Wizard dokonał porwania tej dwójki bo chciałby stworzyć jak sam to stwierdza "normalną homonormatywną rodzinę". Rozpoczyna się nawalanka w której antagonistę wspomoże Blaastar (miał robić za wujka zapewne) a wesołą ekipę Inhumans, w czasie której to bijatyki Ant-Man stwierdza, że model rodziny proponowany przez Wizarda jest nudny (to wogóle może być kwestia nudy?). Wizard dostanie oczywiście oklep a końcówka sugeruje, że Black Bolt wykona na nim wyrok śmierci (WTF?). No w każdym razie dzięki lekturze poznałem całkowicie dla mnie nowe pojęcie "cisgender". Muszę przyznać, że czytając tę dosyć jeżącą włosy końcówkę sprawdziłem z ciekawości na internecie stan cywilny Matta Fractiona i okazało się, że ma on żonę i ku mojemu zdziwieniu jest nią Kelly Sue DeConnick jedna z głównych twarzy marvelowskiego SJW (zerknąłem też na jej zdjęcie i tu już nie byłem zdziwiony absolutnie) co jeszcze ciekawsze posiadają oni dwójkę dzieci syna i córkę. Jakoś tak podświadomie oczekiwałem pokręconego patchworku z dwoma murzynkami, tajskim transwestytą, lamą, wielbłądem i adoptowaną tybetańską sierotą a tu proszę na zewnątrz propagowanie jednego a prywatnie w domu tradycyjna atomowa rodzina, śmierdzi to zachowaniem jednego z naszych byłych premierów. Mam dziwne wrażenie, że DeConnick mocno maczała palce w dwóch ostatnich zeszytach, bo wcześniej absolutnie nic nie wskazywało na rewelacje, których doświadczymy pod koniec. Rysunki Allreda to po raz kolejny istna rewelka, ta kreska, te żarówiaste kolory, ta ekspresja na twarzach, istne cudo. W plansze wplecione jest całe mnóstwo żarcików i co widać Fraction często nawiązuje do nich w dymkach. Widać, że obydwaj panowie razem pracowali nad wyglądem albumu a nie tylko wysyłali jeden drugiemu gotowe elementy i to zdecydowanie działa (aczkolwiek odnoszę wrażenie że Surfer wyglądał jednak nieco lepiej, bardziej szczegółowo). W podsumowaniu, gdyby cały album wyglądał tak jak jego większość byłaby zdecydowana ósemka, ale ja po prostu nie przyjmuję tej końcówki do wiadomości. To chamowaty na dodatek niedorzeczny atak na koncepcję rodziny jako podstawowej komórki społecznej oraz prostacka reklamówka jakichś teorii queer, nie akceptuję tego szajsu. Ocena końcowa 6/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Mateusz w Śr, 17 Kwiecień 2019, 18:00:42
Kilka ostatnich postów znajdziecie w temacie: https://forum.komikspec.pl/na-luzie/dyskusje-swiatopogladowe/105/
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w Wt, 07 Maj 2019, 10:05:05
No to żeby nie być zbyt daleko za szanownym koleżeństwem również i ja podsumowuję marzec, który upłynął mi głównie pod znakiem JLA.

Lektury: Nowa granica (Egmont, drugie czytanie), JLA. Amerykańska Liga Sprawiedliwości t. 1-4 (Egmont), JLA: Wieża Babel (WKKDC, drugie czytanie), Carol Danvers (SBM), Spider Woman (SBM), Ghost Rider (SBM) oraz Thorgal t. 7 - łącznie 10.

Najlepszy Nowa granica. Czytałem ten komiks ponad 2 lata temu i muszę przyznać, że był to szmat czasu. Obecnie opus magnum Cooke’a zachwyciło mnie jeszcze bardziej, a to dlatego, że od dłuższego czasu wsiąkłem w świat DC i wiem o nim znacznie więcej niż te 2 lata temu, co, nie ukrywam, przydaje się w lepszym zrozumieniu tego dzieła. Razem z Cookem wyruszamy we wspaniałą podróż do początków formowania całego uniwersum zarówno w ramach Złotej, jak i Srebrnej Ery Komiksu. Autor czerpie garściami z całego dorobku DC i serwuje nam na pozór oddzielone od siebie historie o początkach wymyślonych postaci i drużyn i umiejscawia ich przygody w jednym spójnym uniwersum. A wszystko to z chronologiczną pieczołowitością od momentu działalności Straceńców w czasie drugiej wojny światowej po uformowanie się JLA w Srebrnej Erze Komiksu. Całość zostaje zwieńczona w przepięknej kulminacyjnej bitwie, w której uczestniczą wszyscy bohaterowie, którzy wcześniej pojawili się na kartach komiksu (oczywiście Ci żyjący). Wprawdzie w trakcie opowieści Cooke przeskakuje od postaci do postaci, co może być trochę męczące, jednak jest niezbędne, aby ukazać wydarzenia zgodnie z chronologią. I to mi się w tym komiksie podoba najbardziej (oczywiście poza rysunkami) – pomimo pozornej odrębności poszczególnych historii wszystko ostatecznie łączy się ze sobą, a autor podkreśla, że mamy do czynienia z jednym wielkim uniwersum.
Wydanie Egmontu (komiks ukazał się w serii DC Deluxe) to również prawdziwa perełka – idealnie pasujący offsetowy papier, całe mnóstwo dodatków (w tym najważniejsze autorskie wyjaśnienie dużej ilości kadrów odnoszące się do historii komiksów DC czy preferencji autora), szkice, galerie okładek itd., itp. Ja chcę więcej tego typu wydań.

Najgorszy Carol Danvers. Jeden z tych komiksu po lekturze którego zadaję sobie pytanie „Co ja właściwie czytałem?”. I nadal nie wiem czy wizja autora była tak bezdennie głupia, czy ja jej po prostu nie zakumałem (Przeniesienie do realiów II wojny światowej? Walka z żołnierzami posiadającymi dostęp do technologii Kree? Żeński oddział Rambo? WTF?). Koniec końców lektura tej historii była czasem totalnie zmarnowanym. Na szczęście w jakimś tam stopniu cały tom ratują zeszyty archiwalne, które przydały mi się przed kinową wersją Kapitan Marvel.

Zaskoczenie na plusSpider Woman. Bendis nie raz, nie dwa, nie dziesięć udowodnił, że pisanie przygód solowych bohaterów wychodzi mu najlepiej i w tej kameralnej historii tylko udowadnia tę tezę. Całość stanowi pewnego rodzaju tie-in (tudzież raczej aftermath) do Tajnej Inwazji i pokazuje dalsze losy największej przegranej osoby tego eventu. Po powrocie do świata żywych Jessica musi odnaleźć się w aktualnej rzeczywistości i tak naprawdę poukładać sobie życie od nowa. Nie jest to łatwe, bo w obecnej sytuacji nikt jej nie ufa (a przynajmniej tak to sobie wyobraża nasza bohaterka). Z nieoczekiwaną „pomocą” przychodzi jej niejaka Abigail Brand, przywódczyni agencji SWORD, znana polskiemu czytelnikowi przede wszystkich z występów w Astonishing X-Men czy Erze Ultrona i proponuje odegranie się na Skrullach, a konkretnie zapolowanie na pozostałości po kosmicznej armii. Bendis z wielką maestrią pokazuje to, do czego nas już przyzwyczaił w seriach Daredevil czy Alias – wyszukane dialogi, realistycznie ukazana kwestia wyobcowania i klasyczne sceny akcji, które nie dominują nad komiksem. Całość utrzymana jest w klimatach zbliżonych do Daredevila, ponieważ mamy ten sam duet autorów, Bendis/Maleev, ale jednak sama historia nie stanowi odcinania kuponów od tej znakomitej serii, gdyż ukazuje inną osobę w odrębnej sytuacji. Nie miałem żadnych oczekiwań do tego komiksu, a ostatecznie otrzymałem naprawdę niebanalną, nader realistyczną opowieść, choć utrzymaną w konwencji superhero.

Zaskoczenie na minusGhost Rider. Nie ukrywam, że lektura komiksu była nawet przyjemna. Główny motyw,
Spoiler: PokażUkryj
tj. odrodzenie się Zarathosa w ciałach zwykłych ludzi i jego umacnianie się ze śmiercią każdego kolejnego wcielenia
jest wprawdzie oklepany, ale ogólnie fajnie zostało to przedstawione. Na plus należy również zaliczyć retrospekcje i powrót do przeszłości Johnny’ego. I po takim zachwalaniu doszedłem do końca historii i stwierdziłem … że tak naprawdę końca nie widać, a cała historia dopiero zaczyna się rozkręcać, a ja pozostałem z ręką w nocniku. Fajnie, co nie? Otóż nie. Wkurzyłem się niepomiernie i ten tom stanowił dla mnie gwóźdź do trumny tej kolekcji. Już wcześniej zrezygnowałem z prenumeraty i teraz tylko utwierdziłem się w słuszności tej decyzji. Urywanym w połowie seriom mówimy zdecydowane nie!

Jeszcze słów kilka odnośnie JLA Morrisona. Wcześniej nie miałem zamiaru kupować tej serii, ale udało mi się dorwać poszczególne tomy w nawet fajnej cenie i ogólnie nie żałuję zakupu. Całość jest wprawdzie bez jakiegoś błysku i polotu, a wyobraźnia Morrisona jest dla mnie często nieodgadniona, ale z przyjemnością ujrzałem współpracujących ze sobą największych superherosów świata DC. Morrisona albo się lubi, albo nie. Ja skłaniam się raczej na nie, a jedyna naprawdę dobra rzecz od tego autora, którą czytałem  to początek jego runu w Batmanie (choć nie czytałem jeszcze Arkham Asylum). JLA to seria tylko dla zatwardziałych fanów DC, osoby nieobeznane z tym uniwersum bez żalu powinny ją sobie odpuścić.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w Pn, 13 Maj 2019, 13:29:07
Koledzy nie obudzili się chyba jeszcze ze snu zimowego, a więc żeby rozruszać trochę wątek podsumuję kwiecień. Niestety nie miałem zbyt wielu premier, bo zdecydowana większość lektur to powtórki, tak więc w tym miesiącu zrezygnowałem z kategorii zaskoczeń.

Lektury: Shazam (Nowe DC Comics, drugie czytanie), Green Arrow: Kołczan cz. 1 i 2 (WKKDC, drugie czytanie), JLA: Sprawiedliwość cz. 1 i 2 (WKKDC, drugie czytanie), JLA/JSA: Cnota i występek (WKKDC), Blade (SBM) oraz Thorgal t. 8-12 - łącznie 12.

Najlepszy Thorgal: Cykl Qa (t. 10-13, tom 13 awansem za maj). Miałem nie oceniać Thorgala, bo swego czasu pisałem coś takiego:
Jednocześnie małe wyjaśnienie do Thorgala: serię odświeżam sobie regularnie co jakiś czas, więc znam już ją naprawdę dobrze i uważam za najlepszą serię komiksową ever (tak scenariuszowo, jak i graficznie). Dlatego też nie biorę jej pod uwagę przy wydawaniu ocen.
Niestety kwiecień upłynął pod znakiem przeciętniaków, a że w tej kategorii raczej coś wybrać trzeba więc mój wybór padł na genialny wycinek z historii Thorgala. Raczej większość forumowiczów zna przygodę dzielnego wikinga i jego przyjaciół w Ameryce Południowej i zgodzi się ze mną, że ten cykl to jedna z najlepszych historii stworzonych przez Van Hamme’a. Dostajemy tutaj wszystko, co tak lubimy w opowieściach przygodowych: pełnokrwistych bohaterów, namacalne zagrożenie, epickie walki, spodziewane i niespodziewane zdrady, a wszystko okraszone nutką fantastyki i odkrywaniem przeszłości na temat głównego bohatera. No i wspaniała Kriss de Valnor, która wśród kobiecych vilianów nie ma sobie równych. Uwielbiam całą serię, ale te tomy to prawdziwa petarda.

Najgorszy Blade. Podobnie jak zeszłomiesięczny Ghost Rider – niedokończona historia i cliffhanger na końcu. Nie chce mi się pisać nic więcej, bo najważniejszy komentarz napisałem już przy Ghost Riderze. Trzymajcie się z dala od tego komiksu!

Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pn, 13 Maj 2019, 23:26:53
Trochę szkoda, że porzuciłeś prenumeratę. Od końca 30-ki do końca 40-ki jest sporo dobra. Ciekawe jak powyżej pięćdziesięciu będzie?
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w Pn, 13 Maj 2019, 23:54:38
Prenumeratę zakończyłem na 51. tomie, a więc wszystkie wymienione przez Ciebie numery mam. Czy poza Elektrą, Moon Knightem, Iron Fistem i Spider Woman jest tam coś ciekawego?
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pn, 13 Maj 2019, 23:56:49
A cztery to mało? Silver Surfer, Rocket, Star Lord, She-Hulk.

ps.  oraz Cloak & Dagger ofkors.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w Wt, 14 Maj 2019, 07:44:25
Zielona kuzynka Bannera w wykonaniu Byrne'a to jedna z głównych przyczyn, dla których zainteresowałem się tą kolekcją. Ale jak zwykle to u mnie bywa z lekturą jeszcze sobie poczekam.
W tym momencie jestem na etapie ogarniania całego DC i właśnie zakończyłem czytanie przygód JLA i JSA. Teraz pora na ostatni etap, czyli Batmana (i wszystkie Kryzysy), a tu jest spooooro do czytania.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: LordDisneyland w Wt, 14 Maj 2019, 16:59:49
laf, nie rezygnuj z  esbeemów 57 oraz 61. Wybitne może nie są, ale to dobre tytuły.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w Śr, 15 Maj 2019, 07:49:49
No tak, o Sentrym czytałem na tym forum wiele dobrego i może jak będzie jakaś promocja na Empiku to się zaopatrzę w ten komiks. Z najbliższych numerów w kręgu moich zainteresowań są jeszcze Stwór, Namor, Profesor X i Nowi Mutanci.
Ale Generation X to zupełnie sobie odpuszczam.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w So, 18 Maj 2019, 12:21:33
Podsumowanie kwietnia. W zeszłym miesiącu rajtuzowcy na bok i do czytania Europa oraz offowa Ameryka, uwaga jak zawsze mogą chociaż nie muszą pojawić się SPOILERY:



1. Najlepszy:

    "Cyann" - François Bourgeon, Claude Lacroix. Kolejny komiks francuskiej legendy, tym razem z klimatów historycznych odlecimy w prawdziwe science-fiction. Dostaniemy rozpisaną na 6 tomów przygodę niejakiej Cyann Olsimar pochodzącej z arystokratycznej rodziny zarozumiałej dziewuchy na której barkach spocznie ciężar wyprawy na planetę Ilo po lekarstwo na zarazę, która trzebi męską populację jej rodzimej planety Olh. W połowie pierwszego tomu zapoznamy się z naszą bohaterką oraz stosunkami społecznymi panującymi na jej planecie, w drugiej dostaniemy historię samej wyprawy. I od razu w pierwszym tomie dostałem chyba największą (i chyba jedyną) wadę tego komiksu. Burgeonowi w kreacji świata pomagał Lacroix i tak jak w poprzednich komiksach historycznych autor korzystał ze świata, który wszyscy mniej lub lepiej znają, tak na potrzeby tego dzieła wykreował swój własny. I wychodzi to z różnym skutkiem, skala pracy obydwu panów jest doprawdy gigantyczna i trudno jej nie docenić, każda z przedstawionych planet ma swoje własne zasady, które są spójne i logiczne a mechaniki społeczeństw nie mają w sobie jakichś logicznych dziur, natomiast autorzy tak bardzo starali się pokazać ludzi różniących się od tego co znamy z rzeczywistości, że momentami wypada to nieco sztucznie i sprawia wrażenie pokomplikowanego na siłę. Na dodatek zwłaszcza w pierwszej części pierwszego tomu przy czytaniu poczułem się znowu jak uczeń w szkolnej ławce, niemalże na pamięć wkuwając zasady tytułowania odpowiednich postaci oraz budowę piramidy kastowej planety Olh, bez tego po prostu ani rusz z połapaniem się kto jest kim, co się właściwie dzieje na czytanych stronach i o czym ci ludzie rozmawiają, szczerze mówiąc momentami było to nieco drażniące. Druga połowa jest nieco bardziej przygodowa i łatwiejsza w odbiorze, kolejne tomy ku mojemu zaskoczeniu prowadzą w stronę dosyć klasycznego sf, w którym główna bohaterka przejdzie diametralną metamorfozę. Co do rysunków Burgeona, jaki jest koń każdy widzi, ja jestem talentu rysowniczego Francuza wielkim fanem, chociaż przy pierwszym z nim kontakcie nie byłem zachwycony. Pejzaże są śliczne i szczegółowe, wizje planet monumentalne i wystarczająco obce a budowle i maszyny odpowiednio futurystyczne, zgodnie z tym z czego znamy autora dostaniemy również nieco golizny i trochę erotyki, ale nie dominuje to albumów (no może trochę w pierwszej części). Całość szczerze mówiąc jest dosyć nieprzystępna dla świeżego czytelnika, komiks jest dosyć trudny w odbiorze i wymagający stałej uwagi, część czytelników może czuć się nieco przytłoczona. Ilość wątków pobocznych i postaci, które potrafią się pojawić po kilkudziesięciu lub więcej stronach jest bardzo duża a prawie wszystko jest ważne dla fabuły co zresztą wydaje się zauważyli sami autorzy w zakończeniu wciskając w usta jednej z postaci wytłumaczenie wszystkiego co się działo wcześniej. Komiks owszem ma i swoje wady, część może jest nie do końca potrzebna, nie zawsze jest ciekawie a zakończenie wydaje się napisane jakby na szybko i na siłę. Tym niemniej oceniam całość bardzo wysoko, Pasażerowie Wiatru w mojej ocenie są lepsi, ale jak kto ma ochotę na s-f w oparach retro to nie powinien się chyba zastanawiać. Jakość wydania przez Egmont świetna, seria Mistrzowie Komiksu czyli spory format i brak problemów technicznych, dodatków niestety brak. Ocena 8/10.




2. Zaskoczenie na plus:

   "Tyler Cross - Black Rock"  Fabien Nury, Bruno Thielleux. Komiks wydawał się idealnie skrojony pod mój gust. Uwielbiam klimaty małomiasteczkowej Ameryki oraz lat 50-tych a także gangsterskie opowieści, na dodatek zebrał sporo pozytywnych opinii na forum więc oczekiwania miałem dosyć wysokie. W każdym razie zamówiłem go kilka miesięcy temu i wyciągając go z paczki przeżyłem raczej niemiłe rozczarowanie. Otóż komiks kosztował dosyć niemało a okazał się co prawda sporego formatu, ale z miękką okładką, klejony na dodatek z raczej niewielką ilością stron (niecałych 100). Na dodatek zajrzałem do środka i rysunki nie bardzo mi przypadły do gustu, także rzuciłem go na półkę na inne komiksy i tak sobie te kilka miesięcy tam dojrzewał. Ostatnio z nawarstwiającego się co miesiąc braku miejsca sprzedałem na allegro nieco książek z moich zbiorów i w którymś momencie mój wzrok ślizgający się po półkach w poszukiwaniu ofiar padł właśnie na Tylera. Na swoje nieszczęście na w/w półce wylądował on akurat na Potworze z Bagien i Kaznodziei i tak wpatrując się w ten obrazek w myślach cały czas mi skakało porównanie Moore'a i Ennisa do jakiegoś nieznanego mi Francuza oraz jakość wydania co prawda w kwestii formatu na plus dla Crossa, ale jednak kilkusetstronicowe wydania w twardych oprawach w stosunku do tej miękkiej okładki i raczej niewielkiej grubości przy w sumie niewielkiej różnicy cenowej łącznie z perspektywą kupowania następnych tomów sprawiały, że coraz bardziej niechętnym okiem zerkałem w stronę tego pierwszego, aż do chwili kiedy podjąłem decyzję "sprzedaję". No, ale głupio byłoby sprzedać najpierw go nie przeczytawszy w końcu, toteż zabrałem się do lektury. I przyznam się szczerze wsiąkłem w klimat już od pierwszej strony. Tyler Cross to cyngiel do wynajęcia, który w wyniku dosyć szczęśliwego zbiegu okoliczności wchodzi w posiadanie kilkunastu kilogramów heroiny z którą ląduje w najbardziej zadupiastym miasteczku na samym środku pustyni. Ciężko powiedzieć o naszym bohaterze, aby był jakoś szczególnie charakterologicznie rozbudowany, to najzupełniej stereotypowy małomówno-cyniczny twardziel, który żyje z brudzenia sobie rąk za innych za to nie jest pozbawiony swoistego rodzaju kodeksu honorowego oraz tendencji do brania na siebie roli "ostatniego sprawiedliwego". Ogólnie niemalże wszystkie postaci stanowią swoisty konglomerat schematów, które możemy zaobserwować w historiach tego typu na czele z miejscową ślicznotką (no ok, ta akurat postać okaże się nieco bardziej nowoczesna niż dosyć klasyczna reszta), najbogatszym mieszkańcem i jednocześnie burmistrzem Black Rock trzęsącym w towarzystwie swoich zepsutych synalków całym miasteczkiem oraz zapamiętałym w nienawiści dziadygą, który jest jedyną osobą w okolicy, która ma odwagę sprzeciwić się bossowi. Całość sprawia wrażenie skleconej z lejtmotywów najzupełniej typowych dla właściwych gatunkowo filmów i literatury, natomiast jest to napisane z takim biglem że miałem wrażenie obcowania z naśladowcą Raymonda Chandlera i Sama Peckinpaha który nie jest wcale mniej utalentowany niż jego idole. Przeczytałem całość, jednym tchem a to nie często mi się zdarza. Rysunki Bruno tak jak mówiłem nie przypadły mi początkowo do gustu, są wyjątkowo uproszczone momentami do tego stopnia, że Tyler nie posiada ani ust, ani oczu, ani uszu a jedynie sam owal (to za dużo powiedziane, gość ma twarz prostokątną jakby dostał łopatą), ale w miarę czytania przypadały mi coraz bardziej do gustu na zasadzie kontrastu z brutalnym realizmem scenariusza, chociaż nie każdemu muszą się spodobać ostatecznie oceniam je na plus. Tak jak i w komiksie wyżej znajdzie się miejsce dla golizny i sceny seksu, ale z racji sporej umowności grafiki ciężko tu mówić o jakimkolwiek erotyźmie (natomiast całość absolutnie nie nadaje się dla dzieci). W podsumowaniu jak ktoś ma ochotę na brutalną sensację połączoną z anty-westernem, kinem spod znaku noir, Ojcem Chrzestnym i dramatem społecznym (tak to też się znajdzie i to całkiem sporo), z niby schematycznymi a jednak sprawiającymi wrażenie wyjątkowo żywych postaci, to jest to absolutne musisz-mieć, ja byłem zachwycony od początku do dosyć melancholijnego końca. Ponarzekałem nieco z początku na jakość wydania OMG! Wytwórni Słowobrazu, ale poza tą nieszczęsną okładką, klejeniem i raczej sporą ceną nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń, językowo jest świetnie a jakość druku powalająca (tak czernie są czarne) do tego kilka stron dodatków z grafikami innych rysowników, wywiadu z Bruno oraz okładkami, jednym słowem miodzio. Także, kto wie czy wbrew punktowi to jednak nie najlepszy komiks jaki przeczytałem w kwietniu, który z pozycji "do sprzedania" zamienił się w "kupiłem w kwietniu tom drugi, a trzeci przyjdzie w paczką za maj", którego nie zamierzam już sprzedawać. No chyba, żeby wydawca po wydaniu czwartego tomu zdecydował się na piękny integral, który należy się temu komiksowi jak psu buda. Ocena 8+/10.



    Drugie zaskoczenie:

  "Ghost World" David Clowes. Dotychczas miałem do czynienia z jednym tylko komiksem tego artysty mianowicie "David Boring", który zraził mnie do tego komiksiarza wydawało się na wieki wieków już. No ale, biorąc pod uwagę bardzo wysoką pozycję wśród komiksowego undergroundu, pamiętając dawno temu oglądany film oraz przyjmując postawę filozoficzną zgodną z duchem reklamy pewnej firmy handlującej obuwiem (CCC) postanowiłem dać Clowesowi jeszcze jedną szansę. No i dobrze zrobiłem, początek komiksu jest dosyć do Davida podobny. Mamy dwie małomiasteczkowe wkurzające pindy trzymające się razem od czasów piaskownicy, które zostały przyjaciółkami  chyba tylko i wyłącznie na zasadzie przyciągających się przeciwieństw. Enid to przemądrzała średnio atrakcyjna anarchistka, Rebecca to miejscowa ślicznotka (wbrew stereotypowi całkiem niegłupia), co ciekawe przyjaźń ta wygląda na mocno podszytą zazdrością. Enid zazdrości przyjaciółce fizyczności a ta dla odmiany zazdrości tej pierwszej osobowości i inteligencji dzięki którym to ona koniec końców mocniej przyciąga uwagę. Faktem jest natomiast, że obydwie przez większość stron są po prostu drażniące. Obydwie zblazowane, przemądrzałe i wszystkowiedzące. Wszystko ssie, wszystko jest głupie, tandetne i nudne. Nienawidzą swoich znajomych, swojego otoczenia i tego co widzą w tv. Muzyka jest do dupy, kino jest do dupy, a reszta ludzkości to frajernia. Natomiast po pewnym czasie czytelnik orientuje się, że to tylko maski na twarzach przerażonych dziewczynek. Dziewczynek, które właśnie skończyły liceum i zorientowały się, że muszą w końcu przemienić się w kobiety, na dodatek ich drogi wyraźnie zaczynają się rozchodzić i które zaczynają zdawać sobie sprawę, iż mają ze sobą coraz mniej wspólnego. Ergo Ghost World to opowieść o dorastaniu i końcu beztroskiego dzieciństwa jakich można przeczytać lub obejrzeć tysiące, ale napisana z wielką wprawą i subtelnością. W samym komiksie wiele się nie dzieje, fabuła raczej nie biegnie niczym wzburzona rzeka, a całość jest raczej oparta na często wulgarnych dialogach niczym filmy Smitha czy Tarrantino. Kreska Clowesa jest strasznie ciekawa, na poły realistyczna na poły karykaturalna, komiks jest utrzymany w barwach czerni, bieli oraz jakiegoś takiego niebiesko-zielono-burego, co poprzez swój jakby wyblakły wygląd być może wskazywać hipotezę, że historia jest już tylko wspomnieniem jednej z bohaterek (Enid). Na okładce, oraz na końcu komiksu umieszczone są plansze na których Clowes urealnia nieco i jednocześnie uatrakcyjnia wygląd bohaterek i mi się one wydają jeszcze fajniejsze niż te w reszcie albumu i zastanawiam się czy nie byłoby lepiej gdyby wszystko tak wyglądało. Jakość wydania przez Kulturę Gniewu jest po prostu fajna, nie starali się wymyślić koła na nowo, niespecjalnie wielka ilość stron objęta miękką okładką w standardowych wymiarach pozwala na naprawdę niewielką cenę, w której grzech tej książki nie kupić, tłumaczenie zdaje się świetne, dialogi są żywa i brzmią bardzo naturalnie, z pewnością komiks ten zostanie na mojej półce. W podsumowaniu, "Ghost World" to rewelacyjna historia, która w pełni zasługuje na wszystkie nagrody i komplementy jakimi została obsypana, to nie tylko historia dorastania, ale i w pewnej mierze krytyka nowoczesnej Ameryki, w której stawia się na sukces lub iluzję sukcesu, którego miarą jest życie na poziomie tego ze świata seriali telewizyjnych a które nie będzie nigdy dostępne dla znaczącej większości społeczeństwa czego Enid i Rebbeca wydają się świadome. Idzie się uśmiechnąć, idzie się posmucić, idzie się zastanowić nad swoim własnym życiem. Ogólnie rzecz biorąc wydaje mi się, że większą przyjemność będzie miał z lektury nieco starszy czytelnik taki z bagażem doświadczeń, który zdaje sobie sprawę, że podróż po własnych wspomnieniach z dzieciństwa jest często podróżą po świecie duchów. Świetny komiks i tak się zastanawiając jednak podobnie jak Tyler zostawił we mnie po sobie więcej Cyann. Ocena 8+/10.



    Trzecie zakoczenie:

  "Koniec zjebanego świata" Charles Forsman. Na dobrą sprawę nie mogę sobie teraz przypomnieć z jego powodu ten komiks kupiłem. Czy to dlatego, że gdzieś usłyszałem że na jego podstawie nakręcono serial, który zupełnie mnie nie interesuje? Czy dlatego, że wydało go NSC? Czy wpadł mi w oko wulgarny (chociaż na okładce "wyiksowany") tytuł? Czy może sama okładka kojarząca się z tanimi punkowymi kasetami? Tak czy inaczej nabyłem tę pozycję, dla której wyraźną inspirację stanowią niebezpiecznie kręcące się wokół pojęcia arcydzieła "Bonnie i Clyde" Arthura Penna, "Urodzeni Mordercy" Olivera Stone'a czy "Badlands" Terrence'a Malicka. Znaczy się mamy tutaj historię pary nastolatków Jamesa i Alyssy, którzy wyruszają w pełną przemocy podróż przez Amerykę, jednocześnie obydwoje są pozbawieni wszelkiego czaru i wdzięku swoich pierwowzorów. Chłopak to odrażający dziwak - morderca zwierząt (ludzi również), który sam sobie wymiksował palce w młynku do odpadków, dziewczyna przypomina pustą nihilistyczną kukłę, bez praktycznie żadnych marzeń czy wyższych uczuć, która bierze udział we wszystkich ekscesach swojego chłopaka z właściwie nie wiadomo jakich przyczyn. Jedynym wyraźnym punktem wspólnym z resztą społeczeństwa stanowi miłość (raczej z gatunku tych chorych) jaką żywią do siebie. Nie da się tej pary po prostu polubić, za to należy jej współczuć (o co akurat nietrudno). Przez całą lekturę zastanawiałem się co właściwie spowodowało, że ta dwójka wyrosła na takich a nie innych ludzi i w sumie dostaniemy na to pytanie kilka różnych odpowiedzi a żadna nie będzie przyjemna. Komiks ma konstrukcję wyraźnie segmentową, niektóre strony wydają się całkowicie oderwane od reszty stanowiąc jakby osobno wyartykułowaną myśl czy pomysł, natomiast całość posiada jednak sensowną (w pewnym stopniu) i spójną fabułę, która się odkryje przed czytelnikiem dopiero pod sam koniec. Oprawa stworzona przez autora jest bardzo minimalistyczna i przypomina raczej bazgraninę kogoś kto zna podstawy rysunku, na jakiejś wyjątkowo nudnej lekcji lub wyjątkowo bezproduktywnym dniu w pracy, ale w tym akurat przypadku jak dla mnie to zaleta w końcu jak off to off.Wydanie Non Stop Comics bardzo ładne, przyjemna w dotyku gumowana okładka, przyciągający oko format, offsetowy papier. Mi komiks mocno przypadł do gustu, ale ciężko polecić go chyba z czystym sumieniem, czytałem go oglądając mecz i skończyłem tuż po rozpoczęciu przerwy a dosyć często spoglądałem na ekran więc musiało to zająć jakieś 15-20 minut co w przeliczeniu na bazylowe ceno-roboczo-godziny nie jest jakimś imponującym wynikiem. Może więc kupcie go jak chcecie mieć kwadratowy komiks? Nic z tego "Doman" jest bardziej kwadratowy. No nic kupcie go jak macie ochotę  na opowieść o dwójce młodocianych ludzkich wraków i macie ochotę się zdołować nieco? A zresztą kupcie go i tak, ten tom to czysty komiksowy punk, undergroundowa bibuła pierwszej klasy zadająca o wiele więcej pytań niż dająca satysfakcjonujących odpowiedzi. Ocena 7+/10.



4. Zakoczenie na minus:

   "Albert i Alina" Guy Delisle. W tym miesiącu punktu najgorszy nie będzie, oprócz komiksów powyżej przeczytałem tylko dwa tomy Corto Maltese (którym jestem niezmiennie zachwycony) oraz trzy tomy z kolekcji Conan (to samo co w przypadku Corto), a ten nie jest jakoś strasznie zły toteż na miano najgorszego nie zasłużył mimo, że faktycznie tak jest. Kolejny komiks zdaje się poważanego w środowisku autora z którym nie miałem jeszcze do czynienia i co do którego miałem chyba jednak dosyć wysokie oczekiwania. Jest zbiór, krótkich niemych "anegdotek" zatytułowanych imionami na przemian żeńskimi i męskimi zaczynającymi się na wszystkie litery alfabetu (umieszczonych po kolei) dla których tematem są głównie związki damsko-męskie (skandal i wstecznictwo zapewne w mniemaniu kilku pomylonych). Niektóre są zabawne, niektóre sporo mniej, większość dużo mówi o człowieku i mało przyjemnych rzeczach które mogą gnieździć się w jego głowie. Problem leży w tym, że nic nowego się z tego komiksu nie dowiedziałem, większości rzeczy jestem całkowicie świadomy z obserwacji innych lub sam ich doznałem, kilku historyjek nie zrozumiałem, jestem jednak sporo młodszy niż autor więc zapewne mniej dojrzały, albo to i różnica w doświadczeniach, nie wiem może dla kogoś będzie to zaletą, dla mnie to raczej wada, ale całość znałem już właściwie przed otwarciem albumu. Rysunki dosyć proste, ale jednocześnie przyjemne dla oka, utrzymane w szarościach czasami są nieco makabryczne, a z racji tego, że większość historyjek kręci się wokół łóżka dosyć pikantna. Nie jest to wyuzdana pornografia, ale dla młodszego czytelnika komiks się raczej nie nadaje bo chyba będzie dosyć ciężki w zrozumieniu, całość raczej utrzymana w klimatach pewnego surrealizmu. Wydanie przez Kulturę Gniewu podobne do tego co w przypadku "Ghost World", zwykły papier, miękka okładka ze skrzydełkami, niewielki format co pozwala na utrzymanie stosunkowo niewielkiej ceny (z drugiej strony niewielka cena zakupu - niewielka cena sprzedaży na allegro na którym ten komiks natychmiast wylądował). Fajnie, że ktoś widzi, że nie każdy komiks musi być wydrukowany na papierze o gęstości atomowej przypominającej ołów z okładką grubą na 3/4 centymetra. W podsumowaniu, rzecz która może się spodobać, ale dla mnie to raczej coś co w formie pasków powinno lądować w jakiejś gazecie albo za darmo w internecie a nie coś co koniecznie musi zostać wydane, kupione i stać na półce. Na dodatek zawiera to wszystko w sobie jedną i tę samą myśl mężczyźni to podłe chu...e a kobiety to pazerne pi...y. W podobnej formie bardziej mi jednak do gustu podszedł bardziej odjechany "Zonzo" Joana Cornelli. Można kupić, można nie kupić jak kto woli. Ocena 5+/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: LordDisneyland w Cz, 23 Maj 2019, 02:43:44
Kwiecień 2019 ślepnącym okiem Lorda D. :

Mamy 23 maja, wstyd, że dopiero teraz się za podsumowanie zabieram.

W kwietniu przeczytałem 20 komiksów, jedynie 3 w oryginale;  zakupiłem  46 pozycji, w większości w oryginale.

1-  Najlepszy komiks zakupiony

(https://ep01.epimg.net/cultura/imagenes/2017/10/18/ka_boom/1508339252_950175_1508348526_sumario_normal_recorte1.jpg)

W końcu kupiłem Culbarda.   A skoro "Lovecraft " w końcu przybył, to w zasadzie wiadomo- zakup numer jeden :)   
Jednak z całej reszty muszę wyróżnić jeden tytuł. "Signal To Noise" wreszcie trafił do mojej kolekcji. Ważny to dla mnie i szczególny  komiks,  czytałem go wielokrotnie- i wreszcie mam na włąsność.
 Po tym zakupie poczułem ulgę :) - jakbym wypełnił dokuczającą mi  od dawna lukę w zbiorach. A wcześniej zdarzało mi się ten zakup odkładać na później...

Zaznaczę tylko, że zrobiłem znakomite zakupy:  głównie na Pyrkonie,ale był to  w ogóle bardzo ciekawy miesiąc pod tym względem. Rośnie kolekcja Hellblazera, pojawił się 1 tom batmanowskich elsewordów, przybyło Lemire'a i stareńkich zeszytów Vertigo, kupiłem rocznicowe DC i AC #1000, skompletowałem "Prophet"... Jest dobrze :)


2-  Najlepszy komiks przeczytany

Nie mam się co zastanawiać: "Hellblazer vol.1- Original Sins". Miałem wrażenie, że przenoszę się do lat 80-tych oglądanych przez pryzmat magii. Swoją drogą, jak ja wtedy zazdrościłem Anglikom ;)
(https://apaneladay.files.wordpress.com/2009/12/jamiedelanojohnridgway-hellblazer2311.jpg)
 Od dawna miałem jakieś pretensje do kreski Ridgwaya, teraz twierdzę, że wykonał naprawdę świetną pracę. Warto po lekturze przejrzeć ''Original Sins" jeszcze raz, dla samych li tylko angielskich ulic i domów rysowanych przez niego :)  No i Delano:  rewelacyjne pióro.  Stworzył naprawdę wiarygodny świat i krwiste postaci. W kilku recenzjach widzę, że zdaniem wielu jego run uważany jest za taki, który słabo się zestarzał. Głosiciele  tej opinii  zaprawdę Cthulhu w sercach nie mają :O Żeby tak wszystkie komiksy się podobnie starzały!
 Jeśli jeszcze nie macie tego tomu na liście lektur- zachęcam do przeczytania. I po raz kolejny powtórzę- warto mieć kilka nieprzeczytanych komiksów z Vertigo tamtych lat. Do dziś robią kolosalne wrażenie.

Na koniec jeszcze refleksja- naprawdę źle się wychodzi na kumplowaniu się z Constantinem. Żle.


3-  Najgorszy komiks zakupiony

Patrzę w kalendarz i widzę , że miesiąc temu przeczytałem "Extraordinary X-Men tom1"...w pierwszej chwili nie pamiętałem, że w ogóle to czytałem. Potem sobie przypomniałem , jak słaby był to komiks...fragmenty, co ciekawe, znałem od paru lat, i prezentowały się zachęcająco. Tymczasem całość okazała się rozczarowaniem. Dobrze, że chociaż Ramos nie odwala tu pańszczyzny. Przyznam, że sympatia do Lemire mocno osłabła..ale na krótko, to nie był jego jedyny komiks tamtego dnia ;)
Na szczęście :)


4-  Najgorszy komiks przeczytany

Z trudem przyszło mi coś wybrać. Niestety , zawiódł oczekiwania klasyk: ,,Star Wars: Cienie Imperium"  mimo zatrudnienia przy tym  komiksie lubianych przeze mnie twórców jest tytułem zaledwie przeciętnym. A może mam za duże oczekiwania i po nowych seriach[ "Vader", DrAphra"] się rozbestwiłem?
 Tak czy siak, nie polecałbym tego tytułu na pierwszy kontakt z komiksowymi Gwiezdnymi. Odniosłem wrażenie, że to jedna z lektur do zapomnienia, a przecież o tym tomie słyszałem pochlebne opinie od lat. Szkoda.


5- Największe zaskoczenia - pozytywne i negatywne

Bardzo przyjemnym zaskoczeniem były "Legendy najlepszych na świecie", głownie dzięki rysunkom Breretona. Otworzyłem tom kolekcji DC i pierwsza myśl ,,Ej, takie w stylu plakatów i okładek Roba Zombie" :) Jako fan White Zombie i solowej twórczości  Roba Z. powinienem z miejsca skojarzyć nazwisko.  Obiecuję sobie i państwu większą uważność  w przyszłości :) To niezła lektura, nie miałem żadnych oczekiwań, a bawiłem sie dobrze- z chęcią w przyszłości wrócę do komiksów rysowanych przez Breretona. Bardzo mi ten pulpowy, ocierający się o kicz styl podoba. Kolejny komiks, który jest głosem na "Tak" w sprawie kolekcji- przecież gdyby nie WKKDC, także i tego tytułu najprawdopodobniej bym nie przeczytał.

Pisałem  o X-Lemirze? Tuż po tym przeczytałem dwa tomy "Royal City" i był to już Lemire, którego lubię i cenię. Znów się wciągnąłem i nie mogę się doczekać kontynuacji...

Rozczarowanie -opróćz  wspominanych już "Cieni Imperium" muszę niestety wpisać tu "Świetlistą Brygadę". Jednak zawiodła moje oczekiwania, chociaż nie jest to kiepski komiks. Łubię i Tomasiego, i  [a nawet zwłąszcza] Snejbjerga, ale na tle innych tomów "Brygada" nie wypadła jakoś zachwycająco.

EDYCJA :) na śmierć bym zapomniał o rewelacyjnym pierwszym tomie "FearAgent". Recenzje były takie sobie, ale zaryzykowałem i git :) Luuudzie, jak mi takiego SF w starym stylu brakowało, za mało jest współcześnie space opery w fantastyce. Tak się zachwyciłem, że nie mogę się doczekać kolejnego tomu. Świetna, bezpretensjonalna rozrywka. Remender, który nie należy do moich ulubionych scenarzystów, tym razem błyszczy, a głównego bohatera nie sposób nie lubić. Wszystko mi się w tym komiksie podoba :D Nie rozumiem, czemu go od razu nie wymieniłem na liście...

I to tyle. Jeszcze słowo na koniec- stwierdziłem, że brak mi już pomysłów, gdzie mam umieszczac nowe książki i komiksy, przede wszystkim komiksy. W bieżącym roku to już 286 tytułów, w całym zeszłym było ich 330. A mamy dopiero maj...

,, - Czas przyjrzeć się po dwa razy każdej kuszącej pozycji  - postanowił Lord, jednocześnie zezując przekrwionymi ślepiami na status poczynionych przed paroma godzinami  zamówień.
 Na balkonie złowieszczo trzepotała ćma."

Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: LordDisneyland w Cz, 06 Czerwiec 2019, 02:57:54
Maj
Miesiąc licznych zaskoczeń.
Miesiąc, w którym przeczytałem żenująco mało.
Usprawiedliwia mnie trochę rekrutac...e tam, nic mnie nie usprawiedliwia. W czerwcu przeczytałem do dziś 9 tytułów, tymczasem przez cały poprzedni miesiąc - raptem jedenaście.  Najmniej od 2016 chyba roku. Przynajmniej częściowo zrealizowałem postulat o ograniczeniu zakupów, bo kupiłem tylko 24 nowe komiksy.

1-  Najlepszy komiks zakupiony

(https://www.page45.com/store/Audubon%209.jpg)

"Audubon- na skrzydłach świata"- rzecz świetna, dostałem to, czego chciałem. Interesującą , barwną biografię człowieka, który ma po trosze status świętego dla gości tak jak ja interesujących się ptactwem :) Nietuzinkowa postać, opętana wręcz wyznaczonym sobie zadaniem. Tak wygląda prawdziwe posłannictwo- cierpiał on, cierpiała jego rodzina, ale doprowadził dzieło do końca.  To nie jest biografia ściśle oparta na faktach, ale scenarzysta spisał się doskonale - otrzymujemy kawał dobrego scenariusza...a dzięki świetnym rysunkom jest to komiks godny tematyki, której dotyczy. Bardzo pasująca do ducha opowieści kreska, świetne operowanie kolorami. Po  prostu warto to mieć, już wiem, że jest to jeden z tytułów, do których wracam raz na jakiś czas i zawsze lektura sprawia mi dużą frajdę.

Aż założyłem wątek o tym tomie i chyba za chwilę skopiuję tam powyższe słowa. Niewiele komiksów nieznanych mi autorów robi na mnie takie wrażenie. Przeczytałem go wczoraj jednym tchem, nawet na papierosa nie wyszedłem- a to niestety u mnie rzadkość :)

2-  Najlepszy komiks przeczytany

"AllStarWestern"- szkoda, że nie wyszły wszystkie tomy, ale i te wystarczą, bym posypał łeb popiołem. Myliłem się co do Palmiottiego. Komiksy podpisane przez duet Quesada/Palmiotti  zawsze mnie czymś rozczarowywały. Teraz uwolniony od kompana autor pokazał mi, że potrafi tworzyć świetne scenariusze. Z miejsca postanowiłem kupować "Hexa" :D

Ale to było miejsce drugie :)

Za najlepszy przeczytany komiks po chwili namysłu muszę uznać pierwszy tom "Skalpu". Rewelacyjny komiks, o takich często się mówi, że to gotowy materiał na film. Nienawidzę tego zwrotu, bo zakłada, że komiks jest dopiero materiałem wyjściowym, nie dziełem samym w sobie. No ale fakt, mamy tu wszystko, czego można oczekiwać od dobrego filmu sensacyjnego :) Po paru kartkach wiedziałem, że trzeba będzie zdobyć kontynuację. I intryga,i zwroty akcji,  i świat przedstawiony, i bohaterowie z ich nierzadko zaskakującymi losami i motywacjami...dobra robota panie Aaron, oby kolejne tomy były równie dobre.  Parę kadrów mi czymś podpadło, ale po skończonej lekturze nie wiem, o co mi chodziło :) Oto magia komiksu w działaniu :D

3-  Najgorszy komiks zakupiony
Niewiele z zakupów zdążyłem przeczytać, ale zakupywałem raczej pewniaki z jazdy obowiązkowej, więc uznaję, że nie było żadnego złego tomu.


4-  Najgorszy komiks przeczytany

"Mute". Stracona szansa. Część komiksów oparta na jakimś żarcie, grepsie, część na nie do końca przetrawionym pomyśle. Mogło być fajnie, a mamy rozczarowanie. I nawet sprytnie wściubiony przez rysownika Znak Starszych Bogów niewiele tu zmieni na lepsze. Zaprzepaszczona szansa, powtórzę raz jeszcze.

5- Największe zaskoczenia - pozytywne i negatywne

Negatywne?
Utknąłem w kilku tytułach i to takich z górnej moim zdaniem półki, jakoś nie byłem w nastroju na daną lekturę.

Największe pozytywne zaskoczenie?
Otóż widząc, że forumowicz ukrywający się pod pseudonimem Gazza wybiera się na poznański festiwal komiksowy, poprosiłem go o pomoc w zdobyciu katalogu wystawy komiksu rumuńskiego oraz- no, przede wszystkim :) - nowej części przygód Nerwolwera.
Dobry ten człek zgodził się bez problemu, nie reagował na zagajenia w sprawie wynagrodzenia czy zwrotu kosztów. Dostałem paczkę zawierającą nie tylko wymienione wcześniej tytuły. Gazza  załatwił mi także niespodzianie dedykacje oraz rysunek od autorów z Rumunii, a także wrys Niewiadomskiego, przedstawiający Nerwolwera. Przy czym gdyby mi o tym ostatnim nie napisał, to uznałbym ten rysunek za wydrukowany- dobre ma pisaki twórca  Ratmana :)
Takie bezinteresowne emanacje dobrej woli podnoszą na duchu. Raz jeszcze zatem- bardzo dziękuję, chłopie.

Kolejne zaskoczenia- również pozytywne:

Nie znosiłem Satrapi i jej "Persepolis, tymczasem bardzo spodobał mi się "Kurczak ze śliwkami": idealnie wpisał się w mój nastrój. Będę także kibicował dalszym przygodom Broma, sporo o tym komiksie pisałem już w innym miejscu forum...

No i to chyba wszystko.
Niezwykle jak na mnie szybko wziąłem się do podsumowania, widać sumienie mnie gryzie, że za mało czytam....ale nie oszukujmy się- po prostu od momentu, gdy wczoraj skończyłem "Audubona", nosiło mnie, żeby o nim napisać.

Tak przy okazji- mamy w komiksie portret autora "Ptaków Ameryki" i cholernie, niestety, przypomina mi  Johna Turturro. Dobry aktor, ale go nie znoszę :D

Starczy już tego- na razie.

Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w Cz, 06 Czerwiec 2019, 13:04:59
"AllStarWestern"- szkoda, że nie wyszły wszystkie tomy
No właśnie z tego powodu odpuściłem sobie zakup tej serii i nawet super promka mnie do tego nie przekonała. Jakby tylko Egmont wydał całość to już dawno miałbym całą serię ww rękach.

Za najlepszy przeczytany komiks po chwili namysłu muszę uznać pierwszy tom "Skalpu".
W tym miesiącu (jak tylko skończę mega długą książkę) też biorę się za Skalp ;D. Będzie to jednocześnie pierwszy etap ogarniania całego zakupionego przeze mnie Vertigo  ;D

P.S. Co Ty masz od Johna Torturo? Spoko aktor  :D
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Cz, 06 Czerwiec 2019, 13:39:20
All Star to był mój ulubiony komiks wśród tego co z 52 przeczytałem.

Skalp to mistrzostwo, pierwszy komiks Aarona który przeczytałem, pewnie dlatego jego kolejne komiksy z Marvela były dla mnie zawodem (Thor był naprawdę fajny, ale to jak zestawienie Ferrari i Toyoty), polecam Bękarty z Południa, historia prostsza, ale klimat dosyć podobny. Na dodatek rysunki Latoura wyglądają świetnie.

Persepolis - uwielbiam, Kurczak mi się nie podobał

Turturro - jest świetny, grał w niesamowitych filmach, ostatnio nieco zaginął. Ale pojawił się teraz jako William z Baskerville w serialu i jestem ciekawy.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: JanT w Cz, 06 Czerwiec 2019, 14:02:31
Będzie to jednocześnie pierwszy etap ogarniania całego zakupionego przeze mnie Vertigo  ;D
Polecam jakieś urlop i zaszyć się samemu w jakimś domku na wsi :) Co masz jeszcze z tego Vertigo?
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: LordDisneyland w Cz, 06 Czerwiec 2019, 15:30:58
...laf, tylko nie pisz, że komplet do 2000 roku w oryginale oraz to, co wydał Egmont, bo parę osób na forum wyląduje z zawałem w szpitalu :)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w Pt, 07 Czerwiec 2019, 08:20:32
Co masz jeszcze z tego Vertigo?
Nie no bez przesady, aż tyle tego nie mam. Tylko to co od Egmontu, a i tak nie całość. Taką kolejność przyjąłem Skalp -> Kaznodzieja -> 100 Naboi -> Ex Machina -> Bagniak -> Vendetta. Jak w międzyczasie uzbieram jeszcze Prometheę i Neonomicon to też wrzucę do tej rozpiski.
Mam tą "komfortową" sytuację, że dojeżdżam do pracy pociągiem tak więc 2-3 zeszyty codziennie pękną jak nic  8)

@LD, @Skandalisto, jak Wy ogarniacie kwestie czytania tego wszystkiego. Ja się cieszę, kiedy w miesiącu mam przeczytanych 10 pozycji, a wydaje mi się, że u Was to bezwzględne minimum. Żyjecie na jakiejś alternatywnej Ziemi gdzie doba jest znacznie wydłużona?
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: JanT w Pt, 07 Czerwiec 2019, 08:45:51
Taką kolejność przyjąłem Skalp -> Kaznodzieja -> 100 Naboi -> Ex Machina -> Bagniak -> Vendetta. Jak w międzyczasie uzbieram jeszcze Prometheę i Neonomicon to też wrzucę do tej rozpiski.
To się szykuje dużo dobrego czytania. Jak ja bym chciał to czytać pierwszy raz :)

Neonomicon to nie Vertigo.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w Pt, 07 Czerwiec 2019, 08:57:15
Neonomicon to nie Vertigo.
Owszem, ale idealnie wpasuje mi się w dalszy etap tego procesu, a więc ogarnianie całego (zakupionego) Moore'a, łącznie z przeczytanymi już Strażnikami i Miraclemanem  8). Odpuszczę sobie tylko Top 10 (kapitalny komiks, ale po dwóch czytaniach znam już go w miarę dobrze) oraz Zabójczy żart i Supka z kolekcji, bo to już zupełnie inna kategoria. Przydałoby się jeszcze wznowienie Prosto z piekła.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: KubciO w Pt, 07 Czerwiec 2019, 09:46:19
Przydałoby się jeszcze wznowienie Prosto z piekła.
Ma być. ;)
https://forum.komikspec.pl/dzial-ogolny/timof-comics/msg13720/#msg13720
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w Pt, 07 Czerwiec 2019, 09:49:43
Coś właśnie ostatnio obiło mi się o uszy. Dzięki za potwierdzenie.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: LordDisneyland w Pt, 07 Czerwiec 2019, 15:18:05
@laf- to niezła porcja szaleństwa ci się szykuje.Akurat skończysz i DoomPatrol na deser ;)
Ale, ale- nie widzę Hellblazera. Już przeczytany?
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pt, 07 Czerwiec 2019, 17:36:39
  Wydaje Ci się, u mnie też około 10-12 komiksów miesięcznie, na dobrą sprawę nie nadążam nawet samych kolekcji czytać, we wszystkich jestem po 15-20 numerów do tyłu. Z Marvel Now-ANAD i DC Rebirth z których kupuję po kilka serii nie przeczytałem jeszcze prawie nic.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w Pt, 07 Czerwiec 2019, 19:25:38
Z Marvel Now-ANAD i DC Rebirth z których kupuję po kilka serii nie przeczytałem jeszcze prawie nic.
No to piąteczka, bo mam podobnie, z tym że u mnie trzeba usunąć słowo "prawie".

Ale, ale- nie widzę Hellblazera. Już przeczytany?
A no wiesz ... Tak jakoś wyszło .... no bo widzisz, ja .... No dobra, Hellblazera sobie odpuściłemi basta!!!
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: LordDisneyland w Pt, 07 Czerwiec 2019, 19:47:48
Hellblazera sobie odpuściłemi basta!!!

(https://forum.komikspec.pl/proxy.php?request=http%3A%2F%2Fwww.movies.ie%2Fwp-content%2Fuploads%2F2018%2F10%2Fthemule.jpg&hash=41856a7f2f8023a1627572a89d85d513)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: carnivale w Pt, 07 Czerwiec 2019, 20:16:14
Hellblazera sobie odpuściłemi basta!!!
Ja tak samo. Jak czytam w recenzjach porównania do 100 naboii to sobie mówię , że dwa komiksy o podobnej tematyce mi nie potrzebne. Poczekam na jakieś runy gdzie będzie się bujał po dzielni z krucyfiksami i naparzał magią w demony niczym Harry Potter.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: LordDisneyland w Pt, 07 Czerwiec 2019, 20:49:20
W jaki sposób Hellblazer ma być podobny do 100Bullets?! Już pomijam fakt, ze to komiks o dekadę wcześniejszy, ale kto te dwie pozycje uważa za podobne? Kto te recki pisał?
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: ramirez82 w Pt, 07 Czerwiec 2019, 21:14:28
No nie, Hellblazer Azzarello (2000-2002) nie jest o dekadę starszy niż 100 naboi (1999-2009). Niektórzy narzekają, że Azzarello pisał Hellblazera, jakby pisał kolejny odcinek 100 naboi, dla mnie to też przesadzone opinie. Choć sam swego czasu narzekałem, że Hellblazer Ennisa za bardzo przypomina mi Kaznodzieję.  ::)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: LordDisneyland w Pt, 07 Czerwiec 2019, 21:16:16
A, nie wziąłem pod uwagę, że pisząc Hellblazer myślimy teraz Azzarello - i faktycznie myślałem nad podobieństwami runu Delano do 100Bullets, niespecjalnie je znajdując.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: carnivale w Pt, 07 Czerwiec 2019, 21:28:26
Ja teraz nie podam dokładnie, które to recenzje , nie zapisuje tych stron w ulubionych :) czasami czytam te polskie jak i zagraniczne , natomiast znalazłem takie oto zdania w jednej z krajowej recenzji..

"Brian Azzarello napisał wiele świetnych komiksów. Jednym z nich jest wydawane u nas „100 naboi” i to do tego właśnie tytułu najnowszemu „Hellblazerowi” jest najbliżej"

i dalej

Hellblazer” Briana Azzarello to naprawdę dobry komiks, po który sięgnąć powinni przede wszystkim miłośnicy „100 naboi

dla mnie te określenia podpowiadają czego mniej więcej można się spodziewać a czy są prawdziwe ......

Constantine nigdzie (w serii wydawanej przez Vertigo) nie naparza w demony jak Harry Potter.

Z tym HP to był oczywiście żart . Chodziło mi o to , że wolę przeczytać Hellblazera w tej wersji bardziej magiczno- okultystycznej niż sensacyjnej.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: carnivale w Pt, 07 Czerwiec 2019, 22:26:29
Fajnie by było jakby takich opinii jak Twoja więcej pojawiało się w wątkach o danym komiksie . Nie musiałbym szlajać się po leniwych recenzentach :) Z bibliotek nie korzystam, do Empiku już praktycznie nie chodzę więc wygląda na to , że być może kupię ten pierwszy tom na próbę bo prawie minie przekonałeś.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: KubciO w Pt, 07 Czerwiec 2019, 22:38:26
wygląda na to , że być może kupię ten pierwszy tom na próbę bo prawie minie przekonałeś.
I ja w podobnej jestem sytuacji.
Nie można zaglądać na forum. To zabójstwo dla portfela. :P
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: LordDisneyland w Pt, 07 Czerwiec 2019, 22:45:09
Panowie, naprawdę- dopiero teraz?
Idźcie i nie grzeszcie więcej :)
Ja stwierdziłem, że dokupię sobie te tomy, których najwyraźniej nie będzie na razie po polsku i dzielnie uzbierałem kilka Delano, jeden Milligana , kilka Ennisa[no, to akurat wyjdzie]. Wszystko po okazyjnych cenach. I nagle jak za dotknięciem magicznej różdżki skończyły się ładne propozycje cenowe, najwyraźniej sprzedający liczyli na wzrost zainteresowania tytułem po pierwszym zbiorczym Azzarello.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: LordDisneyland w Pt, 07 Czerwiec 2019, 22:59:18
Good, gooood...

Ja tymczasem stanąłem w obliczu palącej potrzeby kupienia kilku Skalpów, bo mam tylko 3 pierwsze[ na próbę kupowałem].


Ale do rzeczy- może ktuś się podzieli jakimiś listami dotyczącymi maja, bo nie chcę sam ze swoimi podsumowaniami zostać...
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: sad_drone w Pt, 07 Czerwiec 2019, 23:03:40
@Brat_Agaty miałem pisać czemu moim zdaniem szczególnie pierwsza opowieśc bardzo przypomina mi 100 naboi, ale skoro domyślnie jestem "leniwy i pozbawiony wrażliwości" to żadna dyskusja nie ma sensu. Do ludzi zastanawiających się nad kupnem tych dwóch tomów polecam wzorem brata_agaty podchodzenie do jego opinii z "krytycznym dystansem".
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: sad_drone w So, 08 Czerwiec 2019, 00:33:54
@Brat_Agaty Sorry ale nie może być mowy o żadnej dyskusji kiedy obie strony nie posiadają elementarnego szacunku do odmiennego zdania potencjalnego oponenta, zamiast tego protekcjonalnie traktując go z góry mówiąc o lenistwie i braku wrażliwości. (nie mówiąc już o tym że obszernie podałem moją argumentację w wątku hellblazera.)
Bardzo się cieszę że przeczytałeś całego hellblazera, ja mam za sobą 90% oryginalnego runu vertigo i różnice zarówno w podejściu do bohatera jak i jakości części azarello były dla mnie ewidentne, a jako że czytałem hellblazera w relatywnie krótkim okresie porównań dokonywałem w miarę na świeżo.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: sad_drone w So, 08 Czerwiec 2019, 00:54:19
@Brat_agaty Dobra, widzę że ewidentnie nie mamy o czym rozmawiać, gratuluje poziomu kultury. Przepraszam uniżenie że moja opinia nie spełnia twoich wysokich standardów, a także że nie poświęciłem wystarczająco czasu żeby zrozumieć run azarello i że mam braki we wrażliwości które nie pozwalają mi go w pełni pojąć. Musi być wspaniale żyć z przekonaniem że własna opinia jest jedyną słuszną. Ode mnie leci block, nie mam czasu bawić się w pyskówki z egocentrykiem.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Lou w Pn, 10 Czerwiec 2019, 12:38:14
Nie znosiłem Satrapi i jej "Persepolis, tymczasem bardzo spodobał mi się "Kurczak ze śliwkami":

Oj, a czym podpadło Ci "Persepolis"?
U mnie odwrotnie, "Kurczak" najmniej przypadł mi do gustu. Za to "Wyszywanki" są rewelacyjne.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: LordDisneyland w Pn, 10 Czerwiec 2019, 13:00:34
Lou, to było dawno temu i pamiętam niewiele :) Na fali zadowolenia z "Kurczaka" szykuję sie do ponownej lektury, może odbiór będzie inny.

Czułem z każdą stroną, że coraz bardziej nie lubię irytującej głównej bohaterki, jej rodziny, jej świata, drażnił mnie ten komiks strasznie. Najkrótsza odpowiedź- nic mi się w Persepolis" nie podobało :) Co ciekawe, w "Kurczaku" nie odrzucała mnie już tak warstwa graficzne, wiedziałem czego się spodziewać.

Obaczym, co będzie i jak będzie się czytało ten komiks po latach.

PS- pytałem w twoim temacie o "Kłopoty", nie wiem, czy widziałaś...
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: LordDisneyland w Cz, 20 Czerwiec 2019, 02:21:48
Co jest? 20 czerwca, a podsumowań brak :)
Ale rozumiem...
(https://retro.pewex.pl/uimages/services/pewex/i18n/pl_PL/201211/1352204665_by_krzys_500.jpg?1369380440)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: LordDisneyland w Nd, 23 Czerwiec 2019, 01:51:16
Fakt, Wydział to jedna z najciekawszych polskich propozycji komiksowych ostatnich lat. Oby trwał i zachował poziom :)

I dzięki za podsumowanie. Już myślałem, że sam zostałem i mam gasić światło ;)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Nd, 23 Czerwiec 2019, 14:56:10
Nie przejmuj się Lordzie temat ciągle żywy, to raczej kwestia obecnych warunków atmosferycznych. W zeszły weekend próbowałem naskrobać jakieś podsumowanie, siedziałem półgodziny nad tym, napisałem trzy zdania, poszedłem do zamrażalki zjeść loda marki "Koral", wróciłem aby 10 minut wpatrywać się tępo w ekran, wyłączyłem komputer i wybrałem się do znajomych na zimne piwo. Obiecuję, że jutro-pojutrze postaram się coś wrzucić.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Martin Eden w Nd, 23 Czerwiec 2019, 16:59:26
Jestem wiernym czytelnikiem tego wątku. Tyle :)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Nd, 23 Czerwiec 2019, 17:18:57
To dobrze się składa, bo akurat poszukujemy redaktorów :D
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Nd, 30 Czerwiec 2019, 11:15:29
  Uff, udało się rzutem na taśmę. Podsumowanie miesiąca maj. Po rozpoczęciu DC Rebirth w Polsce postanowiłem kupować 3 serie z tej linii (identyczne założenie miałem przy Marvel Now i tam również się to nie sprawdziło). Pierwszą miało być coś z dwójki Batman-Superman w zależności od tego co będzie lepsze (przeczytałem jedynki jednego i drugiego i ani to, ani to mi się nie spodobało, ostatecznie wybrałem Batmana), drugą coś z trójki Nighwing, Green Lantern, Aquaman a trzeci tytuł zostawiłem w odwodzie na coś co będzie zbierało wyjątkowo pozytywne recenzje. Stety/niestety z powodu tych wszystkich promocji na merlinach i ravelach nakupowałem tych komiksów w opór i wychodzi na to, że na dobrą sprawę w chwili obecnej kupuje chyba większość serii, tyle że dotychczas nic jeszcze z tego nie przeczytałem. Dlatego w tym miesiącu w nieco innej formie, na fali ostatnich oburzeń w związku z planami anulowania niektórych tytułów z DC Rebirth przez Egmont, postanowiłem sprawdzić czy jest o co kopie kruszyć, czy historie są zrozumiałe dla nowego czytelnika i w jakim momencie zostaną przerwane, dlatego liczba moich lektur ograniczyła się wyłącznie do trzech serii oraz kolekcji Conan. Z tego powodu podsumowanie zawarte będzie w jednym punkcie:


1. Zaskoczenie na plus:

   "Aquaman" - Dan Abnett, Philippe Briones, Bradley Walker i kilku innych. Miękki start i pierwszy solowy występ tej prominentnej jakby nie patrzeć postaci dla DC w naszym kraju. W pierwszym tomie pt. "Utonięcie" dowiadujemy się, że Aquaman nie gada z rybami (to chyba jakiś retcon przecież wszyscy wiedzą, że z nimi gada) a później że Atlantyda mająca dosyć napięte stosunki z powierzchniowym światem a zwłaszcza z USA (w końcu leży najbliżej USA, tak jak i Szangri-La, El Dorado, Thule i inne ukryte krainy) otwiera w tymże USA swoją ambasadę. Wielką ceremonię otwarcia prowadzoną przez Artura Curry i jego narzeczoną Merę zepsuje zamach przeprowadzony przez Czarną Mantę, którego natychmiast da się zidentyfikować jako nemesis głównego bohatera. Po standardowym łubudubu z niemilcem, Aquaman odwoła się w końcu do resztek jego sumienia i doprowadzi do wyprowadzenia w kajdankach. Ogólnie całość dosyć mocno kręci się wokół polityki i szczerze mówiąc to dosyć odświeżające zdaje się dla komiksu superbohaterskiego. Przez tajną organizację spiskowców, którzy określają się oczywiście idiotycznym akronimem (N.E.M.O.) nad którą przejmie kontrolę Manta, który w przeciągu 20 stron właściwie nie wiadomo z jakiego powodu znowu stał się zły bo jest zły i wrócił do swojej postawy całkowicie czarnego charakteru (dosłownie), zostanie zatopiony amerykański niszczyciel i podrzucone dowody wskazujące na Atlantydów, dojdzie do słownych próśb i gróźb, akcji odwetowych i świat stanie po raz kolejny na skraju wojny czyli nic czego byśmy nie znali z telewizji. W tomie drugim "Nadpływa Czarna Manta" dostajemy dalszą porcję przepychanek USA i Atlantydy, pojedynek z podwodnym Chewbaccą a członkowie N.E.M.O w końcu pokażą swoje paskudne ryje i dojdzie do ostatecznej konfrontacji z nimi. Sporo więcej czasu dostanie Mera, która uda się na zlot jakichś podwodnych czarownic prosić je o przepowiednię i zgodę na poślubienie króla Atlantydy, której zresztą nie otrzyma (przyglądając się jej charakterkowi nie byłem jakoś szczególnie zszokowany). W tomie trzecim "Korona Atlantydy" Artur pomaga odbudować zniszczone rodzinne miasteczko Amensty Bay i cieszy się zasłużoną sławą gościa dzięki któremu nie wybuchłą wojna oraz jednego z najpopularniejszych członków Ligi Sprawiedliwości i zostanie mentalnie zaatakowany przez jakiegoś chińskiego wojskowego cyborga na dodatek dezertera, mocno średnia ta historyjka powiedziałbym nawet, że kiepska ale widać miała tylko na celu wprowadzenie nowej postaci i może z tego wątku jeszcze coś ciekawego wyjdzie. Za to druga jest naprawdę dobra wpadająca nieco w klimaty Obcego (bardziej któregoś z jego tanich podróbek w stylu X-tro czy Gatunku) w której Aquaman wraz ze swoimi byłymi przeciwnikami Aquamerines (ludzie, co potrafią się zmieniać w różne rybostwory) na prośbę rządu USA wybierze się dowiedzieć co się stało w tajnym podwodnym laboratorium z którym utracono kontakt. Jak kto lubi historie w stylu komu pierwszemu potwór odgryzie głowę będzie kontent, jest to nieco kiczowate jak cały zresztą tytuł, ale czyta się naprawdę fajnie a niektóre akcje jak na standardy komiksu superhero wydają się dosyć ostre. W końcowej części tomu dowiemy się, że Artur śmiertelnych przeciwników politycznych posiada nie tylko wśród "powierzchniowców" ale i we własnym pałacu, aha o ile dobrze pamiętam w tym tomie bohater dostanie erratę retconu  i stwierdzi, że on w sumie jednak gada z rybami. Oprawa graficzna jest ok i to właściwie wszystko co o niej można powiedzieć, rysunki w stylu "Jim Lee wannabe" z nieco uładzonymi mniej kwadratowymi a bardziej kreskówkowymi twarzami. Na wspomnienie zasługuje kolorowanie, album jest pełen tych kolorów w dosyć ostrych tonacjach. Niebo i morze są niebieściutkie, Green Lantern zielony jak wiosenna trawa a włosy Mery tak płomiennorude, że aż oślepiają, spore nasycenie barw jest widoczne. Sprawia to, że całość jest dosyć przyjemna dla oka i wprawia w optymistyczny nastrój, na uwagę zasługuje to, że pomimo kilku rysowników są oni dosyć podobni stylowo co nie wprowadza niepotrzebnego chaosu. Będę szczery mi się podobało wątki polityczne stanowiące główną oś fabularną są napisane znośnie , poboczne całkiem ciekawe, główny bohater i postacie pierwszo- i drugoplanowe budzą sympatię a villaini są odpowiednio groźni. Wiadomo jest sporo uproszczeń, czasami naginana jest logika i sens, ale na poziomie komiksu całkowicie rozrywkowego na akceptowalnym poziomie. Aha byłbym zapomniał, czy komiks kończy się w odpowiednim momencie? Absolutnie NIE, owszem zakończenie 3 tomu zamyka pewien rozdział i jest wyraźnym punktem wyjściowym dla kolejnego story-arcu, ale to jest mniej więcej ta sama sytuacja w której Gwiezdne Wojny kończyłyby się na Imperium Kontratakuje, Egmont koniecznie powinien pociągnąć dalej całość. Średnia ocena 3 tomów 7/10.



   "Hal Jordan i Korpus Zielonych Latarni" - Robert Venditti, Ethan Van Sciver, Rafa Sandoval, Jordi Tarragona. Na temat tego tytułu sporo się naczytałem, że ma strasznie wysoki próg wejścia dla nowego czytelnika, średnio się tym przejąłem szczerze mówiąc, bo raz sporo komiksiarzy ma tendencje do dramatyzowania, dwa koniec końców fabuła i tak sprowadzi się w końcu do walenia po mordach i jak zwykle (he he) miałem rację. Moja znajomość Zielonych Latarni zatrzymała się praktycznie na czasach tm-semic na tych kilkunastu zeszytach i kilku numerach oryginalnej serii Guy Gardner jakie wtedy wpadły mi przypadkiem w ręce i nie miałem żadnego problemu z rozpoczęciem od egmontowej jedynki. Trzeba na starcie zaakceptować dwa fakty: nr. 1 Zieloni zniknęli ze wszechświata i właśnie wrócili nr. 2 Latarnie nie są już tylko zielone, ale jest ich kilka kolorów. No dobra z tymi kolorami to mi się już gdzieś tam wcześniej obiło o uszy, szczerze mówiąc uważałem to jako jakiś dziwny, niepotrzebny pomysł ludzi, którzy nie wiedzieli już co z serią robić, ale tak w czasie lektury stwierdziłem że to całkiem fajnie im wyszło pasuje bez problemu do Uniwersum. Na początku pierwszego tomu otrzymujemy co prawda krótki wstęp, ale może lepiej zamiast przypominania historii Abin Sura lepiej byłoby napisać co się działo z Zielonymi Latarniami albo jak powstały inne kolory pierścieni. W każdym razie powrócili wszyscy trzej znani mi ze starych czasów Latarnicy i z przyjemnością stwierdzam, że to dalej postacie które znałem i lubiłem Hal to dalej cwaniakujący i narwany pilot (ten się wogóle nie zmienił, szczerze mówiąc pogubiony jestem w tych wszystkich restartach czy po tym wszystkim co przeszedł nie powinien być jednak cokolwiek inny?), John Stewart to dalej typ ostrożnego i rozsądnego a jednocześnie stanowczego lidera (aczkolwiek pozwala sobie na chyba nieco większy luz niż kiedyś a czasami nawet na odrobinę złośliwości), najdłuższą drogę przebył zdaje się Guy Gardner stracił zdecydowanie na swojej dupkowatości i stał się bardziej odpowiedzialny i świadomy swojej pozycji i możliwości, natomiast cały czas jest to ten znany i kochany rudowłosy Irlandczyk z głębokim wewnętrznym przekonaniem, że bezmózga przemoc jest w stanie rozwiązać 99% problemów świata. Jedyną większą zmianą jaką zauważyłem jest sposób działania pierścieni kiedyś zdaje się te fantomy, które z nich powstawały miały tylko wygląd taki jaki życzył sobie właściciel pierścienia a fizycznie sprawiały wrażenie jakiegoś niekreślonego skupiska materii/ernergii?. Teraz wygląda na to, że przejmują również całkowite cechy danej rzeczy, np mikroskop stworzony z zielonej energii faktycznie działa jako mikroskop a Hal lecąc fantomowym samolotem korzysta z radaru i systemu namierzania, czyli spory boost dla bohaterów.  Fabuła leci dwutorowo bohaterem jednej  jest ostatnia Zielona Latarnia Hal Jordan a drugiej zdziesiątkowany korpus pod dowództwem Johna Stewarta drogi ich oczywiście będą się krzyżować, ale Hal będzie raczej wysyłany w samotne misje.W tomie pierwszym "Prawo Sinestro" dotychczas pilnujący porządku w kosmosie Żółty Korpus władający pierścieniami strachu ponownie przejdzie na stronę zła pod wpływem swojego dowódcy Sinestro, który po wchłonięciu Parallaxa odzyskał dawny wigor i maniakalne zapędy, okazuje się jednak że nie do końca wszystkim żółtym ta wolta się podoba a pierwszą wśród nich będzie Soranik córka Sinestro. Czym to się skończy nie trzeba mówić, w końcu gatunek ma swoje wymagania. W drugim tomie "Światło w butelce" po przejściu Sinestro w inny stan istnienia i podczas chwilowej nieobecności Hala Zieloni wraz z garstką Żółtych która do nich przystała na żywej planecie, która jest również Green Lanternem (fajny pomysł, ma wielką latarnię na "równiku"!!!) buduje swój nowy posterunek, gdy nadchodzi sygnał SOS z planety Tomara-Re (to ten rybo-papug wygląda na to, że nie żyje a jego obowiązki przejął syn Tomar-Tu) zaatakowanej przez kosmiczną rozgwiazdę Starro, która okaże się tylko wabikiem na latarników a głównym zagrożeniem okaże się Brainiac i stojący za nim Larfleeze przedstawiciel korpusu pomarańczowego władającego chciwością (Korpus składa się wyłącznie z jednego latarnika, jest on tak chciwy mocy, że z nikim się nią nie podzieli - kolejny świetny pomysł!!! Ogólnie sporo takich fajnych patentów w tej serii zauważyłem, jako pachołków używa on zdaje się duchów istot, które zabił których wypuszcza jako kolejnych latarników w razie potrzeby), w międzyczasie pojawi się Kyle Rayner latarnik tak zajebiaszczy, że włada wszystkimi kolorami i jest biały. Dostanie on zadanie sprowadzenia z powrotem Jordana do naszego (robocza nazwa) wszechświata. W tomie trzecim "Poszukiwanie Nadziei" Hal i Kyle dostaną zadanie uratowania ostatniego niebieskiego strażnika panującego nad nadzieją Saint Walkera i podczas tej operacji Rayner straci swoje moce i dołączy znowu do korpusu zielonego. W tym czasie reszta korpusu zabierze się wreszcie za żółty korpus rozpędzony na cztery strony świata w tomie pierwszym i zacznie wyłapywać jednego po drugim składając każdemu propozycję z gatunku tych nie do odrzucenia (nie muszę wspominać, że Guyowi trafi się jego własny odpowiednik i tym jak to się zakończy?). Od tego momentu latarnicy mają latać na patrole w parach jeden zielony, jeden żółty jak w najklasyczniejszych filmach policyjnych. Głównym zagrożeniem okaże się przybysz z przyszłości ścigający Ripa Huntera i mający wyraźny żal do Latarni. Do tomu czwartego "Rozłam" mam największe wątpliwości z jednej strony sprawa morderstwa dokonana przez jednego z Green Lanternów stanowi obiecujący wątek, kończąca komiks historyjka o Nowych Bogach z uciekającym biegaczem i kampowymi pomysłami w stylu wyrywania sobie w serc stanowiąca 1:1 odzwierciedlenie tego co jest w Thorze jest całkiem fajna. Natomiast nie bardzo kupuję sam pomysł tytułowego rozłamu, raz że następuje to chyba zbyt szybko - nie zdążyli się wszyscy jeszcze pogodzić a już się pokłócili, dwa motywy też są jakieś takie trochę dziwaczne - rozumiem że morderstwo mogło wzbudzić pewne emocje, ale raz dla gości od strachu to raczej nie pierwszyzna, dwa obiecany został proces w którym też będą brali udział. Zachowanie Soranik też jest dosyć dziwne, jakoś jej wcześniejsze występy ukazywały inny typ osobowości. Ja rozumiem, że kobieta zmienną jest, ale tutaj chyba do przesady. Dziwaczne jest zachowanie Johna Stewarta, który podejmuje najgłupszą i najbardziej niewłaściwą decyzję z możliwych a kilkanaście stron dalej i tak robi tak jak powinien, przemyślał sprawę gdzieś po drodze? Nic na to nie wskazuje. Kyle właściwie nie wiadomo po co sprowadził zwłoki na planetę (chyba po to aby dać casus belli). W momencie gdy Soranik zabiera żółty korpus z planety i to jeszcze się odgraża, że napełni cały kosmos strachem jak jej ojciec (w skrócie będą palić, gwałcić i rabować w dowolnej kolejności) to Stewart stwierdza, w porządku pa, pa. Na plusik to, że nie wszystkim żółtym latarnikom podoba się decyzja o powrocie do starych porządków a część jawnie porzuca pierścienie i przyjmuje nowe-zielone. Jednym słowem całość sprawia wrażenie nie opowieści z której czyny popełniane w teraźniejszości wpływają na przyszłość, a kolejne wydarzenia wypływają jasno z poprzednich, ale wygląda jakby autor nałożył sobie sztywne ramy fabularne i naginał do nich wydarzenia, nie bardzo też przypadła mi do gustu postać Kyle Raynera jakoś ciężko uwierzyć, że to taki potężny latarnik. Za rysunki odpowiada z reguły dwóch artystów "głównym" jest Van Sciever wspomaga go Sandoval i nie można powiedzieć, że rysunki powalają na glebę raczej wręcz odwrotnie, to stany średnie i to momentami niższe, obydwaj panowie mają często problemy z anatomią a ich tła nie grzeszą nadmiarem szczegółów. Tam gdzie swoje pędzle maczają (bez dwuznaczności) Sandoval i Tarragona całość wygląda jakby przyjemniej dla oka, ale są jakieś takie generyczne, Van Scievera myślę że rozpoznam następnym razem. Pochwalić można za to w obydwu przypadkach sceny akcji - są dosyć dynamiczne i dobrze się je przegląda a także projekty obcych. A jeszcze bardziej pochwalić można to, że wszyscy rysownicy prezentują podobne style i nie dostaniemy żadnego oczopląsu przerzucając zeszyty. Jednym słowem w komiksie, który nie próbuje uchodzić za coś więcej niż akcyjniak w kosmosie poziom grafiki jest do zaakceptowania. Całość nie to że jakaś rewelacyjna jest, ale mi się to czytało całkiem dobrze, mam natomiast jeden problem z tymi pierścieniami. Chodzi o zasadę ich działania, skoro swoją siłę czerpią z emocji (wszystko na to wskazuje skoro zielone pierścienie wyszukiwały najodważniejszych to tak na zdrowy rozsądek analogicznie żółte powinny szukać najstraszniejszych). To na jakiej podstawie trzyma się sojusz żółto-zielony? Tzn. przemiana wewnętrzna latarników, jest jak najbardziej ok, ale czy wtedy nie powinni oni tracić na mocy? No bo policjanci ratujący kosmiczne sierotki nie wzbudzają już chyba takiego strachu? Naturalniejszym sojusznikiem dla nich byliby chyba ci od gniewu? Te uczucie też nie jest zaliczane do pozytywnych, ale gniew może być też sprawiedliwy. Chyba z ciekawości poszukam w internecie. Czy Egmont przerywa w dobrym momencie? Nie bardzo, nie ma takiej tragedii jak w przypadku Aquamana, każdy tom stanowi osobną powieść, ale wątki wyraźnie będą ciągnięte dalej i jeszcze nie pojawiły zdaje się trzy kolory pierścieni, z chęcią bym o nich poczytał. Ocena zbiorcza 4 tomów 6+/10.




   "Nighwing" - Tim Seeley,Javier Fernandez, Marcus To, Chris Sotomayor. Nightwing - Dick Grayson postać raczej wszystkim znana więc nie ma co przedstawiać,pierwszy  skrzydłowy Batmana co poszedł na swoje. Pierwszy tom "Lepszy niż Batman" jest najzupełniej dobrym miejscem, aby zacząć lekturę tej serii, jest to początek nowego runu Seeleya i otwiera kolejny rozdział w życiu Dicka, otrzymujemy w nim informację, że poprzednio nasz bohater pracował jako tajny agent dla jakiejś organizacji wywiadowczej, ale postanowił zakończyć tę współpracę, wrócić na stare śmieci i właściwie więcej czytelnikowi do szczęścia niepotrzebne. Jak to zwykle się okazuje nie tak łatwo pozbyć się starych przyzwyczajeń i Nightwing po raz kolejny wchodzi w rolę Jamesa Bonda tym razem obierając za zadanie rozpracowanie od środka Parlamentu Sów. Jako partnera dostaje od w/w niejakiego Raptora, oprycha o podobnej charakterystyce co Batman, który nie dość że zna tożsamość obydwu bohaterów to jeszcze uporczywie twierdzi, że jest od Batmana lepszy (niezły kabareciarz) i nauczy Dicka wielu nowych sztuczek. Ogólnie rzecz biorąc relacja pomiędzy Nightwingiem a jego nowym mentorem stanowi kanwę tego tomu i jest napisana naprawdę dobrze, rażą nieco uproszczenia fabularne (Dick pozwalający Raptorowi na jakieś dziwne akcje - bo tak, dosyć dziwne zachowanie Barbary, która pojawia się chyba tylko, żeby przypomnieć że jest byłą dziewczyną bohatera), ale nie jest to w przypadku tego komiksu jakiś wielki grzech, koniec końców morderca z Trybunału okaże się postacią dosyć silnie związaną z przeszłością Dicka i zapewne powróci w kolejnych komisach co zresztą jest dobrym pomysłem, bo jego debiut wypadł całkiem udanie. W drugim tomie pt. "Bludhaven" za namową Supermana z innego wymiaru Nightwing po raz kolejny postanawia "iść na swoje" i wybiera jako miejsce swojego nowego startu tytułowe miasto, które ma ambicję stać się kolejnym Las Vegas znaczy się będzie w nim co robić. Tom ten w odróżnieniu od poprzedniego "szpiegowskiego" sensacyjniaka bardziej sięga w klimaty obyczajowo-delikatnie komediowe dotyczące ludzi (25-30 tyle mniej więcej na oko lat musi mieć bohater - szukanie mieszkania, pracy, pytania "i co teraz robić z życiem?" te klimaty), którzy właśnie kończą czasy pięknej beztroskiej młodości. Dick znajdzie pracę w pomocy społecznej, gdzie natknie się na grupę wsparcia dla 5-ligowych łotrów, którzy uciekli z Gotham i postanowili rozpocząć uczciwe życie (morderstwa ich członków, stanowią kanwę fabularną albumu). Dick pozna również dziewczynę swojego życia (raczej napewno nie) a wątek romansowy będzie najsłabszym elementem tego komiksu, oraz niechętną partnerką pyskatą i zarozumiałą panią detektyw. Fajnym motywem jest to, że Bludhaven natychmiast adoptuje naszego bohatera i dołączy do swojej kampanii reklamowej billboardy chwalące się tym, że mają nawet swojego własnego superbohatera. Tom trzeci "Nightwing musi umrzeć" to kolejny przeskok i tym razem dostajemy coś na kształt psychologicznego thrillera, do Bludhaven przybywa Damien Wayne z misją skopania Nightwingowi tyłka (powody ma raczej idiotyczne, ale sam dzieciak nie sprawia wrażenia normalnego więc ok), w tym czasie porwana zostanie dziewczyna Dicka - Shawn więc wszelki kłótnie zostaną odłożone na bok i dwójka bohaterów ruszy do Europy z pomocą dziewczynie. Tam zetkną się się z mrocznym odbiciem Graysona - Deathwingiem oraz jakąś podróbką Robina, którzy okażą się marionetkami szaleńca o pseudonimie Proferssor Pyg (skojarzenia z pewnym słynnym rzeźbiarzem wskazane), dotychczas myślałem, że  to postać z gry komputerowej a tu okazuje się że jednak z komiksu i jest całkiem fajna, niezbyt oczywiście oryginalna, ale mocno w batmanowym duchu. Tutaj mam trochę żalu do tego tomu, pod koniec historia robi się nieco nieczytelna, pojawia się jakiś oprych z doktorem w tytule taki wannabe Moriarty Doktor Hurt, włączają się jakieś retrospekcje i momentami miałem kłopot z określeniem o czym właściwie czytam. Po zakończeniu głównego dania w ramach deseru dostajemy bardzo sympatyczny zeszycik w stylu starych dobrych "buddy movie" w którym Nightwinga odwiedza Wally West i chłopaki postanawiają się nieco zabawić na mieście (z gadki odniosłem wrażenie że ma to być gruba impreza, ale Seeley przypomina sobie że pisze również dla młodych czytelników i kończy się na wodzie mineralnej, zostawieniu nowo poznanych dziewcząt w klubie [hmmmm] oraz wyprawie do kina), do pokonania dostaną podrzędnego łotrzyka, który skradł sprzęt dający mu w sumie poważne wątpliwości. Pod względem graficznym seria mocno przypadła mi do gustu, styl Fernandeza stanowi przyjemny dla oka i bardzo rozsądny kompromis pomiędzy realizmem a cartoonem a rysownik potrafi delikatnie zmieniać proporcje w zależności od tego co akurat ilustruje. Pomoga mu w tym nakładający kolory Sotomayor całość jest raczej kolorowa co ma zapewne zaznaczać odrębność komiksu od Batmana, ale tam gdzie trzeba jest zimno i ubogo w barwy. Na minus jak to często bywa w regularnych seriach częsty brak jakiegokolwiek tła, ale na tym cierpi najbardziej drugi tom, w trzecim jest już wyraźnie lepiej. Wielki plus za nawiązywanie momentami stylistyką do Norma Breyfogle. Także, naprawdę fajna pozycja  z budzącym natychmiastową sympatię bohaterem i dosyć ciekawymi postaciami drugoplanowym, dosyć fajne jest to, że otrzymujemy po równi perypetie Nightwinga jak i Dicka Graysona, toteż raczej nie da się znudzić a sam "protagonista" wyraźnie nie ma problemu z podwójną tożsamością i stara się cieszyć obydwoma żywotami jak tylko się da, przynajmniej pod tym względem jest lepszy niż Batman. Minusem całości jest podobnie to co w Halu Jordanie, że czasami czuć że autor nagina scenariusz do głównych założeń całej serii. Nic, da się to przecierpieć, ja dla tego komiksu również jestem na tak. Czy ewentualne zakończenie będzie w dobrym momencie? Nie mam pojęcia, miałem doczytać ostatni tom na biegu już w tym miesiącu i okazało się, że tak mieszałem w czerwcowym zamówieniu, że w którymś momencie Nightwing wyleciał z koszyka, a zorientowałem się dopiero jak otrzymałem maila z potwierdzeniem wysyłki. Niby każdy tom jest o czym innym, ale całość wyraźnie ma ciągłość w fabule, więc pewnie będzie szkoda. Ocena zbiorcza 3 tomów: 7/10 (z wirtualnym plusikiem).


   W podsumowaniu, trudno właściwie ocenić, która seria jest najlepsza. Tak na chłodno to najciekawszy artystycznie będzie "Nightwing", jest najciekawiej rysowany a Seeley zdecydowanie potrafi bawić się konwencją i wyraźnie czuć, że rozumie i lubi postać którą pisze. Abnett w swoim "Aquamanie" tworzy najbardziej spójną i co najważniejsze ciekawą historię, bez specjalnego naginania logiki wydarzeń. A "Hal Jordan" Vendittiego jest po prostu fajny i na dodatek eksploruje raczej nieczęsto pojawiający się u nas kosmos DC, chociaż po nim najmniej będę chyba płakał. Szczerze mówiąc jestem miło zaskoczony poziomem DC Rebirth, nie są to oczywiście komiksy, które postawi się pomiędzy Watchmen a Mausem, ale klasyczne superbohaterskie rozrywkowe historie, mające przypominać że superbohaterowie powinni być ...no...superbohaterscy. Mam nadzieję, że wszystkie trzy serie będą kontynuowane i jestem zdecydowany dalej je kupować. Smuci mnie, że DC się słabo sprzedaje i troszeczkę boję się, że po wejściu na jesień Uniwersum DC zostaniemy z Batmanem, Supermanem i Ligą, ale liczę że Egmont nie da plamy i rzuci jakieś tytułu z pobocza, które jak się okazuje niekoniecznie muszą być gorsze.

Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w Pn, 01 Lipiec 2019, 08:09:06
Ogarnianie Rebirth jeszcze przede mną (za jakieś 1,5 roku  :D, serio), ale ja skupiłem się na 5 seriach (wszystkie batmanowe + Flash) i w przeciwieństwie do Ciebie nie wyszedłem poza założony plan  ;D. Kusiły mnie jeszcze Wonder Woman i Aquaman, ale na szczęście zwalczyłem to w sobie i z perspektywy czasu (tzn. po pokazaniu środkowego palca przez Egmont) widzę, że była to dobra decyzja. Nie wstrzeliłem się tylko we Flasha.
Dzięki za reckę Nightwinga, bo ten tytuł jakoś najbardziej mnie intryguje. Czekam jeszcze na Twoje opinie dotyczące batmanowych serii i Flasha.

P.S. W polskich wydaniach Profesor Pyg pojawił się w Nowym DC bodajże w którymś z tomów Detective Comics i w Wojnie w Arkham (niech mnie ktoś poprawi jeśli źle to zapamiętałem). Wystąpił również w serialu Gotham.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Lewaczek w Pn, 01 Lipiec 2019, 09:18:48
Kusiły mnie jeszcze Wonder Woman i Aquaman, ale na szczęście zwalczyłem to w sobie i z perspektywy czasu (tzn. po pokazaniu środkowego palca przez Egmont) widzę, że była to dobra decyzja.
Można śmiało założyć, że ten "środkowy palec" został pokazany właśnie z powodu tego, iż wiele osób nie kupowało tych tytułów.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pn, 01 Lipiec 2019, 11:58:07
Z Batmana kupiłem zgodnie z planem Batmana i niechętnie bo to ten nudziarz pisał, ale z racji tego że to podobno krótkie opowiastki i na dodatek tylko 3 tomy, które wychodziły poniżej 15 złotych to All-Stara, do tego Action Comics, który był w sumie poważnym kandydatem do zakupu, Ligę Sprawiedliwości bo ich lubię i Suicide Squad co podobnie jak All-Star leżało całkowicie poza moim zainteresowaniem, ale tanio było (wychodzę na idealny produkt kapitalizmu).
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w Pn, 01 Lipiec 2019, 12:34:41
niechętnie bo to ten nudziarz pisał, ale z racji tego że to podobno krótkie opowiastki i na dodatek tylko 3 tomy, które wychodziły poniżej 15 złotych
Zdanie wtrącone, do którego wrzuciłeś kolejne zdanie wtrącone  :o Zakumałem dopiero po trzecim czytaniu  ;D

Można śmiało założyć, że ten "środkowy palec" został pokazany właśnie z powodu tego, iż wiele osób nie kupowało tych tytułów.
Zapewne. Ale to też jest błędna strategia Egmontu - zamiast sukcesywnie wprowadzać nowe serie (jak to zrobili z Marvel Now) to od razu rzucili się na głęboką wodę i wystartowali aż z 15 regularnymi seriami. Przecież nikt o zdrowych zmysłach nie powinien zakładać, że wszyscy kupią wszystko za jednym zamachem. Ja rozumiem, że pewne wątki są ze sobą powiązane (Noc ludzi potworów, Przypinka, JL vs SS itd.), ale przecież w Marvelu jest taki sam trend, a jednak Egmont rozwiązał to bardziej sensownie. A przede wszystkim nie mamy ucinania serii w połowie ich trwania.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Lewaczek w Pn, 01 Lipiec 2019, 15:59:37
Zapewne. Ale to też jest błędna strategia Egmontu - zamiast sukcesywnie wprowadzać nowe serie (jak to zrobili z Marvel Now) to od razu rzucili się na głęboką wodę i wystartowali aż z 15 regularnymi seriami. Przecież nikt o zdrowych zmysłach nie powinien zakładać, że wszyscy kupią wszystko za jednym zamachem. Ja rozumiem, że pewne wątki są ze sobą powiązane (Noc ludzi potworów, Przypinka, JL vs SS itd.), ale przecież w Marvelu jest taki sam trend, a jednak Egmont rozwiązał to bardziej sensownie. A przede wszystkim nie mamy ucinania serii w połowie ich trwania.
Nie znamy szczegółów kontraktu Egmontu z DC. To raz.
Dwa. Może faktycznie kogoś poniosła fantazja, nie można tego wykluczyć.
Trzy, tu już moja kompletna subiektywność. Znam kilka osób, które kupują wszystko z Batmanem, bo Batman. Jak im polecałem Aquamana, to było "a co to?", "a jak to?", "a dobre to?", "a może po filmie", "a w sumie jednak nie". W ten oto sposób dołożyło się cegiełkę do tego, że świetny Aquaman spadł ze stołka, a gówniany Batman się jeszcze mocniej rozsiadł.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w So, 13 Lipiec 2019, 15:50:53
  Podsumowanie czerwca. W tym miesiącu po raz kolejny w nieco zmienionej formule, albowiem w zeszłym miesiącu praktycznie wyłącznie nadrabiałem kolekcję Star Wars, na dodatek porozliczam się z materiałami zgodnie z datami wydania więc pozamieniane zostaną miejscami podpunkty. Troszeczkę tutaj oszukuję, bo większość tej klasycznej marvelowej serii przeczytałem już wcześniej, ale kończyłem ją już w czerwcu, więc zaliczę jako całość, ogólnie poszczególne serie potraktuję jako jeden tytuł chociaż zwłaszcza w przypadku w/w marvelowej poszczególne tomy czy historie bywają całkowicie autonomiczne. Nie jestem za bardzo bezstronnym czytelnikiem w tym wypadku, ponieważ jest fanatykiem Gwiezdnych Wojen. Fanatykiem, ale jednocześnie jestem w tej kwestii ultraortodoksyjny, za "realne" wydarzenia uznaję wyłącznie te, które zaistniały w filmach wszelkie inne książki, gry, animacje itp. traktuję bardziej jako coś w stylu fanfików, mogło coś takiego się zdarzyć, ale niekoniecznie (dlatego z pełną obojętnością przyjąłem restart uniwersum przez Disneya i przesunięcie wszystkiego co było wcześniej do Legend, dla mnie od początku to były legendy). Ogólnie dotychczas na dobrą sprawę nie miałem poza grami komputerowymi których większość ograłem doszczętnie dotychczas większej styczności z uniwersum nie miałem, dawno temu nieco książek (mam do dzisiaj - niektóre chyba sporo warte, poziom większości mocno "taki se"), kilka fragmentów różnych historii komiksowych (Egmont tak to kiedyś wydawał a kupiłem tylko kilka numerów i nie regularnie), przewodnik po postaciach kupiony w antykwariacie za parę złotych, podstawę do Star Wars RPG, do tego Dark Empire, różnorakie programy dokumentalne i ot zdaje się wszystko. Tym niemniej z o wiele większą sympatią pochodzę do wszystkiego w czym pojawia się miecz świetlny, także będę pewnie trochę nieobiektywny.



1. Zaskoczenie na plus:

   "Star Wars - Klasyczne Opowieści" - Pierwsza seria komiksów, która rwystartowała natychmiast po premierze filmu, wydawana przez Marvel w liczbie ponad 100 zeszytów Podświadomie oczekiwałem od tych komiksów zwłaszcza po obejrzeniu rysunków jakiejś ramotkowości na poziomie superbohaterów z lat 60-tych a zupełnie zapomniałem, że premiera filmu to rok 1977 czyli czasy w których zaczynał się rodzić komiks taki, jaki go znamy w obecnej postaci. Z tego powodu hstoryjki ku mojemu zaskoczeniu wcale nie cuchnęły mocno naftaliną, owszem sposób narracji jest inny od tego dzisiejszego a i tekstu jest sporo więcej, ale jeżeli ktoś nie lubi (bardzo niedobrze) staroci, mimo wszystko może tego Star Wars spróbować. Nie polecałbym raczej wyrywczego czytania tomów, całość jest wyraźnie chronologicznie ułożona, ale mimo wszystko dosyć niestandardowo chociaż logicznie skomponowana. Niektóre wątki potrafią się ciągnąć przez praktycznie całą serię, poszczególne postacie mają tendencję do powrotów po sporych przerwach, historie potrafią się przeplatać i na dodatek sporo pomiędzy nimi one-shotów. Otwierając kolejny numer nigdy nie możemy być pewni, czy będziemy czytać kontynuację poprzedniego, czy może zupełnie coś innego. Początek zaczynamy oczywiście od adaptacji Nowej Nadziei, a dalej...no cóż dalej może być dla jakichś fanatyków continuity problemem, należy pamiętać że do momentu powstania Imperium Kontratakuje, te komiksy były nazwijmy to oficjalnymi kontynuacjami, a że nikt wcześniej nie wiedział jak będą wyglądać dalsze części filmu a Imperium zrobiło wszystko po swojemu, to siłą rzeczy sporo rzeczy przeczy temu co dostaliśmy później od Lucasa. Dominujący nastrój opowieści to oczywiście awanturniczo-przygodowy, ale znajdzie się miejsce i na poważniejsze, smutniejsze bardziej nastrojowe zeszyty, a znajdą się i wyraźnie komediowe, dla każdego coś miłego. Szerokie spektrum fabularne seria zawdzięcza sporej ilości nazwisk scenarzystów, które za nią odpowiadały a są to nazwiska z marvelowej ekstraklasy. Za początek odpowiada główne Roy Thomas pałeczkę przejmuje po nim Archie Goodwin, dalej David Michelinie (najsłabsza część, ma swoje momenty ale większość wypada z klimatu SW) a po nim rewelacyjna Jo Duffy prawdziwa gwiazda tego wydawnictwa, dosyć często udziela się Chris Claremont jest jeszcze kilku innych pisarzy "z doskoku". Ostrzegam od razu uczulonych na kicz, będzie tutaj tego sporo (Zielony Królik-łowca nagród, kosmiczne króliczko-zajączki żywiące się energią, kosmiczni piraci latający kosmicznym galeonem, Leia jako lepszy komandos niż John Rambo i inne tego typu atrakcje), sporo będzie także nawiązań do innych dzieł kultury. Całość mieści się raczej w standardowym wyobrażeniu awanturniczo-kosmicznego komiksu z lat siedemdziesiątch, aczkolwiek można się czasami mocno zdziwić. Graficznie też jest również dosyć różnorodnie, gdyż rysowników jest równie dużo co i scenarzystów. Za początki odpowiada nie kto inny niż Howard Chaykin, po nim legendarny (bardziej w DC niż w Marvelu) Carmine Infantino, którego prace będą się przeplatać z pracami Ala Williamsona, po nich serię przejmie Walter Simonson, dalej będzie Ron Frenz a na koniec pracę dostanie Cynthia Martin która dzięki swojej raczej prymitywnej ale nad wyraz interesującej kresce wraz z Duffy stworzy świetny, zdaje się mocno lubiany przez fanów run (niestety ostatnie zeszyty to wyraźny spadek formy obydwu pań a ostatni zeszyt w związku z nagłą utratą praw do tytułu jest wyraźnie napisany na kolanie i wygląda na rozpaczliwą próbę zamknięcia historii, która chyba nie zmierzała jeszcze do końca). Wśród grafików pojawią się też takie nazwiska jak Mazuchelli, Buscema czy Blevins, także nie będę oceniał wyglądu tych komiksów, gdyż każdy zainteresowany wie mniej więcej co prezentują sobą poszczególni twórcy, należy wziąć po uwagę oczywiście, że byli to wtedy twórcy raczej młodsi niż ci których znamy z tego co wydano w naszym kraju. Nie jestem przekonany czy można polecić ten komiks komuś innemu niż miłośnikowi starych komiksów lub hardkorowemu fanowi GW (nie mylić z wiadomą gazetą), te komiksy naprawdę nie są archaiczne tym niemniej  nie da się ukryć, że nieco starzyzną waniajet, na dodatek nie da się większości tego brać na całkowicie poważnie. Mi lektura całości sprawiła mnóstwo radochy, ale wiadomo bywało różnie, raz rewelacyjnie a raz bardzo słabo. Zbiorcza ocena dwunastu tomów:  7/10 (dla nieuczulonych).



2.   Zaskoczenie na minus:

   "Star Wars - Rycerze Starej Republiki" - John Jackson Miller, Brian Ching plus inni. Seria napisana na fali popularności zdecydowanie jednej z najlepszych gier video osadzonych w świecie Star Wars czyli "Knights of the Old Republic". Akcja umiejscowiona jest kilka lat przed wydarzeniami znanymi z gry, Malak jest jeszcze członkiem zakonu Jedi (inne postacie znane z gry być może też się pojawiają, nie pamiętam to było tak dawno temu). Osnową na bazie której utkano całą historią są losy Zayna Carricka padawana-nieudacznika, który zostaje niesłusznie oskarżony o zabicie innych padawanów - swoich przyjaciół oraz drużyny, którą podczas swoich przygód skompletuje - Marna Hierogrypha handlarza-oszusta wyglądającego jak skrzyżowanie małpy z nornicą i jego niespecjalnie rozgarniętego pomocnika trandoshianina Slysska, obowiązkowej  w takich przypadkach sexy-laseczki Jarael (w końcu się pogubiłem kim ona była, miała więcej twarzy od Greya),oraz Rohlana Dyre - mandaloriańskiego dezertera (akcja dzieje się podczas ataku Mandalorian na tereny Starej Republiki, po zakończeniu wojny z Sithami). No właśnie, wracając do tego pogubienia, komiks skierowany jest raczej do młodszego czytelnika, dosyć infantylny humor, postacie raczej niespecjalnie rozbudowane charakterologicznie a zwroty akcji równie niespodziewane co treść komentarzy politycznych w TVN lub TVP, natomiast całość jako całość jest dziwacznie przekombinowana. Już sam niby główny wątek zabójstwa padawanów jest dosyć dziwacznie prowadzony, niby Zayn ucieka przed prześladowcami, niby próbuje udowodnić swoją niewinność i ukarać sprawców, niby oni go ściagają ale przez wszystkie tomy miałem wrażenie że wszyscy mają to głęboko w dupie łącznie z samym Zaynem i Radą Jedi, mniej więcej w 2/3 historii mistrz Vandar należący do tej samej rasy co Yoda (pisząc to zdałem sobie sprawę, że nie miałem pojęcia właściwie z jakiej rasy pochodzi Yoda, sprawdziłem i okazało się że nie wiadomo z jakiej to i nic dziwnego że ja też nie wiedziałem) coś tam zaczyna mówić na ten temat i wydaje się, że ma jakiś plan na tę okazję, ale to tylko strona-dwie i więcej temat się już nie pojawia więc on chyba też w końcu kładzie na sprawę wuj. Oprócz tego wątków jest od groma, jakieś bitwy, marsze, kontrmarsze, przemarsze, rakiety-makiety-pakiety, groch z kapustą, drużyna co chwila się rozdziela żeby zupełnym przypadkiem spotkać się na drugim końcu galaktyki, czarnych charakterów to jest lekką ręką licząc ze dwadzieścia sztuk a brudy wyciągane z szafy to już na kopy są tutaj sprzedawane. Nie wiem skoro ja stary koń miałem kłopoty z rozeznaniem wśród tego co się dzieje, to jak sobie z tym radził klient docelowy czyli młodszy czytelnik? Nie wiem może sobie radził a to ja jestem za głupi lub zbyt stary i uwsteczniony. Rysunki Chinga wypadają w miarę pozytywnie, stosuje on taką grubą kreskę, która wygląda jakby szkic miękkim ołówkiem (może i zresztą to jest to, nie znam się na technikach malarskich), który to efekt bardzo lubię, sceny akcji są dynamiczne a projekty postaci, maszyn i ogólnie świata naprawdę dobre w duchu gwiezdnowojennym, ale takie jakby bardziej barokowe co dosyć udatnie oddaje upływ czasu jaki minie do pierwszej trylogii. Za to strasznie drażniły mnie twarze dzięki którym z powodu nader często opadających powiek i kącików oczy postacie wyglądały jakby cierpiały na łagodną formę debilizmu, ogólnie stronę graficzną można zaliczyć raczej na plus, ale mi osobiście bardziej przypadały do gustu zeszyty w których główny rysownik nie pokazywał nam swoich możliwości. Podsumowując, przy czytaniu tej serii zajrzałem z ciekawości do internetu, aby przekonać się co inni myślą na temat rycerzy. Z tego co zobaczyłem to seria zebrała całkiem dobre opinie a czytając jedną z polskich recenzji dowiedziałem się, że to jeden z najlepszych komiksów Star Wars i pomyślałem "że skoro to jest najlepsze to chyba ta kolekcja to całkowicie chybiona inwestycja" na szczęście jednak nie. Co z tego że autorowi udało się stworzyć naprawdę sympatycznych bohaterów? Co z tego że zachował klimat Star Wars? Co z tego że można się dowiedzieć różnych ciekawostek (np. na jakich zasadach działały klany Mandalore) i co z tego że momentami czyta się to naprawdę dobrze (świetny zeszyt w klimacie horroru na statku kosmicznym), skoro podczas lektury niektórych zeszytów nie miałem pojęcia o czym te postacie wogóle rozmawiają i dlaczego robią to co robią, a poszczególnych i tych dobrych i tych złych zeszytów nie dałem rady skleić w jakąś sensowną całość. Momenty są, nawet sporo ale ostatecznie nie podobało mi się. Ocena całości składającej się z sześciu tomów 4+/10.



3. Najlepszy przeczytany:

   "Star Wars - Wojny Klonów" - John Ostrander, Jan Duursema plus inni. Tytuł wskazuje jasno z czym mamy do czynienia. Z historią dziejącą się pomiędzy "Atakiem Klonów" a "Zemstą Sithów". Wstępem do niej jest oddzielny tom "Nadciągająca Wojna" zawierający komiksowe wersje "Mrocznego Widma" i wspomnianego "Ataku...", obydwie z niewiadomych przyczyn, bo można było założyć raczej bardzo wysoką sprzedaż (sprawdziłem była wysoka) strasznie nędznie narysowane na dodatek pierwsza wyjątkowo kiepsko pisana. Raczej nie można oczekiwać aby zainteresowani tym komiksem nie widzieli fimów, więc można na nie spuścić zasłonę milczenia. Tak czy inaczej przybliżająca historię konfliktu Republiki z Separatystami seria jest mocno wielowątkowa, głównym wątkiem (z początku tego nie do końca nie widać) są losy mistrza Quinlana Vosa szpiega, który jest o tyle dziwacznym Jedi że większe zaufanie powierza swojemu blasterowi i kontaktom z półświatkiem niż mieczowi, który za punkt honoru obiera sobie dopadnięcie drugiego-ukrytego Sitha. Napisane jest to świetnie, historia polowania na Dooku i Pana X jest wciągająca a wrażenie robi zwłaszcza proces przechodzenia Quinlana na ciemną stronę o wiele subtelniejszy i sprawiający bardziej mroczne i groźne wrażenie niż to co zaprezentował Lucas w "Zemście Sithów", efekt czasami psuje fakt iż do bólu powtarzane jest to, że Vos od początku miał tendencję do zbaczania ze ścieżki światła (naprawdę za 50 razem da się to zapamiętać) no i pojawiający się od czasu do czasu Dooku składający identyczne oferty jak Palpatine Lukowi (naprawdę kolejny pokręcony dziadyga charczący do ucha "wyzwól swoją mroczną naturę" nie jest jakoś strasznie kuszącą opcją). Drugim głównym wątkiem jaki dostaniemy będą przygody Obi-Wana i Anakina polujących na zabójczynię Ventress. Oprócz tego dostaniemy sporo pomniejszych historyjek, które czasami splatają się z głównymi wątkami, czasami nie, których bohaterami będą np. Yoda, Mace Windu, Ayla Secura (podejrzewam, że druga po Bobie ulubiona postać fanów, która pojawiła się w filmie na kilka sekund) i inni, a prawie wszystkie są naprawdę dobre. Wielość ciekawych tematów w tej serii jest jej znakiem rozpoznawczym, będzie okazja zaglądnąć w głowy (nieco powierzchownie, ale zawsze) żołnierzom-klonom, będzie można obejrzeć Mon Kalamari walczących z okrętami Republiki, dowiemy się na czym mniej więcej polega bitewna medytacja, spotkamy młodą Mon Mothmę oraz również młodego i obiecującego oficera kapitana Dodonnę, będzie można obejrzeć Republikę zdradzającą swoich własnych sojuszników oraz dobrych "ludzi" zmuszanych przez wojnę do niegodnych czynów. Takie dodatkowe urealnienie wychodzi zdecydowanie na dobre i sprawia, że całość ma jeszcze mroczniejszy i przygnębiający wydźwięk. Sama seria naprostuje sporo głupotek zaserwowanych przez Georga zwłaszcza w "Ataku Klonów" (niektóre zostawi tak jak były), inne wydarzenia ukaże nieco dokładniej co sprawi, że nabiorą więcej sensu. Zdarzają się i minusy np. bitwa na Jaabim (ważna dla scenariusza, ale napisana strasznie chaotycznie), albo zeszyt z nieznanym Jedi i jego padawanem, który podejrzewa że tajemniczym Sithem jest Palpatine, zaczyna się naprawdę intrygująco ale bohaterowie zaraz giną i dostajemy retrospekcje, które prowadzą nad dokładnie donikąd. Ostateczna rozgrywka z Ventress na Boz Pity też z laczków nie wyrywa. Rysunkowo jest w miarę przyzwoicie, ogólnie Star Wars to raczej nie jest tytuł stawiający na jakąś awangardę malarską, to mają być przyjemne rysunki które będą się podobać na każdej szerokości geograficznej i w każdym wieku i Duursema tak właśnie rysuje. Nie ma się czym zachwycać, ale i nic nie przeszkadza, za minus uznam projekty niektórych postaci, cyborg-morderca wygląda tak absurdalnie, że niweczy cały groźny efekt który prawdopodobnie miał robić, to samo mistrz Rancisis który w teorii jako cztero-ręki wąż powinien wyglądać czadowo a wygląda po prostu idiotycznie. Dodatkowi rysownicy, którzy odciążają od czasu do czasu Duursemę, sprawiają się przyzwoicie (na plus Randy Stradley) i tyle. Cały ten run, posiada jedną ale za to bardzo poważną wadę. Jest po prostu zbyt krótki. Główne wątki są prowadzone w miarę dobrze, ale te poboczne są tak dobre, że proszą się o znaczne rozszerzenie. Świetny zeszyt z Bailem Organą i Amidalą, może niezbyt oryginalny (kiedy Bail spotyka się z Valorumem na lotnisku to odrazu wiadomo co się stanie na następnej stronie), ale który powoduje ochotę, aby poczytać nieco więcej o sposobie "robienia" polityki w Senacie. Niby Lucasowi mimo ledwie kilku minut na ekranie udało się dobrze oddać to co się dzieje, mimo wszystko z pewnością więcej takiego materiału by nie zaszkodziło. Dobrze byłoby dostać nieco więcej wiadomości o mistrzu Sorze Bulq, być może nawet jeden zeszycik z jego punktu widzenia. Nie pojawia się wcale Nute Gunray i Federacja Handlowa a przecież to był trzon i jednocześnie koło zamachowe dla Separatystów, postać Ventress wydaje się dobrym materiałem na interesujący czarnych charakter, ale tylko wydaje, bo w rzeczywistości jest strasznie płaska (charakterologicznie bo fizycznie obdarzona jest przez Duursemę jak zresztą wszelkie inne postacie kobiece sporym biustem) i przydałoby się jej więcej "czasu antenowego". Nie ma praktycznie Grievousa i Palpatine'a, a jest tego sporo więcej. Podsumowując, widać że Ostrander miał mnóstwo dobrych pomysłów na ten komiks i co najważniejsze to co udało mu się wrzucić jest dobrze zrobione, ale zabrakło nieco miejsca. Sprawdziłem w internecie i seria jest bardzo lubiana przez fanów i uważana za jedną z najlepszych w historii i wcale się temu nie dziwię. Natomiast szkoda, że mogę ją określić mianem bardzo dobrej a nie rewelacyjnej gdyby dostała szansę na pełne rozwinięcie skrzydeł (no i może bardziej znanego rysownika z większym pazurem), ale i tak to jest raczej ścisły kanon. Ostatniego tomu nie czytałem, ale to w połowie ukomiksowiona "Zemsta Sithów" a w połowie jakaś inna historia, ale skoro wszystkie wątki wydają się domknięte musi to być coś osobnego, dlatego przyjmuję to co przeczytałem jako całość składającą się z 6 tomów, które oceniam na 7+/10.


  Na koniec muszę dorzucić kilka cierpkich słów o jakości wydania. Bodajże cztery pierwsze tomy zawierają tą samą, niezmienioną stronę tytułową ze spisem treści, dzięki czemu nie dowiemy się co się znajduje wewnątrz komiksów. Amatorski błąd, ale powiedzmy że zwykły błąd...w przeciwieństwie świadomej decyzji o pozbawieniu kolekcji oryginalnych okładek przez niemalże 10 pierwszych tomów, gdy przecież przy wydawaniu takich antologii wydaje się że ich obecność powinna być obowiązkiem. Pojawiają się w końcu w którymś momencie pewnie pod wpływem nacisku klientów, ale większość z marvelowego oldskulu nas omija. W pierwszych dwóch tomach "Wojen Klonów" część materiałów jest rozpikselizowana lub nieostra a w pierwszym tomie to nawet na bezczelnego okładka jest taka sama.Na dodatek ten srebrny napis na froncie "Komiksy Star Wars Kolekcja" zwłaszcza w pierwszych tomach ma tendencje do łatwego ścierania się. Widać, że wydawnictwo stara się naprawiać wszystkie szwankujące elementy, ale nawet dla mnie, który raczej przymykam oko na różne grzeszki najczęściej mające związek z technologią to co się tu dzieje to spora przesada. Na zakończenie nie jestem pewien czy w przyszłym miesiącu napiszę jakieś podsumowanie, dotychczas przeczytałem jedynie 2 komiksy, zaraz wyjeżdżam na krótki urlop gdzie raczej odpocznę od tego zajęcia i  nie będę miał z czego wybierać, sierpień będę miał mocno pracujący a najbliższe wolne we wrześniu i wtedy najprawdopodobniej podsumuję całe wakacje. 


Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Kadet w Śr, 17 Lipiec 2019, 19:38:59
Oooo, post o komiksach gwiezdnowojennych! Coś dla mnie  :)

Na początek odniosę się tylko do części o "Rycerzach Starej Republiki" - później dodam jeszcze coś o reszcie, jak pozwoli czas.

  Akcja umiejscowiona jest kilka lat przed wydarzeniami znanymi z gry, Malak jest jeszcze członkiem zakonu Jedi (inne postacie znane z gry być może też się pojawiają, nie pamiętam to było tak dawno temu).

Spoiler: PokażUkryj
Są jeszcze m.in. mistrzowie Vandar Tokare i Vrook Lamar, pilot Carth Onasi, Mission Vao, rakgule... no i Revan :)


W przeciwieństwie do Ciebie mnie bardzo spodobali się komiksowi "Rycerze Starej Republiki", i to nawet mimo tego, że nigdy nie grałem w grę. Ale ja ogólnie lubię taki humor "all-ages", no i byłem trochę młodszy, kiedy ich czytałem, bo kupowałem wydania z Egmontu. Ciągle jednak zachowałem do serii sentyment.

Może przyczyną naszego różnego odbioru jest to, że Ty przeczytałeś całą serię w szybkim tempie, podczas gdy ja musiałem czekać na kolejne trejdy? Możliwe, że w takim układzie różne zagadki i tajemnice wywarły na mnie większy wpływ, bo musiałem czekać dłużej na ich rozwiązanie, miałem czas potworzyć sobie różne teorie i poukładać sobie na spokojnie wszystkie plot twisty, odczuwałem satysfakcję, kiedy jakieś moje przewidywania się sprawdziły...

Wiem na pewno, że scenarzysta włożył dużo wysiłku w to, żeby wszystko logicznie poukładać i uniknąć sprzeczności - no i miał całość fabuły rozplanowaną od początku. Zerknij na przykład, jakie fałszywe imię podaje Jarael na tej bankowej planecie Telerath :) Bardzo fajne są obszerne komentarze J.J. Millera do wszystkich zeszytów serii, które zamieścił na swojej stronie: https://www.farawaypress.com/comics/swknights.html (https://www.farawaypress.com/comics/swknights.html)

Co do słabszych stron, mogę się zgodzić, że serii zaszkodziły częste zmiany rysowników. Ching i Weaver są dla mnie świetni, reszta... już nie tak bardzo. Oprócz tego bez wątpienia po rozwiązaniu głównego wątku w "Oczyszczeniu" (nie wiem, jak ten arc nazwali w kolekcji) poziom zauważalnie spada - no i ta sequelowa miniseria, "Wojna", to IMHO jednak coś raczej miernego.

Nie wiem, o co dokładnie chodzi Ci z tym planem Vandara Tokare.
Spoiler: PokażUkryj
Jeżeli o to, co mówił do ojca Zayne'a po tym, jak zatrudnił go w akademii Jedi, to kilka tomów później, podczas spotkania z Shel i Malakiem, wspomina, że jego księgowy znalazł dowody na podejrzane transakcje Przymierza Jedi. Jeżeli o to, że wspomniał, że zgodził się na nominację Luciena do Rady, by poznać prawdę o masakrze padawanów... no, to wyjaśniło się dość szybko.


Być może na problemy ze zrozumieniem wątków wpłynęła też polska strona językowa. Z lektury innych tomów od DeAgostini odnoszę wrażenie, że ten aspekt kolekcji zauważalnie szwankuje i teksty są mniej jasne w porównaniu z wydaniami Egmontu, a nawet Jacek Drewnowski wszystkiego wyłapać nie może (zresztą i tak jego robota to sprawy merytoryczne, a nie dziwny styl czy nie do końca zrozumiałe oddanie tekstu źródłowego).

Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Kadet w Nd, 21 Lipiec 2019, 20:02:33
Tak jak zapowiadałem, dodaję też komentarz do Twojego komentarza do "Wojen Klonów":

Podobnie jak Tobie, mnie także bardzo podoba się ta seria. To jeden z moich ulubionych komiksów gwiezdnowojennych.

W pełni zgadzam się, że byłoby rewelacyjnie, gdyby miała więcej zeszytów, a poboczne wątki rozwinięte były szerzej. Jednak trzeba wziąć pod uwagę, że te historie wychodziły niejako "w czasie rzeczywistym": "Ofiara" (Republic 49) ukazała się siedem miesięcy po premierze Epizodu II, a kolejne komiksy wypełniały czas do Epizodu III, który wszedł na ekrany w środku "Oblężenia Saleucami". Nie było więc za bardzo przestrzeni na rozbudowanie dodatkowych fabuł, bo trzeba było zdążyć dostosować chronologię do premiery. Myślę, że to też tłumaczy, dlaczego w serii nie było zbyt dużo Grievousa: po prostu przez jej większą część ta postać nie została jeszcze ujawniona opinii publicznej.

Istotne jest także to, że nie wszystkie wątki mogły znaleźć się w komiksach. Opowiadanie historii pomiędzy Epizodem II a III było w swoim czasie bardzo zorganizowanym przedsięwzięciem opartym na współpracy różnych mediów: część fabuły przypadła komiksom, część - powieściom, część - serialowi Clone Wars Genndy'ego Tartakovsky'ego, część jeszcze innym treściom... Każdy licencjobiorca musiał dostać swój kawałek tortu. Współpracowali jednak ze sobą, żeby uniknąć znaczących sprzeczności, i naprawdę fajnie to wyglądało pod względem spójności, zanim pojawił się Filoni ze swoim serialem The Clone Wars i pod egidą Lucasa zaorał całą misternie budowaną chronologię... Ale to temat na inną dyskusję.

Pod względem rysunków muszę powiedzieć, że ja uważam pracę Jan Duursemy za rewelacyjną. To jedna z moich ulubionych artystek komiksowych w ogóle. Moim zdaniem (choć może to być niepopularna opinia tutaj :) ) w dziedzinie "realistycznych rysunków" wypada znacznie lepiej od Jima Lee: jego postaci męskie i kobiece są tak napompowane w niektórych rejonach, że "realistyczne" wypada nierealnie: u Duursemy nie mam tego odczucia. Bohaterowie są ładni i przystojni (przynajmniej niektórzy/-e), ale w granicach rzeczywistości. Poza tym jej dokładność i detale, jakimi ozdabia swoje rysunki, bardzo mi się podobają. Wydaje mi się, że z tego, co wyszło w kolekcji z "Republic", najwyższy poziom osiągnęła w "Jedi: Dooku".

Myślę, że bolączką wydania kolekcyjnego jest brak poprzednich historii z serii (wcześniej znanej po prostu jako Star Wars). Niektóre były słabe bądź bardzo słabe, ale część jest niezbędna do zrozumienia w pełni wątku Vosa i pewnych późniejszych wydarzeń. Jeżeli spodobały Ci się komiksy z Quinlanem, na pewno dobrze byłoby, żebyś poznał też początki jego przygód, czyli następujące zeszyty:

- "Star Wars" #19-22: Twilight (w Polsce jako "Zmrok" w SWKomiks Wydanie Specjalne 2/2012)
- "Star Wars" #32-35: Darkness (w Polsce jako "Ciemność", cz. 1 i 2 wydane przez Amber)
- "Star Wars" #42-45: Rite of Passage (w Polsce jako "Rytuał przejścia" w SWKomiks Wydanie Specjalne 4/2011)

Vos jest także główną postacią w niewydanym w Polsce "Infinity's End" (SW #23-26), ale to zapychacz od innego scenarzysty, który nie łączy się z jego głównymi przygodami. Oprócz tego pojawia się jako padawan w historii "The Stark Hyperspace War" (SW #36-39), która jest jedną wielką retrospekcją, ale nie odgrywa tam pierwszoplanowej roli.

No i podzielam Twoją opinię na temat jakości wydania: na tę pikselozę w pierwszych tomach to naprawdę aż żal patrzeć. W zeszytówkach od Egmontu wyglądało to o niebo lepiej. Oprócz tego dostałem jakieś koszmarne przesunięcie kolorów w tomie z bitwą o Jabiim, ale odfoliowałem ten egzemplarz dużo czasu po premierze i już nie chciało mi się bawić w reklamacje, zwłaszcza że mam tę historię także w innym wydaniu. Dobrze, że potem się poprawiło.

I jeszcze parę drobnych uwag:


Dodatkowi rysownicy, którzy odciążają od czasu do czasu Duursemę, sprawiają się przyzwoicie (na plus Randy Stradley) i tyle.

Hmm... Randy Stradley to scenarzysta.

Ayla Secura (podejrzewam, że druga po Bobie ulubiona postać fanów, która pojawiła się w filmie na kilka sekund)

Aayla była jedną z niewielu postaci, które zadebiutowały w Expanded Universe, ale spodobały się George'owi Lucasowi na tyle, że włączył je do później filmów.

postać Ventress wydaje się dobrym materiałem na interesujący czarnych charakter, ale tylko wydaje, bo w rzeczywistości jest strasznie płaska (charakterologicznie bo fizycznie obdarzona jest przez Duursemę jak zresztą wszelkie inne postacie kobiece sporym biustem) i przydałoby się jej więcej "czasu antenowego".

Projekt postaci Ventress nie został stworzony przez Duursemę, tylko przez Dermota Powera jako jedna z propozycji na czarny charakter w Epizodzie II (ostatecznie został nim Dooku). Poniżej szkic jego autorstwa. Później tę postać poddano recyklingowi :) No i na pewno ma więcej czasu antenowego - tyle że w powieściach i animacjach...

(https://vignette.wikia.nocookie.net/starwars/images/b/b9/Assajj_concept-art.jpg/revision/latest/scale-to-width-down/130?cb=20091029195558)


Jeszcze raz dzięki za Twoją obszerną wypowiedź o komiksach SW!
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Śr, 24 Lipiec 2019, 10:47:07
   Nie kupuję, tego że chaotyczność KotOR-u bierze się z z tłumaczenia, tam po prostu wszystkiego jest zbyt dużo a już za dużo jest z pewnością cudownych zrządzeń losu. Całość była też nieco zbyt infantylna jak dla mnie.
   Sporo ciekawostek przytoczyłeś, nie wiedziałem o niczym bo jak wspomniałem wcześniej uznaję tylko filmy. Jakoś tak podświadomie założyłem, że te komiksy były pisane już po premierach wszystkich filmów. Rysunki Duursemy są mocno ok, ja jednak wolę mniej "realistyczne".
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: LordDisneyland w Cz, 25 Lipiec 2019, 15:22:17
Heloł. Ja tym razem podsumuję z opóźnieniem- mam wątpliwości, co napisać o Hellblazerze [a przeczytałem jakieś 10 tomików ostatnio], a poza tym, w czerwcu sporo tych lektur jednak było.
Tak przy okazji- nikt mnie nie ostrzegał, że te wszystkie tomy AmerykańskiegoWampira to jest lektura raptem na dwa wieczory! Czuję potworny niedosyt.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Arne w Pt, 09 Sierpień 2019, 12:33:25
Wedlug katalogu wydawcy 2 tom "Gideon Falls" ma sie ukazac w 4 kwartale tego roku. Blizszych danych na obecna chwile nie ma.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Voitas w Pt, 09 Sierpień 2019, 12:40:57
Czyli przyszły rok :)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Midar w Pt, 09 Sierpień 2019, 17:12:49
Ja, natomiast nie zgodzę się z oceną Namora. Jeden z lepszych  w kolekcji. Nie dość, że bardzo dobrze zbudowany scenariusz, to jeszcze wspaniałe rysunki Johna Byrne'a.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Mateusz w So, 10 Sierpień 2019, 18:48:43
Ostatnią dyskusję znajdziecie w temacie: https://forum.komikspec.pl/dzial-ogolny/o-filtrowanych-zdjeciach-w-komiskach-i-rysunkach/msg35711/#msg35711
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Bender w Nd, 18 Sierpień 2019, 08:47:29
Najlepszy komiks przeczytany i zakupiony (nie do końca kumam rozróżnienie)

Leaving Richard's Valley - Michael DeForge, Drawn & Quarterly

(https://images-na.ssl-images-amazon.com/images/I/61EojmN9WdL._SX492_BO1,204,203,200_.jpg)

(https://i1.wp.com/www.comicsbeat.com/wp-content/uploads/2018/05/leaving.interior_excerpt-00003.jpg?resize=500%2C507)

Najlepszy komiks jaki czytałem od czasu Sabriny.
Blisko 500-stronicowy epos o przyjaźni, rozstaniach, ambicjach, poszukiwaniu duchowego natchnienia i potrzebie aprobaty. Co się stanie gdy opuścisz wygodny komfort sekty? Co znajdziesz po drugiej stronie? I wreszcie, czy umrzesz od skażenia toksynami? LRV nazwałbym nawet trochę komiksem drogi, nawet jeśli ta droga to tylko kilka przecznic ;)
Można początkowo podchodzić z rezerwą do warstwy graficznej, ale już po chwili okazuje się, że jej prostota jeśli idealnym nośnikiem dla całego spektrum emocji i genialnie naprowadza uwagę czytelnika, tam gdzie chce tego autor, a zaskakująco nieoczywiste wybory w designie postaci to powiew oryginalnej świeżości.

Jeśli nie kupić to czemu nie przeczytać tu (choć chyba trudno na insta czytać od końca): https://www.instagram.com/richardsvalley/?hl=en


Największe zaskoczenie na plus: Michael DeForge, sądziłem, że to zwykły wierdo, który maluje abstrakcyjne komiksy bez ładu i składu. Nie mogłem mylić się bardziej.

Największe zaskoczenie na minus: ja, że zignorowałem wcześniej tyle tytułów tego autora. Nie cierpię takich spóźnionych objawień, bo kończą się długą listą tytułów do nadrobienia.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Nd, 18 Sierpień 2019, 13:42:46
Nie moje klimaty, kompletnie nie moja estetyka, ale wrzuciłem z ciekawości na google i X-meni i I'm Loving Mallnation w wykonaniu gościa są świetne.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Nd, 18 Sierpień 2019, 13:58:49
To jeden rysuneczek, pewnie jakaś głupawka. W grafikach google jest.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Arion Flux w Nd, 18 Sierpień 2019, 14:30:28
No to nie wiecie, że zanim zaczął rysować te odjechane komiksy i dodał sobie 'de' przed nazwiskiem, Forge nalezał do X-men ;)

Stąd cały ambaras  :)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w Pn, 19 Sierpień 2019, 10:09:26
Najlepszy komiks przeczytany i zakupiony (nie do końca kumam rozróżnienie)
Chodzi o to, że możesz przeczytać komiks nie kupując go np. wypożyczając z biblioteki, robiąc posiadówę w Empiku, lub pożyczając (oczywiście z zamiarem oddania) od kolegi.

Jednocześnie jako stały uczestnik tego wątku chciałem się usprawiedliwić przed szanownym koleżeństwem, że ostatnio w ogóle się tu nie udzielam. Niestety kilka miesięcy temu zmieniłem stanowisko pracy i nie za bardzo mam czas na pisanie postów. Jak tylko to jakoś ogarnę to podrzucę swoje miesięczne podsumowania, ale raczej bez nadrabiania zaległości.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Kapral w Pn, 19 Sierpień 2019, 10:40:28
Chodzi o to, że możesz przeczytać komiks nie kupując go np. wypożyczając z biblioteki, robiąc posiadówę w Empiku, lub pożyczając (oczywiście z zamiarem oddania) od kolegi.

Oj, chyba nie do końca. Znaczna część "przeczytanych niezakupionych" komiksów w tym wątku to rzeczy w ogóle nie wydane w Polsce. Stąd przypuszczenie, graniczące z pewnością, że szanowni recenzenci opisują komiksy, które ściągnęli sobie na lewo z neta. I oczywiście nikt nie widzi w tym niczego niestosownego :)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Bender w Pn, 19 Sierpień 2019, 10:53:35
następne kilka miesięcy czekając na przeczytanie.

Tyle że wtedy nie wiem czy jest dobry czy zły, stąd moje skonfudowanie.  ;)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w Pn, 19 Sierpień 2019, 11:05:29
A ja myślałem, że chodzi o to, że nie nadążamy z czytaniem i czasem to, co kupiliśmy (z czego się cieszymy i czym chwalimy na forum) leży przez następne kilka miesięcy czekając na przeczytanie.
Twoja koncepcja jest jak najbardziej słuszna, ale dotyczy przykładu na komiks zakupiony. Natomiast moje przykłady dotyczyły komiksu przeczytanego, ale nie zakupionego.

Znaczna część "przeczytanych niezakupionych" komiksów w tym wątku to rzeczy w ogóle nie wydane w Polsce. Stąd przypuszczenie, graniczące z pewnością, że szanowni recenzenci opisują komiksy, które ściągnęli sobie na lewo z neta.
To kolejny przykład na komiks przeczytany, ale nie zakupiony. Nawet jeśli nie jest to do końca legalne.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Kapral w Pn, 19 Sierpień 2019, 12:00:03
To kolejny przykład na komiks przeczytany, ale nie zakupiony. Nawet jeśli nie jest to do końca legalne.

Dlatego uważam, że miło byłoby ze strony recenzentów, gdyby podawali gdzie udało im się zapoznać z komiksem, którego nie kupili. Choćby po to, żeby ukrócić spekulacje takich upierdliwców jak ja.

Tak tak - wiem, że w 95% będzie to tekst "pożyczyłem komiks od kolegi" :)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pn, 19 Sierpień 2019, 13:09:56
Najłatwiej byłoby zasięgnąć informacji od źródła i zapytać się co autor miał na myśli. Lordzie co oznacza podpunkt "Najlepszy komiks zakupiony"?
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pt, 30 Sierpień 2019, 16:23:37
  Opóźnione podsumowanie dwóch miesięcy, w lipcu przeczytałem zaledwie 4 komiksy więc na dobrą sprawę jest to  podsumowanie sierpnia. Przez ten czas głównie nadrabiałem kolekcje Hachette, większość to WKKM, kilka SM i kilka Conanów.Standardowo mogą się pojawić spoilery. UWAGA, UWAGA WIELKA PROMOCJA, od tego miesiąca postanowiłem dodać piąty podpunkt, który roboczo póki mi coś lepszego na myśl nie przyjdzie nazwę suplementem, nie powinienem chyba dodawać, że jest ZUPEŁNIE DARMOWY!!!??? będę tam wrzucał dodatkowe pozycje, które uważam że warto przeczytać (lub wręcz odwrotnie, jeżeli nie będę miał humoru) a których z różnych powodów nie opisałem, czasami dorzucę tam ze 2-3 zdania, czasami 2-3 słowa a czasami wymienię tylko z tytułu, może jakieś krótkie podsumowania całego przeglądu.



1. Najlepszy:
 
   WKKM "Karnak - Wszechobecna Skaza" - Warren Ellis, Gerrardo Zaffino, Roland Boschi. Jakby ktoś nie wiedział o czym to, a ma prawo bo Karnak to 3-ligowy zawodnik Marvela, to o tym karatece z Inhumans o którym dotychczas mogłem powiedzieć, tyle że umie wyszukiwać słabe punkty, nosi idiotyczny garnek na głowie oraz wąs a la Clark Gable. W tym numerze kolekcji otrzymujemy miniserię w miarę świeżą, zdaje się że u nas Egmont jeszcze do tego momentu nie doszedł. Akcja dzieje się po wypuszczeniu w świat chmury terrigenu co powoduje samoistne przeistaczanie się losowych ludzi w członków Inhumans, tego się tyczy zresztą główny wątek tej historii, bo sam bohater zostanie wezwany przez Agenta Coulsona w celu znalezienia pewnego zaginionego młodzieńca, który przeszedł transformację. Którego podobno jedyną mocą jest odporność na alergie (co wiadomo od początku będzie bzdurą bo o czym tu by było pisać?). Sam Karnak przeszedł lifting solidny niczym ten w Toyocie Yaris, zamienił garnek na szlafrok z kapturem, namalował jakieś wojenne wzory na twarzy, wąs zamienił na bródkę która święciła triumfy na przełomie XX i XXI wieku, ogolił resztę głowy na zero a także pozbył się źrenic, aby poprzez posiadanie samych białek wyglądać jeszcze bardziej groźnie, ogólnie przypomina nieco Green Arrowa więc jest lepiej niż było. Czy równie sporym zmianom przeszedł jego charakter ciężko powiedzieć, ale o ile dobrze pamiętam to on wcześniej nie posiadał jakiegokolwiek charakteru więc tu wszelka zmiana była pożądana.Tak czy inaczej obecny Karnak jest zaburzonym nihilistą, prowadzącym zakon w którym szkoli podobnych sobie abnegatów, który cierpi na depresję spowodowaną tym, że nie może się powstrzymać od dostrzegania we wszystkim co widzi wad, syndrom wyższości nad prymitywną ludzką rasą pomieszany jednocześnie z syndromem niższości wobec swoich z powodu nie przejścia jako dziecko terrigenezy i który w stylu wiedźminów jako zapłatę za swoje usługi żąda "jedynej rzeczy, która pozwala uwierzyć że wszechświat jest piękny i miłościwy". Całość jest utrzymana w konwencji psychologicznego horroru, aczkolwiek nie zabraknie również akcji i odrobiny czarnego humoru, z góry ostrzegam że będzie mocno brutalnie, ilość krwi i wypruwanych flaków jest bardzo duża. Rysunki Zaffino i Boschiego, doskonale wpisują się w konwencję scenariusza, dosyć wydziwaczona kreska podkreśla tylko pewną nierealność i szaleństwo całej sytuacji. Chwali się zastosowanie patentu, którego czasami używał Breyfogle tj. w czasie scen akcji zaburza proporcje rysowanych postaci co powoduje, że plansza o wiele lepiej oddaje dynamikę całej sceny a także efektowniej odwzorowuje siłę i szybkość zadawanych ciosów. I ten sposób działa doskonale, dorzućmy do tego mroczne, pozbawione życia barwy, na niektórych planszach nawiązujące do klasyki kropki oraz to że całość kojarzy się nieco ze stylem Kevina O'Neilla i już wiadomo, że oprawa graficzna nie ustępuje miejsca fabule. Tak na koniec, jeden z najlepszych pochodzących z teraźniejszości a nie z linii czasowej lat 80-tych komiksów Marvela jaki czytałem w przeciągu dosyć długiego czasu, nie nie jest to jakiś legendarny komiks, który zasiądzie w panteonie obok Franka Millera i Chrisa Claremonta ale świetna historia to napewno. Fajne jest to, że pomimo ciężkiego nastroju opowieści, da się wyczuć to, że Ellis nie pisze tego na całkowicie poważnie, czuć że doskonale bawi się konwencją loose cannon i jedzie momentami ostro po bandzie kiczu. Dosłownie przewracając kartki da się słyszeć "zobacz jaki to hardkor" i zobaczyć to mrugnięcie okiem i złośliwy uśmieszek. "Karnak" to po "Moon Knighcie" kolejny komiks, który przekonuje mnie, że Warren Ellis byłby w stanie pisać świetnego Batmana, oprócz talentu w kreśleniu charakterów postaci potrafi opakować całość w ciekawą historię, wyraźnie swobodnie czuje się opisując aspołecznych odludków, którzy pod twardym pancerzem cynizmu i brutalności skrywają głęboko zranione osobowości i to że są po prostu dobrymi ludźmi. W końcu skaza jest wszechobecna, a przede wszystkim w samym Karnaku. Ocena 8+/10.



2. Zaskoczenie na plus:

   WKKM "Czarna Pantera - Naród pod naszymi stopami" - Ta-Nehisi Coates, Brian Stelfreeze, Chris Sprouse. Sensowność istnienia Wakandy była już wielokrotnie przedyskutowana na tym lub poprzednim forum, więc raczej szkoda marnować już na nią więcej czasu. Ogólnie cała koncepcja jest dosyć nonsensowna, no ale skoro już czytamy komiksy o latających ludziach to raczej o sensowność pewnych kwestii lepiej nie pytać i zaakceptować takie pomysły na zasadzie "bo tak". Pokrótce Czarna Pantera po bliżej nie określonych wojażach powraca do swojego kraju sobie trochę pokrólować. Tym razem jednak wbrew lub zgodnie ze swoimi oczekiwaniami nie zostanie powitany kwiatami i oklaskami. Okazuje się że podczas jego nieobecności kraina została kilkukrotnie splądrowana i zniszczona (zdaje się, że jeden z tych kataklizmów dotyczy historii AvX) i przestała być tym technologicznym rajem na ziemi jaki znamy od 50 lat. Kraj jest szarpany kolejnymi kryzysami i na krawędzi rozpadu na kilka walczących ze sobą stronnictw, chętnych do przejęcia schedy po T'Challi jest kilkoro a nie wszystkich intencje są czyste niczym "ta lelija". Pantera oczywiście nie zamierza stać i bezradnie patrzeć jak jego kraj stacza się w o otchłań chaosu, ale przypomnieć wszystkim a głównie samemu sobie, że ciągle jest potężnym i sprawiedliwym władcą dla którego nadrzędną wartością jest dobro własnego ludu, a uczyni to zgodnie z duchem marvelowskich komiksów i swoich wojownicznych przodków "pałą i mieczem", powtarzając komunały w stylu "kraj jest tak bogaty jak jego najbiedniejszy obywatel" albo "aby wrócić na właściwą drogę, muszę ujrzeć sprawy takimi jakimi są". Pod koniec tomu, okaże się jednak że ilość przeciwników jest zbyt wielka nawet dla wybrańca kociej bogini i na pomoc zostanie wezwana prosto z Nowego Jorku czarna ekipa sprzątająca w składzie Storm, Misty Knight, Luke Cage i nie wiedzieć z jakiego powodu ten teleporter chyba spokrewniony z x-menowym Gatewayem (to są Aborygeni, od kiedy Aborygeni to również czarni bracia?), co wskazuje na to że dalsza część historii zmieni się raczej w standardowe lanie niemilców po pyskach. No właśnie, dalsza część historii, Hachette nie wiedzieć z jakiego powodu postanowiło wyrzucić z kolekcji część drugą tego komiksu w zamian dając jakieś zbędne zapychacze dla 12-latek, także finału inaczej niż w oryginale raczej nie damy rady poznać. Co do dwóch rysowników powiem, że bardzo mi się ich praca podoba o ile same rysunki stojące rozkrakiem pomiędzy realizmem a bajkowością są raczej standardem dla komiksu superhero, tak wszelkie projekty kostiumów lub urządzeń czy pejzaże to istna rewelacja. Rysownicy świetnie operują czarnym kolorem a nałożone barwy są po prostu piękne. Cały album jest bardzo kolorowy, ale jednocześnie unika się stosowania jaskrawych barw. Kolory są "miękkie", wręcz pastelowe i wiernie oddają koloryt Afryki (chyba, nigdy nie byłem), naprawdę oglądanie tego komiksu jest niezwykle przyjemnym doświadczeniem. Cóż Coatesowi udało się napisać po prostu dobry komiks, jest tu sporo polityki co w komiksie superhero raczej nie jest jeszcze zajeżdżonym motywem, dużo akcji, szczypta ezoteryki i afrykańskiego folkloru. Autor stara się przenieść na Wakandę problemy trapiące współczesną Afrykę (miło, że zauważa, że za cierpienie czarnych braci odpowiadają nie tylko biali chciwi okrutnicy, ale i inni czarni bracia) i o ile nie można powiedzieć żeby wyszło to mu nadzwyczaj udanie to nie można też powiedzieć aby wrócił kompletnie na tarczy. W tym aspekcie można powiedzieć akurat, że autor nieco zawodzi, sięga po mocna i ciekawe tematy i widać że sam nie bardzo ma pomysł co z nimi zrobić i się często wycofuje okrakiem. Niemniej z tego co mu zostaje w ręku udało się złożyć mającą "ręce i nogi" historyjkę, będącą zdecydowanie powyżej marvelowskiej przeciętnej. Ocena 7/10.



3. Najgorszy przeczytany:

   SM "MS Marvel" - Kelly Sue DeConnick, Dexter Soy i inni. Album podzielony na mniej więcej dwie równe części, Conwaya, Claremonta i Buscemy opisywać nie będziemy bo ich znamy i kochamy, skupmy się zatem na części drugiej. Kelly Sue DeConnick nazwisko spędzające sen z oczu wszelkiej maści konserwatystom,  nosicielom kowbojskich kapeluszy z Alabamy malującym flagi Południa na swoich samochodach, liverpoolskim dokerom słuchającym Skrewdrivera oraz wyborcom Zygmunta Wrzodaka. Podobno naczelna twarz marvelowskiego SJW (podobno, bo autorka na rynku polskojęzycznym jest kompletnie nieznana więc trudno to potwierdzić). Nie popieram zjawiska SJW ani go nie lubię, toteż byłem przygotowany na stoczenie ciężkiej walki z samym sobą. Autorka jest podobno dobra i już miałem wizję nieprzespanych nocy w których głowię się nad tym, jak by tu obniżyć ocenę komiksowi autorki co do której już z góry byłem nieco uprzedzony, tak aby to wyglądało w miarę obiektywnie. Na szczęście Kelly Sue ułatwiła mi życie i napisała kompletnie gównianą historię zbierającą o dziwo w miarę pozytywne opinie. Z początku oglądniemy Kapitan Marvel tłukącą się z Absorbing Manem w towarzystwie Kapitana Ameryki, która ma problem z tym czy powinna się nazywać Kapitan Marvel czy to nie szarga czasami pamięci zmarłego oryginału. Kapitan Ameryka oczywiście stwierdzi "nie, nie jesteś taka zajebista, że byłby dumny pewnie z tego a tak wogóle to jesteś pułkownikiem a ja tylko kapitanem, także prowadź wodzu" (biedny Steve, już ponad 70 lat kariery i brak awansu przez ten czas). Ten początek jest w sumie dosyć sensowny, dalej jest już tylko głupiej, poznamy trochę prywatnego życia Carol Danvers, później przeskoczymy na jakieś wiejskie lotnisko w latach 50-tych gdzie spotkamy kilka postaci nieznanego pochodzenie i przeznaczenia, dalej wrócimy do teraźniejszości i Carol spróbuje pobić rekord pułapu pani pilot z wcześniej wymienionego lotniska (nie wiem czy to była ta młoda czy ta stara, jest to tak bełkotliwie napisane, że trudno się rozeznać o kim jest mowa, a rysunki wcale nie pomagają). W czasie lotu ni stąd ni zowąd Kapitan przeniesie się do czasów II WŚ na jakąś nieznaną wyspę u wybrzeży Peru, po której grasują wojska Cesarstwa Japonii (co do wuja robią Japończycy w Peru nie dowiemy się, chociaż może to i lepiej) i będzie się miała okazję zmierzyć z japońskimi latającymi spodkami. Chwilowo straciła chyba nieco na swojej zajebistości bo mogła spuścić lanie Thanosowi a teraz nie może sobie poradzić z nitowanymi ufo z drewna i stali, ale na szczęście pomoże jej grupka ślicznotek, która okaże się zbieraniną najlepszych pilotów w armii amerykańskiej, która oczywiście z powodu społecznego zacofania nie może walczyć, ale przynajmniej dopuszczona zostaje do funkcji transportowych i została przypadkiem wciągnięta w peruwiański trójkąt bermudzki. Acha, oprócz tego że są najlepszymi pilotkami są jeszcze najlepszymi komandoskami, te spodki których pięściami Carol nie spuści na glebę to one zestrzelą z pistoletów maszynowych. Dalej nastąpi jeszcze kilka skoków fabularnych, poznamy kolejne postacie niewiadomego pochodzenia i przeznaczenia by na końcu znaleźć się w jaskini w której Kapitan Marvel pozyskała swoje moce podczas wybuchu urządzenia Kree, tam będziemy mieli okazję spotkać oryginalnego Kapitana a Carol pobije się sama ze sobą, a później stanie się coś właściwie nie wiem co i uff dotrzemy do końca. Wspomniałem wcześniej o rysunkach, no właśnie rysunki Dextera Soya to kompletna katastrofa, dawno już nie widziałem takiej amatorszczyzny mocno kojarzącej się z tym co czasami wydawano u nas na początku lat 90-tych w czasie komiksowego boomu, nic tam się nie zgadza, kreska jest paskudna a kolory nałożone fatalnie. Z ciekawości sprawdziłem w internecie, kariera pana Soya w Marvelu była wyjątkowo krótka i skończyła się praktycznie na tych kilku zeszytach KM po czym podejrzewam, że wrócił on do swojego internetowego bloga, na którym się społecznie udzielał. Pod koniec komiksu pałeczkę przejmuje od niego Emma Rios i robi się o wiele ładniej, za to rozeznanie się w akcji utrudnia to, że rysuje ona bardzo podobne do siebie twarze, za to nie bardzo podobne do tych bazgrołów Soya, w skrócie rysunki - wielka krecha. Cóż mogę powiedzieć na koniec, nędzna pokomplikowana na siłę historyjka na dodatek beznadziejnie zilustrowana, DeConnick usilnie przypomina nam o tym że kobieta jest deptana przez mężczyzn, z jednej strony przenosząc akcję w lata 50-60 i środowisko lotnicze ma to sens i jest zgodne z realiami, z drugiej nie bardzo ona potrafi odpowiedzieć na pytanie w jaki sposób kobieta miałaby być lepsza jako pilot doświadczalny. Nic dziwnego, że nie potrafi, być może oglądała wcześniej "Pierwszy krok w kosmos" tam jest mniej więcej pokazane w jakich warunkach się takie loty odbywały. W klimatach "girl power" przeczytałem w tym miesiącu również A-Force i o ile tam odbyło się to na zasadzie "dziewczyny są fajne", to tutaj mamy "faceci są do bani" co faktycznie przypomina brednie tej przysłowiowej zgorzkniałej feminy. Ogólnie nie wiem dlaczego, ale przyszło mi na myśl czytając ten komiks, że ten szum wokół autora to spowodowany jest próbami okopania się beztalencia na swoim stanowisku pracy, ale nie wypada DeConnick skreślać po jednej próbie, w końcu "Bitch Planet" pasuje jak ulał do ofery Non Stop Comics a jest podobno bardzo dobry, więc może to? Ocena 2/10.


Drugi najgorszy:

WKKM "Ultimates - Omniwersalni" - Al Ewing, Kenneth Rocafort. Wspomniałem już wielokrotnie, że nie łapię za bardzo tych klimatów komiksowych uniwersów, ani kolejnych restartów. Na tyle na ile zrozumiałem, to ci Ultimates to Avengers ze świata Ultimate, który uległ zniszczeniu a oni wzorem Milesa Moralesa przenoszą się do podstawowego 616. Co się stało z ich oryginalnymi odpowiednikami, nie mam pojęcia. Ku mojemu zaskoczeniu, okazało się że nie są to Ultimates napisani przez Marka Millera, nie wiem czy wydawca uznał, że nie ma miejsca na klona Kapitana Ameryki i Hulka (rozsądnie) czy też uznał, że oryginalni Avengers to zajechany temat a na dodatek sama grupa jest zbyt słabo zróżnicowana etnicznie. W każdym razie nowi Ultimates są zróżnicowani o wiele bardziej niż ci wcześniej, w skład tej grupy wchodzą: Czarna Pantera - znany i lubiany geniusz, Blue Marvel - kolejny czarnoskóry geniusz genialny jak conajmniej dwie Czarne Pantery, Monica Rambeau - była czarnoskóra ultrapotężna Kapitan Marvel, Miss America - latynoska właściwie nie wiem kto - ultrapoteżna, a także Carol Danvers - aktualna Kapitan Marvel, nie muszę dodawać jak potężna. Zadaniem tej grupy będzie mierzenie się z największymi kosmicznymi zagrożeniami czyli przejmują mniej więcej funkcję Avengers i Fantastycznej Czwórki. W każdym razie zaczną z wysokiego C bo od latania międzywymiarowych dziur przez które przełażą kosmiczne robale, w czym niepoślednią rolę odegra America Chavez. No właśnie America Chavez postać mocno kontrowersyjna, Marvel posiadał już w swoim portfolio jedną Miss America, ale ta pierwsza jest przeżytkiem z epoki Eisenhowera, więc postanowili stworzyć Miss America na miarę XXI wieku. Nowa Miss jest kosmiczną latynoską lesbijką będącą córką dwóch lesbijek, sporo osób uznaje za kontrowersyjne że taka postać ma w nowoczesnym Marvelu symbolizować USA i stanowić kobiecy odpowiednik Kapitana Ameryki (jest ubrana w amerykańską flagę i jej pseudonim wypisany jest odpowiednio pokolorowaną czcionką), ale Amerykaninem nie jestem więc nie będę się z tego powodu wymądrzać. Sama America jest supersilna, superszybka, superwytrzymała, tworzy portale międzywymiarowe i na dodatek posiada coś w stylu kosmicznego 6 zmysłu, zastanawiałem się czy jeszcze coś potrafi, ale na ten moment żadnych innych mocy chyba nie posiada. W każdym razie to ona zamknie czasoprzestrzenne dziury za pomocą  tańca ze swoją nową dziewczyną poprzez kosmicznego skypea krzesząc gwiazdki z trampek (???). W tym momencie moje zainteresowanie postacią Ameryki Chavez ostatecznie zanikło, ta postać to najwyraźniej zwykły marvelowski trolling. Kolejnym zadaniem dla grupy będzie zgodnie z zasadą podwyższania poziomu trudności nic innego jak Galactus. Otrzymamy mały wgląd w przeszłość tegożże osobnika i okaże się, że nie zawsze był on tym czym jest teraz. W każdym razie Ultimates odnajdą inkubator w którym się wylęgł Galactus, na szybko się do niego podłączą i opanują system (Jeff Goldblum w Dniu Niepodległości to przy Blue Marvelu pikuś), wepchną tam Galactusa włączą przycisk "on" i w jeden moment Pożeracz Planet niczym jakiś Pokemon ewoluuje do swojej właściwej żółtej formy Siewcy Życia. W dalszej kolejności, Ultimates postanowią naprawić czas (cały czas musi być trudniej pamiętajmy), a żeby to uczynić muszą wyskoczyć poza wszechświat. Dla nich to najłatwiejsze zadanie pod słońcem, najpierw użyją cząsteczki Pyma przygotowanej im przez nowego pakistańskiego Giant-Mana (oczywiście równie genialnego co i cała reszta), później skorzystają z portalu Chavez i już są poza Kosmosem. Tam spotkają jakiegoś dziwoląga prosto z przeszłości Blue Marvela (cały ten segment jest wyjęty mocno z wiadomo skąd) oraz Galactusa, który będzie im uświadamiał jak niebezpiecznie jest się bawić czasem po czym bezpiecznie odstawi ich do rzeczywistości, przez rozdarcie w przestrzeni przedostanie się Thanos. Ostatni zeszyt, to kwasowy trip przedstawiający wizytę wyraźnie wystraszonego Galactusa u Moleculemana, który przez ostatnie pięćdziesiąt lat awansował z 3-ligowego łotra do miana najgroźniejszej istoty we wszechświecie. Będziemy mieli okazję zobaczyć wyjątkowo bełkotliwą dyskusję na temat fizyki i filozofii marvelowskiego kontinuum. Rysunkowo komiks prezentuje się lepiej niż dobrze, prace Rocaforta wyglądają naprawdę porządnie, z dużą ilością kresek mających symulować użycie ołówka oraz wystarczająco szczegółowe, rysownik nie wiedzieć dlaczego sporej ilości postaci (kobiecym to właściwie wszystkim) narysował czerwone nosy, nie wiem ma to sugerować nadużywanie alkoholu? Może Rocafort to jakiś Irlandczyk i cała jego rodzina i wszyscy znajomi tak wyglądają? Nazwisko raczej nie wskazuje. Cóż mogę na koniec rzec? Nie wiem może nie potrafiłem się wkręcić w klimat? nie jestem jakimś szczególnym wielbicielem kosmicznego Marvela, ale też i Ewing nie starał się mnie przekonać. Mamy komiks drużynowy, ale tam pomiędzy postaciami nie zachodzą praktycznie żadne interakcje. Nie ma między nimi ani jednego ciekawego czy też dowcipnego dialogu, ba z wyjątkiem Blue Marvela i Ameryki Chavez nie byłbym w stanie powiedzieć czegokolwiek o reszcie postaci gdybym nie znał ich wcześniej. Całość jest tak niby napisana na luzie, ale nie ma ani jednego żartu, a sam komiks wprowadza przecież bardzo poważne zmiany w status quo uniwersum. Podsumowując jeden z tych komiksów które powodują pojawienie się pytania "po kiego grzyba ja czytam te komiksy?". Dzięki ci Marvelu, że potrafisz mnie wrócić do rzeczywistości. Ocena 4/10.



4.   Zaskoczenie na minus:

WKKM "Niezwyciężona Squirrel Girl - Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz?" - Ryan North, Erica Henderson i inni. Dziewczyna-Wiewiórka a prywatnie studentka informatyki Doreen Green - postać święcąca triumfy zdaje się jakieś 3-4 lata temu, chociaż jej seria wychodzi do dzisiaj więc z popularnością ciągle nie jest najgorzej. Tak czy inaczej zobaczymy przygody tytułowej Wiewiórczej Dziewczyny, która wspomagana przez prawdziwą wiewiórkę zwącą się Napaluszka (w sumie jakoś nie wychwyciłem czy ta wiewiórka piszczy po wiewiórczemu, czy to Doreen ją rozumie czy w końcu wszyscy ją rozumieją, bo raz to wyglądało tak raz siak) oraz swoją współlokatorkę z akademika Nancy, która jest zdaje się mężczyzną w sukience (przynajmiej tak rysowana jest ta postać, wolałem nie sprawdzać), przeżyje kilka absurdalnych przygód po czym przeniesie się do 62 roku, aby zmierzyć się z samym Dr. Doomem, na koniec wpadnie w pułapkę szalonej myśliwej wspólnie z Beastem, Kaczorem Howardem i kilkoma innymi bardziej odjechanymi postaciami. Na dobrą sprawę jakoś niewiele mi przychodzi na myśl przy tym tytule. To ma być chyba w założeniu Deadpool dla młodszych czytelników, czyli ciąg gagów połączonych fabularnie. Problemem jest jednak jakość dowcipów. Jak dla mnie większość z nich jest kompletnie nieśmieszna, ja wiem że ten komiks jest dla dzieciaków, ale powiem szczerze nie podejrzewam żebym się śmiał z tego nawet jakbym miał 10 lat. Owszem, jest kilka udanych pomysłów w stylu "Przewodnik Deadpoola po Superzłoczyńcach" w postaci kart baseballowych, sposób w jaki Doreen zamierza znaleźć innych przybyszy z przyszłości w latach 60-tych, wiewiórka z programu "Weapon X", czy kilka żartów z Doomem dopóki autor kompletnie ich nie zajeździ, ale większość to sporej twardości suchary, zwłaszcza odautorskie przypisy na dole strony. Ostatnie dwa zeszyty pisane przez Chipa Zdarskyego wydają się nieco bardziej zabawne i trochę bardziej absurdalne co prędzej trafi do starszego czytelnika. Jednym słowem jako humorystyczny komiks to tak średnio, jako lekka przygodowa historyjka dla młodszych (może być duchem) to całkiem w porządku. Sama bohaterka taka na poły sympatyczna, na poły irytująca i pod względem powiedzmy "mocy" silniejsza niż to co przychodzi na myśl po usłyszeniu "Squirrel Girl". Rysunki Henderson średnio mi przypadły do gustu, takie typowe z komiksu dziecięcego rysunki w stylu "toczka, toczka, zapiataja...", wszystkie postacie mają brzydkie facjaty, tak przeglądając galerię okładek alternatywnych to właściwie wszystkie są ładniejsze niż to co widzimy w samym komiksie. Podsumowując, nie jest to zły komiks w sumie nawet całkiem fajny jakby to Egmont wydał w tym swoim tanim wydaniu to kto wie czy bym nie sięgnął po to. Natomiast po tym jak dużo szumu było wokół tytułu i postaci, to jestem raczej zawiedziony. Ocena 6/10.



5. Suplement

Nagrody specjalne w tym miesiącu dla WKKM-ów:

Punisher_W Drodze - Becky Cloonan, Steve Dillon. Absolutny brak fabuły, podrzynane gardła, wyłupiane oczy, zrywane twarze, zaminowane dzieci, czy wspominałem o podrzynanych gardłach? Jest ich dużo. 6/10

Daredevil_Chinatown - Charles Soule, Ron Garney. Poprzez ciężką fabułę i styl rysunków ma chyba nawiązywać do bendisowego Daredevila, w tym początku to raczej średnio mu wychodzi, tym niemniej to niezły i dający nadzieję na przyszłość komiks 6+/10

Jestem zdziwiony , dlaczego obydwu tytułów nie puścił u nas Egmont w miękkich oprawach w ramach Marvel Now. Obydwie postacie bardzo popularne w naszym kraju a same komiksy całkiem niezłe. Jeszcze Daredevila to powiedzmy, że mogą chcieć wydać na twardo w zbiorczym, aby już do wydanych wcześniej pasował. Ale Punisher?



A tak na poważnie to zdecydowanie polecam:
"SM Iron Fist" - Fraction, Brubaker i Aja. Lekka zmiana w originie postaci, odpowiednio kampowe pomysły jak na komiks mający naśladować kampowe kino z Hongkongu.
"SM Spider Woman" - Bendis, Maleev. Obydwaj panowie w świetnej formie. Jak ktoś ma nie dość jeszcze Daredevila i Jessica Jones to gorąco polecam.


Tak na koniec, wiem że już nawet pojawił się ten temat w osobnym wątku, ale tak sobie przemyśliwywywałem te moje lektury z tego miesiąca i tam sporo "humoru", lub faktycznie humoru się znajduje. Jedynymi tytułami na całkowicie poważnie były Daredevil i Czarna Pantera. Nawet Punisher, był tak absurdalnie brutalny że nie dało się go wziąć na poważnie. Sporo w tym było komiksów dla młodzieży właściwie dzieci a jeszcze wkłaściwiej to dziewczynek Squirrel Girl, Spider-Woman, A-Force, Moon Girl, Patsy Walker wszystko podobnie rysowane i z podobnymi dowcipami. Ja nawet nie mówię, że to były jakieś złe komiksy bo czytało się to w miarę dobrze. Ale co ze starszymi czytelnikami, mającymi chęć na komiksy bez żarcików? Wybór niewielki dosyć, aż chciałoby się zacytować Marvelowi słowa klasyka "Ludwiku Dornie i Sabo, nie idźcie tą drogą".
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w So, 31 Sierpień 2019, 00:25:51
@Skandalisto, piąteczka co do oceny Kapitan Marvel i Spider-Woman. Sam kiedyś takie opinie popełniłem o tych komiksach
Najgorszy Carol Danvers. Jeden z tych komiksu po lekturze którego zadaję sobie pytanie „Co ja właściwie czytałem?”. I nadal nie wiem czy wizja autora była tak bezdennie głupia, czy ja jej po prostu nie zakumałem (Przeniesienie do realiów II wojny światowej? Walka z żołnierzami posiadającymi dostęp do technologii Kree? Żeński oddział Rambo? WTF?). Koniec końców lektura tej historii była czasem totalnie zmarnowanym. Na szczęście w jakimś tam stopniu cały tom ratują zeszyty archiwalne, które przydały mi się przed kinową wersją Kapitan Marvel.

Zaskoczenie na plusSpider Woman. Bendis nie raz, nie dwa, nie dziesięć udowodnił, że pisanie przygód solowych bohaterów wychodzi mu najlepiej i w tej kameralnej historii tylko udowadnia tę tezę. Całość stanowi pewnego rodzaju tie-in (tudzież raczej aftermath) do Tajnej Inwazji i pokazuje dalsze losy największej przegranej osoby tego eventu. Po powrocie do świata żywych Jessica musi odnaleźć się w aktualnej rzeczywistości i tak naprawdę poukładać sobie życie od nowa. Nie jest to łatwe, bo w obecnej sytuacji nikt jej nie ufa (a przynajmniej tak to sobie wyobraża nasza bohaterka). Z nieoczekiwaną „pomocą” przychodzi jej niejaka Abigail Brand, przywódczyni agencji SWORD, znana polskiemu czytelnikowi przede wszystkich z występów w Astonishing X-Men czy Erze Ultrona i proponuje odegranie się na Skrullach, a konkretnie zapolowanie na pozostałości po kosmicznej armii. Bendis z wielką maestrią pokazuje to, do czego nas już przyzwyczaił w seriach Daredevil czy Alias – wyszukane dialogi, realistycznie ukazana kwestia wyobcowania i klasyczne sceny akcji, które nie dominują nad komiksem. Całość utrzymana jest w klimatach zbliżonych do Daredevila, ponieważ mamy ten sam duet autorów, Bendis/Maleev, ale jednak sama historia nie stanowi odcinania kuponów od tej znakomitej serii, gdyż ukazuje inną osobę w odrębnej sytuacji. Nie miałem żadnych oczekiwań do tego komiksu, a ostatecznie otrzymałem naprawdę niebanalną, nader realistyczną opowieść, choć utrzymaną w konwencji superhero.

Czarną Panterę kupiłem, ale ostatecznie nie przeczytałem (i nie przeczytam, bo mam już wystawione na OLX). Decyzja H. o wydaniu tylko połowy tej historii jest beznadziejna, a ja nienawidzę niedokończonych serii (z tego powodu odpuściłem sobie również Spider-Mana Millara).
Zaskakuje mnie natomiast ogólna ocena Karnaka, bo jeszcze nie spotkałem się aby ktokolwiek wypowiadał się źle na temat tego komiksu, a wręcz przeciwnie - przez cały czas słyszę peany na jego temat. Że też ja to sobie odpuściłem  >:(

P.S. Co w tym zestawieniu robi Spider-Woman?

Sporo w tym było komiksów dla młodzieży właściwie dzieci a jeszcze wkłaściwiej to dziewczynek Squirrel Girl, Spider-Woman, A-Force, Moon Girl, Patsy Walker wszystko podobnie rysowane i z podobnymi dowcipami.

Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w So, 31 Sierpień 2019, 15:46:56
Było brać Karnaka przecież to Ellis, jemu raczej rzadko przytrafiają się słabe komiksy.

Ta druga Spider-Woman z WKKM nie ta z Superbohaterów.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w So, 31 Sierpień 2019, 15:52:00
Było brać Karnaka przecież to Ellis, jemu raczej rzadko przytrafiają się słabe komiksy.
No było, było. Też sobie pluję w brodę  >:(

Ta druga Spider-Woman z WKKM nie ta z Superbohaterów.
A, racja. Zupełnie zapomniałem o tej Spiderce w zaawansowanej ciąży na okładce. A to faktycznie też uznałem to za kolejny potworek dla młodocianych i bez żalu sobie odpuściłem.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: death_bird w So, 31 Sierpień 2019, 18:04:23
@laf - Karnaka bierz choćby z rynku wtórnego i to dopłacając. Warto.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w So, 05 Październik 2019, 12:04:26
  Podsumowanie września. Wrzesień u mnie tradycyjnie miesiącem czytania polskich komiksów, raczej rzadko je kupuję i z reguły są to komiksy znanych twórców, po jakieś nieznane mi tytuły praktycznie rzecz biorąc nie sięgam, toteż do czytania nie mam zbyt dużo. Żaden polski komiks nie znalazł się na podium w tym miesiącu, ale przegrały one z mistrzami wagi superciężkiej, więc powodów do wstydu nie ma. UWAGA!!! Standardowo mogą pojawić się pewne spoilery.



1. Najlepszy:
 
   "Vision" - Tom King, Gabriel Walta, Michael Walsh. Sporo już o tym komiksie na tym forum napisano i z reguły były to same pochwały. Jednak jak każdy PP (Prawdziwy Polak) z wrodzoną sobie przekorą im bardziej ktoś mi coś poleca tym z reguły jestem bardziej podejrzliwy. Tym razem obiegowe opinie nie tylko okazały się prawdziwe, ale chyba nawet nie oddały w całości kwestii poziomu tego komiksu. Szczerze mówiąc, mocno mnie ten komiks zaskoczył, po opiniach i recenzjach spodziewałem się czegoś raczej w stylu obyczajówki z lekką dozą rodzinnej komedii ukazującej robocią rodzinę, ale to nic z tych rzeczy. Dostałem pełnokrwisty horroro-thriller psychologiczny umieszczony w znanym uniwersum. Historia dosyć szybko uderza czytelnika obuchem w głowę. O ile sam wstęp był dosyć zgodny z moimi wyobrażeniami, oto znany robotyczny członek Avengers próbuje wraz z trójką innych robotów, zresztą wykonanych przez siebie stworzyć swoją własną wersję atomowej rodziny rodem z "Cudownych Lat" , z dziećmi chodzącymi do szkoły, żoną gospodynią domową i pracującym panem domu (właściwie to chwilowo poszukującym pracy). Owszem znajdzie się tu nawet miejsce dla kilku drobnych żartów, ale te żarty bardzo szybko się kończą. Pada pierwszy trup a my jako czytelnik doskonale zdajemy sobie sprawę, że na tym jednym się nie skończy. Akcja toczy się jakby dwutorowo na przemian widzimy sceny w których robotyczni bohaterowie usiłują stać się normalną rodziną z przedmieść oraz wydarzenia po których wiemy, że marzenie (?) Visiona rozsypie się jak domek z kart a Visionowie będą ulegać coraz większej degeneracji. Jak na komiks o superbohaterach przystało mimo wszystko nie zabraknie sceny wielkiej zadymy. Walta przy rysunkach wykonał kapitalną robotę, rysunki są proste aczkolwiek eleganckie, twarze robotów nie grzeszą nadmierną ekspresją, ale jednocześnie da się z nich bez problemu odczytać targające nimi w danej chwili "emocje", barwy raczej przygaszone w zimnych tonacjach, na dodatek rysownik stara się unikać "obłych" kształtów często wypełniając kadry wszelkiego rodzaju pochodnymi kwadratów, widać że rysowanie albumu poprzedziła solidna praca koncepcyjna. Na większą dozę szaleństwa pozwala sobie Walsh rysujący w stylu kojarzącym się z Kevinem O'Neillem jeden zeszyt będący jedną wielką retrospekcją, więc absolutnie nie burząc tutaj konstrukcji całości. Nie bardzo mi za to przypadły do gustu okładki, niektóre zdradzają zbyt wiele fabuły, a większość jest raczej "nudnawa", za to absolutnie rewelacyjna jest ta z mirażami Scarlet Witch. Nie, nie jest to komiks bez wad, momentami można zarzucić mu tanią filozofię, koncepcja dzieci robotów wydaje się nieco dziwna, zachowanie całej rodziny momentami jest niekonsekwentne, poziom mocy Visiona chyba jednak nieco przesadzony, zakończenie nie do końca przypadło mi do gustu a możliwość konstruowania kiedy się chce podobnych sobie istot wydaje się trochę absurdalna. Na dodatek całość wymaga jednak dosyć dobrej znajomości tytułowej postaci, King zdaje sobie z tego sprawę i umieszcza kiedy może "przypominajki" do czego właśnie pije, ale zdecydowanie lepiej byłoby znać rzeczone komiksy osobiście. Trochę tytułów z Visionem, lub komiksów w których odgrywał on znaczącą rolę ukazało się już w naszym kraju i właściwie do każdego z nich znajdziemy w tym tomie odniesienia a przecież są jeszcze takie, których nie było (np. Victor Sancha "brat" Visiona, nawet nie wiedziałem o istnieniu takiej postaci). Owszem da się to przeczytać absolutnie z marszu, ale w przypadku posiadania odpowiedniego "podkładu" przyjemność będzie chyba jednak odrobinę większa. Jakby nie patrzeć wielka pochwała dla Kinga, że udało mu się uniknąć przemiany swojej opowieści w wielce hołubiony w Marvelu, jeden wielki rzyg o tolerancji i akceptacji (o co tutaj byłoby bardzo łatwo), problematyka ta oczywiście jest tutaj obecna, ale absolutnie nie dominuje wśród reszty za to doskonale z nią współgra. Podstawą będzie raczej zadawanie pytań o istotę i kondycję współczesnego człowieka, nie jest to może filozoficzny traktat na poziomie Philipa Kindreda, ale przegrać z mistrzem to jak wygrać. Na dodatek to wszystko jest nie tylko niegłupie ale i opakowane w bardzo atrakcyjną fabułę, dzięki której ja jako czytelnik nie tylko miałem okazję się chwilę zastanowić nad różnymi zagadnieniami, ale i z niepowstrzymaną ciekawością obserwowałem co wyprawiają te biedne stwory (dziewczyna jako jedyna zdaje się  podejrzewa jak bardzo nieludzkie jest to co robi cała czwórka). Najlepszy komiks Marvela ostatnich lat? Nie wiem, wielu nie czytałem a za innych nie będę się wypowiadał, ale osobiście dla mnie na ten moment bez wątpienia tak. Najlepszy z tych w miarę świeżych i jeden z najlepszych wogóle. Czy ktoś ma ochotę przeczytać jeden z najmniej "marvelowskich" komiksów Marvela o robocie-mordercy? Bo ja odkąd zobaczyłem na ekranie mechaniczny szkielet czołgający się przez prasę, to zawsze. Jakość wydania to typowe Marvel Now by Egmont, tyle że dwa tomy w jednym. Okładki są, kilka szkicy jest, więc wszystko ok. Osobiście żałuję, że akurat ten komiks nie ukazał się wydany w jakiś inny sposób, bo zasługuje jednak na lepsze wydanie. Ocena 9/10.


Drugi najlepszy

   "Sandman - Noce Nieskończone" - Neil Gaiman + różni artyści. Jakoś nigdy nie stałem się wielkim fanem Neila Gaimana, jego dorobek komiksowy znam raczej słabo, za to całkiem nieźle znam jego książki.  Żadna z jego podobno opus magnum ("Amerykańscy Bogowie", "Nigdziebądź", "Chłopaki Anansiego") mnie nie zachwyciła (prędzej nudziła) za to całkiem niezłe okazały się te skierowane do teoretycznie młodszego czytelnika ("Koralina", "Gwiezdny Pył"). Komiksy również mnie specjalnie nie zachwyciły, całkiem fajne marvelowskie 1602 i Przedwieczni, Hellraiser, momentami dobry Sygnał do Szumu i mocno średnia Czarna Orchidea ot i wszystko co znam i o ile przy części bawiłem się naprawdę nieźle to o żadnym efekcie "ŁAŁ" nie ma mowy. Kiedyś dawno temu czytałem jednego Sandmana, ale nie mam pojęcia który to był i tyle pamiętam, że mi się podobał. W każdym razie, nawet te hurra-optymistyczne forumowe opinie na temat tej serii jakoś specjalnie nie przekonywały mnie do zakupienia Sandmana, ale pojawił się ten powyższy w ramach egmontowskiej serii Mistrzowie Komiksu, której jestem stałym odbiorca więc chcąc nie chcąc i ten komiks kupiłem. I okazało się dobrze zrobiłem pozwalając w swoim lenistwie, aby ktoś inny za mnie dobierał lektury. Album to zbiór krótkich opowiadań z których każde przedstawia jeden epizod z życia jednego z rodzeństwa Nieskończonych. Standardowo w przypadku takich antologii poziom historyjek bywa różny, natomiast w tym przypadku zaskoczenie, mimo że ich wachlarz jest dosyć szeroki to podobały mi się właściwie wszystkie (może z wyjątkiem ostatniej o Losie, raczej takiej sobie), Każde z opowiadań ilustruje inny artysta a nazwiska to gracze z pierwszej ligi, na dodatek wyraźnie dobierani tak, aby swoim stylem oddać nastrój danej historii. Śmierć dostaje uwielbiany przez ze mnie P. Craig Russel, którego kreskówkowy sznyt doskonale oddaje klimat XVII (?) -wiecznej dekadenckiej zabawy, Pożądanie nie mogło przypaść nikomu innemu niż Milo Manarze, Sen dostał się nie znanemu mi Miquelanxo Prado, który przepięknie bardziej namalował niż narysował romantyczną kosmiczną baśń, Rozpacz trafiła do Storreya i McKeana (nie przepadam za nim, dla mnie jego twórczość to tak trochę "...jako miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący... " natomiast tutaj do spisanych jakby wspomnień różnych ludzi grafiki pasują wprost idealnie (ten fragment to nie jest komiks w typowym tego słowa znaczeniu), Maligna z którą wybierzemy się w głąb świata pogrążonej w katatonii dziewczyny trafiła do Billa Sienkiewicza, a Zniszczenie do niemal fotorealistycznego na tle pozostałych Glenna Fabryego. Ostatni Los, przypadnie Frankowi Quitely. Nic dodać, nic ująć od strony graficznej komiks to absolutna rewelacja. O autorze już od dosyć dawna miałem wyrobioną opinię, że to gość który pisze raczej efekciarsko niż ciekawie, te jego pomysły na fabuły w teorii oryginalne jakoś sprawiały na mnie wrażenie bardziej obliczonych na wywarcie wrażenia na czytelniku niż na wciągnięcie go do swojego świata. Momentami wyczuwałem tutaj podobne postępowanie, ale jakoś w o wiele mniejszym stopniu niż w gaimanowych powieściach, owszem jest to nieco gaimanowo pretensjolnalne, ale mieści się w granicach mojej tolerancji . Egmontowe wydanie przyzwoite, twarda okładka, dodatków niewiele, jeżeli miałbym się czegoś przyczepić to formatu, który jest standardem dla amerykańskiego komiksu. Naprawdę nie było jakiejś powiększonej edycji? Ci graficy i ten komiks zasługują na coś takiego. Tak czy inaczej po lekturze postanowiłem spróbować podstawowej serii i pierwszy tom Sandmana wyląduje w koszyku przy następnym egmontowym zamówieniu. Very good job mr. Gaiman. Ocena 8+/10



2. Zaskoczenie na plus:

   "Blankets" - Craig Thompson. Kolejny komiks po który sięgnąłem w zeszłym miesiącu a którego sława znacznie wyprzedza jego samego. No, ale jak wspomniałem już niewierny Tomasz ze mnie, nie zobaczę - nie uwierzę. Po krótce, autobiograficzna powieść autora skupiająca się na jego dzieciństwie i czasach młodzieńczych, w którym clou programu stanowią jego pierwsza miłość i kwestie wiary. Dosyć znamienne jest to, że Thompsona dosyć ciężko jest wogóle polubić, mi przynajmniej się to raczej nie udało. Mamy tu do czynienia z dziwakiem gnębionym przez szkolnych "kolegów", ale nie takiego w stylu amerykańskich filmów czyli za grubego, ubierającego się zbyt dziwnie czy słuchającego innej muzyki buntownika aby wpasować się w towarzystwo, tylko antypatycznego, zakompleksionego, chłopaka, który przeczytał biblię o jeden raz za dużo. Czy to wychowanie przez purytańską (?) rodzinę ma wpływ na jego drażniący charakter, czy może z natury jest on statycznym typem osobowości do rozsądzenia pozostaje czytelnikowi. W każdym razie w czasie corocznego pobytu na katolickim zimowisku, bohater poznaje swoją pierwszą miłość, dziewczynę będącą po części podobną do niego autsajderką z artystyczną duszą a po części w zupełnym przeciwieństwie, wyraźnie lubianą i popularną w środowisku młodzieżowej "kontrkultury". Historia znajomości tej dwójki będzie ciągnęła się praktycznie do końca tego jakby nie patrzeć obszernego komiksu. Od strony rysunkowej album (raczej wielka kniga) wygląda po prostu pięknie, czarno-białe rysunki wspaniale oddają klimaty zimowych stanów Wisconsin i Michigan (fani Fargo poczują się jak w domu), postaci są w stylu znanym z kreskówek mocno uproszczone a jednocześnie nie mamy absolutnie żadnego kłopotu w odczytaniu z ich twarzy emocji jakie nimi w danym momencie targają. Z czystej ludzkiej ciekawości, zerknąłem do internetu zobaczyć jak Craig i Raina wyglądają w rzeczywistości i ich komiksowe wersje faktycznie mogą kojarzyć się z tym co jest na zdjęciach. Aby za pomocą kilku kresek i kropek narysować podobiznę, która faktycznie będzie przypominać to co ma przedstawiać to trzeba mieć spory talent. Drobne zarzuty mam do tych ilustracji, które mają przedstawiać oniryczne skojarzenia autora, niektóre są rewelacyjne, ale niektóre przynajmniej dla mnie średnio udane, ale ta łyżka dziegciu absolutnie nie psuje smaku całej beczki miodu. Nie jest to komiks oryginalny w żaden sposób, większość tego co w nim przeczytamy, każdy z nas (no powiedzmy 99%) przeżyło na własnej skórze, ale to chyba właśnie w tym leży największa siła tej powieści.W którymś momencie zdajemy sobie sprawę, że nawet jeżeli nie polubiliśmy się z autorem to razem z nim cieszymy się i razem z nimi smucimy, czytamy tę historię która jest identyczna z milionem innych podobnych historii i zdajemy sobie sprawę, że po części czytamy o samym sobie. I sam siebie zresztą przyłapałem w czasie lektury, że włączają mi się wspomnienia podobnych sytuacji sięgające daleko w przeszłość i zapewne właśnie jako mentalny wehikuł czasu to miało działać. Dla mnie momentami ten komiks był wręcz zbyt intymny, czułem się niewygodnie jak jakiś podglądacz, Thompson to albo bardzo odważny człowiek albo obsceniczny ekshibicjonista. Ot taka to słodko-gorzka historia o rodzinie, wierze, o tym jak bardzo potrafimy się zmienić, o tym jak zwykła szara rzeczywistość potrafi zabijać nawet najwznioślejsze uczucia i o tym jak to w fitzgeraldowskim stylu cały czas "kierujemy łodzie pod prąd", jeżeli poruszyła takiego cynika jak ja to i innym powinna się podobać. Wydanie przez Timofa porządne, czernie są czarne a biele są białe (tutaj jest bardzo ważne), troszeczkę szkoda że miękka oprawa i całość klejona, można by to chyba było zrobić bardziej solidnie, z drugiej strony może oddam to komuś w prezencie, ten komiks wydaje się wprost stworzony do tego celu. Tak się patrzę teraz w okno i po raz pierwszy od bardzo dawna zatęskniłem za śniegiem. Aha plus dla Rainy za gust muzyczny. Ocena 8+/10.


Drugie pozytywne zaskoczenie:


   "Będziesz smażyć się w piekle" - Krzysztof Owedyk. Owedyk vel Prosiak, kolejna postać podobno wielce zasłużona dla polskiej sceny komiksowej. Podobno bo polska scena jest mi nie bardzo znajoma, pamiętam że czytałem któregoś "Prosiacka" a także któreś "AQQ", ale żebym miał powiedzieć że wiele pamiętam to bym skłamał. W każdym razie ten 300-stronicowy komiks opowiada nam historię utalentowanego gitarzysty Tarantula, który właśnie został przyjęty do metalowej kapeli Deathstar, której to jest jednym z największych fanów. Tarantulowi wydaje się, że złapał właśnie Pana Boga za nogi, jego nowy zespół to megagwiazdy światowej sceny muzyki ciężkiej, także bohaterowi natychmiast przychodzą na myśl oczywiste w tej sytuacji status króla gitary, wielka forsa z którą u niego bardzo krucho i mnóstwo panienek (to akurat nie, Tarantul to kochający mąż i ojciec). Niestety rzeczywistość dosyć szybko leczy go ze złudzeń. Deathstar to nie jest kapela metalowa, ale bardziej doskonale zorganizowane i zarabiające przedsiębiorstwo, tyle że te przedsiębiorstwo należy tylko i wyłącznie do jednego człowieka, wokalisty Lorda Solo. Solo to z jednej strony człowiek niewątpliwie obdarzony swego rodzaju muzycznym geniuszem, ale jednocześnie jako w/w człowiek to bardzo marna postać. W każdym razie zamiast spodziewanych pieniędzy Tarantul przekonuje się nagle, że tak naprawdę dokłada tylko do biznesu, zespół jest zespołem tylko na papierze a wszystko i wszystkich wokół kontroluje wszechmocny coraz bardziej tracący kontakt z rzeczywistością Lord Solo korzystając z pomocy swojego cynicznego menedżera Satanisława, gdy tymczasem w myśl przysłowia "nieszczęścia chodzą dziesiątkami" wokół Tarantula i jego rodziny coraz bardziej zaciska się pętla pecha. Graficznie komiks prezentuje się bardzo przyjemnie, prosta w stylu kreskówek natychmiast wpadająca w oko, mi się całość momentami kojarzyła z Harley Story narysowanym przez Parzydłę, wielki plus za "dyskografię" Deathstar, te okładki i tytuły płyt brzmią i wyglądają jakby wypadły z generatora nazw dla małego deathmetalowaca. W rysunki niemalże napewno wpleciono mnóstwo żartów i odniesień, nawet mi się udało kilka wyłapać a klimatów za bardzo nie znam, jak ktoś orientuje się w temacie pewnie miał o wiele więcej radochy z przeglądania rysunków. Wielkim plusem, napewno jest nakreślenie bohaterów, te postacie są po prostu jak żywe, czy to jest sam Tarantul czy jego żona Daga, córka Gabi, czy gitarzysta Deathstar melancholijny anemik Bogey, czy wiecznie wkurzony karypel mówiący wyłącznie w śląskiej gwarze perkusista Dworf, czy demoniczny Lord Solo, czy nawet postacie z trzeciego planu, mamy wrażenie że to czujące, autonomiczne istoty z własnymi marzeniami i planami, robi to wrażenie. Jedynym konkretnym zarzutem, jest to że komiks jest jakby minimalnie zbyt długi, w pewnym momencie autor się na moment zaciął a ja poczułem się już odrobinę znużony. bo fabuła zaczęła wyraźnie kręcić się w kółko. Na szczęście Prosiakowi udało się w końcu podjechać pod tą górę i dalej wszystko poszło błyskawicznie aż do samego końca. Jasne można się jeszcze czepić, że komiks nie jest do końca realistyczny, że Lord jest dwuwymiarowo zły do bólu a ilość nieszczęść spadających na bohaterów wystarczyłaby na 100 lat. Ale też i raczej nie celem tego komiksu miał być stuprocentowy realizm, mamy komedio-dramat w nieco przerysowany sposób ukazujący warunki życia młodych niezamożnych małżeństw, drobną filozoficzną dysputę z czytelnikiem na temat "gdzie leży granica spełniania własnych marzeń", a także drobne podglądnięcie za kulisy sceny metalowej. Wydanie przez Kulturę Gniewu, przyzwoite miękka klejona okładka, dobrej jakości papier, dodatków jakikchkolwiek z wyjątkiem "dyskografii" brak, ale raz że nie są tu potrzebne, dwa pozwala to na zachowanie rewelacyjnie niskiej ceny. Poważnie te około 30 złotych za ten komiks jak za darmo, z wyjątkiem dwóch Kilkenny's i małej coli ostatnio na urlopie nie przypominam sobie kiedy ostatnio wydałem tak dobrze taką sumę. Tak wogóle Deathstar i Lord Solo, to jakieś przytyk do Vadera? Ktoś się orientuje w temacie? Podsumowując, bawiłem się doskonale a zwłaszcza jeżeli wziąć pod uwagę, że historia ma szczęśliwe zakończenie, nie to że bym nie lubił ponurych "realistycznych" zakończeń, ale miałem ostatnio ochotę na coś o pozytywnym wydźwięku i takie coś dostałem. Ot komiks "ku pokrzepieniu" serc. Ocena 8/10.



3. Najgorszy przeczytany:

   "Wiedźmin - Córka Płomienia" - Aleksandra Motyka, Marianna Strychowska. Czwarty tom komiksowej wersji przygód naszego eksportowego zabójcy potworów opartej na grze CDP, wydany przez Dark Horse, na dodatek autorkami tym razem są dwie nasze rodaczki. Pierwsze trzy tomy nie były może jakoś szczególnie genialne, ale czytało się je dobrze i nienajgorzej oddawały klimat wiedźminskiego uniwersum. Niestety tom czwarty jest zdecydowanie najgorszym z teraz już tetralogii. Komiks, gdyby nie pierwsza kartka, która właściwie nie wiadomo jaką funkcję pełni (prawdopodobnie ma zwiększać ich ilość) przygoda zaczęła by się w najklasyczniejszy dla wszelakich powieści fantasy i gier typu RPG sposób, a mianowicie Geralt dostaje w karczmie zadanie do wykonania. Zlecającym jest jego stary przyjaciel, który ma problem z swoją piękną córką, coś lub ktoś nocami zakrada się do absolutnie niedostępnej wieży w której ona przebywa i wysysa z niej witalne siły. Rozwiązanie było oczywiste a mimo to kompletnie na nie wpadłem (musiałem mieć słabszy dzień), żaden to wąpierz, mamun, nietopyrz czy nawet inny wiedźmak chutliwy a Jaskier, który przypadkiem wszedł w posiadanie latającego kufra. Z powodu niewyparzonego jaskrowego jęzora, kufer zabierze obydwu do swojego poprzedniego właściciela. Poprzednim właścicielem okaże się ofirska czarodziejka zresztą znajoma Yennefer, a Geralt z Jaskrem wpadną w wir pałacowych intryg w których znajdzie się miejsce dla dżinów, eunuchów, ghuli, zabójców, szachów tudzież wezyrów i innego barachła zgodnego z konwencją arabskiej baśni, a na arabskich krajach jest tutaj Ofir wzorowany. Rysunki pani (lub panny) Marianny, są mocno średnie że się tak wyrażę. Raczej nie można ich uznać za nieudane, ale to co widziałem w tym Wiedźminie można obejrzeć w co drugim marvelowym komiksie skierowanym do młodszego czytelnika, brak w nich jakiegokolwiek pazura czy oryginalności, na dodatek ten styl  nie pasuje do (moich wyobrażeń) o wiedźmińskiej opowieści. Kojarzy mi się prędzej z Kaczorem Donaldem, zdecydowanie bardziej mi podeszła ta bazgranina Joe Queiro. Tak naprawdę problemy tego komiksu są dwa, jeżeli nie liczyć grafiki. Raz jest on po prostu zbyt krótki, intryga nie jest specjalnie skomplikowana, ale zdecydowanie przydałoby się jej sporo więcej "podbudowy", akcja jest wyraźnie szarpana a autorka wiedząc, że główny wątek nie jest nadmiernie rozbudowany próbuje jeszcze wcisnąć wątki poboczne i wyraźnie ma problem z narzuconą z góry objętością historii. Drugim, że ten komiks nie bardzo chyba wie, czym sam miałby być czy horrorowatą opowieścią z pałacowymi intrygami rodem z "Baśni 1000 i 1 nocy" czy luźną historyjką z humorem (w większości takim sobie). Na plusik, napewno występ znanego i kochanego trubadura. Wydanie, standardowe dla Egmontu, twarda oprawa, zwykły "amerykański" format, dodatków z wyjątkiem jednej okładki (specyficznej) brak. Sam komiks czyta się szybciutko niestety, objętość niewielka, tekstu niewiele a podziwiać rysunków też nie bardzo jest co. Podsumowując, tomik słabszy niż jego poprzednicy, mam nadzieję że Dark Horse wymieni ekipę pracującą nad kolejnym storyarkiem a przede wszystkim ściągnie z niej presję objętości i czasu który będzie miała na przygotowanie. No i co dziwne, wcześniejsi zagraniczni autorzy, jakby trochę lepiej wyczuli klimat oryginalnego "Wiedźmina" Sapkowskiego, co trochę słabo świadczy o naszych artystkach. Jak ktoś fan Wiedźmina (jako i ja) to i tak kupi, jak ktoś nie zna a chciałby spróbować to raczej odradzam. Ocena 4+/10.



4.   Zaskoczenie na minus:

   "Briggs Land" - obydwa tomy, Brian Wood, Mack Chater i inni. Miałem mocno mieszane uczucia, czy umieścić ten tom w tym podpunkcie, jednocześnie i mi się podobał i nie, no ale coś musiało tu wylądować, więc niech będzie. Mocno ucieszyłem się po zapowiedzi przez Egmont zamiaru wydania Briggs Land tuż po wydaniu Skalpu. Nie dość, że sam Skalp uwielbiam to jeszcze kocham ogólnie klimaty fabuł dziejących się na amerkańskich zadupiach. Oczekiwanie wzmagały jeszcze opinie jednego czy dwóch forumowiczów, oraz z reguły bardzo dobre oceny na zagranicznych portalach. Entuzjazm mój opadł, kiedy dowiedziałem się, że w komiksie będziemy mieli grupę białych ekstremistów-rasistów i silną kobiecą postać, która ma zamiar zaprowadzić wszędzie wolność-równość-braterstwo (bleeeee pomyślałem, po raz milion osiemset setny, zaraz chyba puszczę pawia). W sporym skrócie tytułowa Kraina Brigssów to spory kawałek ziemi leżący w stanie Nowy Jork, na którym wybudowano miasteczko w którym pragnący tego Amerykanie mieli poczuć ponownie całkowitą wolność przynależną ich przodkom i wyzwolić się spod rządów korpo-kracji. Tak było w zamysłach, w rzeczywistości to miejsce to zapadła dziura upstrzona fabrykami meta-amfetaminy rządzona przez białych potatuowanych w swastyki, głosujących na Trumpa yokels tłukących swoje żony i każący im chodzić bez butów (bo coś tam - wiadomo niczego dobrego po wsioku-naziolu spodziewać się nie można, terroryzowanie rodziny to max na co go stać). Ten stan rzeczy właśnie się kończy, w więzieniu po 20 latach głowa rodziny Jim Briggs skazany na dożywocie posiadacz najbardziej kozacko wytatuowanych swastyk postanawia się ni stąd ni zowąd wyspowiadać przed prokuratorem (dlaczego akurat teraz?) a ceną jego uwolnienia ma być ziemia rodziny, która od dawna jest solą w oku rządu. Jego żona Grace przejmuje wobec tego całkowitą władzę w swoje ręce, rozpoczynając prywatny przewrót mający uczynić z tego terytorium coś czym miało być na początku, a do pomocy przekona swoich trzech synów wcale nie tak mocno zainteresowanych akurat pomocą swojej kochanej mamusi. Mack Chater odpowiadający w głównej mierze radzi sobie naprawdę przyzwoicie, jego kreska dosyć mocno nawiązuje do wyglądu Skalpu czy komiksów będących wynikiem kolaboracji Brubaker/Phillips czyli tak jednocześnie realistyczny i nieco niechlujny styl rysowania doskonale pasujący do nastroju podobnych dramatyczno-sensacyjnych komiksów. Na wielki plus napewno to, że praktycznie nie uświadczymy tutaj kadrów w których jeden kolor służy za tło, Chater rysuje tła wystarczająco bogate w szczegóły, mając świadomość, że w tym przypadku nie tylko bohaterowie, ale i scenografia budują opowieść. Drażni w tym komiksie dosyć spora ilość niekonsekwencji, niby rodzina Briggsów zarabia miliardy dolarów na prawach do odwiertów, ale ogólnie wszyscy wyglądają jakby byli bez grosza przy duszy. W jednej chwili kupują za milion centrum handlowe a 5 stron dalej po zapłaceniu 30-tysięcznej łapówki mają problemy z "płynnością finansową". Grace kręci się po terenie "rezerwatu" i wygląda jakby była zszokowana poziomem życia, mimo że przez ostatnich 20 lat nie wystawiła stamtąd nosa na zewnątrz, jest takich nieścisłości dużo i wybija to momentami z rytmu. Owszem komiks jest (czasami dosyć mocno) lewoskrętny, znajdziemy tu chyba wszystkie stereotypy na temat ludzi popierających prawą stronę, łącznie z dobrymi sąsiadami noszącymi głęboko w ukryciu hasło "Bij Żyda", natomiast ma jedną niezaprzeczalną wadę, jest po prostu dobrze napisany. Wood bardzo zręcznie żongluje wszelkimi wątkami aby utrzymać czytelnika w napięciu. Akcja wciąga a bohaterowie mimo że raczej stereotypowi, to na tyle umiejętnie wykreowani że autentycznie przejmujemy się ich losami. Natomiast ciężko mi komukolwiek polecić ten komiks a to z powodu tego, że na rynku naszym obecne są dwa tomy i to właściwie wszystko co z tej serii wydano. A tak naprawdę w momencie w którym kończymy czytać, mamy wrażenie że nie jesteśmy nawet w połowie. Splatających się ze sobą wątków jest dużo, a postaci drugoplanowych, które wyraźnie czekają aby spełnić mniej lub bardziej ważną w historii rolę jest sporo. Z ciekawości sprawdziłem i zeszyty z tej serii wychodziły pod koniec 2017 roku, przeszukałem internet (chociaż nie bardzo wnikliwie szczerze mówiąc) i nie natrafiłem na żadne świeże informacje na temat jakiejkolwiek kontynuacji. Dosyć dziwne ze strony Egmontu, że wydał ten tytuł, oni raczej nie lubią wchodzić w aktualnie trwające historie i to na dodatek takie, które wyraźnie stanęły w miejscu, może to był jakiś dil powiązany z Northlanders i DMZ? Wydanie przypominające miękkookładkowe Marvel i DC, podobna objętość, podobny format, brak skrzydełek i dodatków z wyjątkiem okładek. Nie wiem, jak ktoś kocha klimaty obyczajowo-gangsterskie klimaty rodem z Rodziny Soprano, Synów Anarchii, sensację w stylu Banshee i szekspirowskich klimatów z podgrupy "kto komu wbije nóż w plecy?" to może spróbować bo to naprawdę niezły komiks, ale z racji tego że seria póki co jest martwa polecać go nikomu nie będę. Sam miałem się go pozbyć, ale póki co zostawiam na półce i poczekam jeszcze trochę. Ot z początku chyba myślałem, że to będzie trochę lepsze. Ocena 6+/10.



5. Suplement

Doczytać można:

"Relax tom 3" - chyba ostatni i najsłabszy z całej trójki. Spora dawka socrealizmu spod znaku Wróblewskiego łącznie z biografią czerwonego szpiona Sorgego. Rewelacyjne quasi-erotyczne dowcipy Christy, jak zwykle wielki Rosiński, idiotyczna fabularnie, ale intrygująca wizualnie Bionik Jaga, fajne młodzieżowe "Niezwykłe Wakacje" i ciekawie wyglądający historyczne komiks Kobylińskiego. Brawa dla Egmontu, że to wydał, może by tak "Pilota Śmigłowca" lub "Tajemnicę Złotej Maczety"? 6+/10


"Doman" - Prawdziwa klasyka, czyli "Conan po polsku". Momentami bardzo dobrze, momentami niedorzecznie, ale za to pokazuje bardzo rzadko eksploatowany motyw przedchrześcijańskiej Polski. Na dodatek świetnie wydany. To nie tylko dobry komiks, ale i śliczny przedmiot. 7/10


"Wehikuł Czasu i inne opowieści" Andzejewskiego. Naprawdę ciekawy pod względem graficznym a i czyta się nie najgorzej. Szkoda, że galeria pod koniec nie jest obszerniejsza 7/10

"Morze po kolana" -  Podolec, Kołodziejczyk. Mocno depresyjny i dosyć dobrze oddający klimat nadmorskich miejscowości poza sezonem. Sporo anegdotek z życia wziętych. Jednak z wyjątkiem Śledzińskiego istnieją ludzie którzy potrafią napisać porządny komiks w Polsce po Rosińskim, Chriście, Polchu etc. 7/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: bibliotekarz w So, 05 Październik 2019, 15:16:59
Wrzesień upłynął na odrabianiu zaległości z tematyki słowiańskiej i WKKDC.

Najlepszy komiks: Batman - Zagłada Gotham.
Nie spodziewałem się czegoś nadzwyczajnego skoro Mignola powierzył swoją robotę komuś innemu. Może historia nie do końca mu się spodobała jeśli nie chciał jej sam narysować? Okazuje się jednak, że ten komiks to nie są wcale resztki z pańskiego stołu. Mamy do czynienia z elseworldem osadzonym w drugiej ćwierci XX wieku, gdzie Bruce Wayne jest podróżnikiem, który przywozi do Gotham tajemnicę odkrytą w lodach Arktyki. Autorzy łączą i przetwarzają wątki i postacie ze znanych komiksów o Batmanie oraz z książek HP Lovecrafta. Ich pomysły są ciekawe, umiejętnie podkręcają nastrój mitologii Cthulhu, potrafią w niebanalny sposób wykorzystać znane postacie w nowych realiach, a wszystko ostatecznie układa się w przemyślaną i wciągającą czytelnika opowieść. Rysunki też wcale nie okazują się jakąś tanią podróbą Mignoli. Jeśli ktoś lubi i Batmana i Cthulhu - must have.

Drugie miejsce na podium: Kajko i Kokosz - Na wczasach (Janusz Christa)
Wrażenia z powrotu po latach do serii KiK. Większość przeczytałem dawno temu a teraz je sobie odświeżyłem i dokupiłem brakujące. Dużo tego i wrażenie robi to, jak długo Christa potrafił ciągnąć serię zachowując wysoki poziom. Ostatecznie do najlepszych tomów wypada mi chyba zaliczyć historię, którą znam od dawien dawna, czyli "Na wczasach". Znakomite rysunki i poczucie humoru. Do tego tym razem autor oprowadza nas po świecie, w którym żyją tytułowi bohaterowie. Tak więc odwiedzamy połabskie bóstwa i poznajemy pogańskie obrzędy ku ich czci czy też poznajemy Wolin i zamieszkujących go wikingów. Ten komiks nic się nie starzeje.

Najgorszy komiks: Woje Mieszka (Zygmunt Similak)
Realia historyczne czasów Mieszka I Similak zna chyba tylko i wyłącznie z innych komiksów. Przy tym zupełnie bezrefleksyjnie powtarza popkulturowe klisze, czego najlepszym przykładem są ogromne rogi na hełmie każdego wikinga. Scenariusz nie tylko mocno pretekstowy, ale również zuchwale rżnący od innych np. z serii Doman. Rysunki na poziomie nastolatka. Brak koloru też jest nie pełniącym jakiś cel zabiegiem artystycznym. Nie czytać, nie kupować.

Zaskoczenie na plus: Leśne Licho (Adam Święcki), Przebudzone legendy, akt V
Poznałem kilka tomów serii Święckiego (Dziewanna, Szeptucha, Oczy dla kruka). Podąża niestrudzenie swą autorską drogą, którą wyznaczają głównie inspiracje legendami wtłaczane w mroczną i ponurą atmosferę podkreślaną plamami czerni wypełniającej kadry. Ogólnie poziom opowieści bywa różny, ale oscyluje wokół średniodobrego. Dlatego sięgając po "Leśne Licho" nie spodziewałem się czegoś nadzwyczajnego. Tymczasem Święcki jakby niespodziewanie dojrzał i stał się Artystą przez duże "A". Jego rysunki nie są już tylko dobre - one tutaj stają się dopracowane, wysmakowane, pełne pomysłowości i finezji (pomimo iż wciąż pozostają czarno-białe). Scenariusz też nie jest jedynie realizacją pojedynczego pomysłu - on meandruje, przeplata wątki, bawi się postaciami uwypuklając ich charaktery. I do samego końca nie wiemy jak to się skończy. Wisienką na torcie jest również lepsza jakość wydania - większy format i śliski papier.

Zaskoczenie na minus: Konungahela 1136. Słowiańska wyprawa (Igor D. Górewicz, Bartłomiej Baranowski)
Wejście w komiks wydawnictwa Triglav nie było zbyt udane (jeśli ktoś zna serię Mikoszka, ten wie o co chodzi). Niemniej wydaje ono sporo wartościowych książek, dlatego kiedy na okładce ich najnowszego komiksu ujrzałem nieznane nazwisko rysownika znów dałem im szansę. Scenariusz to streszczenie pewnej sagi opisującej najazd pomorskich wojowników na skandynawski gród. To wrażenie streszczania jakiejś książki trwa niestety do samego końca, bo nie mamy tutaj zarysowanej jakiejkolwiek postaci, której losy byśmy śledzili z uwagą, trzymali jej stronę, wczuwali się w jej położenie. Poznajemy poszczególne etapy jakiejś wyprawy i tyle. Jedna z postaci ma twarz Górewicza, co niestety trąci już o jakiś niezdrowy narcyzm, bo w jego wydawnictwie niemal każda książka z ilustracjami musi jego twarz wykorzystywać. Mam wrażenie, że tym razem pozostałe postacie mają też fizjonomie zapożyczone od krewnych i znajomych Górewicza. Byłby to smaczek, gdybyśmy obcowali z jakimś znakomitym dziełem, ale w czymś tak mdłym i niedopracowanym budzi jedynie niesmak. Rysunki tragiczne, niczym jakieś szkolne wprawki i to jeszcze robione na szybko.

Cykl rozwojowy i dobrze rokujący: Lux in tenebris (Sławomir Zajączkowski, Hubert Czajkowski)
Na razie otrzymaliśmy trzy tomy (Romowe, Wilcza gontyna i Jellinge), w których widać rozwój i ciekawe rozwiązania. W pierwszym tomie rysunki były niezłe stylistycznie, ale niedopracowane. Scenariusz raził miejscami pretekstowością np. dosyć topornie gloryfikując chrześcijaństwo. Niemniej twórczość ewoluuje. W kolejnych tomach autorzy jakby bardziej skupili się na swym dziele. Kiedy rysownik skupił się na niektórych kadrach okazują się one po prostu piękne i przykuwają oko na dłużej (szczególnie w Jellinge). Scenarzysta też jakby bardziej świadomy materii, w której tworzy pokazuje sytuacje mniej jednoznaczne i bawi się opowiadaniem z różnych perspektyw. Jeśli nie spoczną na laurach to czwarty tom może się okaże jakąś małą perełką.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w So, 05 Październik 2019, 18:07:32
Ja byłem raczej zawiedziony Zagładą Gotham. Uwielbiam Batmana, uwielbiam Lovecrafta i myślałem że będę uwielbiać ich wypadkową, a to ot porządny komiks i tyle. Teraz już nie pamiętam wogóle o co tam chodziło. Lux Tenebris mam gdzieś na mocno rezerwowej liście do sprawdzenia, może kiedyś się w końcu zdecyduję.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Death w So, 05 Październik 2019, 18:26:13
Zagłada Gotham to przyjemny średniaczek. A Lux in Tenebris w swojej najlepszego odsłonie czyli Wilczej Gontynie dorównuje najlepszy tomom Bois-Maury. Ode mnie 10 na 10. Jestem fanem.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w So, 05 Październik 2019, 18:52:48
No to wychodzi na to, że prędzej czy później po ten tytuł w końcu sięgnę. W sam raz będzie na następny wrzesień.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: bibliotekarz w So, 05 Październik 2019, 22:38:52
We wrześniu nie trafiło mi się nic, co uznałbym za rewelacyjne, ale jednak "Zagłada Gotham" wypada powyżej średniej, głównie ze względu scenariusz dostarczający mnóstwa lovecraftowskich smaczków w nazewnictwie, rekwizytach, rozwiązaniach fabularnych, które jednak nie przesłaniają samej opowieści a znakomicie się z nią komponują (i również z mitologią Batmana).
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: LordDisneyland w Wt, 22 Październik 2019, 04:31:52
Słuszne słowa. To jest elseworld , co się zowie- może nie fajerwerki wstrząsające światem, ale porządna lektura, w której i scenarzysta, i rysownik mogą się wykazać.


Aha, bibliotekarzu- współczuję kontaktu z twórczością Similaka. Z tego co piszesz wnioskuję, że tomik jest na podobnym poziomie, co pozostałe :D
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pt, 22 Listopad 2019, 13:56:09
  Nieco spóźnione podsumowanie października. W tym miesiącu odpuszczę sobie podpunkt najlepszy, bo przeczytałem kilka komisów na tym samym poziomie i ciężko mi wybrać jeden spośród nich, na dodatek właściwie wszystkie z nich są pewnego rodzaju zaskoczeniem. UWAGA!!! Standardowo mogą pojawić się pewne spoilery.


2. Zaskoczenie na plus:

   "Ogar i inne opowiadania" , "Kolor z innego Wszechświata" - Tanabe Gou. Dosyć często się tu powtarzam, ale o tym to nie pamiętam czy wspominałem. Nie cierpię mangi. Drażnią mnie te klimaty, nie lubię tych wielkich oczu a najbardziej wku...rza mnie to przewracanie stron od tyłu. Co dosyć ciekawe bardzo lubię japońską animację, ale komiksów wprost nie trawię. Z racji jednak tego, że wielkim fanem H.P. jestem a i cena raczej zachęcająca, postanowiłem wypróbować zjapońszczoną wersję opowiadań ojca nowożytnego horroru. No i muszę przyznać, że autor wyszedł z tej próby obronną ręką, a zadanie miał przecież niełatwe. Proza Lovecrafta pozbawiona jest dialogów, więc Tanabe musiał napisać swoje własne, nie nadużywa ich specjalnie za co mu chwała i umieszcza je tylko tam gdzie to naprawdę konieczne a ciężar przekazania rozwlekłych opisów Samotnika z Providence przekładając na rysunki. I właśnie rysunki są tutaj clou programu a te absolutnie nie zawodzą. Dosyć typowa zdaje się dla mangi maniera rysowania obłędnie szczegółowych teł przydaje się tutaj niezwykle. Projekty stworów, opuszczonych budowli czy prastarych przerażających artefaktów są wprost przepyszne i jakby żywcem przeniesione z wnętrza koszmarów. Należy też dodać że styl rysunków nie jest jednorodny w takiej "Świątyni" postacie są dosyć realistyczne, gdybym nie znał nazwiska autora mógłbym przypuszczać, że komiks powstał w Europie co najwyżej lekko się stylizując na komiks z Japonii, w innych rysunki są nieco bardziej stereotypowe. Jedyne co mnie drażniło, to fakt iż podług wyobrażeń rysownika 9/10 mieszkańców krajów Zachodu ma jasne oczy i rysuje on umieszczając małe czarne kółka w białych obwódkach co wygląda niespecjalnie, poza tym jest naprawdę fajnie. Jakości wydania oceniać nie będę, bo nie znam standardów gatunku, jak na moje amatorskie oko jest wszystko w porządku. Podsumowując naprawdę przyzwoita adaptacja opowiadań Mistrza, Tanabe Gou na szczęście nie starał się wymyślać koło na nowo i w miarę możliwości wiernie przełożył na język komiksu, język lovecraftowskiej prozy. Mangowej wersji "W Górach Szaleństwa" kupować już raczej nie będę, raz że nie jestem wielkim fanem tej powieści, dwa są to dwa tomy w cenie 60 złotych za sztukę a więc już całkiem sporo, ale "Nawiedziciel Mroku" wylądował w koszyku zamówień z Gildii. Także skoro antyfanowi mangi takiemu jak ja się podobało to i każdemu innemu też powinno, a dla fanów Lovecrafta to "musiszmieć". Jest dobrze jest mrocznie, jest ponuro i jest straszno więc czego chcieć więcej? Aha strony trzeba przewracać kur...de "od tyłu". Ocena 7/10.


Drugie pozytywne zaskoczenie:

  "Doom Patrol" - Grant Morrison, John Nyberg, Richard Case i inni. Największa zagadka wśród lektur z zeszłego miesiąca, jak już wspominałem największym fanem szkockiego autora to ja nie jestem, raczej wręcz przeciwnie. Owszem cenię kilka jego komiksów, ale sporo wśród reszty twórczości uznałem za średnio nadające się do czytania. Obawiałem się tego tytułu wysłuchując i wyczytując w internecie opinie o jego odjechaniu i absurdalności, a znając możliwości Morrisona. Niepotrzebnie się zamartwiałem ten komiks na pewnym poziomie oczywiście jest o wiele bardziej przystępny i ma o wiele więcej (zwichrowanego) sensu niż niektóre z tytułów Granta, które mi nie podeszły. Nie wiem, być może na łatwość wczucia się w klimat komiksu wpłynęło obejrzenie wcześniej rewelacyjnego serialu, skład drużyny jest prawie identyczny jak ten z ekranu tv czy ten który pojawił się przelotnie w dwóch czy trzech numerach WKKDC, brakuje Elasti-Girl w zamian za to (bardziej w roli rezerwowego) jest Joshua Clay. Zaznaczyć w tym miejscu trzeba, że postacie te nieco się różnią charakterem od tych serialowych a i w samym komiksie inaczej rozłożono ciężar pomiędzy komedią a dramatem, ale telewizyjna produkcja dosyć dobrze przygotowała mnie do tego co w komiksie zobaczę. A zobaczyć można bardzo dużo, Morrison strzela swoimi dziwacznymi pomysłami z prędkością karabinu maszynowego. Naszej grupie (bardziej chyba rodzinie) dziwolągów przyjdzie się zmierzyć z koncepcją pozawymiarowego wyimaginowanego miasta, obrazem który zjadł Paryż, piątym Jeźdźcem Apokalipsy, wykoślawioną wersją Bractwa Złych Mutantów - Bractwem Dada, Kubą Rozpruwaczem obdarzonym boskimi mocami i tym podobnym (lub wcale nie) zagrożeniom. Wszędzie gdzie w świecie DC kończy się sens, laserowy wzrok Supermana staje się bezużyteczny a intelekt Batmana zbyt logiczny tam wkroczyć musi Doom Patrol. Obydwaj rysownicy doskonale nadążają za pomysłami scenarzysty wszelkie projekty postaci, kostiumów czy scenerii są odpowiednio surrealistyczne, jedyny drobny minusik to taki, że sama kreska jest fajna ale dosyć typowa dla amerykańskiego komiksu z lat 90-tych, sporo okładek cudownie namalował tutaj Simon Bisley, to byłby dopiero czad jakby same komiksy tak wyglądały. Jak wspomniałem wyżej bałem się nieco, że będę musiał się wkurzać jak przy lekturze Ziemi 2 czy Człowieka ze Stali, że czytam stos nawiązań do jakichś komiksów sprzed 50 lat, które nie składają się w jakąkolwiek sensowną historię. Autor wbrew pozorom dosyć mocno trzyma się stalowej logiki (bardziej może jednak logiki snu) balansując między klasyczną opowieścią superbohaterską, surrealistycznym koszmarem a absurdalnym humorem w ten sposób, że ja jako czytelnik bardziej się zastanawiałem co jeszcze dziwnego przydarzy się naszym nieszczęśnikom niż nad tym o co tu wogóle chodzi. Owszem można zarzucić Morrisonowi pewną dozę efekciarstwa tudzież szpanerstwa, ale to jest tak fajne, ze bez problemu wybaczam. Na dodatek Szkot pozazdrościł tutaj nieco Alanowi Moore, ilość symboliki, alegorii, wykorzystanych motywów czy zwykłych nawiązań (sporo w dziedzinie sztuki) jest wprost przerażająca, a ile z tego nie zauważyłem to wolę się nad tym nawet nie zastanawiać. Jak kto lubi takie zagadki a na dodatek ma bardzo duże przygotowanie merytoryczne napewno będzie kontent. Wydanie przez Egmont takie jak każde inne ichnie Vertigo czyli dużo, tanio i dobrze, teksty są raczej nieco bardziej skomplikowane niż w przeciętnym X-men czy Green Lantern a nie miałem z ich zrozumieniem żadnego problemu, więc pan Drewnowski jako tłumacz sprawił się na moje oko bardzo dzielnie. Przyznaję bez bicia, dla mnie ten komiks jest fajniejszy niż Azyl Arkham i leży o lata świetlne od reszty tego co Granta Morrisona dotychczas czytałem, drugi tom natychmiast wylądował w koszyku. Ocena 8+/10.


Trzecie zaskoczenie:

   "Kruk" - James O'Barr. Kolejny komiks co do którego nie byłem przekonany. Z jednej strony zawsze lubiłem filmową wersję tego komiksu z drugiej aż tak strasznie zachwycony jak koło fanatycznych fanów produkcji Proyasa nie byłem. Na dodatek obawiałem się pewnej formy emocjonalnego szantażu, już dawno temu gdzieś w tv przed projekcją słyszałem historię o nieżyjącej dziewczynie autora oryginału i traumie przy jakiej pisał on ten komiks i jakoś tak podświadomie przyjąłem, że została ona zgwałcona i zabita (w tym momencie przez chwilę wcisnął mi się zwrot "na szczęście", na szczęście jednak przyszło mi do głowy jak bardzo byłoby to nie na miejscu), okazało się jednak iż nie spotkał jej taki właśnie los, tylko zginęła w wypadku. Na lekturę nie wpłynęła też za bardzo świadomość śmierci Brandona Lee na planie, także mogę ocenić ten komiks jako zupełnie autonomiczne dzieło. Tak czy inaczej, historia idzie dwoma torami z jednej strony mamy historię wielkiej miłości Erica Dravena i kobiety jego życia Shelley, którą poznajemy na podstawie jego wspomnień i wizji, z drugiej historię krwawej zemsty zza grobu dokonywanej przez Erica na gangu ulicznych śmieci, którzy rok wcześniej zabili wcześniej wymienioną parę. Część tycząca się zemsty wielu czytelnikom zwłaszcza takim lubiącym filmy z Charlsem Bronsonem czy Clintem Eastwoodem  przypadnie do gustu, jest mrocznie brutalnie i krwawo. Syf i brud ulic w dzielnicach biedoty ukazany niezwykle realistycznie a syf i brud na duszach ich mieszkańców jest chyba jeszcze bardziej wstrząsający (tekst o piekle podczas rozmowy Erica z dziewczynką, córką narkomanki jest genialny). Nie do końca mnie przekonały mnie do siebie segmenty romantyczne, owszem są momenty chwytające za serce, ale jako całość to chyba zbyt wyidealizowane jest, zbyt przesłodzone. Jednakże mimo moich wcześniejszych złożeń i zapewnień gdzieś z tyłu głowy cały czas siedziała mi historia dziewczyny Jamesa O'Barra i chyba dlatego podczas lektury nie byłem zbyt surowy. Nie da się także rozłączyć tych dwóch ciągów fabularnych z rysunkami. To wydanie tego komiksu jest jakoby wydaniem ostatecznym poprawianym kilkukrotnie przez autora, zmieniane lub wręcz dołożone są pojedyncze kadry i całe plansze, nie będę się bawił w zgadywanie w których fragmentach, zresztą widać różnice w stylu. Ogólnie rzecz biorąc sensacyjne elementy są rysowane w dosyć karykaturalnym stylu łączącym zinową drapieżność z niemalże mangową stylistyką w tonacji mocno kontrastujących czerni, a fragmenty romantyczne o wiele realistyczniejsze (momentami wpadające w zakres portretów) często szkicowane ołówkiem i zaznaczane delikatnymi szarościami. Owszem momentami wygląda to nieco nieporadnie, czasami widać, że z powodów braku warsztatu u autora, a czasami w pełni świadomej stylizacji, ale ja tę konwencję kupuję w całości. To jeden z najciekawszych graficznie albumów jaki widziałem w tym roku. Owszem mógłbym się jeszcze czepić gotyckiego nastroju całości (nie trawię tych klimatów), nieco idiotycznego wyglądu bohatera, okazjonalnie wtrącanych wierszy Artura Rimbaud i jakichś innych (może sto lat temu robiło to wrażenie) i jakiegoś takiego ogólnego przerostu formy nad treścią, ale robić tego nie będę bo komiks złożony do kupy ze wszystkimi swoimi plusami i minusami zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Niemniej pozytywne wrażenie, zrobiła jakość wydania przez Planetę Komiksów, twarda płócienna oprawa z obwolutą, tasiemka do zaznaczania stron, format nieco powiększony w stosunku do przeciętnego komiksu, nieco dodatkowych grafik a także kilka wstępów i posłowi (w których najczęściej dowiemy się, że należy słuchać Joy Divison i Bauhausu aby się odpowiednio wkręcić). Podsumowując kupiłem ten komiks raczej z myślą o późniejszej odsprzedaży, chciałem w założeniu zapoznać się ze swego rodzaju fenomenem popkulturowym, a i opinie na tym forum były różne, ale po lekturze postanowiłem go zatrzymać na półce. Naprawdę zaskakująco dobra lektura i szczerze mówiąc intensywniejsza i agresywniejsza niż filmowy odpowiednik. Ocena 8/10



3. Najgorszy przeczytany:

   "Wolfram" - Marcello Quintanilha. Usiłuję sobie przypomnieć dlaczego kupiłem ten komiks, chyba dlatego, że był tani, miał fajną okładkę i dosyć egzotyczne nazwisko autora. W każdym razie mamy tu do czynienia z komiksem brazylijskim na dodatek mocno słabym, aby zrozumieć dlaczego ten komiks jest tak zły muszę go właściwie całego streścić. Na początku obserwujemy jakiegoś czarnego grubasa popijającego drinki na plaży, dalej mamy dwóch facetów kłusujących na ryby za pomocą ładunków wybuchowych, dalej białego dziadka-emerytowanego sierżanta i czarnego młodzieńca z dredami którzy najwyraźniej są kolegami (?) aby na końcu poznać dziewczynę jadącą autobusem, która oznajmia swojej przyjaciółce że zamierza rozwieść się z mężem. Dziadek z chłopakiem biegną do pobliskiego fortu pod którym dwaj "rybacy" uprawiają swój proceder, pełniący służbę żołnierz stwierdza, że faceci rzucający bombami tuż pod wojskowymi koszarami to wogóle nie sprawa wojska tylko policji i on ogólnie ma to w dupie. Obydwaj wracają ponownie w kierunku plaży, gdzie młody stwierdza, że ta sprawa też go nie interesuje i tak zresztą nie mogą nic z tym zrobić. Wtedy stary wpada w szał, zaczyna go tłuc i mówi mu, że wie iż ten handluje narkotykami i go zabije jak on nic w tej sprawie nie zacznie działać. Młodemu pod wpływem stresu wpada do głowy koncept taki, że zna policjanta dla którego działa on w charakterze kapusia i jak zadzwoni to on z pewnością coś z tym zrobi. Policjantem okazuje się grubas popijający na początku drinki, w try miga odrywa on się od stolika i wykonuje kilkukilometrowy bieg plażą niczym w Miami Vice i zaczyna strzelać do dwóch facetów na łódce ci pod wpływem tych gróźb dopływają do plaży i atakują wręcz policjanta. Po dosyć długiej scenie walki, jeden z napastników zostaje postrzelony. W międzyczasie dowiadujemy się, że dziewczyna w autobusie jest żoną policjanta i zamierza go zostawić bo ten nieustannie ją zdradza. Pokonani napastnicy orientują się, że w czasie szamotaniny policyjny pistolet został uszkodzony i ponownie zaczynają się bić z grubasem (ten postrzelony też), przewaga zaczyna być po ich stronie, na plaży zbiera się tłum, który bezczynnie przypatruje się tej scenie. W tłumie stoją dziadek z chłopakiem, chłopak ucieka. W ostatniej chwili nadjeżdża kawaleria w postaci kolegów grubasa i aresztują dwóch zbirów, z tłumu wybiega dziewczyna z autobusu i ostatecznie przebacza po raz kolejny swojemu mężowi. Wieczorem chłopak, udaje się do knajpy do której uczęszcza dziadek. Zamierza się na nim zemścić podrzucając mu narkotyki i wskazując go policjantom jako dilera. Na miejsce przyjeżdża znany już grubas (wolnego nie dostał po wcześniejszej akcji) z kolegą, w międzyczasie chłopak przez przypadek dowiaduje się, że dziadek spotyka się z jego matką i dlatego był dla niego taki ostry (czytaj spuścił mu ostry wpier...) bo uważa, że to nie jest zły chłopak, ale potrzebuje on dyscypliny. Chłopak zdjęty wyrzutami sumienia oznajmia grubasowi, że jednak się pomylił i dilera tam nie ma, po czym dostaje ostre wciry. Koniec. Absurd, absurdem, absurd pogania. Historia jest idiotyczna i nonsensowna Quintanilha wyraźnie chciał napisać scenariusz rodem z 11:14 czy Amores Perros w którym losy wszystkich bohaterów są ze sobą powiązane i na koniec czytelnik/widz uchwyci całość zamysłu, tyle że mu to wyszło mniej więcej jak Jerzemu Skolimowskiemu w 11 minutach czyli wcale, losy bohaterów owszem, może i się splatają, pytanie tylko po co? O wiele cieplej mogę się wypowiedź o stronie graficznej tego komiksu. Owszem nie jest to jakoś szczególnie genialne dzieło, ale rysunki są naprawdę przyjemne, szczegółowe, realistyczne, ze świetnie oddaną dynamiką scen. Patrząc się na okładkę można tylko żałować, że nie kolorowe bo wtedy jeszcze lepiej by oddały klimat brazylijskich plaż i faweli, jakkolwiek pod tym względem naprawdę nie ma na co narzekać. Timof wydał to po taniości, miękka okładka, niewielki format, słabej jakości papier. We wnętrzu znajdziemy informację, że wydano ten komiks przy wsparciu brazylijskiego Ministerstwa Kultury, więc podejrzewam że to był jedyny sensowny powód dla którego ktoś chciałby to u nas wydrukować, dopłata z podmiotu zewnętrznego. Nie jest to najgorszy komiks jaki w życiu czytałem, jak mówiłem graficznie wygląda bardzo pozytywnie, na dodatek Quinthilhii udało się zarysować ciekawe ze względu na charakter i na dodatek sprawiające wrażenie żywych postaci, ale nie udało mu się to opakować w jakąkolwiek sensowną fabułę. Bohaterowie zachowują się absurdalnie a sytuacje w jakich są stawiani absurdalnie niewiarygodne. Nie jestem pewien co autor miał na myśli, zapewne pokazać, że nawet źli ludzie są w stanie zrobić coś dobrego, lub na odwrót w zależności czy dla czytelnika szklanka jest w połowie pusta czy pełna. Nie wiem, następnym razem niech sobie poszuka lepiej scenarzysty co będzie potrafił opakować jego przemyślenia w jakąkolwiek rozsądną fabułę. Ocena 3+/10.



4.   Zaskoczenie na minus:

   "Proces Jean Grey" - Brian Michael Bendis, Sara Pichelli. Crossover pomiędzy seriami All New X-men i Guardians of the Galaxy, nie czytałem ani jednej serii ani drugiej i zresztą nie zamierzam tego robić, ale raczej nie sprawia to tutaj problemu. Wystarczy wiedzieć, że Strażnicy Galaktyki to ci dobrzy co pilnują Galaktyki a All New X-men to oryginalni X-Men przeniesieni z przeszłości (powiedziałbym z chęcią, że recykling pomysłów zaczyna sięgać zenitu, ale dobrze wiem że bym się pomylił). Otóż patentem na którym jedzie ten komiks, jest to że Jean Grey zostanie oskarżona za zbrodnie, które popełniła jako Dark Phoenix. Na pierwszy rzut oka ma to sens, dopóki nie pomyślimy że ta Jean Grey została porwana z okresu początków swojej kariery i z samej racji podróży w czasie jest już zupełnie inną osobą (no chyba, że ktoś wpadnie na ten tani patent, że ich odeślą w dokładnie ten sam moment z którego zostali wyrwani z wyczyszczoną pamięcią, tyle że wtedy musieliby wymazać też pamięć wszystkim innym w teraźniejszości a w domu wytłumaczyć dlaczego się postarzeli w ciągu kilku chwil), zresztą przecież ta Jean Grey, która zamordowała całą planetę, już poniosła karę bo została zabita. Na ten genialny pomysł wpadł Gladiator, który najwyraźniej z funkcji imperialnego goryla awansował na króla Shi'ar, w sumie jakoś nie jestem zdziwiony facet dostał tyle razy w łeb, że musi mieć poważne dysfunkcje tego fragmentu i jego zawartości. Jak ktoś spodziewał się komiksowej wersji "12 gniewnych ludzi" to nie ma na co liczyć, sam proces praktycznie się nie odbywa bo zaraz dochodzi do bijatyki, zresztą trudno by tu było o jakieś przerzucanie się argumentami skoro strona oskarżająca nie ma nawet najmniej rozsądnego argumentu, Bendis jest tego świadomy, tak samo jak i wszystkie postaci występujące w tym komiksie z wyjątkiem biednego Gladiatora. Rysunki Pichelli są naprawdę przyjemne, ja specjalnie fanem takiego stylu nawiązującego do animacji i kojarzącego się raczej z młodszym czytelnikiem to nie jestem, ale trzeba przyznać że w tym wypadku całkiem nieźle pasują, jest kolorowo, jest dynamicznie do czasu do czasu dorysowuje coś Imonen, ale on ma dosyć podobną "stylówę" więc wszystko pasuje. Nie jest to jakiś zupełnie zły komiks jest sporo akcji, postacie nawiązują ze sobą przeróżne interakcje, jest trochę czerstwych żartów dla fanów a wszystko opakowane jest w całkiem fajne rysunki. Tyle, tylko że całość bardzo miałko wypada, zwłaszcza w świetle głównego motywu tego scenariusza. Nie wiem można było może wysłać po cichu jakąś grupę zabójców aby nie dopuścili już nigdy do przemiany Jean w Fenixa czy coś w tym stylu, miałoby to o wiele więcej sensu niż porywanie jej na oczach X-Men i Strażników a później stawianie jej absurdalnych zwłaszcza w świecie w którym co chwila ktoś przenosi się w czasie lub pomiędzy wymiarami zarzutów. Niewiele z całości zapamiętałem szczerze mówiąc, ot mam wrażenie, że marnuję trochę czas i zasoby na takie lektury 5+/10.



5. Suplement


Należałoby przeczytać:

"Sędzia Dredd Kompletne Akta tom 2" - "Rety Red...to wygląda jak piekło...wichry o prędkości 800 kilometrów na godzinę, potwory i zdziczali mutanci..." jeżeli ktoś ma wątpliwości po takim tekście na początku, że historia będzie pełna patologicznej przemocy to powinien skupić się na Kaczogrodzie. Całość to połączenie absurdalnych pomysłów rodem z Doom Patrol z brytyjskim anarcho-punkiem prosto ze stron Tank Girl, rysują głównie McMahon i Bolland, więc tu komentarzy nie trzeba. Dredd jeszcze jako chuderlak w zbyt dużym kasku i wcale nie tak surowy w swoich wyrokach, sporo dosyć czarnego humoru a wstęp Wagnera mówi smutną prawdę o czasach w jakich żyjemy. Wydanie Ongrysu, jak to u nich świetne ("Bóldożer"). Ocena 8/10.

"Chrononauci" -  Mark Millar, Sean Murphy. Tak rzadko spotykane w ostatnich latach podejście Millara do zagadnień kontinuum czasoprzestrzennego i paradoksów czasowych. że wręcz pachnące świeżością. Jak ktoś nie widział samurajów w czołgu szarżujących na rycerzy Króla Ryszarda to ma okazję. Praktyczny brak fabuły to okazja do przedstawienia nieustającego ciągu odjechanych przygód,  oraz gagów a to wszystko okraszone rewelacyjnymi rysunkami Murphyego. Jak ktoś ma ochotę na klimaty "Fantastycznych przygód Billa i Teda" doprawione sporą dawką brutalności to będzie zadowolony. Czysta, bezpretensjonalna rozrywka za niewielkie w sumie pieniądze. Brać, nie samym Beckettem człowiek żyje 8/10.


Można przeczytać:

"Axis - Carnage i Hobgoblin" - Jakiś tie-in do eventu Axis. Samego eventu nie czytałem, zresztą jak większości innych ale same założenia są dosyć jasne, z powodu zaklęcia Dr.Strange dobrzy i źli zamieniają się miejscami. Bohaterem pierwszej historii jest Carnage, który wygląda niewiarygodnie uroczo z tymi swoimi zębiskami i przyjaznym uśmiechem. Chłopina chciałby być dobrym superbohaterem, ale nie wie jak, bo i skąd? Trzeba mu przyznać jednak, że się stara, nawet kobiety bije tak aby im oczy z czaszek nie wypadły. Na swoją partnerkę wybiera telewizyjną dziennikarkę i nie jest to szczęśliwy wybór, na pewnym poziomie ona jest gorsza niż on oryginalnie. W drugiej części, pragmatyczny jak zawsze Roderick Kingsley dochodzi do wniosku, że skoro już musi być dobry to dlaczego nie zarobić by na tym jakichś pieniędzy? Po czym zaczyna rozwijać swoją własną markę pod nazwą "Hobgoblin". Fajne, z jajem i przyjemnie narysowane, dobrze, że w Marvelu potrafią jeszcze wykrzesać z siebie coś oryginalnego. 7/10.


Niekoniecznie trzeba czytać:

"Olimpia de Gouges" - José-Louis Bocquet,Catel. Łyk wielkiej historii z dosyć intymną biografią jednej z ikon feminizmu. Nie wydaje się, żeby podszedł mi bardziej niż "Kiki z Montparnasse" a i tamtym nie byłem zachwycony. Wadą może być to, że potrzebuje choćby pobieżnej orientacji w realiach oraz układach sił tamtych czasów. Wszystko co prawda jest wytłumaczone dosyć sensownie na końcu, ale jak zaczniemy od dodatków to nam zdradzi całą fabułę. No i nie należy tego brać zbyt dosłownie, widziałem kiedyś program o Marie Gouze, wcale nie taka z niej libertynka była jak ją tu malują. Następny komiks tej dwójki po prostu odpuszczam, jak już biorą się za biografie to niech to zrobią możlwie uczciwie a nie "łubudubu, łubudubu...", za to dobrze odwzorowane realia (chyba oczywiście, bo przecież tam nie byłem wtedy).  6+/10.

"Km/H" - Mark Millar, Duncan Fegredo. Grupka przyjaciół z biednej dzielnicy przez przypadek (nie do końca) dostaje w swoje ręce pigułki obdarzające nadludzką szybkością. Sam komiks jest naprawdę niezły, ale ktoś tu już na forum wspomniał, że Millar zaczyna swoje komiksy pisać po to aby tylko trafiły na ekran. I faktycznie ta historia wygląda jakby była ledwie szkicem, który czeka na zdolnego scenarzystę aby przełożył go na język filmowy. Dwa razy więcej stron z pewnością by tej historii nie zaszkodziło. Rysunki na bardzo ok, zwiększony format jeszcze bardziej, tyle że idzie się z tym rozprawić spokojnie w pół godziny. Wolałbym, żeby Mucha wydała to wszystko hurtem w jakichś zbiorczych wydaniach. 6/10

Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: LordDisneyland w So, 23 Listopad 2019, 23:42:46
Za każdym razem cieszy mnie , gdy komuś się DoomPatrol podoba...co  najmniej tak, jakbym na tym zarabiał :)

A co do Km/H- Fegredo to jeden z artystów, którzy kiedyś świetnie - moim zdaniem- rysowali,a teraz z bólem patrzę na ich nowe dokonania. Nie wiem, czy można nazwać to regresem, ale wyjątkowo mi nie pasują jego nowsze prace.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Nd, 24 Listopad 2019, 15:49:07
Nie przypominam sobie czy widziałem inne prace tego rysownika, ale jak tytuł akcji są bardzo w porządku. Tak ogólnie to opuszczasz się Lordzie, gdzie podsumowania?
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: LordDisneyland w Nd, 24 Listopad 2019, 18:08:44
Kryzys trwa, praktycznie nie czytam, to i podsumować nie ma za bardzo czego :( W tym miesiącu tylko jeden [JEDEN!!!] komiks przeczytałem, "Wrzatkun" Sieńczyka, który zresztą mogę polecić wielbicielom absurdu i - chyba- new weird.
No bida straszna, panie Skandalisto :(
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Nd, 24 Listopad 2019, 22:13:09
Tylko jeden? Panie, tak to my socjalizmu nie zbudujemy.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: asx76 w Pn, 25 Listopad 2019, 00:49:55
Od czegoś trzeba zacząć, więc dobra i jedna cegła na dobry początek ;)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nesumi w Pn, 25 Listopad 2019, 07:01:07
Nie przypominam sobie czy widziałem inne prace tego rysownika, ale jak tytuł akcji są bardzo w porządku. Tak ogólnie to opuszczasz się Lordzie, gdzie podsumowania?
Widziałeś choćby w Hellboyu
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pt, 20 Grudzień 2019, 16:27:34
Podsumowanie listopada, sporo nadganiania kolekcji, nareszcie udało mi się zakończyć WKKM (170 numerów i tyle lat, aż trudno uwierzyć). Jak zwykle mogą pojawić się SPOILERY!!!


1. Najlepszy:
 
   "WKKM - Avengers:Operacja Galaktyczna Burza" - twórców bardzo wielu, autorami głównie Mark Gruenwald i Bob Harras. Jeden z pierwszych wielkich eventów Marvela a właściwie rzecz biorąc crossoverów i to chyba pomiędzy siedmioma czy ośmioma seriami (czytelnicy niewątpliwie byli zachwyceni). Swego czasu niewątpliwie spore wydarzenie w świecie komiksu, które odbiło się echem nawet w naszym kraju (stał pamiętam w moim mieście w tzw. "salonie gier" automat z bijatyką Avengers in Galactic Storm, raczej średnio dobrą, ale niewątpliwą prekursorką gier Capcomu) do tego serie zabawek itp, jednym słowem spora marka. Fabuła tyczy się kosmicznej wojny, która wybuchła pomiędzy imperiami Kree i Shi'ar. W pobliżu Ziemi przypadkiem znajduje się portal stanowiący punkt przerzutowy dla wojsk to jednej to drugiej strony, tyle że korzystanie z niego powoduje destabilizację naszego słońca co może skutkować zniszczeniem całej planety. W takiej sytuacji zrobić porządek w tym burdelu może zrobić wyłącznie grupa najpotężniejszych ziemskich bohaterów. A grupa ta jest tutaj dosyć spora, na dodatek targana wewnętrznymi konfliktami (czyli jak prawie zawsze) i tarciami pomiędzy dwoma duchowymi i nie tylko przywódcami, Kapitanem Ameryką i Iron Manem (czyli też jak prawie zawsze). W każdym razie grupa dzieli się na trzy drużyny z których jedna udaje się z misją na terytorium Shi'ar, druga nawiedza Halę - stolicę Kree, trzecia zostaje na miejscu by bronić Ziemi. Przygody tych trzech drużyn będziemy śledzić naprzemiennie przeplatane jeszcze zeszytami Quasara, który na własną rękę będzie się starał przywrócić sytuację do normalności. Zasadniczo rzecz biorąc jak większość crossoverów to jedna wielka nawalanka, biją się właściwie wszyscy ze wszystkimi łącznie ze obowiązkowymi nawalankami pomiędzy członkami Avengers. Marvel sięgnął w tym momencie chyba po prawie wszystko co miał w kosmosie z wyjątkiem Galactusa, Fantastycznej Czwórki, oraz około-kamienio-nieskończonych postaci  a na czele z moimi ulubieńcami Strażą Imperialną. Kolejni przeciwnicy wyskakują niczym klauni z garbusa, sojusze zmieniają się jak w najlepszej kolumbijskiej telenoweli i mimo to czyta się to całkiem płynnie a scenarzystom udało się naprawdę nieźle ukazać dramatyzm sytuacji. Przyznam szczerze, że kompletnie zaskoczył mnie ostatni tom, nie dość że zakończenia nie da się w żadnej mierze uznać za happyend to na dodatek porusza on naprawdę zaskakująco ciekawe dylematy moralne krążące wokół tego, czy Avengers to tylko szyld czy nazwa ma jednak swoje głębsze znaczenie. Nad rysunkami nie ma się za bardzo co rozwodzić, przy takich historiach wydawnictwa nie pozwalają sobie raczej na eksperymenty i nie znajdziemy tu niczego innego niż mainstreamowe rysunki superbohaterszczyzny z tamtego okresu, w niektórych wypadkach jest lepiej w innych gorzej ale ogólnie przyzwoicie. Wiadomo nie jest to komiks bez wad (dla niektórych będą to zalety), czuć tu jednak sporą "oldskulowość" - tekstu jest sporo i to nie zawsze sensownego czy potrzebnego, postacie co chwilę przedstawiają się z imienia bądź pseudo, tych postaci jest ogólnie rzecz biorąc bardzo dużo i przydałoby się naprawdę nieźle ogarniać uniwersum aby czerpać pełnię przyjemności z lektury a na dodatek poszczególne zeszyty są częściami regularnych serii a więc natkniemy się na wątki które nie mają ani początku ani końca. Nic to jednak, ja miałem mnóstwo radochy z tej lektury na dodatek bardzo miło zaskoczyłem się naprawdę odważnym i niegłupim zakończeniem. To godne zamknięcie jednej z najdłuższych serii wydawniczych w naszym kraju. Ocena końcowa 8/10.



2. Zaskoczenie na plus:

   "WKKM - Superman/Batman:Udręka" - Alan Burnett, Dustin Nguyen. Część serii zapoczątkowanej przez Josepha Loeba i której początkowe tomy ukazały się wydane przez Egmont oraz kolekcję Eaglemossu a także w zeszytach w ramach Dobrego Komiksu i nigdy nie udało się jej dojechać do końca (a wydaje się, że szkoda). Już pierwszy tom stanowił dla mnie naprawdę pozytywne zaskoczenie, owszem był jakby skierowany do nieco młodszego czytelnika, ale historia była sensowna, ciekawa a na dodatek bardzo fajnie przedstawiała wzajemne relacja Bruce'a i Clarka. Tom drugi skupił się bardziej na Supermanie i szczerze mówiąc o wiele mniej przypadł mi do gustu. Tutaj mamy do czynienia z tomem trzecim, który zgodnie z logiką przypada Batmanowi. Żebyśmy się dobrze zrozumieli, fabuła nie jest jakoś specjalnie rewelacyjna, powiem więcej jest dosyć absurdalna, ale całość zmierza do całkiem ciekawych konkluzji. Zaczynamy w momencie w którym Killer Croc kradnie z wieży Lexcorpu jakieś dziwaczny kryształ, dalej przeskakujemy na Supermana, który zostaje postawiony w drastycznej sytuacji w której Ziemia zaczyna się zamieniać w Krypton co na szczęście okazuje się koszmarnym snem. Mimo wszystko kłopoty Clarka się nie kończą, dalej dostaje on jakichś dziwacznych wizji co doprowadza go do obłędu a później do zniknięcia w niewyjaśnionych okolicznościach. Na sceną wkracza w tym momencie Batman, który próbuje odnaleźć swojego przyjaciela, dowiemy się że za zniknięcie przybysza z Kryptona odpowiada jeden ze sługusów Darkseida, Desaad który za pomocą Stracha na Wróble i skradzionych fantów wysyłał koszmary prosto do głowy Supermana. Cała ta intryga po to, aby przejąć kontrolę na największym bohaterem ludzkości (podobno jest to nie do odkręcenia już) i pomóc Darkseidowi zdobyć jakieś tam kosmiczne berło, które ma przywrócić mu moce, których aktualnie jest pozbawiony. Batman w pogoni za porywaczami trafia na obcą planetę, na której przyjdzie mu zmierzyć się z odmóżdżonym już Supermanem, co stanowi solidne nawiązanie do PMR. Tym razem jednak Kryptończyk nie będzie się w żaden sposób hamował co sprawia, że wynik tego pojedynku jest dosyć oczywisty. Batman zostaje nieomal zabity a przed ostatecznym ciosem ratuje go niejaka Bekka jedna z boginek Nowego Genesis, synowa Darkseida. Posiada ona dosyć specyficzne moce, sprawia że mężczyźni wokół niej szaleją z pożądania, na dodatek ona sama dopóki "nie skonsumuje" znajomości odczuwa dokładnie to samo (tak na zdrowy rozsądek to dosyć kiepski materiał na żonę). W każdym razie dwójka ta uda się w pościg za złoczyńcami, którzy w międzyczasie wysłali Supermana poza granice kosmosu do jakiegoś źródła co ma stanowić chyba zaświaty dla DC, gdzie spotka on kogoś w rodzaju testamentowego Boga (?) i skąd się niby już nie wraca, ale Supkowi dzięki superprędkości się to uda. Na sam koniec Bruce na chwilę wbrew sobie wypadnie z roli zimnego nieczułego Batmana a my w scenie stanowiącej odwrócenie zakończenia filmowego "Ogniem i Mieczem" przekonamy się, że parka chwilowych sojuszników nie była chyba sobie obojętna nawet uwzględniając "zdolności" Bekki (czy doszło do seksu to chyba jednak nie, mimo to Batman zachował się jak prawdziwy "pleja"). Rysunki Nguyena zdają się potwierdzać teorię o czytelniku docelowym są raczej w stylu cartoon z lekkimi deformacjami, ogląda się to to w sumie przyjemnie i nie ma się czego czepić. Uwagę moją zwrócił rewelacyjny wygląd Batmana, taki podchodzący nieco pod styl Mignoli, sprawdza się to wyśmienicie moim zdaniem realistyczne rysunki średnio służą tej postaci akurat. Ogólnie rzecz biorąc historyjka nie należy do najmądrzejszych i można się czepić takich szczegółów jak zbędna obecność Scarecrowa chociaż czyta się ją dobrze. Największą zaletą tego albumu jest to, że porusza on temat seksualności Bruce Wayne'a. Zawsze mnie zastanawiało (problemy mieszkańca Europy) czy Batman zabiera te wszystkie dziewczyny z którymi się prowadza bierze do łóżka nigdy to nie było wyjaśnione a przecież byłoby bez sensu gdyby tego nie robił, jego opinia playboya raczej nie dałaby się utrzymać. Tutaj zgodnie ze zdrowym rozsądkiem wychodzi na to, że owszem co więcej odczuwa spore wyrzuty sumienia z powodu tego, że traktuje je tak przedmiotowo. Dowiemy się też, że w głębi ducha ciąży mu to że jego krucjata wyklucza go z reszty społeczeństwa, zazdrości nieco Clarkowi związku z Lois, wbrew sobie nie jest do końca odporny na platoniczne uczucia ani aż tak zimny jak sam o sobie myśli. Można się z tym zgadzać lub nie, kilka tekstów jest chyba jednak mocno nie w bat-stylu, ale ja się zawsze cieszę się jak dostanę nieco inny punkt widzenia na daną postać, tym bardziej że seria sprawia wrażenie lekko alternatywnej. Gratis dostaniemy kilka rewelacyjnych momentów jak wizyta Batka u Lexa czy przybycie na Ziemię męża Bekki, Oriona. Zadziwiająco sympatyczna seria 7+/10.


Drugie pozytywne zaskoczenie:

   "Starlight - Gwiezdny Blask" - Mark Millar, Goran Parlov. Najbardziej chyba pozytywne zaskoczenie tego miesiąca, komiks Millara jednym wielkim listem miłosnym do SF z lat 50-tych komiksów w stylu "Dan Dare" czy filmów ala "Flash Gordon". Pokrótce protagonista Duke McQueen to wielki bohater o dokładniej rzecz biorąc wielki bohater na planecie zwącej się Tantalus. Bo na planecie Ziemia to schorowany emerytowany mechanik, ex-pilot wojskowy, któremu właśnie zmarła ukochana żona. Duke uważany jest za starego dziwaka z wybujałą wyobraźnią, samotny, snujący się bez celu po domu, opuszczony przez własne dzieci nawet nie z powodu tego że go nie kochają, co raczej wolą zapomnieć o jego wariackich opowieściach o kosmicznych przygodach rodem z taniej fantastyki a które co do joty są prawdziwe i w które wierzyła jedynie jego żona. A przygód miał co niemiara i to według kanonu gatunku, pojedynki na szpady z kosmicznymi niemilcami, walki z potworami, robotami i innymi takimi bestiami, pokonanie złego dyktatora a nawet zdobycie serca pięknej księżniczki wraz z propozycją objęcia tronu, obydwie te rzeczy Duke oczywiście odrzuca, bo przecież w końcu żona. W każdym razie w momencie jak poznajemy dzielnego byłego kosmicznego awanturnika sprawia on wrażenie pogodzonego ze swoim losem i czekającego już tylko na wiadomo co. Tak się dzieje do momentu kiedy pod jego domem nie wyląduje rakieta pilotowana przez fioletowłosego chłopaka prosto z Tantalusa, który oznajmia zaskoczonemu weteranowi, że obca planeta wpadła w łapska kosmicznych najeźdźców i po raz kolejny potrzebuje swojego największego bohatera, Duke w sumie i tak nie mający nic do zrobienia więcej na tym świecie nie zastanawia się długo i rusza na swoją ostatnią misję. I ku swojemu i mojemu zdziwieniu mimo, że już nie jest w stanie czytać bez okularów, podstawą śniadania są leki nasercowe a w krzyżu łupie, okaże się na miejscu, że w starym piecu diabeł pali. A dalej to już wiadomo, zgodnie z regułami, wybuchy, strzelaniny, pościgi, ruch oporu itd, itp. Innych prac Gorana Parlova nie znam, wiem że pojawił się w naszym Punisherze, ale tego jeszcze nie czytałem, natomiast tutaj wypadają wręcz znakomicie. Prosta, przejrzysta lekko wykoślawiona kreska świetnie oddaje retro-klimat, całość kojarzyła mi się nieco z niektórymi pracami Moebiusa i wygląda naprawdę fajnie, również dzięki pastelowym kolorom nałożonym przez Ive Svorcina, dobrze że Mucha wydała to w powiększonym formacie. Największą wadą tego komiksu, zresztą to nie pierwszy raz u tego autora jest to, że jest on nieco zbyt krótki. Całość składa się z 6 zeszytów z czego ponad połowa to czysta akcja, patrząc na to jak rewelacyjnie wyszły Millarowi momenty przestoju aż chciałoby się więcej tych obyczajowo-dramatycznych momentów, dodania jakichś wątków pobocznych, czy rozwinięcia niektórych postaci. Szczerze mówiąc to chyba najmniej millarowski komiks Millara jaki miałem w rękach, spodziewałem się chyba tego co ten autor serwuje najczęściej a co z reguły mu też świetnie wychodzi, czyli kolejnej krwawej dekonstrukcji jakiegoś motywu a tu jednak figa z makiem. Dostałem ciepłe, słodko-gorzkie klasyczne sf w nowoczesnym wydaniu z bohaterem którego nie da się nie polubić po dwóch minutach znajomości i poruszające w sumie dosyć ważny społeczny problem. Przyznam szczerze przed lekturą byłem prawie pewien, że po przeczytaniu ten komiks wyląduje tam gdzie poprzednie trzy komiksy Marka Millara wylądowały czyli na allegro, ale ten jednak zostawię sobie na półce. Ocena 8/10



Trzecie zaskoczenie:

  "Boże Działo" - po raz kolejny Mark Millar, Kek-W, Chris Weston. Powodów dla którego kupiłem ten komiks było cztery. Raz cenię Millara, dwa spodobały mi się okładki, trzy lubię komiksy 2000AD, cztery dawno nic nie kupowałem od Studia Lain. Komiks to wydanie zbiorcze wszystkich dwóch (coś mało) tomów przygód tytułowego bohatera. Realia świata wymyślonego przez Marka i Chrisa trzeba przyznać, że dziś może nie jakoś szczególnie nowatorskie, ale jakby nie patrzeć ciekawe. Akcja dzieje się w futurystycznym Nowym Londynie 2004 roku, na całym świecie przyszedł czas na Sąd Ostateczny, zgodnie z obietnicą wszyscy zmarli wstali z grobów i dalej coś poszło nie tak bo nie zjawił się Bóg i wszyscy tak jak ożyli, tak zostali na tym łez padole, co powoduje oczywiście dosyć spore przeludnienie a także spore naprężenia społeczne. Aby zaradzić sytuacji czwórka księży zakłada Księżą Kompanię, która ma za zadanie strzec porządku na ulicach za pomocą sporej ilości broni palnej oraz prowadzić misję ewangelizacyjną (skojarzenia z Sędzią Dreddem jak najbardziej na miejscu). Historia zaczyna się w momencie kiedy w łóżku znalezione zostają zwłoki Sherlocka Holmesa i dr. Moriartyego, którzy wgląda na to mieli o wiele bliższy związek ze sobą niż to się powszechnie mówi. Przerażony sytuacją dr. Watson udaje się z prośbą o pomoc do tytułowego księdza Canona który jest ostatnim żywym członkiem Kompanii, a który stanowi skrzyżowanie wcześniej wspomnianego Dredda z Inkwizytorem z książek Piekary a jego wygląd bez wątpienia wzięli sobie za wzór twórcy postaci Duke Nukema a także detektyw Rutkowski. Otóż śmierć Sherlocka i jego największego antagonisty to nie było zwykłe samobójstwo, wymyślili oni sobie, że udadzą się do samego Nieba i zabiją tam Boga, zajmą jego miejsce i posprzątają bałagan który zapanował na świecie. Canon wraz z Watsonem oraz wyciągniętym ze szpitala psychiatrycznego socjopatycznym zabójcą, bratem jednego z denatów Mycroftem Holmsem, będą się musieli udać za nimi w pościg aż do Nieba bram a nawet jeszcze dalej. W tomie drugim bohaterski kaznodzieja, po załamaniu nerwowym spowodowanym nieudaną próbą uratowania trzech zakonnic schwytanych przez terrorystów, ląduje na leczeniu tradycyjnymi metodami (czyt. elektrowstrząsami) u doktora Freuda. W tym momencie z pomocą przychodzi mu Diakon Blue kolejny członek Księżej Kompanii, okazało się że pozostała trójka wcale nie zginęła, tylko w czasie jednej z misji trafiła prosto do piekła gdzie się zagubiła i tylko Diakonowi udało się odnaleźć drogę z powrotem. Teraz ksiądz Canon w towarzystwie Diakona i Zygmunta Freuda będzie musiał  wydostać pozostałych dwóch nieszczęśników czyli Kardynała Syn i Ojca O'Bliviona z piekła zbudowanego z ciemnej materii. Pod względem rysunków ten album to absolutne mistrzostwo, jestem wielkim fanem tego stylu którym posługuje się tutaj Weston. To stara dobra szkoła, gdzie tła nie stanowią plam jednolitego koloru a obłąkańczo szczegółowe scenografie. Rysunek ma dosyć realistyczną manierę co stanowi świetną kontrę do odrealnionych wizji obydwóch (w sumie obytrzech) autorów a szalonych wizji jest tutaj co niemiara (projekt Lucefera to skondensowany czad), tak samo jak i poukrywanych (albo i nie) na obrazkach dowcipów. Wiecznie wkur...zona mina Canona bawi do łez i mocno kojarzy się z Maczetą Dannego Trejo. Nie gorsze od samej kreski są te soczyste, pięknie nałożone kolory, warto wydać te kilkadziesiąt złotych, dla samych choćby rysunków. W swoich czasach zapewne ten komiks miał być mocno obrazoburczy i jednocześnie pełen czarnego humoru. Dzisiaj po ponad dwudziestu latach jego siła rażenia chyba nieco się zmniejszyła. Wyjątkiem jest raczej przedstawienie Boga, nie należę do osób specjalnie religijnych, powiedziałbym że wręcz przeciwnie ale niezbyt mi się to podobało, chociaż z drugiej strony nie jest specjalnie niezgodne ze starotestamentową jego wizją. Takie rzeczy jak opaska z krzyżem jednoznacznie kojarząca się ze swastyką, jeżdżący opancerzony konfesjonał teraz są już tylko wyłącznie całkiem udanymi dowcipami. Ogólnie całość sprawia wrażenie młodzieńczej głupawki w stylu Tank Girl, tyle że bardziej skupionej na fabule. Wydanie przez Studio Lain, wygląda naprawdę nieźle, czepię się jedynie tłumaczenia, w dwóch bodajże miejscach teksty w dymkach brzmią cokolwiek bełkotliwie i nie wygląda na to, żeby wynikało to z akcji, na dodatek nazywanie tej postaci Canonem jakoś tak średnio brzmi, chyba lepiej było go zmienić jednak w Kanonika, choćby to i nie było specjalnie wierne, ale w mojej opinii jakoś tak pasowałoby doskonale i do postaci i do nieco oficjalnego tonu w jakim się zwracają inne postacie do tytułowego bohatera. No cóż, chyba gdyby nie ten Bóg dałbym minimalnie wyższą ocenę, ale czy skopiemy jakieś pogańskie tyłki? A czy Papież kima w lesie? 7+/10.




3. Najgorszy przeczytany:

   "WKKM - Deadpool kontra Gambit" - Ben Blacker, Ben Acker, Danilo Beyruth (te nazwiska to chyba jakiś żart). Nie znam specjalnie postaci Deadpoola, z wyjątkiem 3-4 wcześniej przeczytanych komiksów (całkiem dobrych), filmu (bardzo dobry) i jakichś okazjonalnych występów w grach video, myślałem że ten conajmniej niezły poziom zostanie w tym komiksie utrzymany. Niestety nic z tego. Na początku w ramach retrospekcji obserwujemy jak tytułowi (anty)bohaterowie demolują miasto w kostiumach Spidermana i Daredevila, po czym dowiadujemy się na złodziejskiej melinie że na zlecenie ukradli właśnie sporo diamentów, korzystając z ich kłótni, mózg tej operacji niejaki pan Chalmers czyli o ile dobrze pamiętam z czasów Tm-Semic Czarny Lis ulatnia się i z towarem i z zapłatą. Wracamy do rzeczywistości poobrażani na siebie Deadpool i Gambit natykają się ponownie na tego samego Chalmersa i zamiast zedrzeć z niego swoje niespłacone należności przyjmują od niego kolejne podobno jeszcze bardziej intratne zadanie. Tym razem mają ukraść jednemu z hongkońskich biznesmenów (tym biznesmenem okaże się jeden z bosów Kun'Lun) tajemniczą statuetkę. Zaczyna się fragment z planowaniem więc biorąc pod uwagę, że słowo "praworządność" nie jest na pierwszym miejscu w słowniku wszystkich zainteresowanych postaci jesteśmy pewni, że otrzymamy historię w stylu "heist" (w posłowiu autorzy wręcz o tym zapewniają). Nic z tego jeszcze pierwszy etap ze zdobyciem odcisków palców do otwarcia zamka można z trudem podciągnąć pod komedię tego gatunku, ale dalej robi się wręcz absurdalnie głupio. Autorzy nawciskali strasznie dużo postaci oraz strasznie dużo wątków w ten cienki tomik, tyle że nic tam się nie trzyma przysłowiowej kupy. Bohaterowie gdzieś poruszają się po różnych miejscach nie wiadomo po co i dlaczego, na pierwszy plan wyskakuje jakiś mechanik - były przestępca tylko nie bardzo wiadomo jaką funkcję ma pełnić w tej historii i tak dalej i tak dalej, historia się po prostu rozjeżdża na naszych oczach (a już na starcie nie jest szczególnie klarowna). Zgodnie z zasadami sztuki na koniec okaże się, że nic nie było tym czym się wydawało (czytaj otrzymamy fabularny twist wyciągnięty kompletnie wiadomo skąd). Widząc słabe wyniki pracy scenarzystów rysownik postanowił wziąć się w garść i spróbować przebić ich dokonania. Od strony graficznej album wygląda bardzo słabo, styl ma mieć kreskówkowy sznyt, ale jest tak nieatrakcyjny że zastanawiając się w jakim przypadku mógłby wyglądać gorzej to wyszło mi że chyba tylko wtedy jakbym osobiście go narysował, na dodatek kolorysta stwierdził, że pójdzie w klimaty czasów minionych i w teorii kreskówkową komedię, najbardziej jak to możliwe wypierze z barw, aby kojarzyła się ze zdjęciem w sepii, no rewelacyjny pomysł na ożywienie nudnej historii. Zastanawiałem się czy mogę jakiś komplement puścić w kierunku tego komiksu i wyszło mi na to, że kilka dowcipów jest od biedy udanych, ale to już naprawdę wszystko. Mamy do czynienia z poplątanym aż do momentu wprowadzenia w całkowitą konfuzję, nudnym i kiepsko narysowanym opowiadankiem. Jeden z najbardziej niepotrzebnych tomów w całej kolekcji. Ocena 3+/10.


4.   Zaskoczenie na minus:

   "WKKM Kapitan Ameryka:Steve Rogers - Hail Hydra" - Nick Spencer, Jesus Saiz, Javier Pina. Żebym nie został źle zrozumiany, to nie jest zły komiks. Ba jest szczerze mówiąc całkiem niezły, tyle że kompletnie rozczarowujące jest to, że po tak kompleksowym pompowaniu balonu z napisem "Kapitan Ameryka wymawia słowo na H", cała tajemnica zostaje takiego zachowania zostaje kompleksowo szybciutko już w kolejnym zeszycie wyjaśniona. Więcej, unikałem jakichkolwiek spoilerów aby nie psuć sobie ewentualnej lektury i szczerze mówiąc już przed jakoby już legendarnym (akurat) kadrem, komiks wyraźnie daje nam już wcześniej znaki, że ktoś lub coś grzebało w rzeczywistości przez co komiks traci sporo ze swojej wagi. Za wewnętrzną przemianę Steve'a odpowiada żyjąca Kosmiczna Kostka (całkiem niezły komediowy ficzer tutaj mamy), co sprawia że bez jakichś szczególnie gorących emocji obserwujemy kolejne egzekucje wykonywane przez Kapitana na zlecenie Red Skulla. Z pewnością na plus jest to, że autor zachował charakter byłego amerykańskiego bohatera, Steve mimo przejścia na drugą stronę dalej pozostaje ideowcem, co możemy zaobserwować gdy planuje zabójstwo Skulla, aby zając jego miejsca gdyż uważa że ten sprzeniewierza się ideałom Hydry. Prace Saiza i Piny wyglądają przyzwoicie, zachwycać się nie ma czym bo tego typu rysowanie obejrzymy w większości komiksów superhero co z jednej strony nadaje mocno generyczny charakter komiksowi i sprawia że nie odróżniamy jednego rysownika od drugiego, z drugiej jest czysto, ładnie i schludnie. Ot solidna rzemieślnicza robota, trochę średnio wypada praca kolorysty, mocno tu momentami jedzie komputerówką, naprawdę zdolni potrafią to całkiem nieźle ukryć, Saiz w tej dziedzinie taki uzdolniony nie jest. Mimo wszystko trzeba jednak przyznać, że sama fabuła jest dosyć wciągająca, sceny akcji są rozpisane nieźle a podwójna gra Kapitana jest przedstawiona w interesujący sposób. Minusem jest napewno dosyć duża ilość rozwijających się nici fabularnych z czego widać, że część będzie wplatana w "Tajne Imperium" a część w "II Wojnę Domową" i średnio funkcjonuje jako osobna historia. Z tego co wiem reszta serii ma zostać wydana w całości łącznie z eventem więc w zależności od formy wydania być może to zakupię. Narazie to co jest oceniam na 6+/10.



5. Suplement

Należałoby przeczytać:

"Dracula" - Roy Thomas, Mike Mignola, John Nyberg. Byłem przekonany, że jest to wierna adaptacja filmu Coppoli, który o ile dobrze pamiętam (czytałem to ze trzy razy ale to było bardzo dawno temu) był bardzo wierną adaptacją powieści Brama Stokera. Wygląd postaci jest zdecydowanie wzorowany na żywych aktorach, natomiast w samej fabule dokonano kilku zmian. Mignola jest wprost stworzony do rysowania horroru a tusz Nyberga rozlewający się wielkimi plamami po całych stronach potęguje jedynie wrażenie (chociaż w dwóch czy trzech przypadkach sprawia to, że kadry są średnio czytelne). Jakość wydania zwłaszcza biorąc pod uwagę, że to praktycznie debiut zawstydza sporo innych debiutantów a i starych graczy również. Ocena 7+/10

"Star Wars - Mroczne Czasy" głównie Randy Stradley. Kolejna fajna seria Gwiezdnowojenna, nie tak dobra jak Wojny Klonów, ale o niebo lepsza niż KotOR. Fragmenty dotyczące upadającego Jedi Dassa Jennira (zwłaszcza ten segment z luźną adaptacją "Straży Przybocznej" Kurosawy) zdecydowanie lepsze niż te z pseudo-triceratopsem. Chociaż i tak najlepsze dwa pierwsze zeszyty Ostrandera. Ten facet zdecydowanie wie o co kaman w Star Warsach. 7/10


Można przeczytać:

"SM War Machine" - Kaminsky, Hopgood, Pak, Manco. Nieczęsto się zdarzające w tej kolekcji dwie równorzędne historie. Z przykrością stwierdzam, że ta nowsza historia wcale się specjalnie nie broni na tle starszej. To zwykłe exploitation, które ma szokować czytelnika z początku udające, że będzie miało coś ważnego do powiedzenia a zmieniające się w zwykłą rąbankę. Obydwa tytuły są tak samo kiczowate, ale ten klasyczny jest zdecydowanie bardziej czarujący. Tym niemniej całkiem solidna lektura. 6/10.


Najlepiej odpuścić:

"Star Wars - Moc Wyzwolona" - Haden Blackman i inni. Komiksowa wersja dwóch gier komputerowych Force Unleashed. Sama gra była wciągająca a postacie budzące sympatię, ale nigdy nie kupiłem pomysłu na Imperatora i Vadera jako siły sprawczej Rebelii. Tym bardziej nie kupuję tego w formie komiksu. Scenarzysta fatalnie skroił całą opowieść w pierwszej części na dobrą sprawę nie bardzo wiadomo o co chodzi, bohaterowie gdzieś tam latają po kosmosie, nie wiadomo gdzie i po co, strasznie rwane to jest. Część druga ma jeszcze mniej sensu niż pierwsza i na dobrą sprawę jest opowieścią o Bobbie Fett a nie o klonie Starkillera. Dowiemy się co nieco o charakterze Łowcy Nagród i to z pewnością najmocniejsza strona tego tworu, no pochwalić od biedy można rysunki jeszcze. 4+/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: maxim1987 w Pt, 20 Grudzień 2019, 18:08:41
Ciekawe polecajki. Dla mnie Boże działo to jeden z najgorszych przeczytanych w tym roku komiksów.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pt, 20 Grudzień 2019, 20:09:39
To musisz mieć niezłe szczęście do zakupów. Oczywiście o wiele bardziej doceniam ten komiks ze względu na rysunki niż na fabułę, ale i ta nie jest jakaś straszna. Lubię od czasu do czasu przeczytać taką głupawkę.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Kadet w Pn, 23 Grudzień 2019, 21:16:39
Takie rzeczy jak opaska z krzyżem jednoznacznie kojarząca się ze swastyką, jeżdżący opancerzony konfesjonał teraz są już tylko wyłącznie całkiem udanymi dowcipami.

Szczerze mówiąc, trudno wyobrazić mi sobie sytuację, w której uznałbym to pierwsze za całkiem udany dowcip, zważywszy np. na to, ile księży, zakonników i zakonnic hitlerowcy zabili albo zesłali do obozów.

"Star Wars - Mroczne Czasy" głównie Randy Stradley. Kolejna fajna seria Gwiezdnowojenna, nie tak dobra jak Wojny Klonów, ale o niebo lepsza niż KotOR. Fragmenty dotyczące upadającego Jedi Dassa Jennira (zwłaszcza ten segment z luźną adaptacją "Straży Przybocznej" Kurosawy) zdecydowanie lepsze niż te z pseudo-triceratopsem.

Jestem dużym zwolennikiem serii „Mroczne czasy”. Przemawiają do mnie zwłaszcza bardzo szczegółowe i wysmakowane rysunki Wheatleya – prawdziwa uczta dla oczu. Kiedy zastępują go inni rysownicy, poziom spada dla mnie o co najmniej jedno oczko.

Zgadzam się, że arc „Niebieskie żniwa” jest bardzo fajny i zrobiony z głową jako wariacja na temat „Straży przybocznej”. Swoją drogą to ciekawe, jak ta historia przyciąga hołdy, przeróbki i nawiązania. Oprócz – rzecz jasna – westernowej wersji filmowej przychodzi mi jeszcze tak bez namyślania się np. hołd w jednej z opowieści o Usagim. A pewnie jest tego znacznie więcej. Inna rzecz, że skoro Lucas czerpał pełnymi garściami z kultury Japonii i filmów Kurosawy, tutaj adaptacja ma siłą rzeczy dodatkowy smaczek.

Osobiście jednak „Niebieskie żniwa” stawiam minimalnie niżej niż pierwszą historię z tej serii, „Ścieżkę donikąd” (tu na przykład o tym pisałem (https://forum.komikspec.pl/komiksy-amerykanskie/star-wars/msg49828/#msg49828)), do której osobiście włączam jako prolog też dwa zeszyty z „Republic”, 79-80, które były w 26 tomie kolekcji. W każdym razie oba komiksy to naprawdę dobra rzecz i żal tylko bierze, że po zakupie SW przez Disneya serię trzeba było pospiesznie zakończyć. Może gdyby twórcy mieli szansę pracować w swoim tempie i rozwijać dalej wątki, dorównaliby bogactwem wątków „Republic”.

Chociaż i tak najlepsze dwa pierwsze zeszyty Ostrandera. Ten facet zdecydowanie wie o co kaman w Star Warsach.

Gwoli ścisłości: wszystkie historie z serii „Mroczne czasy”, a także Republic 79-80, napisał Randy Stradley (pod różnymi pseudonimami). W pierwszym kolekcyjnym tomie „Mrocznych czasów” są jeszcze dwa komiksy z serii „Czystka”/ „Purge”: „Seconds to Die” Ostrandera i „Hidden Blade” Blackmana. W kolekcji nie znalazła się ostatnia opowieść z serii, „The Tyrant’s Fist” Freeda. Ale tak, w pełni zgadzam się, że Ostrander to jeden z najwprawniejszych scenarzystów starego Expanded Universe.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pn, 23 Grudzień 2019, 23:37:46
   A ja, biorąc pod uwagę, że Pius XII nigdy nie potępił nazistowskich Niemiec i to jak wielu hitlerowcom Watykan później pomógł uciec do Ameryki Południowej, uznaję to za całkiem zabawne. Kościół w Polsce nie został zaatakowany ze względu na to że był Kościołem, tylko że został potraktowany jako jeden z ośrodków inteligencji oraz z racji tego, że bardzo wielu księży pochodziło ze szlachty zwłaszcza drobnej i było ściśle powiązanych ze środowiskami narodowymi. Ale to chyba nie miejsce na takie dyskusje.
   Nie sprawdziłem, myślałem że obydwie napisał. Wielka szkoda, że cała seria nie składała się z takich one-shotów. Chłopie jesteś prawdziwą kopalnią wiedzy o tych komiksowych Star Warsach. Będzie tam w tej kolekcji jeszcze coś ciekawego dalej (z wyjątkiem Dark Empire, kocham ten komiks)?
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Kadet w Wt, 24 Grudzień 2019, 01:14:03
Cóż, można się o to spierać, ale czy w jakimś kontekście to może być zabawne? Nie jestem pewien. Faktycznie to chyba nie miejsce na takie dyskusje, a ja nie jestem historykiem, wydaje mi się jednak choćby z licznych polemik, że sprawa Piusa XII jest bardziej złożona niż jednowymiarowa. Natomiast jestem przekonany, że nazizm walczył z Kościołem także z uwagi na swoją wrogość wobec idei chrześcijańskich w ogóle, które dla ideologów hitlerowskich były zbyt "miękkie" i współczujące, a także skażone semickością z racji korzeni w judaizmie. Może jednak przed Świętami nie rozpętujmy tu off-topu, bo zaraz Mateusz będzie musiał zaliczać nadgodziny w Boże Narodzenie :)

Wracając do tematu: dziękuję za miłe słowa, ale to po prostu kilka faktów, które podłapałem tu i ówdzie :) Myślę, że skoro lubisz Ostrandera, to są spore szanse, że zaciekawi Cię "Dziedzictwo" - monumentalna seria tego scenarzysty i znanej z "Republic" Duursemy umieszczona ponad 100 lat po "Powrocie Jedi" i budująca całkiem nowy układ sił w Galaktyce, wierny jednak duchowi wcześniejszych utworów. W zasadzie od zera twórcy zbudowali nową erę w historii Galaktyki. Seria zawiera liczne nawiązania do innych dzieł z "Expanded Universe", w tym do "Republic" (przygotuj się na kilka znajomych twarzy). I radzę nie szukać zbyt wiele o niej na sieci, bo można się natknąć na bolesne spojlery, zwłaszcza co do prawdziwej tożsamości co poniektórych postaci :)

(https://d2lzb5v10mb0lj.cloudfront.net/common/salestools/previews/swlegv1/swlegv1p1.jpg)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w Wt, 24 Grudzień 2019, 07:02:24
@Skandalisto, dzięki za comiesięczne podsumowania i wytrwałość. Obiecuję, że dołączę do Ciebie w nowym roku  :)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w So, 11 Styczeń 2020, 14:00:00
Czas na podsumowanie grudnia, głównie dalej próby podganiania nieco kolekcji, Batman z Rebirth plus kilka komiksów "luzem". UWAGA UWAGA jak zwykle mogą pojawić się SPOILERY!!!



1. Najlepszy:
 
  "Invincible" tom 1 i 2 - Robert Kirkman, Cory Walker, Ryan Ottley. Sporo się nasłuchałem o tym że Niezwyciężony to "prawdopodobnie najlepsza superbohaterska seria komiksowa we wszechświecie", samego autora specjalnie nie znam, przeczytałem kilka tomów pożyczonych od kolegi "Żywych Trupów" i Marvel Zombies wydane w ramach WKKM szczerze mówiąc i to i to przypadło mi nawet do gustu, ale jakbym powiedział że Robert Kirkman został moim autorem z półki "oooo nowy ******* to trzeba sprawdzić" to bym skłamał. W każdym razie wobec tylu pochwał błąkających się w czeluściach internetu i po pobieżnym rzucie oka na przykładowe ilustracje stwierdziłem "podoba mi się, biorę". No i tak kupowałem, kupowałem nie kontrolując tego specjalnie, aż spojrzałem ostatnio na półkę i odkryłem, że kupiłem już 5 tomów komiksu o którym właściwie nic nie wiem, więc wypadałoby się w końcu zorientować czy nie wkładam pieniędzy w coś, czego po pierwszym tomie chciałbym się pozbyć. No i wyprzedzając nieco fakty, absolutnie się nie zawiodłem. "Invincible" to typowa-nietypowa opowieść z gatunku "majtki na rajtuzach", typowa ponieważ znajdziemy tutaj chyba absolutnie wszystkie klasyczne gatunkowe motywy a nietypowa właściwie rzecz biorąc dokładnie z tego samego powodu, na pewnym metapoziomie ta seria stanowi nie tylko całość gatunku w pigułce, ale i swoistą jego autoparodię. Streszczać tego nie będę bo i sensu to nie ma, tak więc pokrótce na początku poznajemy Marka Greysona, całkowicie przeciętnego ucznia, przeciętnego amerykańskiego liceum u którego właśnie objawiają się supermoce. Nie jest on tym faktem specjalnie zaskoczony, gdyż jest synem Omni-mana najpotężniejszego superbohatera tego uniwersum, postaci mocno wzorowanej na Supermanie (bardziej chyba jednak na Jor-Elu). Ojciec Marka nie jest człowiekiem, lecz przybyszem z planety Viltrum, której mieszkańcy osiągnęli szczyt już szczyt rozwoju i rozsyłają po znanym kosmosie swoich emisariuszy, którzy pomagają mniej rozwiniętym cywilizacjom w dalszym wdrapywaniu się po drabinie ewolucji, jednocześnie chroniąc je przed wszelkimi zagrożeniami. Na Ziemi Grayson Senior, który wiedzie żywot największego obrońcy planety (w tajemnicy współpracujący z rządem USA) i ukrywający prawdziwą tożsamość pod przebraniem zwykłego pisarza zakochał się w ziemskiej kobiecie i ot stąd mamy głównego bohatera. Czy z takim pochodzeniem Mark może obrać inną ścieżkę kariery niżta  superherosa? No nie może (zresztą przy pełnej aprobacie ojca), zakłada więc kostium, wyrabia sobie pierwszych osobistych meta-przeciwników, dołącza do młodzieżowej grupy superbohaterów czyli zaczyna wspinać na kolejne szczeble kariery zawodowej, poznaje dziewczynę...i więcej nic nie mówię. W kilku pierwszych zeszytach za rysunki odpowiada Walker, później serię przejmuje Ottley. Rysunki tego pierwszego minimalnie bardziej mi się podobały, ale stylem są tak do siebie podobni że starty żadnej nie ma a seria zachowuje spójność pod względem graficznym. Kreska z gatunku "lekko, łatwo i przyjemnie" po tych wszystkich komiksach Marvela z ostatnich kilku lat, szczerze mówiąc mam już nieco takiego czegoś dosyć, ale w tym przypadku przypadła mi do gustu. Jest, gustownie, przejrzyście, dynamicznie i z przysłowiowym "jajem". Jak wcześniej wspomniałem, "Invincible" to jedna wielka encyklopedia gatunku superhero (przemieszana z teendramą i wydaje się, że dalej będzie się rozwijała mocniej w kierunku hard sf). Kirkman wraz z rysownikami zżynają każdy motyw jakikolwiek im się spodobał, każdą kliszę jaka wydała im się ciekawa lub wręcz przeciwnie, przerabiają na swoją modłę a często i bezlitośnie wyśmiewają. Postacie bez jakiegokolwiek skrępowania są z drobnymi zmianami przerysowywane i nawet nazywane podobnie co ma pokazać rzeczywistość superbohaterów w nieco krzywym zwierciadle. Ilość odniesień do znanych motywów czy postaci a wręcz konkretnych zeszytów serii DC czy Marvel, jest olbrzymia, niejednokrotnie łapałem się na myśli "ja już to gdzieś czytałem". Podejrzewam, że po przeczytaniu całości, czytelnik będzie mógł stwierdzić, że przeczytał już wszystko na temat klasycznego superhero co istnieje. Seria stanowi w/g mnie przede wszystkim pastisz całego gatunku, chociaż żeby ktoś się nie pomylił oprócz sporej ilości humoru (często naprawdę zabawnego), znajdzie się tu wiele wątków naprawdę dramatycznych. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że seria jest naprawdę ciekawa, trzeba przyznać że Kirkman to jednak talent jest, przeczytałem te dwa jakby nie patrzeć sporej grubości tomy w niewielkim okresie czasu i ani przez sekundę nie czułem się znużony. Naprawdę ciężko wyczuć co ten facet wymyśli na następnej stronie, może nastąpi inwazja kosmitów? A może spadnie meteoryt? Może Markowi rozjadą psa? A może nauczyciel odkryje jego tajną tożsamość? Syndrom jeszcze jednej strony jest tu bardzo silny, a mimo że pojedyncze elementy są strasznie ograne to zbite w całość stanowią naprawdę odświeżające doznanie. Cóż, przekonamy się kiedy konwencja się nieco wyczerpie, w każdym razie polecam, istna rewelacja. Na marginesie jeszcze wydanie Egmontowe bardzo fajne, spora ilość dodatków wraz z autorskimi komentarzami, to się często nie zdarza. Całość to istna nawet nie petarda a prawdziwy dynamit na naszym rynku Ocena 8+/10.



2. Zaskoczenie na plus:

   "SM Czarna Wdowa" - Richard Morgan, Bill Sienkiewicz, Goran Parlov. Pierwszy zeszyt - pierwszy występ Czarnej Wdowy, drugi jej debiut jako superbohaterki w czarnej skórze. Wiadomo jak kto lubi wykopaliska to polubi, jak nie to nie. Tak czy inaczej daniem głównym jest sześciozeszytowa miniseria "Powrót do Domu" rozpoczynająca vol 3 dla "Black Widow" a napisana przez faceta, w/g wstępniaka będącego pisarzem sf i nie zajmującego się wcześniej komiksem. I przyznaję, że jako debiutant poradził sobie on nad wyraz przyzwoicie. Zgodnie z przewidywaniami opowieść o tajnej agentce będzie opowieścią szpiegowską. Oczywiście jeżeli ktoś oczekuje realizmu w stylu Johna LeCarre (tutaj zabójcy noszą sygnety żeby ich rozpoznać a Wdowa pogina w czarnym prochowcu i kapeluszu) to się zawiedzie, natomiast biorąc pod uwagę że to produkcja Marvela to zaskakująco fajnie całość stawia raczej na scenariusz a nie na akcję. Skrótowo, Natasza która aktualnie wypoczywa na zasłużonej emeryturze (trochę za szybko chyba?) wplącze się w sprawę morderstw feministycznych działaczek (które oczywiście będą zupełnie kim innym niż się wydaje - a jakże), a która zaprowadzi ją prosto do miejsca skąd pochodzi czyli Czerwonej Komnaty i rozjaśni nieco mroki jej przeszłości oraz zmusi do konfrontacji z potężną korporacją. Żeby jej nie było smutno do towarzystwa dostanie starego znajomego z SHIELD, obecnie totalnie archetypicznego wymiętolonego prywatnego detektywa oraz uratowaną przypadkiem znajdę. Równocześnie historię będzie można obserwować z punktu widzenia dwójki agentów NORTH (zdaje się są źli). Siła tego komiksu nie leży w tym że jest nadzwyczajnie oryginalna, stosuje sporo ogranych elementów jakich moglibyśmy się spodziewać w historii tego typu, ale mimo wszystko intryga wciąga i bardzo fajnie że autor wykorzystał swoje powieściopisarskie doświadczenie aby konkretne wydarzenia były logicznymi następstwami poprzednich wydarzeń a strzelaniny i pościgi były tylko przerywnikami. Nazwiska artystów odpowiadających za rysunki mówią same za siebie i raczej nie trzeba ich polecać. Uwielbiam ten obłąkany styl Sienkiewicza a jak ktoś go nie lubi to powinien mieć świadomość, że większość roboty wykonał Parlov a Bill zajmował się głównie wykończeniem. Dzięki czemu album trzymany jest w ryzach bez kwaswoych odjazdów (prawie), ale mimo czego efekt jest rewelacyjny. Nie będę ukrywał, ale takie rysunki idealnie trafiają w mój gust. Nerwowe, szarpane kreskowanie oraz nieco zdeformowane twarze mają uświadomić czytelnikowi jak bardzo niepiękny jest świat w którym żyje nasza rosyjska superbohaterka i jak brzydcy są ludzie którzy w nim przebywają razem z nią (sama Romanoff też często zniekształcona od czasu do czasu jest rysowana jako piękność, ażeby przypomnieć że to jednak jest piękność). Ohydne zapuszczone scenografie i spora doza rysowanej przemocy mają jedynie podkręcić klimat (ach, żeby ta dwójka dobrała się do Batmana, to moje małe marzenie). Znaczy się, rysunki na najwyższym poziomie. Nie przedłużając, dobry, intrygujący skierowany do nieco starszego niż przeciętny marvel czytelnika komiks. Nie Druciarz, nie James Bond tylko powiedzmy po środku, Jason Bourne w spódnicy. Następny komiks o Czarnej Wdowie jaki ukaże się na naszym rynku już wiem, że kupuję. Ocena 7+/10.


Drugie pozytywne zaskoczenie:

   "SM Zimowy Żołnierz" - Rick Remender, Roland Boschi. Kolejna po Czarnej Wdowie szpiegowska opowieść prosto z marvelowskiej fabryki marzeń, tym razem 100% w jamesbondowym klimacie. W pierwszym zeszycie napisanym przez Brubakera, Kapitan Ameryka dowiaduje się że Bucky Barnes żyje. Zeszyt ten nie ma nic wspólnego z resztą, ani też nie jest specjalnie potrzebny, szczerze mówiąc o wiele bardziej wolałbym cokolwiek wydanego jeszcze przez Timely ale cóż, jest jak jest. 5/6 albumu to "Gorzki Pochód" autorstwa Remendera, którego akcja dzieje się w latach 60-tych a głównym bohaterem jest wbrew tytułowi, Shen agent SHIELD, który wraz z Nickiem Fury będzie starał się wyrwać z jednego z zamków Hydry małżeństwo nazistowskich naukowców, które wynalazło "STRASZLIWIE PRZERAŻAJĄCĄ TECHNOLOGIĘ MOGĄCĄ ZNISZCZYĆ ŚWIAT" ™ i jest gotowe ją oddać w zamian za azyl w krainie wiecznej szczęśliwości i dobrobytu. Rzecz jasna Hydra nie jest zachwycona wizją pozbycia się dwójki swoich najbardziej utalentowanych naukowców a i ZSRR wietrzy w tym swoją szansę na technologiczne odskoczenie reszcie świata i wysyła swojego zabójcę czyli oczywista Zimowego Żołnierza (który pod koniec na chwilę przełamie skutki ruskiego prania mózgu i dołączy do drużyny "tych dobrych"). Shenowi mimo utraty kontaktu z Nickiem udaje się oswobodzić w/w parkę i dostać do pociągu, który ma ich wywieźć poza granice kraju (nie pamiętam jakiego), a tam wiadomo co się będzie działo. Nie oszukujmy się w co trzecim filmie z Jamesem Bondem jest akcja w pociągu, więc nie zostaniemy w żaden sposób zaskoczeni. Ba nawet aby było bliżej do oryginału okaże się Shen i piękna Brunhilda mocno przypadli sobie do gustu (nie muszę dodawać, że małżeństwo nie jest specjalnie udane? Jakby było udane to by wyszło że blondwłosy nazistowski aniołek się puszcza na lewo a tak wszystko jest w porządku, zresztą obydwoje są tak sympatyczni że im kibicujemy), więc jest i wątek romansowy. A poza nim? Akcja, akcja, akcja. Są bijatyki, pościgi i strzelaniny. Gadżety prosto z fabryki Q, wybuchy i jeszcze większe wybuchy, naziści na nartach, naziści rażący prądem, naziści wysysający mózgi wyglądający jak David Bowie, naziści w skórzanych płaszczach, naziści ginący w jeszcze większych niż te wcześniejsze wybuchach i do tego jeszcze więcej nazistów. Co dosyć ciekawe pomimo naprawdę olbrzymiego tempa, Remenderowi udało naprawdę nieźle nakreślić osobowości i relacje pomiędzy wszystkimi aktorami tego przedstawienia. Rysunki Boschiego przyzwoite, nie żeby jakieś arcydzieło ale ogląda się je całkiem przyjemnie. Niespecjalnie realistyczne, odstające wyraźnie od tego co zaprezentował w pierwszym zeszycie Epting, ale i nie w popularnym w ostatnich latach stylu "dowcipnej kreskówki" (co w sumie bywa fajne, ale Marvel używa tego do pożygu), momentami kojarzyły mi się ze stylem Tima Sale. Aha na dokładkę garść naprawdę rewelacyjnych okładek. Cóż najbardziej z całego komiksu spodobało mi się zakończenie w którym agentowi Shenowi otwierają się oczy i przekonuje się, że praca która wcześniej wydawała mu się świetną zabawą, tak naprawdę jest podłym, okropnym zajęciem. Do tego momentu sądziłem, że tytuł nawiązuje do ciernistej drogi jaką musiał przebyć Bucky z roli radzieckiej kukły do roli bohatera, ale wydaje mi się że równie dobrze może pić do drogi jaką musi przejść cała Ameryka, aby zasłużyć na miano państwa w którym ceni się wolność. Podsumowując, to akcyjniak i tylko akcyjniak. Ale jeżeli już ma być akcyjniak od Marvela to niech będzie fajny. A ten komiks jest naprawdę fajny. Ocena 7+/10.


Trzecie zaskoczenie:

  "SM Marvel Boy" - Grant Morrison, JG Jones. Wspominałem jakiś czas temu, że wielkim fanem Morrisona nigdy nie byłem. Ostatnio dzięki "Doom Patrolowi" polubiliśmy się nieco bardziej, a tu proszę kolejny komiks który bardziej przekonuje mnie do tego autora. Rzadki przypadek w tej kolekcji, że w komiksie mamy tylko jedno opowiadanie, zresztą akurat tutaj jest do dosyć logiczne bo całość to pierwszy występ tego bohatera. Marvel Boy to Noh-Varr dyplomata i podróżnik w jednej osobie pochodzący z imperium Kree. Podczas rutynowego lotu pomiędzy uniwersami statek, którym leci zostaje zestrzelony tuż nad Ziemią. Sprawcą okazuje się dr. Midas (tak ten wariat w pierwszym pancerzu Iron Mana i jest to również jego debiut), który kolekcjonuje pozaziemskie stworzenia oraz technologie i który chwyta w swoje łapska Noh-varra jedynego członka załogi, któremu udało się przeżyć katastrofę. Temu udaje się uciec i wrócić na swój statek kosmiczny który na chwilę przed złapaniem udało mu się ukryć po czym zorientowawszy się w realiach w jakich się znalazł postanawia wypowiedzieć wojnę całej Ziemi i pokazując wyższość cywilizacji Kree nad prymitywną ziemską naprowadzić tę naszą na właściwe tory. W tym postanowieniu pomoże mu kosmiczna technologia, owadzie DNA w jego genach znacznie zwiększające możliwości oraz Plex okrętowa SI stanowiąca peryferia samej Najwyższej Inteligencji. Najpierw jednak oczywiście sprawa wyrównania rachunków z Midasem. W czasie wykonywania tej misji na drodze naszego bohatera, który w tym momencie stanowi bardziej superzłoczyńcę staną po raz pierwszy ziemskie siły porządkowe w postaci SHIELD oraz ONZ i ich klonowani superżołnierze, a później kosmiczna żywa korporacja Hexus (tak wiem Morrison wykorzystał już takie motywy w Doom Patrol, ale to dalej jest fajne i świeże), która pasożytuje na całych światach a skrywa się pod skrótem COK-1 (Cyfrowy Obóz Koncentracyjny 1 - rewelka) i co jest doskonałą okazją dla Granta do wsadzenia złośliwej szpili w amerykańskie społeczeństwo. Po uratowaniu całego świata Noh-Varr dalej ściagany jako przestępca przez każdego kto ma na to ochotę po raz kolejny zmierzy się z Dr. Midasem, który przekonał w międzyczasie władze że przybysz jest zagrażającym bezpieczeństwu kosmicznym pół-karaluchem rodem z Gatunku czy innego sf horroru i nie dość, że dostaje od nich pełne wsparcie materiałowe i ludzkie to jeszcze całkowicie wolną rękę. Tutaj do akcji wkracza córka Midas Exterminatrix (również znana u nas i również wariatka w masce) i przyznam się, że w tym momencie lekko się zdziwiłem. Zdziwiłem się ponieważ ten komiks w taki naprawdę mocno niekojarzący się z Marvelem sposób jest wyraźnie perwersyjny. Owszem postać Oubliette znana w naszym kraju wygląda jak wygląda, ale to nawet pomimo tego całość chociaż bez skrawka tego co powszechnie uważa się za nagość, ma taki dziwacznie zboczony charakter, ciekawe że wydawnictwo puściło coś takiego i to nawet nie w ramach jakichś imprintów "dla dorosłych" pokroju Max, tylko jako normalną serię. Rysunki Jonesa na spory plus, stoją tak pomiędzy typowym dla gatunku rysunkiem sięgającym mocno w kierunku lat dziewięćdziesiątych a tendencją do sporego dodawania realizmu rysunkom twarzy. Artysta świetnie radzi sobie z nadawaniem dynamiki scenom akcji (a jest jej sporo) a zwłaszcza dobrze wychodzą mu momenty w których Noh-Varr wbiega na budynki w lekko wykrzywionej perspektywie i zaczyna wyglądać faktycznie jak hmm...karaluch. Na plus również wszelkie autorskie projekty postaci czy urządzeń. Koniec końców, znajdziemy tu nieco charakterystycznego dla Granta Morrisona bełkotu no i również w typowy dla niego sposób zostaniemy zasypania sporą ilością dziwnych pomysłów czy oryginalnych koncepcji. Ale z której strony by nie patrzeć to dalej wyluzowany komiks akcji ze sporą ilością oryginalnego i inteligentnego humoru. To po prostu czuć, że Morrison i Jones dobrze się bawili tworząc ten komiks a ja niemal 20 lat później bawiłem się równie dobrze przy lekturze. Ocena 7/10.



3. Najgorszy przeczytany:

   "Batman" - Tom King i inni. Budząca sporo kontrowersji najnowsza regularna seria Batmana. Przeczytałem już kiedyś pierwszy tom i nie oceniłem go zbyt dobrze, tym razem postanowiłem przeczytać jednym ciurkiem wszystko  co dostępne jest na naszym rynku i spodobał mi się nieco bardziej (a na tle kolejnych tomów, stwierdzam że jest właściwie rzecz biorąc dobry) a czytając te komiksy, pamiętając jak bardzo nie polubiłem runu Snydera, wiedząc że ten będzie całkowicie odmienny próbowałem go polubić, naprawdę próbowałem. Ale nie dałem rady, ten run jest spierdolony po całości tak samo jak nawet nie bardziej niż poprzedni, tyle że na zupełnie inny sposób. Pokrótce spróbuję streścić całość, może łatwiej mi będzie zebrać myśli i wyartykułować czego się właściwie czepiam. W pierwszym tomie "Jestem Gotham", Batmanowi przyjdzie się spotkać z nową parą bohaterów w mieście Gothamem i Gotham Girl. Okaże się, że kupili oni swoje moce na bazarze, tylko że one ich wypalają wewnętrznie. Im mocniej biją, tym bardziej skraca im to życie, mimo wszystko są gotowi się poświęcić dla ogólnego dobra. Pod wpływem Psychopirata obydwoje wariują i zaczynają mordować. Gotham tak się nakręci że powali całą Ligę Sprawiedliwości (ten pomysł jest megagówniany szczerze mówiąc, skoro naukowcy są w stanie zapewnić taką siłę nawet kosztem życia, to znalazłoby się wielu wariatów którzy skróciliby swoje żywoty nawet do 5 sekund aby tylko się zapisać w historii jako ktoś kto zabił dajmy na to Supermana). Tym niemniej historia trzyma w napięciu, a ostatni zeszyt z Batmanem i Gotham Girl jest naprawdę dobry. Tom 2 "Jestem Samobójcą" to już konkretny nonsens. Gotham Girl po poprzednich wydarzeniach jest w kiepskim stanie psychicznym, pomóc może jej tylko kolejna "hipnoza" dokonana przez Psychopirata, tyle że ten znajduje się na Santa Prisca w łapach Bane'a który potrzebuje go by robił mu dobrze (bez skojarzeń) swoimi mocami, bo ten cierpi na syndrom odstawienia prochów (kolejny bieda-koncept). Batman organizuje wśród przestępców swoją własną wersję Suicide Squad, której skład jest tak dziwaczny i pomimo prób jego tłumaczeń nonsensowny, że to aż boli. Dalej będzie mnóstwo akcji na wyspie, kilkuset najemników do pokonania i sporo gróźb na temat łamania kręgosłupów. Koniec, końców to kręgosłup Bane'a zostanie złamany a ekipa wróci cało i zdrowo ze swoim celem do Gotham. Czy wspominałem, że Bane przez cały komiks siedzi nago na jakiejś kupie czaszek? Nie? Może to i lepiej. Dalej są dwa zeszyty o Batmanie i Catwoman mocno nawiązujące do klasycznych komiksów i te mi się naprawdę bardzo spodobały. Czas na trzeci tom "Jestem Bane" w którym tytułowy villain (któremu już się zrósł kręgosłup, technologia poszła do przodu strasznie) postanowi odwiedzić Gotham, aby odzyskać Psychopirata i uwaga, uwaga połamać Batmanowi kręgosłup. Kur...ka przerzuciłem w tym momencie kartki w kalendarzu, ale nie, nie znalazłem się w 1997 roku tylko dalej byłem w 2019. Na litość boską on nawet przywiezie ze sobą tych samych trzech paziów, prawie cały tom to ogłupiająca szamotanina pośród chrzęstu łamanych kręgosłupów. Na koniec kilka fajnych kilkustronicowych historyjek, aaaa jeszcze Batman oświadczy się Catwoman. Przeszedłem do czwartego tomu "Wojna Żartów z Zagadkami", nareszcie pomyślałem, w/g plotek ten podobno już jest całkiem przyzwoity. Historia zawarta w tym tomie, jest powrotem do przeszłości, Bruce zwierza się Selinie w łóżku ze swojej największej tajemnicy "...musisz wiedzieć co zrobiłem, co musiałem zrobić...podczas wojny żartów z zagadkami" (wyobraziłem sobie jak on to mówi tym absurdalnym barytonem Bale'a i śmiać mi się zachciało, "no zaczyna się tandetnie, ale może dalej będzie lepiej" pomyślałem). I nie, wcale nie było lepiej, wbrew niektórym opiniom ten tom wcale nie jest specjalnie mądrzejszy niż te poprzednie jest chyba wręcz jeszcze durniejszy. Tak więc Joker i Riddler zaczynają drzeć koty i każdy tworzy własny gang a na terenie Gotham rozpoczyna się wojna. Brzmi w teorii ciekawie, ale to jest tak nędznie napisane że szok. Fabuły jako takiej nie ma właściwie wcale, jakieś rwane scenki z których połowa jest bez sensu i kompletnie wyciągnięta z czapy (np. Poison Ivy), nie wiem można by to podciągnąć pod próbę metaforycznego ukazania chaosu wojny, ale to by była potężna nadinterpretacja. Ogólnie sam pomysł, żeby galeria złoczyńców (zwłaszcza tych pierwszoligowych) z których 3/4 to na maksa ześwirowani egocentrycy, robiła za sługusów i lokajów dla kogoś z parki Joker/Riddler jest niepoważny (scena obiadu w Wayne Manor była niczym z Monty Pythona). Aha wielką tajemnicą Bruce'a jest to, że chciał zabić Riddlera, ale Joker go powstrzymał, pełne rozczarowanie "to, to?" zapytałem? Każdy normalny człowiek, marzyłby żeby coś takiego zrobić. On powinien mieć wyrzuty sumienia z powodu tego, że jeszcze ich nie pozabijał wszystkich. Kolejna strata czasu, czułem się jakbym czytał "scenariusz" jakiejś gry komputerowej a nie normalną historię. Tom 5 "Zaręczeni", tym razem Batman z Catwoman polecą na jakąś pustynię do Talii Al-Ghul (nie mam pojęcia po co? prosić ją o błogosławieństwo?), gdzie obydwie panie stoczą ze sobą pojedynek (ciekawe to to nie było, za to dialog pomiędzy nimi był zadziwiająco żenujący), w dalszej części otrzymamy chyba jeden z najjaśniejszych momentów całego runu czyli podwójną randkę Bruce'a i Seliny oraz Clarka wraz z Lois, fajne z jajem i sporo mówiące jak dwaj superbohaterowie traktują siebie nawzajem, naprawdę świetna robota. Na koniec kolejna porcja wspominek z początków znajomości Batmana i Catwoman, spójrzmy prawdzie w oczy to już kilka zeszytów wcześniej było. Przechodzimy do kolejnego tomu "Narzeczona czy włamywaczka" pierwsza historia to "kryminalny thriller" na poziomie "ujdzie w tłoku", dalej totalnie absurdalna historia o tym jak Batman z Wonderwoman zastępują jakiegoś Czarnego Rycerza w jakimś piekielnym wymiarze i mimo, że w ich rzeczywistości mija doba to tam gdzie są spędzają ze sobą prawie 40 lat (jasne kurka) i kolejna jeszcze chyba głupsza opowiastka o tym jak Poison Ivy przejmuje kontrolę nad całym światem (jeszcze bardziej jasne kurka), na deser kolejna porcja wspominek z przeszłości bo w końcu strasznie dawno ich nie było. No i tak doszliśmy do creme de la creme czyli tomu 7 "Ślub", jako pierwsza wjedzie historia  z Booster Goldem, który przeniesie się do alternatywnej rzeczywistości zastanawiałem się co wogóle on ma do Batmana, ale okaże się że ma to pewien sens, ogólnie mówiąc nie przeszkadza ten fragment bo jest całkiem ok, a samego Boostera który jest prosty jak trzonek od łopaty, ale za to pełen dobrych chęci nie sposób nie polubić. Później dostaniemy kilka tie-inów do "wiekopomnego" wydarzenia napisanych przez znanego z "Nightwinga" Tima Seeleya, poziom ich jest różny, ale na tle sporej ilości zeszytów tego runu większość wygląda jak zdobywcy nagrody Eisnera, największą uwagę zwraca rewelacyjny w nieco oldschoolowym stylu zeszyt z Batgirl oraz Riddlerem gdzie autor przypomniał sobie, wydawnictwu i czytelnikom, że Riddler zostawia zagadki i jest kompletnie pie...przenięty. Dalej dwuzeszytowy wstępniak do samego ślubu czyli pojedynek w katedrze pomiędzy Batmanem, Catwoman a Jokerem i z tego co się orientowałem na temat tego fragmentu są opinie bardzo różne, natomiast mi osobiście bardzo się podobał. King ma wielki talent do pisania dialogów i tutaj bardzo to widać. Powiem więcej uznałbym tę część jego Batmana za genialny, gdyby nie pewien "szczegół", ale o tym za chwilę. Ostatni rozdział to sam ślub (nie będzie chyba wielkim spoilerem jeżeli powiem, że do niego nie dojdzie?). I tutaj jest naprawdę dobrze otrzymujemy na przemian mocno intymne przemyślenia Catwoman i Batmana o samych sobie (niby to już było, ale tutaj jest chyba najlepiej napisane) na dodatek rysowane przez wielu artystów z których każdy dostaje jedną stronę a że wśród nich są nazwiska tak zasłużonych dla Nietoperza gości jak Frank Miller, Tim Sale czy Paul Pope to napewno jest to warte sprawdzenia. Powiem to w ten sposób, ja całkowicie rozumiem powód dla którego oni tego ślubu nie wzięli, King napisał to jasno i logicznie i trudno tego się czepić, tyle że tak naprawdę...nic się nie stało. Całe te kilkadziesiąt wcześniejszych zeszytów zdało się psu na budę i nie zmieniło się absolutnie nic. Ok rozumiem, ślubu Batman nie wziął, ale w takim razie autor powinien w tym momencie zrobić coś są wstrząśnie całym światem i jak dla mnie powinien zabić któreś z dwójki Catwoman/Joker do czego doskonała okazja była właśnie w "Drużbie". Ja osobiście wolałbym aby to był Joker, to by był naprawdę niezły materiał do rozwijania dalej Człowieka Nietoperza, jak on się zachowa bez swojego nemesis? Kolejnym i ostatnim dostępnym w momencie czytania był tom 8 "Zimne Dni", jako pierwszą historię dostaniemy tę tytułową, która stanowi zmodyfikowaną wersję "12 Gniewnych Ludzi", na początku myślałem że to może być naprawdę niezłe, dopóki okazało się, że Bruce Wayne nie będzie tutaj adwokatem diabła, tylko bardziej dyskusję nad werdyktem potraktuje jako okazję do rozpaczliwych okrzyków o tym że Batman nie jest bogiem. Mniej więcej pod koniec miałem wrażenie, że wyciągnie chusteczkę i zacznie płakać a później odwiozą go do Arkham i miałem ochotę już tylko zamknąć ten tom. W drugiej części, Batman będzie ścigał KGBeasta, który wygląda na to, że zastrzelił Dicka Graysona (mam nadzieję że nie) a sam bohater zacznie w końcu przypominać Batmana. Uff, nareszcie finisz. Jeżeli chodzi o rysunki to musze przyznać że seria wygląda całkiem pozytywnie. Głównymi rysownikami którzy za nią odpowiadają są David Finch, Mikel Janin, Tony S. Daniel oraz Joelle Jones. Będę szczery, do mnie ten styl rysowanie będący wypadkową standardowego rysunku dla superbohaterów z realizmem średnio pasuje do Batmana, ale ogólnie wygląda to tutaj od strony technicznej w porządku, jak ktoś uznaje takie rysunki w Batmanie to powinien być zadowolony. Dla mnie szkoda że pok azujący się tutaj od czasu do czasu rysownicy z bardziej "autorskim" stylem jak Mitch Gerads, Lee Weeks czy Michael Lark nie dostali tutaj więcej szans, ale pod względem strony wizualnej naprawdę nie ma się ten komiks czego wstydzić. Cóż mogę o tym Batmanie powiedzieć. Tak naprawdę widać po tej całej serii, że Tom King nie miał kompletnie żadnego pomysłu na to o czym ma pisać. Ja rozumiem, że propozycja pisania Batmana jest w światku komiksowym propozycją w stylu transferu do Realu Madryt, ścigania się w F1 w bolidzie Ferrari, grania jako kolejny basista w Metallice czy kolacji z Cameron Diaz czyli z gatunku tych nie do odrzucenia, ale naprawdę w DC nikt się nie skapnął że gość nie wie co robi (tak naprawdę to pamiętając ten koszmarek od T. Daniela to myślę, że mogą nawet nie czytać tych zeszytów przed drukiem)? Po pierwszych trzech tomach historia zostaje wyraźnie ucięta siekierą, boleśnie widać że ktoś "z góry" oznajmił mu, żeby nie pisał już o Gotham Girl bo to się do czytania nie nadaje i więcej już o tej postaci ani słowo nie pada. Czwarty tom jest wyraźnie napisanym na kolanie zapychaczem a dalej dostajemy story-arc z Catwoman, który cały czas drepcze w miejscu. Kolejnym kamyczkiem w ogródku jest to, że King kompletnie nie potrafi pisać scen akcji, postacje są albo przepakowane (Catwoman powala kopnięciem biegnącego Flasha, Riddler przyjmuje strzał z rewolweru w brzuch), albo wyraźnie osłabione w stosunku do oryginałów. Praktycznie każdy zeszyt, który w założeniu miał być sensacyjny jest głupkowaty i oparty na jakimś wyraźnie nie pasującym do uniwersum pomyśle. Ogólnie rzecz biorąc, ja odniosłem wrażenie że King przed przystąpieniem do pisania serii kompletnie nie znał Batmana. Tzn. znał na poziomie przeciętnego człowieka, pewnie obejrzał filmy, być może z racji zawodowej ciekawości przeczytał kilka najbardziej znanych tytułów, ale to widać, że on nie zna ani Batmana, ani jego przyjaciół, ani jego wrogów ani nawet konwencji nie kuma. Ale tak naprawdę w tym wszystkim nie mogę przecierpieć jednego. To, że zrobił on z Batmana taką straszną pizdę. Batmana leje kto chce i wała z niego robi też kto chce, nic dziwnego że w Gotham tak szaleje przestępczość skoro mają takiego lamusa za obrońcę. Żeby nie było ten komiks ma swoje mocne strony i to szczerze mówiąc całkiem sporo, zeszyty z Supermanem, zeszyty z randką na dachu, zeszyt z Alfredem i psem. Pomysł na pojedynek snajperski Deadshota i Deathstroke'a, rewelacyjny pomysł na Kite Mana i jest tego więcej do tego dialogi potrafią być naprawdę świetnie napisane a elementy humorystyczne bywają zabawne. Tylko co z tego skoro na te niemalże 60 zeszytów mamy 5 rewelacyjnych i 5 dobrych a reszta to średnie bądź kiepskie zapychacze mające nieudolnie maskować brak twórczej weny. Poważnie ten cały run można by na spokojnie zmieścić w 2 tomach. Na dodatek, nie wiem czy to jest bardziej śmieszne czy żałosne ale ten komiks za każdym razem robi się fajny jak znika z niego Batman. Mamy fajnie pisanego Supermana, fajnego Alfreda, super pisaną relację Dicka i Damiana, przyzwoicie scharakteryzowaną Catwoman, do tego naprawdę dobrze pisanego Jokera, tylko co z tego skoro jak tylko pojawia się Batman to wszystko klapie? Na dodatek do teraz zastanawiam się dlaczego główna parka zwraca się do siebie pre Gacku i per Kotko. Powiem szczerze, wcale a wcale nie jestem zdziwiony, że DC odebrało ten run Kingowi on już nie ma w tym temacie nic do dodania a na dodatek na początku nie miał nic do powiedzenia. No w sumie po stronie plusów można dołożyć to, że jednak nie przynudza. Ocena 5/10.



4.   Zaskoczenie na minus:

   "Spider-Girl" - Tom DeFalco, Pat Olliffe. Pierwszy zeszyt jest z cyklu "What if...?", siedem następnych z regularnej serii odpalonej natychmiast później kiedy okazało się, że pomysł wypalił. Pomysł "co by było gdyby?" tyczy się tego, co by się stało gdyby córka Spider-Mana przeżyła (domyślam się, że chodzi o tę zmarłą przy porodzie po Sadze Klonów, tę którą później wymazano całkowicie). Akcja komiksu dzieje się kilkanaście lat później, Peter Parker w ostatecznym pojedynku z Goblinem stracił nogę i odmawiając przyjęcia hiperzaawansowanej protezy oferowanej mu przez Reeda odwiesił strój na kołek i wspólnie z Mary Jane przemienionej w kurę domową (wygląda niezwykle uroczo) zajął się wychowaniem córki (nie uwierzyłem, nie wierzę i wierzyć nie będę no ale to w końcu elseworld). Tę rodzinną sielankę przerwą w dobiegającej powoli 18 roku życia pannie May Parker budzące się pajęcze moce. Nie będzie raczej wielkim spoilerem jeżeli wyjawię, że prawie pierwszym co zrobi dorastająca pannica jest założenie kostiumu pająka (wcześniej o tym co robił kiedyś ojciec nie miała zielonego pojęcia) i co spowoduje, że na głowę zwalą się jej starzy przeciwnicy ojca, jak i jej własna talia superzłoczyńców. Dodawać też oczywiście nie muszę, o absolutnym zakazie skakania po budynkach wydanym przez Petera (zrzędliwy odpowiednik Cioci May) i wparciu jakiejkolwiek podjętej decyzji przez MJ (to chyba reinkarnowany Wujek Ben). Treningiem May zajmą się Phil Urich, przyjaciel rodziny który jest świadom pajęczej tajemnicy oraz Daredevil który wygląda na to, że jest opętany przez jakiegoś demona lub po prostu martwy i ożywiony tym niemniej ciągle jeszcze po stronie tych dobrych. Będę szczery, ale rysunki raczej nie przypadły mi do gustu. O ile pierwszy zeszyt rysowany przez Frenza i wykańczany przez Sienkiewicza ma ten fajny drapieżny styl i nawiązuje nieco stylistyką do Sala Buscemy to już reszta rysowana jest przez Olliffa, który ma momentami wyraźne kłopoty z perspektywą i rysowaniem twarzy pod kątem nie bardzo.  Na dodatek raczej trudno ukryć, że to raczej wyrobnik średniej jakości bez własnego stylu, na plus całkiem nieźle oddana dynamika sytuacji. No i nie wiedzieć, dlaczego sama May zamiast wyglądać jak 16-latka z wyglądu kojarzy się z 30-letnią prostytutką, naprawdę nikt wtedy nie potrafił narysować normalnej małolaty? To nie jest zły komiks, jest całkiem ok. Nie przynudza, kusi powrotem starych postaci i kontynuacją ich wątków a i nowo wprowadzone charaktery wydają się w porządku. Jego największym problemem jest to, że nie posiada jakiejkolwiek własnej tożsamości. To jest dosłowna kopia oryginalnego Spider-Mana. May niczym się nie różni Petera, wygląda identycznie (tak w kostiumie jak i bez niego) i zachowuje się identycznie. Wcale bym się nie zdziwił jakby twórcy po prostu kopiowali stare zeszyty Kirbyego i Lee zmieniając tylko imiona, pseudonimy i miejscówki. To nie jest styl w jakim rewelacyjnie z tematem Pająka zatańczył Latour w "Spider-Gwen" czy bendisowy Miles Morales, który mimo podobnych sytuacji w jakich jest stawiany jest całkowicie autonomiczną postacią. May Parker, to praktycznie pozbawione oryginalności ksero z Petera Parkera. Ocena 6/10.



5. Suplement

Koniecznie przeczytać:

   "SM Sentry" - Paul Jenkins, Jae Lee + kilka znanych nazwisk. Marvelowski komiks, który ma zadatki na komiks genialny, ale to są tylko zadatki. Jak dla mnie problemy są trzy. Raz nie lubię, aż tak głębokiego grzebania w uniwersum - łatwiej byłoby mi przełknąć to w formie elseworldu, a tak trochę nie kupuję tego pomysłu (ok nie dla wszystkich może być to wada). Dwa zwłaszcza w pierwszej części jest to kopia "Miraclemana" (ok to też nie musi być wada, jak ściągać to od najlepszych). Trzy ten komiks jest o jakiś zeszyt zbyt długi, po pewnym czasie te stękanie superbohaterów zaczyna męczyć bułę. No jeszcze tak na siłę to jeszcze tajemnica Voida to też nie jest raczej jakieś wielkie zaskoczenie. No dobra, dobra tyle już tu ponarzekałem, że zaraz wyjdzie, że to słaby tytuł. Ale wszystkie powyższe minusy są do wybaczenia biorąc pod uwagę, że całość mimo pewnej przewidywalności trzyma prawie cały czas w napięciu, ma srogi horrowaty klimat, patenty w stylu kadrów z Robertem z przyczepionym za pomocą klamerek do prania kocem naśladującym superbohaterską pelerynę, podczas gdy kilka stron dalej klamerki są już złotymi spinkami, rewelacyjnie oddane charaktery i dopisanie kilku nowości na temat kilku znanych superbohaterów z Marvela. No i szatę graficzną za którą odpowiada po częsci Jae Lee którego styl uwielbiam a po części takie tuzy jak Sienkiewicz czy Texeira. Ogólnie cały album wygląda obłędnie dobrze i rewelacyjnie bawi się swoją formą. Miało być nieco słabiej, ale co tam. 8/10

   "Corto Maltese - Przygody Etiopskie" - Uwielbiam tę serię, koniec kropka. Ocena 8/10.
 
   "Kolekcja Conan" - tomy 40, 41. Kolejna seria, którą uwielbiam ale powiem szczerze zaczynam już być nieco zmęczony tą formułą. To cały czas są świetne, pięknie narysowane komiksy, tylko praktycznie non stop o tym samym, trzeba jednak robić potężne przerwy w czytaniu. Tym niemniej serce mi nie pozwala dać mniej niż 8/10


Można przeczytać:

"James Bond 07 Eidolon" - drugi tom, od NSC i przyznam szczerze bardziej mi się spodobał niż pierwszy. Za to rysunki mimo że tego samego artysty nieco mniej staranne. Kilka problemów z tłumaczeniem chyba (dwa razy pogubiłem się w dialogu no i mogli zostawić to SPECTRE zamiast tłumaczyć na WIDMO). A tak poza tym w cięższym stylu Iana Fleminga i obecnych filmów z Danielem Craigiem (świetna scena tortur przez MI6) za to z Bondem wyglądającym jak Bond a nie szpion KGB. Porządna chociaż w stylu poprzednika o jeden dwa zeszyty za krótka seria. Ocena całkowicie nieobiektywna bo fanowska 7/10.

"SM Generation X" - Scott Lobdell, Chris Bachalo. Kolejna generacja X-men, która nie oszukujmy się absolutnie się nie przyjęła. Dla mnie raczej rozczarowanie pokroju Spider-Dziewczyny mimo, że lubię lata 90-te. Akcja jest strasznie chaotyczna, komiks ani nie stanowi dobrego rozpoczęcia, ani nie ma żadnego zakończenia ot zostajemy wrzuceni na głęboką wodę, bez żadnego koła ratunkowego. Rysunki Bachalo (zupełnie inne niż to co teraz on rysuje) fajne, ale często straszliwie nieczytelne. Ot takie czytadełko 5+/10.

"SM Nova" - Marv Wolfman, John Buscema, Dan Abnett, Andy Lanning. Jeden z albumów z serii pół na pół. Pierwsze pojawienie się Richarda Ridera, który stanowi prawie dokładną kopię Spider-Mana, a które już w momencie ukazania się musiało być strasznie archaiczne. Nowsza część to spin-off Anihilacji, całkiem niezły ale też bez głębszego sensu ot "latają i szczelają". Całość ok, ale raczej do przeczytania i zapomnienia 5+/10.


Można całkowicie odpuścić:

"SM Young Avengers" - autorów dużo w tym kilku znanych i utalentowanych (ale nikomu się chyba nie chciało). Rozczarowanie tym bardziej że "Dziecięca Krucjata" i "Styl>Treść" były całkiem niezłe. Nie bardzo nawet mogę powiedzieć co mi się nie podobało lub nie podobało w tym komiksie bo przy przewracaniu strony właściwie zapominałem co się na niej działo. Jedyne co zapamiętałem to to, że dziadek tego czarnego był zdaje się pierwszym Kapitanem Ameryką tylko nikt o tym nie mówi bo był czarny XD i całkiem przyzwoity zeszyt z Kate Hawkeye. Z drugiej strony nie pamiętam, niczego strasznie złego, więc tragedii chyba też nie ma. 4+/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: parsom w So, 11 Styczeń 2020, 14:19:41
   A ja, biorąc pod uwagę, że Pius XII nigdy nie potępił nazistowskich Niemiec i to jak wielu hitlerowcom Watykan później pomógł uciec do Ameryki Południowej, uznaję to za całkiem zabawne.

Na temat tego, jak tworzono legendę "papieża Hitlera" polecam książkę "Dezinformacja" Pacepy i Rychlaka.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Arion Flux w So, 11 Styczeń 2020, 17:44:17
Larry, zdradzisz dlaczego to, ze "Czarna wdowa" by R. Morgan et al. jest dobra, było dla Ciebie zaskoczniem? Przeciez biorac pod uwagę chocby perpetie Takeshiego Kovacsa jego autorstwa wrecz nalezalo sie tego spodziewac. Zatem jesli juz ten komiks mialby potencjalnie celowac w "zaskoczenia", to tylko gdyby był do bani, czyli w zaskoczenia in minus (tak jak np. dla niektorych osob zaskoczeniem byla miernosc Alien 3 by Gibson, choc akurat mnie to nie zdziwilo), co oczywiscie nie ma miejsca przypadku "Czarnej Wdowy". Jaka jest wiec przyczyna tego zaskoczenia? - pytam.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w So, 11 Styczeń 2020, 17:46:55
Może dlatego, że nie znam perypetii Takeshiego Kovacsa?
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Arion Flux w So, 11 Styczeń 2020, 18:05:36
Oj, to koniecznie musisz poznać, bo myślę, że Ci się co najmniej spodobają.  Mowa oczywiście o "Modyfikowanym węglu" i 2 kolejnych częściach. Pomijajac dziwne inklinacje Morgana do zamieszczania od czasu do czasu żenujących scen pornograficznych, zarowno same perypetie Kovacsa, jak i w ogole swiat przedstawiony w tych książkach zasluguja na najwieksza uwage. (Zrobili nawet serial, ale nie ogladalem). Inne jego ksiazki tez (Sily rynku i Trzynastka), choc moze troche mniej.   
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w So, 11 Styczeń 2020, 18:15:01
Aaaaaa no tak, Altered Carbon nie skojarzyłem. Widziałem serial, był strasznie średni. Dzięki za polecenie, ale ja już "czytaną" fantastykę odpuściłem.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Kadet w So, 11 Styczeń 2020, 18:50:39
"James Bond 07 Eidolon" - drugi tom, od NSC i przyznam szczerze bardziej mi się spodobał niż pierwszy. Za to rysunki mimo że tego samego artysty nieco mniej staranne. Kilka problemów z tłumaczeniem chyba (dwa razy pogubiłem się w dialogu no i mogli zostawić to SPECTRE zamiast tłumaczyć na WIDMO). A tak poza tym w cięższym stylu Iana Fleminga i obecnych filmów z Danielem Craigiem (świetna scena tortur przez MI6) za to z Bondem wyglądającym jak Bond a nie szpion KGB.

Nie robiłem porównania tłumaczenia, ale sama korekta w tym komiksie pozostawia chyba trochę do życzenia. Parę razy pojawiają się niepotrzebne wielkie litery ("Przed sobą ma Pan dowody, raporty, transkrypcje i wszystkie dane, Panie Komisarzu"), albo przeciwnie - coś, co było pisane wcześniej wielką literą, nagle zaczyna się małą. Kilkakrotnie dostrzegłem też problemy z kropkami czy przecinkami. W połączeniu z - jeśli się nie mylę - Comic Sansem i dużą liczbą słów w dymkach dzielonych myślnikami wygląda to trochę nieprofesjonalnie (choć czcionka akurat jest chyba wzięta z oryginalnego wydania), co akurat w imprincie Soni Dragi mnie zdziwiło.

Fajnie byłoby jednak, jakby jakiś forumowy spec od składu i typografii rzucił okiem na polskie plansze (http://alejakomiksu.com/obrazek/19971/James-Bond-02//) i wydał bardziej kompetentną opinię, bo ja w aspektach wlewania tekstu w dymki jestem kompletnym laikiem :)

A w kwestii Bonda - może zechcesz zwrócić uwagę na "Agenta Imperium: Żelazne Zaćmienie" Ostrandera. Zasadniczo Bond w świecie Gwiezdnych Wojen, ale raczej taki filmowy z ery przed Craigiem niż powieściowy. Jedyny problem jest taki, że zawiera znaczące spojlery dla starszej historii, "The Stark Hyperspace War" z numerów 36-39 serii Republic (nie było jej w kolekcji DeAgostini; wydał to kiedyś Egmont).
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w So, 11 Styczeń 2020, 18:59:29
  Pan Komisarz w oryginale jest również pisany z dużej litery. Możliwe że po prostu wszyscy myślą że to jego prawdziwe imię i nazwisko coś jak Porucznik Brunner ;)  Ogólnie błędy interpunkcyjne raczej rzadko zauważam, bo sam na bakier z interpunkcją jestem. Nieeeee, jak mówiłem powieści sf i fantasy już od dawna nie ruszam. A już powieści w uniwersach z filmów, komiksów itp. to odstawiłem jako dziecko.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Kadet w So, 11 Styczeń 2020, 19:02:53
  Pan Komisarz w oryginale jest również pisany z dużej litery. Możliwe że po prostu wszyscy myślą że to jego prawdziwe imię i nazwisko coś jak Porucznik Brunner ;)


Być może, ale polska ortografia tak nie działa :) To robota korekty, żeby takie rzeczy zauważać.

Nieeeee, jak mówiłem powieści sf i fantasy już od dawna nie ruszam. A już powieści w uniwersach z filmów, komiksów itp. to odstawiłem jako dziecko.

"Agent Imperium" to komiks :)

(https://i.annihil.us/u/prod/marvel/i/mg/6/40/54fdf66602a32/clean.jpg)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pn, 13 Styczeń 2020, 00:09:04
 A to będzie, lub było wydane u nas?
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Cringer w Pn, 13 Styczeń 2020, 02:45:05
A to będzie, lub było wydane u nas?
Egmont wydał https://egmont.pl/Star-Wars-Legendy.-Agent-Imperium-Zelazne-zacmienie,17700868,p.html
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Cz, 13 Luty 2020, 14:38:56
  Podsumowanie stycznia, tym razem w zmienionej formie, bo praktycznie tylko kolekcje Conana i Star Wars w tym miesiącu czytałem, starając się nadrobić kolekcyjny stos komiksów. UWAGA UWAGA jak zwykle mogą pojawić się SPOILERY!!!


Polecam:
 
  "Star Wars Legendy Kolekcja Komiksów 32-38". Jako pierwszy poleciał wycinek kolekcji nazywający się "Imperium", całość jest zbiorem kilkunastu komiksów o objętości raczej nie większej niż dwa zeszyty oraz z reguły nie powiązanych ze sobą, dzieje się okolicach Nowej Nadziei i wbrew tytułowi tyczy się nie tylko Imperium, ale również Rebelii. Pierwsza historia Scotta Alliego opowiada o spisku mającym na celu pozbawienie życia Palpatina uknutym w najwyższych kręgach Imperium, pomimo tego że mniej więcej w środkowej części autor traci chyba kontrolę nad scenariuszem i całość robi się nieco chaotyczna to po wzięciu rozszalałego długopisu w karby, komiks jest naprawdę niezły, rysunki Ryana Benjamina całkiem w porządku z gatunku tych co są "brzydkie na tyle żeby być fajne". Drugim komiksem jest Biggs Darklighter co do którego mam mieszane uczucia. Z jednej strony jeżeli chodzi o samą fabułę to jest całkiem wciągający, porusza kilka dosyć ciekawych kwestii (np. dlaczego Imperium lata w wuj gorszymi myśliwcami niż Rebelianci, a wnioski dosyć rozsądne i podobne do możliwości które rozważałem) i może się pochwalić naprawdę śliczną oprawą graficzną Douga Wheatleya i Tomasa Giorello, a z drugiej pociska takie bzdury jak to, że w momencie rozpoczynania się Star Wars Luke z Biggsem stali właśnie na wydmie, Biggs na kilka dni przed zniszczeniem Gwiazdy Śmierci sprowadził pierwsze X-Wingi dla Sojuszu i ogólnie jest facetem który był prymusem w Imperialnej Akademii, dowódcą klucza który wykonał kilka legendarnych akcji a skończył jako skrzydłowy wieśniaka z Tatooine. Uświadomionego politycznie Biggsa, który się zaciąga do Imperialnej Floty też trochę nie kupuję, ale powiedzmy że całość raczej plusik dostanie. Kolejnym komiksem jest "Krótki szczęśliwy Żywot Roonsa Sewella" Paula Chadwicka i tu niestety wyszło słabo, pierwszy zeszyt zapowiada całkiem intrygującą historię, zaczyna się od wspomnień Jana Dodonny na pogrzebie tytułowego Roonsa, który okazał się najlepszym generałem Rebelii. Dostaniemy tutaj historię z młodości rzeczonego generała i dowiemy się czym Imperium go tak wkurzyło, że chwycił za broń. W drugim zeszycie zgodnie z oczekiwaniami powinniśmy przeczytać kolejny etap jego "biografii" czyli historię przyłączenia się do Sojuszu, ale seria dostała z nieznanych przyczyn wyraźnego cancela i dostaniemy garść jakichś niekonkretnych wyrywków z których w żaden sposób nie dowiemy się dlaczego Roons Sewell był taki legendarny oraz scenę jego dosyć idiotycznej śmierci. Szkoda potencjał był całkiem spory. Kolejnym komiksem jest naprawdę niezła "Waleczna Księżniczka" opowiadająca o Leii pobierającej lekcję odpowiedzialności oraz ceny posyłania ludzi na śmierć Randy Stradleya a następnym po nim stosunkowo niedługa ale z pewnością perełka tego zbioru "Czy lojalność to grzech?" Jeremy Barlowa i Patricka Blaine o jednym z ostatnich klonów TK-622, który bezgranicznie wiernie służy swojemu dowódcy batalionu cierpiącemu przez wyrzuty sumienia z powodu omyłkowego spowodowania zbrodni wojennej. Jeżeli dodam, że punkt kulminacyjny w którym weźmie udział rebeliancki szpieg nastąpi na Gwieździe Śmierci właśnie wchodzącej na orbitę Yavina 4, to raczej tylko zachęcę potencjalnego czytelnika. Napewno w mojej pamięci na stałe już zadokował kadr w którym TK który obiecuje sobie samemu że sprawiedliwość i tak zwycięży i Imperium zaprowadzi w końcu pokój w galaktyce stoi przy wielkim oknie i widzi w nim X-Winga przelatującego tak blisko, że widać głowę pilota. Rewelacja. Dalej jest adaptacja "Nowej Nadziei" cierpiąca poprzez wyraźną kompresję materiału. Kolejny tom otwiera króciutkie "Dzikie Serce" Paula Alvino przedstawiające co się przydarzyło Vaderowi po tym jak w "Nowej Nadziei" jego Tie ustrzelił Han Solo, naprawdę interesujący szorcik nie tylko ze względu na dosyć zaskakującą obecność czarnego (w sumie a jakże) humoru ale też i na intrygujące i dosyć nietypowe rysunki Raula Trevino. Kolejnym komiks to jest już nawet nie perełka ale jeden z brylantów tej kolekcji wzorowany na wojennych filmach (zwłaszcza tych o Wietnamie) "Do Ostatniego Żołnierza" Wellesa Heartleya. Pełnokrwista wojenna opowieść bez podziału na dobrych i złych o młodym imperialnym poruczniku Janeku Sunberze, o tym jak machina wojny i samej armii miele wszystkich (nie)równo, oraz o tym jak bardzo przerypane ma szara piechota. Jasne można narzekać na pewne uproszczenia, ale trzeba by być marudnym malkontentem zwłaszcza, biorąc pod uwagę, że oryginał również na uproszczeniach się opierał. Rewelacyjny komiks biorąc również pod uwagę grafikę Davide Fabbriego momentami nawiązującego stylistyką do plakatów propagandowych. Po tym wszystkim przeczytamy kolejny,tym razem niezapadający w pamięć short z Darthem Vaderem oraz kilka rozdzielnych zeszytów o przygodach głównie Hana i Leii w których będziemy mieli okazję zaobserwować rodzący się pomiędzy nimi romans, właściwie wszystkie są fajne ale mi najbardziej przypadło również ze względu na świetne rysunki Paula Chadwicka, pięknie pokolorowane przez Kena Stacy, mocno intymne dziejące się na Hoth "Przełamując Lody". Na plusik z pewnością też akcyjniak "Z dala od wszystkich" w którym dowiemy się, że Rebelianci to nie lepsi potrafią być niż Imperialni, historyjka o Luke'u który do swojej wesołej ferajny dokoptuje przypadkiem odnalezionego kloniego rozbitka BL 1702 oraz o Vaderze wplątanym w polityczne gierki na planecie obłudnych Velociraptorów. Kolejna tym razem kilkuzeszytowa historia w której Luke jako ambasador trafi na Jabiim planetę, z której niegdyś umknął jego ojciec zostawiając mieszkańców na pastwę Federacji Handlowej również jest co najmniej przyzwoita.Po niej wpadnie w nasze ręce bardzo dobry i przewrotny w sposób nieco kojarzący się nieco z braćmi Coen "Wzorowy oficer" JJ Millera i Briana Chinga, którego głównym bohaterem po raz kolejny zostanie Vader. A dalej zapoznamy się ze "Złą Stroną Wojny" czyli kontynuację przygód porucznika Sunbera przygotowaną przez tych samych artystów. Sam komiks jest dobry, tyle że "Do ostatniego żołnierza" rewelacyjnie się broniło jako samodzielne dzieło, tutaj nie dość, że dostajemy sequel to jeszcze Janek okazuje się mieszkańcem Tatooine i "oczywiście" starym kumplem Luke'a. Bez jaj, w tej historii absolutnie nic nie zmieniłoby gdyby ta postać była całkowicie nowa, no ale skoro czytelnikom zapewno się spodobało wcześniej to trzeba krowę doić dopóki mleko daje. Nie cierpię takich zagrywek. Tutaj kończy się seria pięciotomowa "Imperium" a zaczyna dwutomowa "Rebelia", rozróżnienie nie było koniecznie specjalnie gdyż będziemy mieli ciągnięte wątki rozpoczęte wcześniej. Tom pierwszy rozpocznie komiks Roba Williamsa "Mój brat, mój wróg" będący trzecią i ostatnią częścią perypetii Janeka Sunbera, który przyciąga oko rysunkami Brandona Badeaux który twarze potrafi narysować naprawdę kiepsko za to sceny batalistyczne mu wychodzą świetnie. Drugą połowę tomu oraz pierwszą połowę kolejnego zajmie kolejna dobra dłuższa historia nawiązująca do filmów w stylu "heist" takich jak  "Parszywa Dwunastka" czy "Ocean 11", "Rozgrywka na Ahakiście" która potrafi oczarować lekko nawiązującymi do stylu Jae Lee rysunkami Michaela Lacombe. Cały cykl zamkną porządne "Drobne Zwycięstwa" Jeremyego Barlowa których bohaterką jest Deena Shan wcześniej poznana rebeliancka mechanik zadurzona w Hanie Solo, obecnie przechodząca kryzys tożsamości, oraz głupiutki "Wektor" kontynuujący ten absurdalny pomysł zapoczątkowany jeszcze w Kotorze o sithijskim artefakcie przemieniającym ludzi w jakieś potwory. Podsumowując, całość zawarta w 7 tomach naprawdę przypadła mi do gustu. Muszę przyznać że wcześniej momentami zastanawiałem się czy ta kolekcja to był dobry sposób na wydanie pieniędzy, ale teraz przekraczając już jej połowę, czytając komiksy takie jak wyżej wymienione jestem naprawdę zadowolony. W tym przypadku spodobała mi się forma krótszych raczej odosobnionych od siebie opowiadań przygotowanych przez wielu autorów, które bywa że bronią się nie tylko jako komiksy Star Wars, ale i jako komiksy wogóle. Podoba mi się także, że większość z nich jest raczej kameralna, albo tyczą się całkowicie pobocznych postaci albo jeżeli głównych bohaterów trylogii to nie stawiający przed nimi żadnych niewiarygodnych zadań i nie wplątujący ich w niesamowicie wielkie wydarzenia które będą miały wpływ na całą Galaktykę i kolidowałby z tym co było w filmach. Ocena zbiorcza dla całości 7+/10.

 
  "Conan Barbarzyńca Kolekcja" - nr 37-42 W zeszłym miesiącu coś marudziłem o tym, że lekko jestem zmęczony kolekcją, na dodatek powaliłem numerki. W tym miesiącu już mi przeszło i bawiłem się równie dobrze jak na początku. Dobrą decyzją Marvela było odsunięcie od funkcji scenarzysty Michaela Fleishera i pozostawienie mu roli wyłącznie redaktora, skończyły się nareszcie te dziwaczne wątki nie pasujące do konwencji z równie odjechanymi bohaterami, które na dodatek miały tendencję powracania jak bumerang. Pałeczkę po nim przejęli rewelacyjny Don Kraar i nieco mniej rewelacyjny ale i tak naprawdę niezły Jim Owsley a same komiksy powróciły do formy tej znanej z początku kolekcji, czyli jeden zeszyt - jedna historia. Kraar nie tylko świetnie czuje klimat howardiańskiego Conana, ale dodatkowo urealnia wprowadzając elementy dramatyczne i ubrutalnia świat Hyborii przez co momentami zbacza w kierunku dark fantasy, aczkolwiek zdarza mu się od czasu do czasu błysnąć dosyć czarnym humorem. U Owsleya piszącego również pod pseudonimem Larry Yakata jest różnie, zdarzają mu się bardzo dobre historie, zdarzają się i przyjemne ale raczej głupiutkie, ogólnie rzecz biorąc i tak wychodzi to na plus. Za rysunki odpowiadają głównie Gary Kwapisz, Ernie Chan i Rudy Nebres i o tyle o ile dwaj pierwsi są świetni to ja osobiście zakochałem się w naturalistycznym świetnie pasującym do mroczniejszych, cięższych fragmentów stylu Nebresa. Od czasu do czasu dostaniemy miłą odmianę w postaci gościnnych występów innych rysowników (scenarzystów w sumie też) i żaden z nich nie zawodzi, zresztą cała seria stoi pod względem wyglądu na niezwykle wysokim poziomie. Brakuje może trochę golizny z poprzednich tomów, ale trzeba przyznać, że artyści starają się nagiąć cenzurę jak tylko mogą i niewiele pozostawiają wyobraźni. Ta kolekcja to zdecydowanie jedna z najlepszych regularnych serii wydanych w naszym kraju. Ocena 8+/10.


  "Opowieści Makabryczne" - Stephen King, Bernie Wrightson. Komiks legendarnych autorów który na ekrany przeniósł jako "Creepshow" równie legendarny George Romero. Nie ma co wymyślać nic w tym temacie, film jest pewnie bardziej znany w naszym kraju i jest dokładną ekranizacją tego co jest w komiksie czyli pięć krótkich horrorowo-komediowych nowelek (w filmie humor był nieco bardziej uwypuklony, tutaj jest nieco bardziej horrowo). Po krótce bardzo znana pozycja, totalnie klasyczny komiks, niedużo stron z wydawnictwa Albatros w miękkiej oprawie za śmieszne pieniądze. Brać, czytać, oglądać i nie marudzić. Ocena 7/10.



Poleciłbym w sumie, ale nie chcę się narażać:

  "Star Wars Legendy - Cienie Imperium" John Wagner, Kilian Plunkett, John Nadeau. Shadows of the Empire, chyba pierwsza wielka wewnętrzna franczyza w świecie Star Wars składająca się z powieści, komiksu, gry video (pamiętam jak pierwszy raz siadłem za sterami Snow Speedera, ach cóż za powalająca realizmem grafika to wtedy była, lepiej tego już włączać nie będę) a także serii zabawek, albumów z naklejkami i tym podobnych pierdoletów. Cóż, komiks jest nienajgorszy ale dotknęła go typowa zwłaszcza dla Marvela przypadłość, która niestety rozwinęła się właśnie w latach 90-tych (czyli dacie wydania) i potrafi straszyć do dzisiaj. A mianowicie porażająca wręcz "eventowość". Aby wyciągnąć max z tego komiksu to wydaje się, że trzeba znać wszystkie elementy składające się na Cienie Imperium a ja ani książki nie czytałem, ani fabuły gry już nie pamiętam. Te sto-kilkadziesiąt stron jest tak zapchane różnymi fabularnymi odnogami, że czyni to lekturę straszliwie chaotyczną. Na dobrą sprawę jedynym wątkiem który wydaje się nie pocięty jest Boba Fett holujący bryłę karbonitu z Hanem Solo dla Jabby (swoją drogą świetny występ, ale Bobba strasznie się rozgadał jak na siebie chyba poza kadrami popija). Cała reszta Luke, Leia et censortes wyskakują co jakiś czas na kilka stron aby się zaraz schować i zrobić coś czego nie widzimy, do tego nie wiadomo po co jakiś agent Jix. Za dużo tego a i tak w niewystarczającej ilości, gdzieś tam w tle dowiadujemy się że Darth Vader i główny czarny charakter Książę Xizor strasznie się nie lubią, ale dlaczego? Nie mam pojęcia. O Czarnym Słońcu, gdzie Xizor jest jednym z bossów też nic się nie dowiemy. Pod względem rysunków, album wygląda przyzwoicie, nie sprawdzałem który z panów odpowiada za którą stronę, ale wygląda na to że jeden jest lepszy od drugiego niektóre strony są wyraźnie ciekawsze. Oko radują plansze zajmujące całą stronę i żywe, wesołe kolory nałożone przez samego P.Craiga Russela. Aha, na dokładkę otrzymamy (nareszcie) komiksową adaptację Powrotu Jedi autorstwa Archiego Goodwina i Ala Williamsona i to jedna z najlepszych adaptacji do tej pory, najmniej pocięta. Cóż, gdyby ktoś tak to napisał żeby dało się to czytać nie sięgając do innych mediów mogłoby być świetnie bo fabularnie zdaje się to ciekawe, ale przez sposób w jaki zostało to zaprezentowane to mocno naciągane 6/10.


  "Suicide Squad - Rebirth" - pierwsze cztery tomy, Rob Williams i inni. Dla mnie całkiem przyjemne zaskoczenie. Dwa pierwsze tomy to proste jak kołek akcyjniaki z czego drugi jest na dodatek strasznie głupkowaty, w trzecim tomie autorowi ktoś chyba zwrócił uwagę, że bohaterowie dotychczas nic nie robią tylko biegają, strzelają i rzucają one-linerami i od trzeciego tomu postanowił na szybko zacząć nadpisywać relacje i zamieszać fabułę nieco "głębszymi" intrygami co wyszło mu momentami strasznie sztucznie (np dowiemy się ni z gruchy ni z pietruchy że Rick Flagg i Harley mają się ku sobie, co może łączyć komandosa i potatuowaną, pomalowaną na biało wariatkę? Bo chyba nic), ale w sumie jakby nie patrzeć  koniec, końców jest to na plus. Na minus np. obsadzenie w roli antagonisty Generała Zoda, sorry ale koleś rzucający bumerangami, facet pokryty łuskami i dziewczyna z młotkiem to wogóle nie ta liga, albo Amanda Weller, która jest jeszcze bardziej przekoksowana niż Superman - wszystko wie, wszystko widzi, ma ukryty plan w ukrytym planie, który znajduje się wewnątrz tajnego planu, Nick Fury to przy niej totalny amator ale mimo wszystko jest kochającą matką (jasne). Na plusik napewno szorty na temat przeszłości postaci. Tak jak w filmie głównymi ulubieńcami dla mnie w tym komiksie tutaj są Harley Quinn i Kapitan Bumerang. Za rysunki odpowiadają nazwiska takie jak Jim Lee, Tony Daniel czy Jason Fabok także możemy się spodziewać pewnego niezłego poziomu. Jak ktoś ma ochotę na zjadliwy komiksowy fastfood to może śmiało sięgać, miałem się tych czterech tomów pozbyć na allegro i być może to uczynię kiedyś, ale póki co zostają a ja dokupuję pozostałe dwa tomy. Cały tytuł jest naprawdę ok chociaż tak sobie myślę, że Suicide Squad to byłby świetny materiał na poważniejszy dramatyczny komiks a cała bitka powinna zostać przepchana do Ligi Sprawiedliwości. Ocena 6/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: bibliotekarz w Wt, 18 Luty 2020, 14:18:50
Zdecydowałem się na podsumowanie tutaj dwóch miesięcy łącznie ze względu na to, iż raczej co miesiąc dokonuję zakupów tematycznych a grudzień i styczeń upłynęły pod znakiem średniowiecza. Jakie komiksy najlepiej oddają klimat i realia tej epoki? Na czym skupiają się poszczególni twórcy?

Na początek - co przez ten czas przeczytałem i uwzględniłem w tym zestawieniu: Wieże Bois-Maury (tomy 2-10), Bois-Maury t. 2 - Rodrigo, Ira Dei. Złoto Khaidów, Vasco. Księga I, Towarzysze zmierzchu, Mieszko. Dziedzictwo. W tym czasie przeczytałem też Slaine. Skarby Brytanii i Rogaty Bóg oraz zacząłem Armie zdobywcy, ale to wszystko raczej fantasy odnosząca się starożytności, więc ich tutaj nie uwzględnię. Nie uwzględniam też Thorgala, gdyż miesiąc z nim miałem w sierpniu. Natomiast Thorgal mimo wszystko zasługuje chyba i tak na krótką uwagę - najlepszy album oddający klimat średniowiecza to Łucznicy.

Best of the best: Towarzysze zmierzchu. To trzy historie zachowujące niby ciągłość, ale w pewnym momencie przeżywające zwrot koncepcyjno-jakościowy. Dwie pierwsze są krótkie i to raczej fantasy ze średniowieczem w głębokim tle. Natomiast trzecia to opowieść bardzo długa, rozbudowana fabularnie, gęsta, wielowątkowa, spychająca motyw fantastyczny do głębokiej defensywy. Zagęszczają się nie tylko wątki, ale i rysunek - staje się bardziej szczegółowy, artysta wnika w przeróżne detale. Akcja co prawda wciąż jest osadzona w fikcyjnym miejscu, ale realia średniowiecza oddawane są z dużą pieczołowitością. Wnętrze zamku, klasztor, domy i miejskie ulice, wyposażenie i stroje podziwiamy tak jak mogłyby istnieć naprawdę, zbudowane są według wszelkiej naszej najlepszej wiedzy na ten temat. Główna oś fabuły to intryga pałacowa, w której ważną rolę, choć nieodgadnioną niemal do ostatnich stron ma odgrywać pewien błędny rycerz. Jego towarzysze to blondynka w opałach i samolubny cwaniaczek. Tworząc wspólnie grupę typowych dla średniowiecza tzw. "ludzi gościńca" pozwalają poznać nam nie tylko zamkowe zakamarki, ale i problemy trapiące pospólstwo - bezdomność, głód, zabobony. Burgeon lubi ponadto wplatać akcenty erotyczne. Nie jest to jednak komiks dla każdego. Lektura wymaga ciągłego skupienia (ja sam przeczytam go jeszcze raz, żeby lepiej wszystko ogarnąć) i nie każdego mogą interesować detale epoki, które Burgeon postanowił nam zaprezentować. Usatysfakcjonowany powinien być czytelnik "Imienia róży" Umberto Eco, gdzie podobnie autor często marginalizuje wątek detektywistyczny, by zająć się szczegółami dysput filozoficzno-teologicznych epoki, erudycyjnym tropieniem herezji i łowieniem wynalazków, które wtedy powstały.

O włos od podium: Wieże Bois-Maury. 10 tomów znów o pewnym błędnym rycerzu, który tym razem przemierza Europę i Bliski Wschód by odzyskać tytułowy zamek Bois-Maury. Każdy tom to inne miejsce akcji, inny naród lub grupa społeczna, z której dramatami się mierzymy. I to właśnie stanowi największą wartość serii - Hermann wnikliwie oddaje codzienne troski różnych warstw społeczeństwa średniowiecznego, przez co często każe głównemu bohaterowi ustąpić miejsca na głównym planie. Spotykamy więc nie tylko dumnego rycerza dbałego o swój honor i maniery, ale i rycerza cynicznego rabusia, złodziejaszka z ambicjami i tchórzliwych wieśniaków kurczowo trzymających się nadziei (niezapomniany staruszek z kurczakiem). Wszyscy oni co i rusz muszą skonfrontować swoje zasady i widzenie świata z zagrożeniem egzystencji bądź to przez głód, bądź przez agresorów. To taki szeroki pejzaż epoki. Opowiadana historia w każdym tomie zawsze meandruje i nie jest oczywista do samego końca. Rysunki nie są przesadnie szczegółowe, ale Hermann potrafi być świetnym rysownikiem i zrobić wrażenie niejednym kadrem. Niestety starsze albumy zachowały się chyba w gorszej jakości przez co tusz nie zawsze bywa wyraźny. Cała seria nie schodzi poniżej pewnego poziomu (nieco słabszy, choć wciąż dobry jest t. 6 Sigurd), ale szczególnie pierwsza połowa jest godna uwagi ze względu na sposób wykonania ogólnej koncepcji.

Pozotywne zaskoczenie: Mieszko. Dziedzictwo. Wyśmienity debiut polskiego twórcy na łamach komiksu historycznego. Zarazem akcja umieszczona w okresie szczególnie bliskim mojemu sercu - pogańskie czasy powstawania państwa polskiego. Szukałem różnych komiksów krążących wokół tej tematyki i to jest najlepsze, co do tej pory dostałem, zarazem to właśnie to, czego oczekiwałem. Stary władca Polan, Siemomysł, zostaje ranny w bitwie z Wieletami i zmuszony do przyśpieszenia decyzji o sukcesji, co do której nadzieje żywią jego dwaj synowie - Zdziebor i Mieszko. Tematykę tę łatwo spieprzyć - oświetlają ją ledwie zdawkowo wzmianki źródłowe, gdzie dodatkowo trzeba odnaleźć się w gąszczu najnowszych ich naukowych interpretacji i trudnej literaturze archeologicznej, by nie popaść nieświadomie z historii w fantastykę. Graphos wyszedł z tego znakomicie. Trzymając się dokładnie wiedzy historycznej uzupełnia liczne luki nowymi postaciami i wątkami wplatanymi w intrygującą fabułę nie naruszając przy tym naukowego fundamentu. Do tego dochodzi oprawa graficzna. Przemyślany malarski styl szczególnie pięknie prezentuje się w ujęciach przyrody. Czekam niecierpliwie na kolejne tomy.

Vasco, tom I. Ćwierć wieku po lekturze "Więźnia Szatana" wracam do postaci Vasca, tym razem w zbiorczym wydaniu Kurca. To dobry komiks, który posiada swoje mocne strony, ale nie każdego musi wciągnąć. Szczególnie cenne są ujęcia architektury, do której Chaillet ma zamiłowanie. Momentami to jakby ilustracja do podróży po zabytkach południa Europy - stajemy przed jakimś zamkiem lub murem i wyobrażamy sobie jak mógł wyglądać w średniowieczu i jakie sceny mogły się tam rozgrywać. I najlepiej rysownikowi wychodzą właśnie sceny statyczne, na planie pełnym, mogące zilustrować takie wyobrażenie. Bliskie ujęcia twarzy, czy sceny pojedynków często szwankują. Scenariusz ma nam przybliżać miejsca i postacie w oprawie przygodowej. Oprawa ta jest jednak nieco sztywna i momentami trąci myszką. Widać jak w tym początkowym okresie, zawartych tam trzech pierwszych przygód, autor z historii na historię się rozwija. Rysunek, nie do końca, ale jednak, stopniowo wytraca swoje wady. Zachowawcza i konserwatywna fabuła przypominająca komiksy z innej epoki a la Prince Valiant nieco nabiera pazura (w trzeciej historii mamy już nawet gołe cycki). Ciekaw jestem jak to dalej Chaillet pociągnął, aczkolwiek nie jakoś nadzwyczajnie.

Ira Dei. W tym zestawieniu pozycji wybitnych i co najmniej dobrych wreszcie komiks najwyżej średni. Rzecz dzieje się na Sycylii zajętej przez muzułmanów, a którą próbuje zdobyć cesarz bizantyjski włączając do walk wojowników z gwardii wareskiej. To właściwie tyle jeśli chodzi o realia historyczne. Dalej dominuje akcja, w której bohaterowie zachowują się jak postacie gry komputerowej. Mamy w tle walk zarysowaną jakąś intrygę, momentami nawet ciekawą, psutą jednak przez nieprzekonujące postacie a rozwiązania tajemnic będących motorem akcji, w założeniu chyba całkowicie nieprzewidywalnych, możemy się jednak w ogólnym kształcie domyślać. Rysunki przeciętne, dobrze oddające dynamikę, pozbawione jednak detali, pomysłowych ujęć czy historycznych smaczków. Na szczęście cykl pierwszy to tylko dwa tomy, ale i tak nie wiem czy dam szanse tomowi drugiemu.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Wt, 18 Luty 2020, 23:49:39
  Jak lubisz klimaty to koniecznie chociaż zapewne już dawno masz "Doman" i zbiorczy "Relax 2" gdzie jest kilka historyjek o początkach Polski rysowanych przez Rosińskiego razem z "Relaxem 3" gdzie jest komiks Kobylińskiego o podobnej tematyce.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: misiokles w Śr, 19 Luty 2020, 07:08:58
A przy okazji następnych zakupów na Gildii warto do koszyka dołożyć Endorfa Moroza - mocno w klimatach Wież Bois Maury.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: bibliotekarz w Śr, 19 Luty 2020, 09:09:12
Doman zbiorczy już za mną, bo za mną też miesiące na klimaty słowiańskie (razem z Kokoszami, Legendarną historią Polski, Przebudzonymi legendami, Odmieńcem, Lux in tenebris czy Mikoszką). Na razie luty zacząłem z Aliens, w marcu planuję powrót do X-Men, więc Relax musi trochę zaczekać na kolejny miesiąc ze Słowianami.

Komiksy Moroza czekają na jakiś miesiąc z Bałtami (razem z Łaumą i Legendami warmińskimi).

W planach mam oczywiście też jakiś dodatkowy miesiąc ze średniowieczem. Vasco t. 2, Ramiro, Rodryk, Wszechksięga i Uzbrojony ogród nie zmieściły mi się w ostatnim budżecie.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: nadęta waltornia w Nd, 01 Marzec 2020, 14:14:36
Najlepszy komiks przeczytany:
Pierwsze tomy Donżonu i Profesora Bella - nie mogę powiedzieć, że się nie spodziewałem, że to będzie aż tak dobre. Sfar i Trondheim to jednak klasa sama w sobie, ich wyczucie komiksowego medium i talent do tworzenia światów lekkich i bezpretensjonalnie wciągających czytającego, ale jednocześnie będących złożonymi w strukturze i dalekimi od trywialności jeśli chodzi o zawarty przekaz, sprawia, że kupuję ich komiksy w ciemno. Czytając P. Bella miałem wrażenie powrotu do słodkiego dzieciństwa i oglądania Scooby Doo, zmieszanego z Kotem rabina, Donżon zaś to rzecz z typu tych co siedzą w tobie od zawsze nawet jeśli jeszcze nie trafiłeś na tego fizyczny egzemplarz. Szkoda, że seria nie jest nieco szybciej wydawana, ale przy zaległościach liczonych setkami jakoś może to przeżyję.
Złodziej wszystkich czasów - kupiłem to lata temu w podobnym czasie co Koralinę N. Gaimana i w istocie komiks C. Barkera jest bardzo podobny do wspomnianego, to baśń o dzieciach z elementami horroru i fantastyki, podana w ciekawym i niewtórnym anturażu. Nie wymyślono tu oczywiście drugiego koła, ale biorąc pod uwagę, że Barkera u nas bardzo mało wydano dla jego fanów rzecz nie do przeoczenia (choć łańcuchów i rwanego mięsa się tu nie spodziewajcie).
Mister Miracle Kinga - zastanawiałem się jak wypadnie na tle świetnego Visiona i nie rozczarowałem się. Historia jest ciekawa, oparta na konkretnym pomyśle z odpowiednią równowagą akcji, charakterystyką postaci i świetnymi rysunkami. Właśnie takie historie czytane za młodu automatycznie przywiązywały mnie do ich bohatera na zawsze.

Bez zaskoczeń:
30 dni nocy Nilesa - po świetnym, lekko niedocenianym Detektywie Fellu i mocno rozczarowującym Abra Makabra byłem bardzo ciekaw tego komiksu z rysunkami Templesmitha, gdyż to one są tutaj główną osią napędową, generują mrok i uczucie martwoty świata, niezależnie czy akcja dzieje się w śnieżnej Alasce czy słonecznym Los Angeles. Mimo wszystko chciałoby się, żeby fabuła była nieco bardziej dającą okazję do przyzwyczajenia się do bohaterów i zgłębienia ich psychologii jak i poznanie historii miejsc akcji i mieszkających tam społeczności. Zamiast tego pędzi ona na złamanie karku i w efekcie mało czuć tutaj horroru, niepokoju czy suspensu, ale w komiksach rzadko zdarzyło mi się dostać pod tym względem pełny produkt  (jak np. Severed, Saga o potworze z bagien czy Wiedźmy).
Green Arrow Lemire'a - to przyzwoity akcyjniak z naprawdę świetnymi rysunkami i kadrowaniem, Queen jest tu osadzony faktycznie w klimatach Ironfistowych tj. klany, symbole, ścieżka samokształcenia itp. Miałem tylko wrażenie, że niestety nie pozwolono autorowi zaprezentować tego co potrafi, wzbogacić historię głębszą psychologią, jakimś faktycznym kontekstem, czymś co zakotwiczyłoby historię w świadomości czytelnika jako dzieło uniwersalne. Zamiast tego mamy bardzo dobre czytadło i podobnie jak w przypadku drugiego słynnego Zielonego chciałoby się więcej komiksów z tą postacią. 
Neonomicon A. Moore'a - jako fanowi Lovecrafta i Moore'a w zasadzie ten komiks nie mógł mi się nie podobać. Jest tutaj uchwycony ten ciężko uchwytny weirdowy klimat: historia skromnej jednostki przeczuwającej istnienie czegoś niepojętego i niewytłumaczalnego. Powiedziałbym, że szkoda, że Moore nie pisał książek w czasach Derletha, bo pewnie by zrobił to lepiej niż sam Lovecraft, ale szkoda by było świetnych rysunków, jest coś w tej kresce, jakiś pseudofotorealizm, który idealnie wkomponowuje się w świat Ameryki czasów Hoovera itp.   

Lekkie zaskoczenie na minus:
Planetary Ellisa - w zasadzie komiks mi się podobał, ale daleko mi było do spodziewanego zachwytu. Męczyła mnie ta gonitwa fabuły na złamanie karku, coraz bardziej brakowało dozy "twardości" SF, gdyż nawet jak na standardy popularnonaukowe odniesienia do fizyki zaczynały przypominać, zwłaszcza w drugim tomie, okrutny bełkot. Na plus na pewno zapadające w pamięć postaci, rysunki z dużym rozmachem i jednak mimo wszystko spójność koncepcyjna dzieła.
Klatki McKeana - tutaj również miałem duże oczekiwania a wg mnie to dzieło tylko poprawne. Rysunki i kolaże u tego pana to wiadomo, że najwyższa półka, ale podobnie jak w przypadku Stwórcy McClouda czegoś tutaj zabrakło. Niesprawiedliwie byłoby oceniać to dzieło jako pretensjonalne i stworzone tylko do pokazania możliwości warsztatowych, tak na pewno nie jest, po prostu brakuje tu tej iskierki magii, która oddziela rzeczy bardzo dobre od tych tylko dobrych.

Dziwna rzecz:
Księga Genesis R. Crumba - nie wiem do końca co o tym myśleć, sam Crumb jako ateista traktuje ten komiks jako próbę zobrazowania pewnych pierwotnych instynktów, które są racjonalizowane poprzez wiarę i dogmaty religii. Komiks nie jest kpiną z religii, chyba, że na jakimś nieuświadomionym, komórkowym poziomie.  Dziwnie się to czytało, tekst jest niezmodyfikowany, bardzo męczący zarówno jeśli chodzi o formę i treść i okraszony tymi dzikimi rysunkami ludzi. Patrząc przez kilka godzin na te wszystkie prymitywne, śliniące się twarze i zwierzęce sylwetki chyba można sie dobrze wczuć jak Crumb odbiera religię i chyba po to ten komiks powstał. 
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Kadet w Nd, 01 Marzec 2020, 20:10:40
Z pewnym opóźnieniem, ale pozwolę sobie dorzucić kilka komentarzy do recenzji Skandalisty:

Pierwsza historia Scotta Alliego opowiada o spisku mającym na celu pozbawienie życia Palpatina uknutym w najwyższych kręgach Imperium, pomimo tego że mniej więcej w środkowej części autor traci chyba kontrolę nad scenariuszem i całość robi się nieco chaotyczna to po wzięciu rozszalałego długopisu w karby, komiks jest naprawdę niezły, rysunki Ryana Benjamina całkiem w porządku z gatunku tych co są "brzydkie na tyle żeby być fajne".

U mnie właśnie rysunki zdecydowały o złym odbiorze komiksu. Rozumiem, nie zawsze styl musi być w moim guście, ale te maziaje są chyba często nieanatomiczne... a w pewnym momencie zacząłem mylić ze sobą tych imperialnych spiskowców, bo niektórzy byli narysowani niemal identycznie (mówię o tych paru ostrzyżonych na jeża typkach bez żadnych znaków szczególnych typu cybernetyczne oczy czy metalowy kaftan).

Drugim komiksem jest Biggs Darklighter co do którego mam mieszane uczucia. (...)  z drugiej pociska takie bzdury jak to, że w momencie rozpoczynania się Star Wars Luke z Biggsem stali właśnie na wydmie,

To jest jedna z kilku scen nakręconych, ale usuniętych z pierwszej kinowej wersji "Nowej nadziei". Lucas wyrzucił ją, bo zakłócała płynność akcji. W opowieści z Biggsem jest jeszcze parę tych usuniętych scen, np. ta, gdzie uprzedza Luke'a, że będzie starał się zdezerterować. (tu w sekcji "New Hope" jest dokładniejszy opis (https://starwars.fandom.com/wiki/Scenes_cut_from_Star_Wars)) I nawet trudno się dziwić, że do nich sięgnęli, skoro w filmie samego Biggsa to nie za dużo ogólnie jest - każdy materiał na wagę złota :)

Tam jest w pewnym momencie scena, gdzie Biggs i jego kumple dezerterzy gadają sobie w TIE - problem jest taki, że widać ich twarze, a przecież pilot TIE musiał zawsze nosić hełm, bo te myśliwce nie miały systemów podtrzymywania życia. W późniejszych wydaniach dorzucono przypis, że to "licencja artystyczna" w celu lepszego ukazania emocji postaci :) Ale ogólnie bardzo lubię ten zręczny i sprawny story-arc - bardzo fajne rysunki i moim zdaniem jedna z lepszych fabuł w "Empire".

Kolejnym komiksem jest "Krótki szczęśliwy Żywot Roonsa Sewella" Paula Chadwicka i tu niestety wyszło słabo, pierwszy zeszyt zapowiada całkiem intrygującą historię, zaczyna się od wspomnień Jana Dodonny na pogrzebie tytułowego Roonsa, który okazał się najlepszym generałem Rebelii. Dostaniemy tutaj historię z młodości rzeczonego generała i dowiemy się czym Imperium go tak wkurzyło, że chwycił za broń. W drugim zeszycie zgodnie z oczekiwaniami powinniśmy przeczytać kolejny etap jego "biografii" czyli historię przyłączenia się do Sojuszu, ale seria dostała z nieznanych przyczyn wyraźnego cancela i dostaniemy garść jakichś niekonkretnych wyrywków z których w żaden sposób nie dowiemy się dlaczego Roons Sewell był taki legendarny oraz scenę jego dosyć idiotycznej śmierci. Szkoda potencjał był całkiem spory.

Mnie się wydaje, że głównym zadaniem tej historii było swego rodzaju "odbrązowienie" Rebelii i pokazanie, że nie składała się ona wyłącznie z harcerzyków, którzy zjednoczeni świętym celem walczyli zawsze wspólnie ramię w ramię i ani myśl o kłótni im w głowie nie postała :) Te tarcia między Sewellem a Dodonną, ta ich dynamika z wzajemnym szacunkiem, ale też i niechęcią, niedopasowaniem charakterologicznym, te sugestie w przekazach od Mon Mothmy, które wskazują, że władzom Rebelii nie do końca było po drodze z Roonsem, no i wreszcie ten niejednoznaczny portret Sewella, który wygłasza wzniosłe hasła o walce z tyranią (czy to nie kolejne teatralne kwestie?), ale jest napędzany co najmniej w takim samym stopniu przez żądzę zemsty - to moim zdaniem atuty tego komiksu (choć też za arcydzieło go nie uważam).

Kolejnym komiks to jest już nawet nie perełka ale jeden z brylantów tej kolekcji wzorowany na wojennych filmach (zwłaszcza tych o Wietnamie) "Do Ostatniego Żołnierza" Wellesa Heartleya. Pełnokrwista wojenna opowieść bez podziału na dobrych i złych o młodym imperialnym poruczniku Janeku Sunberze, o tym jak machina wojny i samej armii miele wszystkich (nie)równo, oraz o tym jak bardzo przerypane ma szara piechota. Jasne można narzekać na pewne uproszczenia, ale trzeba by być marudnym malkontentem zwłaszcza, biorąc pod uwagę, że oryginał również na uproszczeniach się opierał. Rewelacyjny komiks biorąc również pod uwagę grafikę Davide Fabbriego momentami nawiązującego stylistyką do plakatów propagandowych.

Tak, też uważam, że to genialna rzecz. Myślę, że to jeden z tych komiksów SW, który ma duże szanse spodobać się nawet osobom nieprzepadającym za tym uniwersum. Oderwana, samodzielna opowieść w sam raz dla fanów historii wojennych. Bardzo solidne rzemiosło - polecam wszystkim zainteresowanym.

Na plusik z pewnością też akcyjniak "Z dala od wszystkich" w którym dowiemy się, że Rebelianci to nie lepsi potrafią być niż Imperialni,

Nie wiem, czy zauważyłeś, ale główny bohater to epizodyczna postać z "Nowej nadziei" - to on w kantynie kieruje szukającego statku Bena Kenobiego do Chewbacki. Ten komiks kontynuuje historię BoSheka z opowiadania o nim zamieszczonego w książce "Opowieści z Kantyny Mos Eisley"

Po niej wpadnie w nasze ręce bardzo dobry i przewrotny w sposób nieco kojarzący się nieco z braćmi Coen "Wzorowy oficer" JJ Millera i Briana Chinga, którego głównym bohaterem po raz kolejny zostanie Vader. A dalej zapoznamy się ze "Złą Stroną Wojny" czyli kontynuację przygód porucznika Sunbera przygotowaną przez tych samych artystów. Sam komiks jest dobry, tyle że "Do ostatniego żołnierza" rewelacyjnie się broniło jako samodzielne dzieło, tutaj nie dość, że dostajemy sequel to jeszcze Janek okazuje się mieszkańcem Tatooine i "oczywiście" starym kumplem Luke'a. Bez jaj, w tej historii absolutnie nic nie zmieniłoby gdyby ta postać była całkowicie nowa, no ale skoro czytelnikom zapewno się spodobało wcześniej to trzeba krowę doić dopóki mleko daje.

"Wzorowego oficera" bardzo lubię od czasu publikacji w "Star Wars Komiks". Zgrabny one-shot i nastrojowe rysunki Chinga. Natomiast w kwestii Janka... No cóż. W "Nowej nadziei" jest fragment, w którym Luke wspomina o swoich dwóch kumplach, którzy odeszli z Tatooine do Akademii Imperialnej - Biggsie i właśnie jakimś "Tanku"/ "Czołgu". O tej postaci nie było potem żadnych wzmianek - aż do tych komiksów. Autorzy twierdzą, że Janek miał być "Czołgiem" od pierwszego występu - w "Do ostatniego żołnierza" wspomina mimochodem o tym, że pochodzi z zapadłej planety i ma przyjaciół pilotów.

Cały cykl zamkną porządne "Drobne Zwycięstwa" Jeremyego Barlowa których bohaterką jest Deena Shan wcześniej poznana rebeliancka mechanik zadurzona w Hanie Solo, obecnie przechodząca kryzys tożsamości, oraz głupiutki "Wektor" kontynuujący ten absurdalny pomysł zapoczątkowany jeszcze w Kotorze o sithijskim artefakcie przemieniającym ludzi w jakieś potwory.

"Drobne zwycięstwa" też mi się całkiem podobały. Niestety "Rebelia" została po tych komiksach zawieszona, żeby zrobić miejsce na inne tytuły (DH starał się wydawać naraz tylko kilka serii, żeby sobie nawzajem nie odbierały klientów), a potem dostała cancela i przez utratę praw na rzecz Marvela nie poznamy już kontynuacji. Na szczęście nie ma wrażenia, że historia została drastycznie urwana.

Co do potworów-rakguli - one w ogóle pochodzą z cenionej gry komputerowej "Knights of the Old Republic" z 2003, gdzie były takim ekwiwalentem zombie w świecie SW. Komiksowy prequel "KoTORa" wyjaśnił, skąd się wzięły, co miało nawet jaki-taki sens, bo pierwsi lordowie Sithów byli znani w uniwersum z eksperymentów z tworzeniem różnych kreatur przy pomocy Mocy.

Nie wiem, czy zacząłeś już czytać kolejne tomy kolekcji, ale jeśli nie, to radzę przejść do serii "X-Wing" (tomy 55-59) i dopiero potem iść od tomu 40 wzwyż. Ktoś coś poplątał w DeAgostini i nie wydali tego zgodnie z chronologią zdarzeń wewnątrz uniwersum.

Co do "Suicide Squadu" - nie czytałem, ale wiem, że znany Ci z komiksów SW Ostrander miał ładnych parę lat temu swój run w tym tytule i podobno był to właśnie komiks uderzający w poważniejsze tony.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Nd, 01 Marzec 2020, 22:39:18
Luty
 
Gideon Falls t.2 – jest coraz lepiej. Tak się powinno robić komiksowe horrory.
 
Superbohaterowie Marvela: Akademia Avengers
– wydawać się mogło, że to jeszcze jedna (obok „Runeways” i „Young Avengers”), na dłuższą metę nieudana próba wkupienia się w łaski nastoletnich czytelników przy równoczesnym poszerzeniu grona młodocianych herosów Domu Pomysłów. Tymczasem rzecz okazała się zaskakująco sensownie prowadzoną realizacją. Aż żal, że nie ma szans na polskie edycje kolejnych zbiorów tej serii.
 
Superbohaterowie Marvela: Quasar
– nadspodziewanie udane przedsięwzięcie z wszelkimi, pozytywnymi stronami marvelowskich produkcji schyłku lat 80.XX w. Bezpretensjonalna rozrywka z protagonistą, który z miejsca da się lubić.
 
Nemezis – w ostatnich latach Mark Millar miewa wpadki i do przesady upraszcza swoje scenariusze (vide „Huck”). W tym jednak przypadku poszło mu zdecydowanie lepiej dzięki czemu otrzymaliśmy przemyślaną, energetyczną i sprawnie zakomponowaną fabułę.
 
Lonesome t.2 – Yves Swolfs w tradycyjnej dlań świetnej formie. Gęsta, dosycona fabularnie i jak zwykle skrupulatnie rozrysowana opowieść osadzona w realiach Dzikiego Zachodu. Tym razem jednak z domieszką motywów paranormalnych.
 
Liga Niezwykłych Dżentelmenów: Burza – pożegnanie Alana Moore’a z komiksowym medium wypadło jak niemal wszystkie jego realizacje: błyskotliwie, erudycyjnie i z domieszką rozbrajającego humoru. Wprost wyśmienita lektura.

Superbohaterowie Marvela: Thunderbolts
– w fabułach Kurta Busiaka tkwi trudna do pełnego zdefiniowania magia, która sprawia, że nawet pozornie sztampowe zagrywki mają moc uwieść czytelnika. Do tego bez silenia się na domniemaną wybitność, dekonstrukcje mitu i inne „takie tam”. Tak też sprawy mają się w przypadku drużyny Thnderbolts, który to koncept okazał się nadspodziewanie żywotny. Do tego fani dokonań Marka Bagleya zdecydowanie nie powinni odpuszczać tego tytułu.   
 
W Imieniu Polski Walczącej t.2
– jeszcze jeden przejaw niezmiennie od lat znakomitej formy twórczego duetu w osobach Sławomira Zajączkowskiego i Krzysztofa Wyrzykowskiego.
 
Descender t.5 – droga do wielkiego finału w autentycznie udanym stylu.
 
Hrabstwo Harrow t.7 – fabuła zwyżkuje; choćby z racji zdynamizowania dramaturgii w efekcie przełomowej dla serii konfrontacji. Stąd atmosfera przed przysłowiowym wielkim finałem została stosownie podsycona.
 
New X-Men t.1 – mocne uderzenie z początku XXI w. de facto nic nie straciło na swojej pierwotnej silę rażenia. Fabuła może nie ponadczasowa, ale najwyraźniej długowieczna.
 
Jeremiah t.20
– mistrz znowu to zrobił! I nie da się ukryć, że ta okoliczność bardzo cieszy. Krótko pisząc: komiksowa postapokaliptyka wszechczasów ma się dobrze.
 
Zakon – po przeszło połowie dekady od zaistnienia pomysłu przybliżenia dziejów Zakonu Krzyżackiego i dwóch pełnowymiarowych albumach duetowi Robert Zaręba/Zygmunt Similak udało się zaprezentować swoje pierwotne założenie. Efekt jest bardzo dobry, a co więcej na tym nie koniec. Kolejne epizody z dziejów teutońskich zakonników już się rysują.
 
The Wicked+ The Divine t.4
– konkluzja nieprzesadnie porywającego konfliktu w ramach równie pretensjonalnej i niecharyzmatycznej społeczności quasi-bożków. Jeśli kogoś przekonała warstwa plastyczna poprzednich tomów to być może czeka tę osobę odrobina czytelniczej satysfakcji. Jeśli nie to raczej lepiej zdecydować się na inną lekturę.
 
Era Conana: Bêlit – kompletne nieporozumienie. Omijać szerokim łukiem.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pn, 02 Marzec 2020, 13:59:51
nadęta waltornia:

"Genesis" Crumba to właściwie przeniesienie żywcem Księgi Rodzaju na karty komiksu. W/g mnie Crumb chciał pokazać ten fragment Starego Testamentu dosłownie takim jakim on jest. Większość ludzi tak naprawdę nie zna Biblii, czytała ją wyrywkowo i widzi przez pryzmat kina "sandałowego" z lat 50-tych. Wszyscy wiedzą, że Mojżesz przeprowadził przez Morze Czerwone swój lud do Ziemi Obiecanej a prawie nikt nie wie, że robił za rajfura dla swojej własnej żony. Stary Testament to jedna wielka księga przychodów i rozchodów tam przez cały czas Izraelici handlują wszystkim i wszystkimi z każdym z kim się da, a w przerwach między tą czynnością zabijają się wzajemnie w im bliższym kręgu tym lepiej. Nawet to czczenie Boga wygląda bardziej na próbę przekręcenia go na jakimś "dealu", wiecznie przeczytać można o próbach wymuszenia na Nim jakichś obietnic zysku we wszelkiej postaci. Dla człowieka wychowanego w zachodniej kulturze, Stary Testament to dosyć odrażająca lektura o bandzie zwyrodniałych psycholi. Myślę, że Crumb tak dosłownie obrazujący te pismo, mógł mieć na celu zwrócenie uwagi czytelnikowi "Patrz do czego się modlisz".


Kadet

  Jak zwykle kopalnia (na Kessel) wiedzy z zakresu Star Wars.
1. Dla mnie osobiście rysunki wcale nie muszą być zgodne z anatomią, ale fakt przez te facjaty miał momentami problem z ogarnięciem kto co kombinuje, mógł to bardziej zróżnicować artysta.
2. A to nie wiedziałem, ale koniec końców go nie było i to się po prostu nie zgadza z filmem. Fakt brak hełmów dosyć zauważalny i z oczywistych powodów. Czyta się to dosyć fajnie, ale cała ta historia jest po prostu niewiarygodna jeszcze bardziej niż sztuczny księżyc rozwalony jedną "torpedą".
3. Nie oceniam "co autor miał na myśli", ale to co jest. Pierwszy zeszyt dosyć dokładnie opowiada tyle ile trzeba na temat przyszłości Roonsa a w drugim czytamy ramki z napisem "Roons i Dodonna czasami się nie zgadzali" i do tego jakieś dwa obrazki wyjęte z czapki. Całość wygląda jakby była rozpisana na 6 zeszytów a do druku dali pierwszy i konspekt z pozostałych pięciu.
4.
5. Nie zauważyłem, gratuluję spostrzegawczości. Ogólnie nie czytam tego typu książek, ale akurat dla "Opowieści z kantyny Mos Eisley" zrobiłbym wyjątek, niestety z tego co wiem jest tylko to wydanie Amberu w dosyć srogich cenach.
6. Oczywiście że mógł istniał bardzo znikoma szansa, że jest akurat kumplem Luke'a. Ale spójrzmy prawdzie w oczy, to taki "syndrom wyciskania cytrynki".
7. Tak dawno temu przeszedłem Kotor, że już dawno zapomniałem. Problem w tym, że to widać że to taki pomysł z gierki video i na jej potrzeby, który nijak nie pasuje do innych mediów. Przerabianie ludzi na potworki w 5 sekund, to jest do kitu i jak dla mnie niezbyt w duchu Star Wars. Nie jestem jakimś fanatykiem "continuity" nie muszą być po kolei.


Nawimar III

  "Gideon Falls" ostatecznie trafia na listę "do zakupu" a "The Wicked+ The Divine" ostatecznie traci szansę aby na nią trafić.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Śr, 04 Marzec 2020, 14:57:32
  Podsumowanie miesiąca występującego pod nazwą luty. Miesiąc krótki, pracy sporo a ani dnia wolnego, właściwie rzecz biorąc tylko i wyłącznie kolejna próba nadgonienia zalegających stertami nieczytanych kolekcji, tym razem Superbohaterów Marvela. UWAGA UWAGA jak zwykle mogą pojawić się SPOILERY!!!


1. Najlepszy:
 
  "SM Great Lakes Avengers" - John Byrne, Dan Slott, Paul Pelletier. Trochę jak pies do jeża podchodziłem do tego komiksu, z jednej strony  gościnne występy tego składu w innych tytułach o ile pamiętam przypadły mi do gustu, z drugiej strony skoro GLA ma opinię tytułu "jajcarskiego" to obawiałem się nieco marvelowskiej sucharozy, ale po otwarciu tomu i ujrzeniu nazwiska Slott wiedziałem już, że będzie dobrze. Pierwszy zeszyt napisany i narysowany przez Byrne'a do przeczytania i zapomnienia, mamy pierwszy występ bohaterów, autor dopiero klaruje komediowy charakter postaci a sama historyjka wyrwana z kontekstu. Głównym daniem jest 4-częściowa miniseria stanowiąca początek regularnej serii Great Lakes "Rozbiórka" Slotta i Pelletiera. Po krótce GLA to grupa superbohaterów na dobrą sprawę nie powiązana z oryginalnymi Avengers tylko używająca ich nazwy "bez autoryzacji" złożona z, w opinii reszty ludzkości nieudaczników wyposażonych w dosyć dziwaczne i niepraktyczne umiejętności a mająca pod swoją pieczą północną część Stanów na czele ze swoją główną siedzibą w Wisconsin. Opinia jest trochę dla bohaterów krzywdząca o ile moce które posiadają faktycznie mają spore ograniczenia to przy odpowiednim wykorzystaniu mogą czynić z nich całkiem niezłych zawodników, problem w tym że grupa nie posiada żadnej sali treningowej jaką powinna posiadać każda szanująca się banda superherosów, nie ma żadnego mentora który pokazałby im co i jak a i nawet niewiele okazji aby samemu nabrać nieco szlifów, bo w samym Milwaukee niewiele się dzieje. Nie można dziewczynom i chłopakom odmówić serca i zapału do swojej roboty, ale skutki pójścia "na żywioł" często są raczej niespecjalnie szczęśliwe, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że w roli "mózgu" grupy występuje Flatman, który swoim wyglądem i zdolnościami ma kopiować Reeda Richardsa i mimo posiadanego doktoratu (podobno, nie chce się pochwalić w jakiej dziedzinie) sprawia wrażenie niespecjalnie bystrego, na dodatek wszyscy oni nie do końca grzeszą pracowitością, wolny czas spędzając głównie na grze w pokera. Komiks zaczyna się od krótkiego przedstawienia originu grupy i stawia naszych bohaterów w niespecjalnie ciekawej sytuacji. W czasie akcji ginie jedna z członkiń drużyny, dowódca - jej kochanek popada w alkoholizm i przestaje wykonywać swoje obowiązki, druga przeżywa kryzys tożsamości i chce odejść, grupa się wyraźnie rozpada a tymczasem nadciąga drugoligowy dawny wróg Avengers z planem zniszczenia całego kosmosu, który o dziwo ma szansę się powieść. Nie pozostaje nic innego tylko poszukać nowych superbohaterów chętnych do zaciągnięcia się w szeregi niespecjalnie poważanej drużyny i uratowanie całego wszechświata, no ale w końcu dla superherosa jest to przecież chleb powszedni. Rysunki Pelletiera mogą się spodobać, komiks pochodzi z pierwszej dekady XXI wieku i wygląda dosyć typowo dla tego okresu. Czuć tu jeszcze lekko spuściznę z lat 90-tych, trochę Bagleya, trochę McFarlane a samemu rysownikowi wyraźnie dobrze się współpracowało ze scenarzystą, sporo gagów mocno zyskało dzięki rysunkom. No i tutaj właśnie leży największa siła chyba tego komiksu. On jest naprawdę zabawny, Slott nie wciska na siłę swoich dowcipów (no może raz czy dwa), ta historia jest zabawna w zupełnie nienachalny, naturalny sposób (humor taki z gatunku raczej czarnego) i pisana na pełnym luzie, co z pewnością dobrze wpływa na ilość radochy lejącej się ze stron. Spora też w tym zasługa autorstwa Byrne'a, Great Lakes Avengers to banda do której nie da się nie odczuwać sympatii, to chyba pierwszy raz w którym każdą jedną postać, mimo że każda odmienna polubiłem na tym samym poziomie. Tym bohaterom się naprawdę kibicuje. Ach, na koniec jeszcze dowiemy się, że Napaluszka nie była pierwszym sidekickiem Squirrel Girl. Ocena 8/10



2. Zaskoczenie na plus:
 
  "SM Akademia Avengers" - Christos N. Gage, Mike McKone. Kolejna próba wprowadzenia nowych młodocianych bohaterów do portfolio Marvela, chyba koniec końców niezbyt udana skoro zdaje się nie pełnią oni na chwilę obecną żadnych roli na dodatek część z nich została zabita w Avengers Arena. A chyba trochę jednak szkoda bo ten komiks jest naprawdę niezły. Ogólnie rzecz biorąc mamy tutaj powtórkę z X-Men grupę młodocianych bohaterów obdarzonych supermocami, którzy dostają się pod opiekuńcze skrzydła Avengers w celu wytrenowania nowego pokolenia zamaskowanych stróżów prawa. Cała historia dzieje się niedługo po zakończeniu "Siege" i dosyć szybko się dowiadujemy, że nasza młodzież nie dostała się do nowo utworzonej Akademii z powodu szczególnych zdolności a z powodu tego, że wcześniej należała do grupy dzieciaków kontrolowanych przez Normana Osborna i akurat nad tą szóstką, obecnie osadzony Norman pastwił się psychicznie i fizycznie najmocniej przez co zachodzi podejrzenie, że mogą w przyszłości przejść na "ciemną stronę". Ich podobieństwo do X-Men wzmacnia fakt, że niektórzy z nich z pewnością można podczepić pod grupę "dziwolągów". Scenarzysta nie starał się napisać niczego nowego, mamy dosyć standardowy zestaw charakterów w stylu irytujący cwaniaczek, nieśmiałe dziewczę, spokojny osiłek, cyniczna laska, klasowa mądrala itd wpisanych w równie stereotypową teen-dramę. Ale w sumie to i dobrze, Gage wyraźnie się dobrze czuje w tych klimatach, postacie dają się polubić a rozwijające się pomiędzy nimi a także nauczycielami interesujące powiązania napisane zgodnie z kanonem gatunku. Może czasami śmieszyć to, że każdy jeden bohater kryje w sobie tajemnicę pod którą znajduje się kolejna tajemnica ale w sumie to teen-drama przecież, więc to obowiązkowy element. Rysunki McKone'a to przyzwoite marvelowe rzemiosło, nie ma niczego co by zachwycało ale i w sumie niczego drażniącego. Trzeba przyznać, że naprawdę nieźle mu wychodzą sceny akcji, ale tych w albumie jak na lekarstwo w sumie. Podsumowując naprawdę przyjemna historyjka przyprawiona kilka razy nieagresywnym humorem, w której jednak przeważają wątki dramatyczno-obyczajowe. Szczerze mówiąc przypadło mi to do gustu bardziej niż "Young Avengers". Ocena 7/10.


Drugie pozytywne zaskoczenie:

   "SM Runaways" - Brian K. Vaughan, Adrian Alphona. Kolejny tytuł ze stajni Marvela dla młodszego czytelnika i kolejny, który przypadł mi do gustu. Sześcioro nastolatków typowych dzieci bogatych rodziców po raz kolejny w całym wachlarzu niedobranych do siebie osobowości (oczywiście po to, aby później można było odpowiednio długo się "docierać") spotyka się rok rocznie na spotkaniu biznesowym swoich ojców i matek. W tym roku dowiedzą się, że spotkania nie są niewinne jak całe życie sądzili tylko powiązane są ze ofiarami z młodych dziewcząt a ich właśni rodzice są superłotrami zrzeszonymi w tajnej organizacji "Pride". Dzieciaki (w sumie wychowywane póki co na porządnych prawych obywateli) próżnować nie zamierzają i z racji tego, że ich rodziciele mają konszachty w całym mieście (San Francisco) i interwencja jakichkolwiek służb odpada więc mogą tylko zgodnie z tytułem uciec z domów, zostać poszukiwanymi wrogami publicznymi numer jeden i wziąść sprawy we własne ręce. Dopomoże im w tym to, że z racji pochodzenia każde z nich wyposażone jest w specyficzne zdolności o których wcześniej nie wiedziało. Rysunki Alphony są dosyć specyficzne, z racji pewnej umowności czuć że skierowano je do młodszego czytelnika który nieprzesadnie ceni realizm. Mi się one spodobały są kolorowe i dynamiczne, trafiło do mnie używanie momentami deformacji twarzy w celu lepszego oddania mimiki a także skłonność do zamieniania owali twarzy w wielokąty. Nie każdemu oprawa graficzna musi przypaść do gustu, ale z pewnością można nazwać ją oryginalną, dla mnie z pewnością to kolejny z plusów. Jednego tylko nie potrafiłem wyczaić, chodzi o tę najmniejszą Molly, rysowana jest jakby była tylko nieco młodsza od pozostałych a zachowuje się i reszta się do niej zwraca jak do bardzo małego dziecka. Nie mogłem się zdecydować czy przyjąć, że ona jest niepełnosprawna umysłowo czy też nie. Przypadła mi do gustu ta seria, bardzo porządne czytadło. Teen-drama podobnie jak komiks opisany powyżej tyle, że bardziej niż na wątkach obyczajowych skupiająca się na akcji i kryminalnej zagadce. Ocena końcowa 7/10.



3. Najgorszy przeczytany:

   "SM Pet Avengers" - Chris Eliopoulos, Ig Guara. Kompletny absurd, zwierzaki znane z komiksów Marvela tworzą zwierzęcą supergrupę i zamierzają odnaleźć Kamienie Nieskończoności aby pokonać Thanosa. W zamierzeniu pewnie miał to być absolutnie nowatorski pomysł i miał szansę taki być gdyby zabawiono się formą gatunku superbohaterskiego i napisano niemy komiks o super-zwierzętach. Ale nic z tych rzeczy, mamy tu zwykły reskin ludzkich postaci a zwierzaki prowadzą ze sobą standardowe rozmowy (z wyjątkiem Lockjawa ten nie wiedzieć czemu potrafi tylko szczekać, nie wiem może aby bardziej przypominać Black Bolta?). W zamierzeniu autorów komiks miał zapewne być lekki i zabawny ale ani lekki (to całkiem grube tomisko) ani zabawny on nie jest. Pierwsza historia z Thanosem kompletnie niewciągająca, druga z Fing Fang Foomem z racji obecności superbohaterów nieco ciekawsza. Napewno plusem są rysunki Guary śliczne i pięknie kolorowe. Oceniać nie będę, widocznie nie jestem targetem dla tego tytułu a są nim naprawdę młode osoby a starszy czytelnik raczej tylko straci czas przy tej lekturze. No dobra jeszcze Żabothor był fajny.



4.   Zaskoczenie na minus:

   "SM Namor" - John Byrne. Żeby nie było nieporozumień to jest całkiem niezły komiks, początek solowej serii Sub-Marinera stworzony przez samego Mistrza. Problem jest w tym, że Namor pisany na poważnie sprawdza się raczej jako czarny charakter "wróg powierzchniowców" niż superbohater. Jako postać stojąca po stronie dobra powinien raczej być pisany z mocnym przymróżeniem oka, a coś takiego nie ma tutaj miejsca. Byrne pisze standardową serię superhero. Król Atlantydy powraca z martwych i mimo że pozbawiony tronu nie zamierza iść na emeryturę, dzięki wydobytym z dna ocenu skarbom tworzy potężne konsorcjum przez co stanie się celem dla bliźniaczego rodzeństwa Marrsów przebywających w dosyć dziwnych stosunkach ze sobą kontrolujących olbrzymią fortunę, zmierzy się z wynajętą przez nich łowcą głów a także zawalczy z potwornym szlamem oraz niemniej potwornym Gryfem . Czyta się to w sumie dobrze, ale jest i kilka irytujących rzeczy. Mamy na przykład wątek miłosny pomiędzy Namorem a córką naukowca którzy ratują go na samym początku, tyle, że on wygląda w ten sposób że spotykają się na drugiej stronie, na pięćdziesiątej Namor się jej oświadcza a ona odmawia, a na siedemdziesiątej ona wyznaje przyjaciółce że go w sumie kocha, tyle że nie może. I mimo, że z historii wynika że oni ze sobą stale współpracują to fizycznie na kartkach komiksu spotykają się ze dwa razy i wymieniają jakieś pięć zdań, które w żaden sposób nie wskazują, że oni żywią wobec siebie jakiekolwiek pozytywne czy też negatywne uczucia. Postać Łowczyni - albinoski jest naprawdę ciekawa i do tego fajnie wizualnie zaprojektowana, tyle że jak poznajemy na sam koniec jej motywy to przynajmniej dla mnie są one kompletnie nonsensowne. Na dodatek z racji kolekcyjnego pochodzenia sam komiks urywa się w dosyć ciekawym momencie. Rysunki Byrne'a jakie są każdy zainteresowany wie, ale i nawet w tym elemencie widać, że autorowi nie do końca się chciało i ma on o wiele lepiej narysowane komiksy w swoim dorobku, zresztą wydane i u nas. Podsumowując, nie jest to zły komiks, absolutnie nie i mogę go raczej ewentualnemu czytelnikowi polecić, co nie zmienia faktu, że to najsłabszy komiks Johna Byrne jaki czytałem. Ocena 6/10.



5. Suplement

Warto przeczytać:

   "SM Invaders" - Roy Thomas i inni. Przygody pierwszej superbohaterskiej drużyny w czasie II WŚ. Mimo, że komiks powstał w drugiej połowie lat 70-tych, Thomas napisał to w klasycznym stylu Lee i Ditki, przymrużając jednak mocno oko. Są hitlerowscy szpiedzy w prochowcach i kapeluszach, gadające mózgi w słoikach, kosmiczni półbogowie pod wpływem nazistowskiej hipnozy i mnóstwo innych tego typu atrakcji. Warto chociażby dla Namora zabijającego niemieckich pilotów z okrzykiem "Za Polskę". Ubaw po pachy w klasycznym stylu. 7/10

   "All-New Wolverine - Cztery Siostry" - Tom Taylor, David Lopez. Jeden z niewielu tytułów, które kupiłem pod wpływem opinii z internetu a co do których sam z siebie nie byłem wcale przekonany. No i się myliłem, jest to naprawdę przyjemny komiks. Fabuła jest sensowna i logiczna, żarty zabawne a bohaterowie pierwszo jak i dalszoplanowi, dają się polubić. 7/10
 

Można czytać, ale niekoniecznie:

"SM West Coast Avengers" - Roger Stern, Roy Thomas i inni. Pierwsze pół tomu, to typowy dla wczesnych lat 80-tych komiks, można spokojnie przeczytać ale w ramach kolekcji były już znacznie lepsze tytuły z tego okresu. Drugi nieco nowszy bo już z lat 90-tych fajniejszy, powrót do życia Ultrona (jeden z moich ulubieńców), który natychmiast zaczyna mordować ludzi i konstruuje sobie "kobietę" z olbrzymimi stożkowatami piersiami (widocznie ma więcej wspólnego z człowiekiem niż by chciał). Trochę słabe zakończenie. Ocena 6+/10.

"SM Czerwony Hulk" - Jeph Loeb, Jeff Parker i inni. Kolejny tom podzielony na dwie mniej więcej równe części. Pierwsza "Kim jest Czerwony Hulk?" skupi się na wnętrzu Generała Rossa i zapewniam, że nie znajdziemy tam niczego czego byśmy się nie spodziewali. W drugiej "Hulk z Arabii", tytułowy bohater wraz z Machine Manem będą "infiltrować" królestwo jakiegoś pustynnego kacyka, który wszedł w posiadanie kosmicznej technologii. Przy okazji dowiemy się jak Amerykanie widzą swoją rolę na świecie i poznamy jednego z najidiotyczniejszych herosów jakiego kiedykolwiek wiedziałem Arabskiego Rycerza. Ocena 6/10


Można odpuścić:

"SM Stwór" - Mark Gruenwald, Stan Lee i Jack Kirby i inni. Wyłącznie dla fanów ramotek a i tu mimo że się do nich zaliczam to wcale nie czytało się tego jakoś strasznie dobrze. Thing to fajne postać, ale na drugim planie, tak solo to trochę nudziarz. Najfajniejsze było obserwowanie jak aktualna moda i filozofia wpływa na scenariusze. Aquarius żywcem wyrwany z jakiegoś eseju na temat New Age i tego typu sprawy. No i w klasycznej klasycznej historii dwóch mistrzów Reed Richards skaczący w międzywymiarowy portal przywiązany elastyczną liną. Ocena 5+/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Kadet w Wt, 10 Marzec 2020, 00:23:13
5. Nie zauważyłem, gratuluję spostrzegawczości. Ogólnie nie czytam tego typu książek, ale akurat dla "Opowieści z kantyny Mos Eisley" zrobiłbym wyjątek, niestety z tego co wiem jest tylko to wydanie Amberu w dosyć srogich cenach.

O, nawet nie wiedziałem. Swój egzemplarz kupiłem kilka lat temu na stoisku z książkami używanymi za kilka złotych. To, co mi się podobało w tej pozycji, to zgranie ze sobą poszczególnych opowiadań (mimo tego, że tworzyli je różni autorzy) i parę ładnych, zazębiających się wątków, które biegną przez różne historie. Tego w mojej ocenie zabrakło w wydanej dość niedawno przez Disneya antologii "From a Certain Point of View" o postaciach z "Nowej nadziei" - tam każdy autor pisze sam sobie i w efekcie opowiadania nie tylko nie są powiązane, ale parę razy okazują się nawet sprzeczne ze sobą nawzajem.

"Genesis" Crumba to właściwie...

Czytałem cały Stary Testament kilkakrotnie, jak również kilka opracowań, i muszę przyznać, że mam zdecydowanie inne wrażenia z lektury. Nie przypominam sobie, żeby w jakiś sposób dominował tam temat handlowania. Z tematów handlowych pamiętam głównie przestrogi przed nieuczciwością i upomnienia o konieczności stosowaniu przejrzystych miar – w Prawie zawartym w Pięcioksięgu i w sentencjach z ksiąg mądrościowych. No i znalazłem całkiem sporo historii, które nie wiążą się z wewnętrznymi walkami między Izraelitami :)

Jeżeli chodzi o czczenie Boga, to wydaje mi się, że jasnym przesłaniem ksiąg ST jest to, że Boga nie da się nagiąć do własnych celów i nie można niczego na nim wymusić ani niczym go przekupić. Jest to w pewnej mierze kontrast z postrzeganiem bogów w innych religiach pogańskich czy jakimiś magicznymi praktykami zaklinania. Przeciw rozumieniu relacji z Bogiem jako jakiejś transakcji handlowej zapewniającej pomyślność finansową występuje szczególnie wyraźnie Księga Hioba, wymowny jest też np. Psalm 50.

Muszę jeszcze zaznaczyć, że Mojżesz nigdy nie „robił za rajfura”. Być może pomyliłeś go z Abrahamem (Rdz 12,10-20 i Rdz 20); pewne podobieństwa ma także relacja o Izaaku (Rdz 26, 6-11). W tych relacjach (być może to dwie wersje tej samej historii) Abraham przybywa do nowego kraju i ze strachu przedstawia tam swoją piękną żonę Sarę jako swoją siostrę – boi się, że gdyby przyznał się, że jest jej mężem, władca mógłby zabić go, aby samemu ożenić się z Sarą. W obu wypadkach władca kraju zabiera Sarę na swój dwór, w obu też, poznawszy prawdę, oddaje ją Abrahamowi z ostrymi słowami krytyki. Nauka moralna jest mocniej zaznaczona w drugim opowiadaniu, ale oba krytykują brak wiary i zaufania u Abrahama, a także jego pochopne osądzanie innych ludzi – na koniec to właśnie od tych, których uważał za barbarzyńców, otrzymuje reprymendę moralną. Postaci ST nie są posągowymi ideałami, ale ludźmi z krwi i kości – czynią rzeczy dobre, ale popełniają też błędy, na których mamy się uczyć.

Próba pokazywania Starego Testamentu – tekstu sprzed tysięcy lat „dosłownie takim, jakim on jest” może prowadzić do niefortunnych wniosków, jeśli wiąże się z odrzuceniem badania historii, kontekstu kulturowego, czy interpretacji i hermeneutyki – właśnie osiągnięć naszej „zachodniej kultury”. Istnieją rzeczy, które z dzisiejszej perspektywy wydają nam się nadmiernie surowe, ale w swoim czasie stanowiły krok do przodu. Na przykład często krytykowane jako drakońskie prawo „oko za oko, ząb za ząb” w momencie swojego wprowadzenia miało ukrócić drastyczne i nieproporcjonalne wendety rodowe, których echo widać w Rdz 4,23-24 – i stworzyć pole do dalszego rozwoju moralności. Biorąc pod uwagę znaczenie Starego Testamentu w kulturze chrześcijańskiej, która jest jednym z fundamentów zachodniej cywilizacji, z całą pewnością nie mogę się zgodzić z nazwaniem go „dosyć odrażającą lekturą o bandzie zwyrodniałych psycholi”.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nesumi w Wt, 10 Marzec 2020, 15:44:33
Dzięki, Kadet.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Śr, 11 Marzec 2020, 15:31:22
  No to nic dziwnego, że niewielu wie że Mojżesz robił za rajfura skoro to był Abraham, przyznaję niespecjalnie dokładnie pamiętam szczegółów, strasznie dawno to czytałem. Ależ oczywiście, że jest lekturą o bandzie zwyrodniałych psycholi, to nawet nie podlega żadnej dyskusji. Stary Testament to jeden wielki ciąg zdrad, zbrodni i innych okropieństw dokonywanych na zasadzie "Jak ktoś Kalemu zabrać krowy to jest zły uczynek.
Dobry, to jak Kali zabrać komuś krowy", popełnianych przez wszystkich tam obecnych na czele z kosmicznym Józefem Stalinem. Wybacz, ale te "fundamenty zachodniej cywilizacji" to taki banał rodem z mojego wypracowania z pierwszej klasy szkoły średniej, chyba jednak większy wpływ miała tutaj kultura antyczna a nawet mitologia nordycka, która przynajmniej w teorii jest bliższa zachodniemu światopoglądowi niż ta pokrętna handlowa logika prosto z pustyni. "Oko za oko, ząb za ząb" pochodzi z Kodeksu Hammurabiego a nie z Biblii.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Pawel.M w Śr, 11 Marzec 2020, 15:57:27
Straszne bzdury wypisujesz Racjonalisto - nic nie mówią o samym dziele i religiach uznających je za świętą księgę, za to bardzo dużo mówią o tobie. To pisałem ja - ateista.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Śr, 11 Marzec 2020, 16:03:47
I zajebisty internetowy psychoanalityk zapomniałeś dodać.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Pawel.M w Śr, 11 Marzec 2020, 16:11:54
Nie trzeba wielkiej psychoanalizy, żeby zobaczyć chorobliwy fanatyzm antyreligijny.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Śr, 11 Marzec 2020, 16:19:00
No i pudło we wszystkich trzech przypadkach. Cóż za zaskoczenie.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Pawel.M w Śr, 11 Marzec 2020, 16:25:18
Oczywiście, wszak wszyscy piszą o Bogu wyznawanym przez większość mieszkańców tego kraju per "kosmiczny Józef Stalin", wszyscy negują rolę chrześcijaństwa w rozwoju kultury europejskiej, itd., itp. Nie, no skąd, wcale nie jesteś fanatykiem antyreligijnym :D
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Śr, 11 Marzec 2020, 16:26:40
Stary Testament nie jest chrześcijańskim tekstem.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Pawel.M w Śr, 11 Marzec 2020, 16:28:22
Brawo - polemika z treścią, której rozmówca nie głosił, to wyższa szkoła erystyki (ewentualnie niższa szkoła rozumienia tekstu pisanego):D
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Śr, 11 Marzec 2020, 16:36:19
Wyższą czy też niższą szkołą erystyki nie ukryjesz faktu, że wpadłeś tu z ulicy nadęty jak żaba i zauroczony własną mądrością klasyfikujesz ludzi, chociaż wuj wie jakie masz do tego prawo, bo zdolności ku temu nie masz żadnych.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Pawel.M w Śr, 11 Marzec 2020, 17:44:25
Oczywiście, wszak to co piszesz w żaden sposób nie pozwala ustalić twoich poglądów - to tylko wpływ ciśnienia atmosferycznego :D
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Kadet w Śr, 11 Marzec 2020, 23:18:44
Ależ oczywiście, że jest lekturą o bandzie zwyrodniałych psycholi, to nawet nie podlega żadnej dyskusji. Stary Testament to jeden wielki ciąg zdrad, zbrodni i innych okropieństw dokonywanych na zasadzie "Jak ktoś Kalemu zabrać krowy to jest zły uczynek.
Dobry, to jak Kali zabrać komuś krowy", popełnianych przez wszystkich tam obecnych na czele z kosmicznym Józefem Stalinem.

Nie przeczę, że ST zawiera opisy pewnych scen, które dla ludzi naszych czasów i naszej kultury, mających za sobą kilka tysięcy lat rozwoju i doskonalenia moralności, mogą wyglądać drastycznie. I wielokrotnie przedstawia różne postaci takimi, jakimi są, przekazując naukę, że nawet najwięksi z nas nie są doskonali. Jednak na pewno nie jest to zbiór samych okropieństw. Podczas jego lektury do mnie znacznie bardziej przemawiają liczne przykłady wiary, wspaniałomyślności, pięknej poezji i głębokiej myśli (choćby Józef przebaczający braciom, którzy sprzedali go w niewolę, Rut, która mimo możliwości nie chce opuścić w nieszczęściu swojej teściowej, Dawid, który odmawia zabicia wrogiego mu króla Saula mimo znakomitej okazji...). W tym świetle Twoja ocena wydaje mi się zdecydowanie zbyt jednostronna, a słowa o "kosmicznym Józefie Stalinie" delikatnie mówiąc niezbyt wyważone i raczej nietrafione.

"Oko za oko, ząb za ząb" pochodzi z Kodeksu Hammurabiego a nie z Biblii.

Prawo talionu było stosowane przez wiele ludów. W Starym Testamencie też się pojawia, np. w Wj 21, 24-25.

Stary Testament nie jest chrześcijańskim tekstem.

Katechizm Kościoła Katolickiego stwierdza w punkcie 121, że Stary Testament jest nieodłączną częścią Pisma Świętego, a w punkcie 123 - że chrześcijanie czczą Stary Testament jako prawdziwe Słowo Boże. Punkt 122 mówi o tym, że chociaż księgi Starego Testamentu zawierają "sprawy niedoskonałe i przemijające", to znajdują się w nich "wzniosłe nauki o Bogu oraz zbawienna mądrość".

Oj, chyba w off-top wchodzimy.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Śr, 11 Marzec 2020, 23:56:28
   Nietrafione? Tylko Bóg wie ilu ludzi Bóg zabija w Starym Testamencie. On tam zabija kilkanaście tysięcy Żydów, którzy protestują przeciw temu, że ich za byle co zabija. Niedźwiedzie rozszarpują czterdzieścioro dzieci za to, że się wyśmiewają z łysiny ucznia Eliasza (nie pamiętam jak się zwał). Tam takich scen jest cała kupa, co chwila spadają jakieś kamienie komuś na głowę, albo ktoś zostaje spopielony żywcem z ważnego bardziej, mniej lub wręcz wcale powodu.
   Ja nie mówię, że nie było stosowane tylko, że nie zostało tam wymyślone, zostało ściągnięte od Babilończyków jak i zresztą niektóre elementy religii jako takiej.
   Chodziło mi o to, że to nie jest tekst napisany przez Chrześcijan. To, że on obowiązuje to ja wiem, tyle że spora jego część jest "niewygodna" z punktu widzenia dogmatyki naszej religii.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Kapral w Cz, 12 Marzec 2020, 00:06:50
Tylko Bóg wie ilu ludzi Bóg zabija w Starym Testamencie.

Niezupełnie. Jeden koleś to dość dokładnie policzył:
https://utilitymon.blogspot.com/2015/12/najlepsze-masakry-pana-boga.html
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Cz, 12 Marzec 2020, 00:19:18
  O proszę, dokładnie nie da się tego raczej policzyć więc jednak upieram się że tylko Bóg to będzie wiedział. Za to widzę, że niedźwiedzie i Żydzi co nie chcieli być zabijani trafili do topki, jest tego dużo, dużo więcej.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: death_bird w Cz, 12 Marzec 2020, 09:47:00
Chodziło mi o to, że to nie jest tekst napisany przez Chrześcijan. To, że on obowiązuje to ja wiem, tyle że spora jego część jest "niewygodna" z punktu widzenia dogmatyki naszej religii.

Nie bardzo rozumiem dlaczego "niewygodne". W Twoim stwierdzeniu jest sporo myślenia anachronicznego. Bóg cywilizował Żydów przez długi czas. Zauważ, że Jezus miał za zadanie dokończyć dzieło a ponieważ Żydzi nie dali się ucywilizować do końca Słowo Boże poszło w świat do nas - do pogan. Stary Testament po prostu przedstawia wcześniejszy etap rozwoju cywilizacyjnego. To trochę tak jakbyś napisał, że historia Polski jest niewygodna, bo mordowaliśmy Niemców, Rosjan, Rusinów (Ukraińców), Szwedów i Turków. Dziesiątkami i setkami tysięcy. Więc jesteśmy narodem ludobójców. Czy to znaczy, że dzisiaj mamy się wstydzić Grunwaldu, Kircholmu, Beresteczka i Chocimia?
P.S. Jeżeli za np. lat 100 czy 200 zdelegalizuje się jedzenie mięsa i przejdzie na wymuszony wegetarianizm to wszyscy jak tu siedzimy dzisiaj (w sensie ci z Nas, którzy jedzą mięso) będziemy określani mianem krwawych, morderczych barbarzyńców. I żaden z Nas nie będzie mógł zaprotestować twierdząc, że czasy były inne i jedzenie mięsa było całkowicie normalne i dopuszczalne.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: gashu w Cz, 12 Marzec 2020, 12:34:38
   Nietrafione? Tylko Bóg wie ilu ludzi Bóg zabija w Starym Testamencie

Nie tylko: https://dwindlinginunbelief.blogspot.com/2010/04/drunk-with-blood-gods-killings-in-bible.html ;)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Pawel.M w Cz, 12 Marzec 2020, 21:22:51
Chodziło mi o to, że to nie jest tekst napisany przez Chrześcijan. To, że on obowiązuje to ja wiem, tyle że spora jego część jest "niewygodna" z punktu widzenia dogmatyki naszej religii.
Czyli jesteś chrześcijaninem? To jako ateista wyjaśnię Ci, że Twoja religia zakłada, że tam gdzie jest kolizja między ST i NT - ważniejszy jest NT (co zresztą jest sprzeczne ze słowami samego Jezusa (Dopóki niebo i ziemia nie przeminą, ani jedna jota, ani jedna kreska nie zmieni się w Prawie, aż się wszystko spełni. Ktokolwiek więc zniósłby jedno z tych przykazań, choćby najmniejszych, i uczyłby tak ludzi, ten będzie najmniejszy w królestwie niebieskim).
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Kadet w Wt, 17 Marzec 2020, 00:04:37
To jako ateista wyjaśnię Ci, że Twoja religia zakłada, że tam gdzie jest kolizja między ST i NT - ważniejszy jest NT (co zresztą jest sprzeczne ze słowami samego Jezusa (Dopóki niebo i ziemia nie przeminą, ani jedna jota, ani jedna kreska nie zmieni się w Prawie, aż się wszystko spełni. Ktokolwiek więc zniósłby jedno z tych przykazań, choćby najmniejszych, i uczyłby tak ludzi, ten będzie najmniejszy w królestwie niebieskim).

Nie sądzę, aby tu była sprzeczność. Istnieje różnica między niewolniczym zachowaniem litery prawa a wypełnianiem jego prawdziwego ducha. Kontekst wskazuje, że w podanym przez Ciebie cytacie (Mt 5,18-19) Jezusowi chodzi raczej o to drugie – zaraz po tej wypowiedzi następują bowiem przykłady, jak wypełniać prawdziwego ducha, a nie tylko dosłowną literę, przykazań o zakazie zabijania, cudzołóstwa, fałszywych przysiąg itp. Jeżeli traktować te słowa Jezusa jako nakaz ścisłego i dosłownego wypełniania litery Prawa, to trzeba by nie tylko przyjąć, że religia chrześcijańska przeczy słowu Jezusa, ale że i Jezus przeczy sam sobie, kiedy np. parę rozdziałów później stwierdza, że jedzenie określonych rzeczy samo w sobie nie czyni człowieka nieczystym (Mt 15, 10-20) albo podkreśla nierozerwalność małżeństwa (Mt 19, 3-9).

Niedźwiedzie rozszarpują czterdzieścioro dzieci za to, że się wyśmiewają z łysiny ucznia Eliasza (nie pamiętam jak się zwał).

I to jest ustęp, na który chciałbym zwrócić tu uwagę jako przykład tego, jak istotna jest głębsza analiza, uważna lektura i znajomość kontekstu kulturowego danego fragmentu. Rzecz jasna scena ta (2 Krl 2,23-24) wydaje się dziś nam, ukształtowanym przez Ewangelię i naszą zachodnią kulturę, bardzo drastyczna. Dobrze jednak przyjrzeć się jej bliżej, żeby zobaczyć, o co może w niej chodzić, skąd taki przekaz, i jak mogli ją odbierać współcześni autorom odbiorcy. Wbrew pozorom szczegóły mogą mieć tu duże znaczenie.

Po pierwsze, istotne jest miejsce, czas i osoby akcji. Elizeusz, uczeń Eliasza, był prorokiem Boga działającym na terenie północnego królestwa Izraela – państwa utworzonego przez dziesięć pokoleń, które oderwały się od królestwa Judy. Królowie Izraela obawiali się, że jeśli ich poddani będą pielgrzymować do świątyni Boga w Jerozolimie (stolicy Judy), mogą zechcieć powrócić do dawnej jedności. Założyli więc wbrew nakazom Boga dwa sanktuaria w swoim państwie, w miastach Betel i Dan, gdzie z pogwałceniem przepisów Prawa czczono mające przedstawiać Boga posągi cielców. Przeciw praktyce tej wielokrotnie występowali powołani przez Boga prorocy. Dzieci, które szydziły z Elizeusza, wybiegły właśnie z Betel – ich postawa ma być obrazem zepsucia miasta, w którym nawet najmłodsi utracili niewinność. Relacja ta byłaby więc głosem krytyki wobec bezprawnego kultu w północnych sanktuariach, broniącym roli Jerozolimy jako prawdziwej świątyni.

Niewykluczone też, że liczba rozszarpanych dzieci – 42, a nie 40 – także jest symboliczna, podobnie zresztą jak wiele innych liczb w ST (również tych w opowiadaniach o karach Bożych zsyłanych na Izraelitów, gdzie często „tysiąc” znaczy po prostu „dużo”). 42 pojawia się w głęboko korzystającej z symboliki żydowskiej Apokalipsie (11,2) jako znak czasowej dominacji pogan, która potrwa właśnie 42 miesiące – liczba ta to trzy i pół roku (tzw. „czas i czasy i połowa czasu”: 1+2+0,5), czyli połowa doskonałej siódemki, a więc symbol niedoskonałości, zła.

Dalej: obelgi dzieci. W Biblii Tysiąclecia brzmią „Chodź no, łysku” z przypisem, że możliwe jest też tłumaczenie „ostrzyżony”. Ta druga wersja mogłaby sugerować, że Elizeusz ściął sobie na krótko włosy, co Izraelici często robili po zakończeniu tzw. ślubu nazireatu, którego zewnętrznym znakiem było właśnie nieobcinanie włosów. W takim wypadku szyderstwo dotyczyłoby praktyk religijnych Elizeusza. Z kolei Wulgata tłumaczy to, co u nas brzmi „chodź no” jako „ascende”, czyli „idź w górę, wstąp” – to nasuwa myśl, że dzieci prześmiewczo wzywały Elizeusza, żeby wzleciał do nieba tak jak jego mistrz Eliasz, który niedawno przed tym zdarzeniem został w tajemniczych okolicznościach porwany do Boga. Fragment jest jednak niejasny i możliwe, że te tropy nie były zamierzone przez autora.

No i wreszcie: niedźwiedzie. Jeżeli zapoznamy się z Księgami Królewskimi, widać, że rozszarpanie przez dzikie zwierzę często przewija się tam w różnych opowiadaniach jako znak kary Bożej, co może także tu wskazywać na symboliczny charakter sceny. Jak wskazuje „Słownik symboli” Kopalińskiego, niedźwiedź w Biblii jest symbolem groźnego zwierzęcia – tak jak bardziej znany nam w tej roli lew (przykłady: Am 5,18-19, Prz 28,15). Fragmenty takie jak Mdr 11,15-16 czy 2 Krl 17, 25-28 wskazują, że atak zwierząt bywa w ST wymowną karą za oddawanie zwierzętom czci. W tym świetle można widzieć czczenie przez mieszkańców Betel posągu byka jako ściągnięcie na siebie przekleństwa Bożego (czyli pozbawienie się Bożego błogosławieństwa, patrz np. jasny kontrast w Pwt 30,19). Bez Bożej obrony dzieci z Betel zostają wydane na pastwę niedźwiedzi – symboli prymitywnych, ślepych sił, ku którym zwrócili się mieszkańcy miasta.

Dziś czytamy tę scenę i w wielu wypadkach umykają nam szczegóły i aluzje, które dla dawnych słuchaczy były widoczne i zrozumiałe. Myślę, że ta przydługa analiza, za której rozmiary przepraszam, może choć w części zilustrować, że jeśli próbujemy oceniać tekst z innej kultury i sprzed paru tysięcy lat z naszej dzisiejszej pozycji i bez poznania ówczesnej historii i kontekstu wypowiedzi, możemy niejednokrotnie dojść do niepełnych lub mylących wniosków.

Sorki za off-top. Życzę wszystkim zdrowia!
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Wt, 17 Marzec 2020, 01:06:50
  Jezusowi to chyba chodziło o Dekalog a nie o całość.
  Wszystko pięknie, tylko nie zapominaj że Stary Testament to nie tylko święta księga ale i jednocześnie historiografia, to co tam jest napisane było faktycznymi wydarzeniami, zresztą do dzisiaj całkiem pokaźna ilość ludzi w to wierzy. A ja za to nigdy nie uwierzę w to, że niepiśmienny pustynny dzikus sprzed dwóch i pół tysiąca lat rozpatrywał te historie w kontekście jakichś alegorii.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Pawel.M w Wt, 17 Marzec 2020, 03:28:17
Nie sądzę, aby tu była sprzeczność. Istnieje różnica między niewolniczym zachowaniem litery prawa a wypełnianiem jego prawdziwego ducha. Kontekst wskazuje, że w podanym przez Ciebie cytacie (Mt 5,18-19) Jezusowi chodzi raczej o to drugie – zaraz po tej wypowiedzi następują bowiem przykłady, jak wypełniać prawdziwego ducha, a nie tylko dosłowną literę, przykazań o zakazie zabijania, cudzołóstwa, fałszywych przysiąg itp.
Tylko chrześcijanie nie ograniczyli się do tego, ba, nawet dekalog sobie zmienili wyrzucając pkt. 3 (i dzieląc pkt. 10 na dwa, żeby się liczba zgadzała).
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: parsom w Wt, 17 Marzec 2020, 13:26:24
Żydzi też połączyli mityczny punkt 3 (który właściwie jest 2) z 2. A ten punkt w zasadzie jest rozwinięciem punktu 1:
Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną.
Nie uczynisz sobie obrazu rytego ani żadnej podobizny tego, co jest na niebie w górze i co na ziemi nisko, ani z tych rzeczy, które są w wodach pod ziemią. Nie będziesz się im kłaniał ani służył. Ja jestem Pan, Bóg twój, mocny, zawistny, karzący nieprawość ojców na synach do trzeciego i czwartego pokolenia tych, którzy mnie nienawidzą; a czyniący miłosierdzie tysiącom tych, którzy mię miłują i strzegą przykazań moich.

Co do rozbicia punktu 10 - żona to jednak nie to samo co przedmioty w posiadaniu bliźniego.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Amer w Wt, 17 Marzec 2020, 13:47:01
I to jest ustęp, na który chciałbym zwrócić tu uwagę jako przykład tego, jak istotna jest głębsza analiza, uważna lektura i znajomość kontekstu kulturowego danego fragmentu. Rzecz jasna scena ta (2 Krl 2,23-24) wydaje się dziś nam, ukształtowanym przez Ewangelię i naszą zachodnią kulturę, bardzo drastyczna. Dobrze jednak przyjrzeć się jej bliżej, żeby zobaczyć, o co może w niej chodzić, skąd taki przekaz, i jak mogli ją odbierać współcześni autorom odbiorcy. Wbrew pozorom szczegóły mogą mieć tu duże znaczenie.
I wszystko jasne. W scenie dzieci rozszarpywanych przez niedźwiedzie chodzi o to, że dzieci, niedźwiedzie i masakra nie wydarzyły się.

Co innego gdy chodzi o fragmenty moralnie neutralne bądź wręcz godne naśladowania: należy odczytywać je dosłownie, nawet jeśli są w nich anioły, jednorożce i olbrzymy.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: muaddib w Wt, 17 Marzec 2020, 14:38:19
Może przenieść tę dyskusję do innego wątku, żeby temat biblii nie przysłonił nam plusów (i minusów)?
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: LordDisneyland w Śr, 18 Marzec 2020, 05:03:34
Istny kocioł się tu zrobił :D

(https://assets.catawiki.nl/assets/2019/10/25/d/0/b/d0bfc080-7f8d-4698-956c-fccdcfb844a7.jpg)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Kadet w Pn, 23 Marzec 2020, 00:30:50
A ja za to nigdy nie uwierzę w to, że niepiśmienny pustynny dzikus sprzed dwóch i pół tysiąca lat rozpatrywał te historie w kontekście jakichś alegorii.

Ostre słowa. Dwa i pół tysiąca lat temu (480 p.n.e.) to Izraelici byli już po przesiedleniu babilońskim i powrocie do ojczyzny i mieli tak rozwiniętą kulturę i świadomość narodową, że zachowali swą tożsamość przez kilkadziesiąt lat "odnarodowiania". Zaczęli też na wygnaniu proces redagowania i utrwalania dawnych przekazów ustnych w systematycznej formie pisemnej (za jakieś 25 lat zakończy go Ezdrasz). Powstała mniej więcej w tym okresie pierwsza część Księgi Zachariasza pełna jest symbolicznych obrazów. Ja bym takich ludzi "dzikusami" nie nazwał.

Co innego gdy chodzi o fragmenty moralnie neutralne bądź wręcz godne naśladowania: należy odczytywać je dosłownie, nawet jeśli są w nich anioły, jednorożce i olbrzymy.

Nie szukając za bardzo, wydaje mi się, że np. Księgę Jonasza też interpretuje się figuratywnie, mimo że jest "moralnie neutralna bądź wręcz godna naśladowania".

Ale kończąc off-top i wracając już do tematu głównego: ostatnimi czasy, jak pisałem w temacie o kupkach wstydu, raczej nie mam zbyt dużo czasu na nadrabianie zaległości, jednak parę tomów Kolekcji Star Wars ostatnio przeczytałem.

46. "Akademia Jedi" - przyjemnie gruby tom, ale dość chaotyczny składak z trzema niezwiązanymi z sobą opowieściami. Pierwsza, historia o misji czworga młodych uczniów Luke'a Skywalkera na planecie Corbos, gdzie walczą z lewiatanami Ciemnej Strony, dość sztampowa. Dialogi wydały mi się trochę sztywne. Rysunki przyzwoite. Niestety bez lektury wcześniejszych książek o tej gromadce nie czułem zbyt dużego związku z postaciami. Ale i tak było to lepsze niż drugi komiks, "Związek", o ślubie Luke'a Skywalkera. W tej historii nie chodziło chyba o fabułę, tylko o zrobienie ilustrowanej laurki dla dotychczasowych bohaterów Expanded Universe. Ponawtykano do tego komiksu tyle postaci pierwszo-, drugo-, trzecio- i czterdziestopiątoplanowych, że myliły mi się na potęgę - a zadania nie ułatwiały rysunki, przez które wiele twarzy wyglądało mi niemal identycznie. Najwyraźniej coś nie tak było też z tekstem, bo kilka razy kwestie nie miały zbyt wiele sensu. Może to sprawa tłumaczenia, bo kiedyś czytałem poprzednią polską wersję od Mandragory i mgliście pamiętam, że była czytelniejsza. Na tym tle najlepiej wypada końcowy zbiorek krótkich komiksów o Chewbacce różnych autorów - w miarę zgrabne fabuły i miłe zróżnicowanie stylów graficznych. Czasem aż się łezka w oku może zakręcić.

47 i 48 - "Inwazja" - bardzo fajna seria. O ataku Yuuzhan Vongów miałem wcześniej ograniczone informacje, bo przedstawiono go głównie w książkach, a nie komiksach. Dobrze więc było uzupełnić sobie luki, a sprawnie poprowadzona fabuła też nie przeszkadzała. Dużą zaletą jest jeden rysownik całej serii - Colin Wilson to zręczny rzemieślnik i nie trzeba się przyzwyczajać do nagłych zmian w wyglądach postaci. Największym minusem tej serii jest fakt, że niestety jest ona "brutalnie urwana" - aż woła o kontynuację, w której moglibyśmy poznać dalsze losy bohaterów i zakończenia nierozwiązanych wątków, ale niestety Disney, przejęcie marki, itd. itp.

55 - "X-Wingi", cz. 1 - w tym tomie mamy dwie historie o misjach elitarnej Eskadry Łotrów zaraz po bitwie o Endor. Pierwsza, prequel całej serii "X-Wing", który powstał później od reszty historii z tego cyklu, jest... no... możliwa. OK. Nie robi szału, ale porządne rysunki Giorello sprawiają, że da się ją przełknąć bez bólu. Natomiast jeśli chodzi o drugą, to cały odbiór zdominowały mi rysunki. One są chyba z lat 90., ale dla mnie wyglądają bardzo oldskulowo. Całkiem jak w stylu tych pierwszych Marvelowskich "Star Wars" z lat 70.-80. Przez to cały komiks czytało mi się tak, jakby należał do tamtego runu. Nie wiem, czy rysownik specjalnie celował w taki efekt, czy po prostu tak wyszło. Może swoją rolę miała w tym także dość nieskomplikowana fabuła. Zobaczymy, jak seria rozwinie się później.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pn, 23 Marzec 2020, 15:53:43
A ja bym ich dzikusami nazwał, więcej tam do dzisiaj niewiele się zmieniło zresztą wszystkie przykazania i te pozytywne zachowania obowiązują zdaje się i tak tylko wśród samych zainteresowanych a nie dotyczą obcych.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: parsom w Pn, 23 Marzec 2020, 22:11:31
No, jak oni są dzikusami, to my co najwyżej zwierzętami.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Kadet w Nd, 29 Marzec 2020, 22:53:42
zresztą wszystkie przykazania i te pozytywne zachowania obowiązują zdaje się i tak tylko wśród samych zainteresowanych a nie dotyczą obcych.

O tym, że jest inaczej, mogą świadczyć np. Wj 22,20, Kpł 19,33-34, Pwt 24,14-22, cała Rt czy Iz 19,24-25 i 56,3-7.

Przechodząc do tematu...

Zobaczymy, jak seria rozwinie się później.

No i przeczytałem sobie następne dwa tomy "X-Wingów" (56 i 57).

W tomie 56 zauważyłem na początku dużą zmianę na plus w zakresie rysunków. Po oldskulowej kresce z pierwszego tomu serii, o której pisałem wcześniej, strona graficzna opowieści o misji na Mrlsst była jak oddech świeżego powietrza: czytelna, wyraźna, wyrazista - i jednocześnie kolorem, cieniem i tuszem zdecydowanie bardziej "współczesna". Fabuła także nie jest zła - ciekawie wypada wrzucenie pilotów w niezbyt pasujące do nich środowisko akademickie. Cieszą zaskakujące zwroty akcji i ciekawa retrospekcja z przeszłością Wedge'a Antillesa. Drobnym problemem jest moim zdaniem jednak to, że scenarzysta, opisując Akademię na Mrlsst, parę razy zbyt mocno poszedł w stronę parodii "amerykańskiego kampusu" z jego zwyczajami, sporami, typami studentów i wykładowców itp. Takie nawiązania trochę burzą mi zawieszenie niewiary.

Druga dłuższa historia (pomijam poprzedzający ją krótki promocyjny zeszycik) dzieje się na Tatooine (jak na zapyziałą planetkę na peryferiach Galaktyki to miejsce przyciąga strasznie dużo wydarzeń). W mojej opinii jest to lekka zniżka graficzna - rysunki są chyba mniej wyraźne, a kreski - cieńsze. Zupełnie jakby zatarł je pustynny piasek :) Lekki uśmiech wzbudzali też komicznie wręcz napakowani szturmowcy sił specjalnych Imperium, niczym Pudzian i hardkorowy Koksu w jednym. W kwestii fabularnej lekko dziwi mnie trochę inne przedstawienie ojca Biggsa Darklightera niż w poświęconej temu pilotowi historii z serii "Imperium", no ale w końcu od tamtych wydarzeń minęło parę lat, a strata syna też mogła ojca trochę zmienić. Ogólnie rzecz biorąc, historia szału wielkiego nie robi i wydała mi się lekko przewleczona. Choć poznajemy dzięki niej nową definicję szpanu kasą: zamówić sobie rzeźbę lodową na przyjęcie na pustynnej planecie.

W tomie 57 ponownie mamy dwie dłuższe historie i znowu bardziej do gustu przypadła mi pierwsza. "Wojowniczą księżniczkę", podobnie jak opowieść o Tatooine z poprzedniego tomu, rysował John Nadeau, ale tym razem chyba sam kładł tusz na swoje rysunki, dzięki czemu wyglądają one wg mnie znacznie lepiej. Scenariusz też całkiem zadowalający. Doceniam zwłaszcza zniuansowane przedstawienie konfliktu wewnętrznego na planecie Eiattu - zamiast walki szlachetnych bohaterów z podłymi draniami mamy dwie frakcje, w których są zarówno dobrzy ludzie, jak i wredne typy.

Drugą historię czytałem już w jednym z wydań specjalnych SWK i muszę powiedzieć, że ponownie nie zrobiła na mnie rewelacyjnego wrażenia. Jedynym plusem było to, że tym razem dzięki znajomości wcześniejszych przygód lepiej znałem bohaterów i niektóre sceny miały dzięki temu mocniejszą wymowę. Jednak scenariusz z magiczną świątynią Sithów i jakimś kompletnym paziem kontrolującym Mocą bandy miejscowych dzikich stworzeń nie poraża złożonością fabularną. Co do rysunków - twarze bohaterów wydały mi się cokolwiek dziwne, szczególnie np. facjata Tycho Celchu zaraz po przebudzeniu z koszmarnego snu (występujący w tym śnie Tarkin też do Cushinga raczej niepodobny).

Jestem teraz w trakcie tomu 58, ale historie z 58 znam już akurat w całości ze "Star Wars Komiks". Zobaczymy, jak mi się spodobają tym razem i jak wypadnie ostatni, piąty tom serii (59).
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Śr, 01 Kwiecień 2020, 00:08:37
Marzec
 
Flash t. 8 – po nieco słabszej „Burzy doskonałej” Williamson raz jeszcze udowodnił, że w temacie Szkarłatnych Sprinterów ma jeszcze nieco do dodania. Ponadto warstwa plastyczna w wykonaniu Howarda Portera prezentuje się bardzo widowiskowo i energetycznie.
 
Superbohaterowie Marvela: Bata Ray Bill – z rozmachem i bez kompleksów. Nie tylko zresztą w wykonaniu cenionego Walta Simmonsona ale też kontynuatorów losów tytułowego bohatera na skalę, której nie powstydziłby się Silver Surfer, Adam Warlock oraz inny kosmiczni herosi Domu Pomysłów.

Conan Barbarzyńca t.1 – udane otwarcie kolejnego etapu obecności mocarnego Cymeryjczyka w ramach kultury popularnej. Równocześnie chylę czoła przed autorem scenariusza, który pomimo intensywnej aktywności nadal potrafi wykrzesać z siebie przekonujące i sprawnie rozpisane fabuły.
 
Smerf naczelnik – klasyczny album serii nie zawodzi. Miło po latach przypomnieć sobie ten mini-zbiorek i przy okazji raz jeszcze docenić siłę przekazu istotnych treści kamuflowanych w formule baśni.
 
Criminal t.2 – kompozycyjna maestria, przemyślana od początku do końca i tym samym przekonująca. Jak zwykle znakomicie poradził sobie także Sean Phillips swoją dosyconą cieniami stylistyką idealnie wpisując się w poetykę neo-noir. Pierwszy zbiór był jakościowo bardzo udany. Ten jednak jest jeszcze lepszy.
 
Metabaron t. 3 i 4 – mimo że za „sterami” serii tzw. Jodo zastąpił już inny scenarzysta (Jerry Frissen) to jednak znać ducha oryginalnej serii o Bezimiennym. Owszem, brakuje niezrównanych ilustracji Juana Gimeneza, ale mimo wszystko znać, że uniwersum Incala żyje i rozwija się. Do tego w interesujących kierunkach. A o to chyba właśnie chodzi.
 
Batman kontra Deathstroke – duży potencjał i równocześnie spore ryzyko popadnięcia w pretekstualną rąbaninę. Odpowiedzialny za scenariusz tej opowieści Christopher Priest zdołał jednak uniknąć porażki. Teoretycznie żadna rewelacja ale fani obu postaci mają spore szanse na dobrą zabawę. 
 
Doom Patrol t.2 – stare dobre Vertigo, a przy okazji skondensowana (i chyba niekoniecznie uświadomiona) satyra na ruch antykulturowy schyłku lat 60. XX w. Tego mi było trzeba.

Superbohaterowie Marvela: Totalnie Odlotowy Hulk
– generalnie, poza nielicznymi wyjątkami (vide tzw. Torzycą), nie przekonałem się do podróbek sprawdzonych herosów Domu Pomysłów forsowanych przez włodarzy tego koncernu w dobie „All-New, All-Different Marvel”. Amadeus Cho w roli „Sałaty Marvela” okazał się jednak postacią na tyle przekonującą, że z czytelniczą satysfakcją przyswoiłem sobie ten zbiór.

Orbita Jowisza
– „odgrzanie” motywu „Strażników” wyszło całkiem zgrabnie, choć tylko ze względu na lekkość pióra scenarzysty. Stąd jeszcze jedna „dekonstrukcja superbohaterskiego mitu” (tyle ich już mamy…) nie irytuje tak jak to ma miejsce w przypadku często pretensjonalnych realizacji m.in. Gartha Ennisa.
 
Kapitan Żbik: Błękitna serpentyna – głupio się przyznać, ale dotąd tej odsłony „Żbika” nie znałem. Niektóre elementy fabuły (np. „kodowane” Morse’em stepowanie) zakrywają na groteskę godną zmyślności grupy Monty Pythona. Niemniej ogólnie nie jest źle, a umieszczenie w tej opowieści wizualnego pierwowzoru Saxegaarda Władcy Gór może tylko cieszyć. 
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: LordDisneyland w Cz, 02 Kwiecień 2020, 01:14:34
Zaskoczyłeś mnie tą pozytywną opinią o Billu, ja nie widzę w tym komiksie nic ;) No, poza tym, że podoba mi się pomysł postaci...
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Arne w Cz, 02 Kwiecień 2020, 15:05:04
Z racji tego, ze post moj dotyczy 3 roznych przeczytanych przeze mnie komiksow, aby nie rozbijac go na rozne watki, pozwolilem sobie wrzucic go tutaj.

W ostatnim tygodniu przeczytalem ( miedzy innymi) trzy komiksy, wyrozniajace sie na plus sposrod innych, ostatnio czytanych. Wspolna cecha tych trzech komiksow bylo to, ze wszystkie byly adaptacjami ksiazek. Byly to: "Zloty Berlin" (wg Volkera Kutchera), "Niezwyciezony" (wg Stanislawa Lema) i "Zabic drozda" (wg Harper Lee).
Wszystkie one, pomimo poruszanych zupelnie odmiennych tematow ( kryminal noir, science-fiction, powiesc obyczajowa), byly w stanie wciagnac mnie w klimat pierwowzoru, pozwolily " zanurzyc sie z glowa" w wykreowana atmosfere, po prostu "wciagnely jak bagno".
Z ksiazkowych pierwowzorow czytalem jedynie (ponad 20 lat temu) "Zabic drozda", i w tym przypadku jestem w stanie powiedziec, ze klimat pierwowzoru zostal w komiksie uchwycony w 100%. Podczas czytania komiksu doznawalem tych samych odczuc, co podczas czytania adaptowanej ksiazki (co w adaptacjach komiksowych zdarza sie raczej rzadko). Co do dwoch pozostalych, moge sie tylko domyslac, czy uchwycily atmosfere ksiazkowego oryginalu (ksiazek nie czytalem), ale smiem domniemywać, ze im sie to udalo.
No i wszystkie trzy komiksy nie sa autorstwa komiksowych "wyjadaczy", ale autorow poczatkujacych, badz wrecz debiutantow, co naprawde dobrze swiadczy o ich talencie :).
Na temat fabul nie bede sie tutaj rozpisywal, gdyz nie chce przez przypadek czegos zaspoilerowac.
W kazdym razie, kazdy z tych komiksow zdecydowanie polecam!
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Cz, 02 Kwiecień 2020, 15:11:59
Sam się zaskoczyłem Lordzie, bo jakoś kosmos Marvela nigdy nie "przemawiał" do mnie równie mocno jak ten głównego konkurenta Domu Pomysłów. Nie spodziewałem się zatem niczego przesadnie zajmującego. A tymczasem jakoś lektura upłynęła nadspodziewanie udanie. Bywa czasem i tak.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: rekinn w Pt, 03 Kwiecień 2020, 06:58:09
Skromny marzec:

PTSD- nie miałem specjalnych oczekiwań co do komiksu. Rzuciłem okiem przed kupnem na przykładowe plansze i bardzo mi się spodobały. Planowałem kupić od NSC, ale trafiła się wersja angielska super tanio, to wziąłem.
Rysunki szalenie ratują ten komiks. Są świetne, kupa detali, akwarele, pomysł na miasto gdzie się dzieje akcja to prawdziwy czad! Postacie też są super narysowane. Coś tak jakby, żywcem wyjęte z jakiegoś Final Fantasy, ale takiego z gejboja, a nie tych nowych gier. Klimatem bardzo przypominają też grę Metal Slug.
No a fabuła, to już nie ten za bardzo. Da się to czytać z zainteresowaniem, nie ma problemu, ale autor próbuje robić z czytelnika idiote. :( Np.
1.
Spoiler: PokażUkryj
Gł. bohaterka jest uzależniona od środków przeciwbólowych, bo nie może spać. Nie może spać, bo ma koszmary. Od kiedy śr. przeciwbólowe są na koszmary? To nie jedyny przykład. Inna postać, to samo. Nie może spać, bo ma koszmary.

2.
Spoiler: PokażUkryj
Gł. bohaterka stwierdza, że dość już walki i zaczyna od dziś leczyć ludzi. Dlatego właśnie wypieprzyła do ścieku wszystkie środki przeciwbólowe. To miał być wyraz zerwania z uzależnieniem, kumam, no ale ludzie, no kurde. I czym będzie teraz leczyć ból u innych weteranów? WTF?

3.
Spoiler: PokażUkryj
Bohaterka robi rozp****l na mieście. Strzela się z gangsterami gdzie popadnie. Pod koniec komiksu żałuje zamieszania jakie zrobiła i że ludzie ginęli przez nią. Ale to nic, społeczeństwo daje jej drugą szansę. ^^ Nie, nikt jej nie wsadzi do pierdla, gdzie jej miejsce, społeczeństwo pozwoli jej się szlajać po mieście z torbą leków i leczyć weteranów. Bo zasłużyla na drugą szansę. No spoko, ale najpierw może niech chwilę pognije w więzieniu według mnie.

4.
Spoiler: PokażUkryj
Jakiś dziadek ledwo ją zna, ale co tam, daje jej pod opiekę swojego psa. Żeby się czuła lepiej. Bardzo rozsądne, bardzo. Zwłaszcza, że wszyscy w okół mają ją za lunatyka.


Jak tak teraz piszę, to mam wrażenie, że tylko rysunki ratują te komiks. ^^ Szkoda, że taki mam mały format, coś kapkę większego niż Usagi Saga, bo takie obrazki potrzebują więcej miejsca!
Ogólnie polecam, bo nie żałuję zakupu i komiks zostawię u siebie.

Judasz- miałem duże oczekiwania. Rzuciłem tylko okiem na okładkę i chciałem kupić. Nie sprawdzałem nawet przykładowych plansz. Rysunki super, choć momentami nieczytelne, ale może tak miało być, by obrazować chaos i piekło. Duży minus za postać szatana, który ma gębę i mimikę, jakby był złoczyńcą superhero. Domyślałem się, że postać Judasza, jako, że jest głównym bohaterem, będzie tutaj bardziej lub mniej, ale jednak pozytywna. To zgadłem. Komiks ogólnie jest spoko, fajnie się czytało, tak o do pewnego momentu, bo w momencie kulminacji akcji pokazuje się jego prawdziwa siła, gdy Judasz odkrywa swoje przeznaczenie. I tego absolutnie nie zgadłem!!! Scena, gdy
Spoiler: PokażUkryj
dociera do niego, że Bóg go zesłał do piekła po to, by był Jezusowi przyjacielem
naprawdę chwyta za serce i jest wspaniała. A scena końcowa, gdzie
Spoiler: PokażUkryj
Judasz niczym Jezus błogosławi zmarłych w piekle i mówi o miłości
to wisienka na torcie.

Zatem komiks super, żal jedynie, że taki krótki i głupi szatan, no nie mogę go zdzierżyć, kto to wpadł na taki głupi pomysł, dałbym mu w morde za ten uśmieszek, jak ja go nienawidzę, kretyn jeden, rany Julek!
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: misiokles w Pt, 03 Kwiecień 2020, 10:17:09
Głupi pomysł jest także, że Jezus po śmierci
Spoiler: PokażUkryj
trafił do piekła]. A niby czemu tam? Ale mimo wszystko - komiks bardzo dobry!
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Arne w Pt, 03 Kwiecień 2020, 13:36:18
Rekinn, dzieki za ocene PTSD. Dzieki tobie, ten komiks znika z mojej listy zakupow ( z czegos trzeba rezygnowac w tych ciezkich czasach). Wahalem sie nad zakupem, bo akurat rysunki niezbyt mi przypasowaly, ale myslalem, ze moze fabula uratuje ten komiks. Jednak, po twoim opisie, widze, ze nie.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nesumi w Śr, 08 Kwiecień 2020, 10:17:49
Głupi pomysł jest także, że Jezus po śmierci
Spoiler: PokażUkryj
trafił do piekła]. A niby czemu tam? Ale mimo wszystko - komiks bardzo dobry!


Nie ma w tym niczego głupiego. To kanon wiary chrześcijańskiej.

https://deon.pl/wiara/duchowosc/dlaczego-wyznajemy-ze-jezus-zstapil-do-piekiel,470729
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pt, 10 Kwiecień 2020, 10:54:08
  Podsumowanie marca. W tym miesiącu nieco wolnego, lektur więcej a więc podsumowanie w nieco zmienionej formie i pewnie z nudów nieco dłuższe. UWAGA UWAGA tym razem niemalże nie pojawią się SPOILERY!!!


1. Trzeba:

 "Mort Cinder" - Alberto Breccia, Héctor Oesterheld. Sporo zaskoczenie, wprawdzie pisano tutaj, że to świetny komiks ale nie spodziewałem się, że aż tak. Jakby to tak w skrócie powiedzieć, ten komiks to Rork. Nie właściwie to na odwrót to Rork jest tym komiksem, a już najbardziej ten pierwszy tom "Fragmenty" to jest toczka w toczkę przeniesiony żywcem nastrój ba nawet niektóre patenty fabularne od swojego starszego brata. Historia Ezry Winstona zdaje się londyńskiego antykwariusza, który na swojej drodze spotyka tajemniczego człowieka zwącego się Mort Cinder składa się z dziesięciu dłuższych bądź krótszych opowiastek nie połączonych ze sobą poza osobami dwóch bohaterów w praktycznie żaden sposób. Komiks jest reklamowany jako przygodowy horror i w moim mniemaniu nie do końca trafnie, owszem dostaniemy tutaj zarówno przygodę jak i horror, ale stylistyka całości bliższa jest poeowskim "Opowieściom Niesamowitym". Powieść gotycka, hammerowskie horrory, groszowe science fiction, Lovecraft, Strefa Mroku i wiele innych składników zostało wymieszanych przez dwóch artystów w arcysmaczne choć momentami mocno gorzkie danie. Nie bez powodu wspomniałem też na początku o Rorku jeżeli mówimy o rysunkach. Andreas wyrabiając swój styl w wyraźny sposób bardzo mocno czerpał z Breccii, niektóre kadry, przekrzywiona perspektywa wyglądają na żywcem przerysowane, chociaż rysunki tutaj są zdecydowanie bardziej nastawione na realizm, na widok Ezry na kilku pierwszych stronach miałem natychmiastowe skojarzenie z detektywem Raffingtonem. O ile fabuła w tym przypadku zachwyca to rysunki Argentyńczyka robią to jeszcze bardziej. Komiks wygląda świetnie, to zastosowanie czerni i bieli w celu podkreślenia atmosfery tajemniczości i grozy to coś pięknego, na dodatek podejrzewam że jedne z pierwszych w tym gatunku zastosowanie kolażu, naprawdę jest co podziwiać.To jest dosyć ciekawe ale mimo zastosowania elementów obecnych w szeroko pojętej fantastyce już od dawna i pomimo (a może dzięki temu), że to koniec końców dosyć proste pod względem fabularnym historyjki komiks ten po niemalże 60 latach był dla mnie naprawdę świeżym doświadczeniem posiadającym tylko jedną jedyną wadę...jest po prostu za krótki, przewracając ostatnią stronę powiedziałem wiedząc że więcej już nic nie dostanę z rozczarowaniem sam do siebie "to już?"...ech mawiają że lepiej od stołu wstać głodnym niż przejedzonym, ale ja w to do końca nie wierzę. Brać koniecznie, zwłaszcza w cenie w której sprzedaje to NSC do którego w dziedzinie jakości wydania nie mam absolutnie żadnej krytycznej uwagi. Ocena 9/10.

  "Hellboy " tom 1 i 2 "Nasienie Zniszczenia i Obudzić Diabła" oraz "Spętana trumna i Prawa ręka zniszczenia" - Mike Mignola. Pewnie wstyd się przyznać, ale nie znałem dotychczas specjalnie Hellboya. Owszem czytałem dawno temu Nasienie Zniszczenia i Spętaną Trumnę, ale niespecjalnie wiele z tego pamiętałem tyle tylko że mi się spodobały. Widziałem też dwa filmy Del Toro, pierwszy całkiem niezły i drugi o wiele lepszy, ale ot to wszystko. No w każdym razie z okazji nowego wydania była okazja się dokładniej zapoznać z fenomenem. Cóż nie będę przedłużał, absolutnie nic mnie tu nie rozczarowało. Przygody półdemona przywołanego przez hitlerowskich okultystów a wcielonego przez grupę amerykańskich komandosów do drużyny tych dobrych pomimo tego że są zazwyczaj proste jak konstrukcja cepa są po prostu rewelacyjnie dobre. Nie oszukujmy się ten komiks tak jest w pewien sposób strasznie kiczowaty, ale jet to kicz tworzony w ten samoświadomy zajebisty sposób. Mignola jedzie po bandzie i wrzuca w swoje dzieło wszystkie elementy jakiekolwiek mu się spodobają i uzna za przydatne choćby w teorii do siebie zupełnie nie pasowały, mity i folklor z każdego możliwego lub też nie regionu świata, banda hitlerowskich dziwolągów prowadzona przez okultystę którego każda kwestia to nonsensowny podchodzący pod grafomanię bełkot , inteligentne małpiszony, steampunkowe wynalazki, gadające głowy w słoikach czy w końcu sarkastyczny superbohater który ze stoickim spokojem przyjmuje każde tarapaty w które wpada wiedząc, że koniec końców i tak będzie musiał komuś przyj...ć mogą spokojnie znaleźć koło siebie miejsce w jednej historyjce a na dodatek zostać solidnie podlane sosem Lovecrafta i to wszystko tu ma swoje miejsce nie wprowadzając żadnego dysonansu. Ta dziwaczna mieszanka gatunkowa będąca jednocześnie superhero, horrorem, przygodówką i czarną komedią pisana na poważnie a jednocześnie będąca pastiszem to koktajl niezwykle pomagający w produkowaniu przez nasz organizm endorfin. Rysunki Mignoli są jak ten przysłowiowy koń, jakie są wszyscy widzą, powiedzieć że są cudowne to powiedzieć zbyt mało. Egmontowe wydanie opiera się na Library Edition, tyle że jest pomniejszone do standardowego amerykańskiego formatu. W przypadku tego akurat tytułu nie uważam tego specjalnie za wadę. Mignola nie operuje jakąś nadzwyczajnie szczegółową kreską przy której trzeba by wytężać wzrok aby podziwiać drobne smaczki, opierając się raczej na zabawie kolorem.W samych albumach sporo fajnych dodatków. Drugi tom spodobał mi się jeszcze bardziej niż pierwszy, Hellboy to gość stworzony do krótkiej formy. Ocena 8+/10.

  "Corto Maltese tom 6 Na Syberii" - Hugo Pratt. Kolejna porcja przygód marynarza-łazika tym razem na Syberii. Corto będzie się starał przejąć pociąg z carskim złotem na który to chrapkę będzie miało sporo innych osób. Po drodze, spotka on rzeczywiste historyczne postacie takie jak generał Zhang, Von Ungern-Sternberg czy Siemionow (pewnie jeszcze kilka innych się znajdzie, słyszałem tylko o tych, nie oszukujmy się zresztą to typowy prattowski patent Corto Maltese chyba trochę większą przyjemność sprawia ludziom, którzy choćby pobieżnie znają realia w których się dzieje akcja) będzie się potykał z chińskimi triadami, wszechwładnymi wojennymi watażkami a także pomoże chińskiemu niepodległościowemo-komunistycznemu podziemiu i przy okazji oczywiście jak prawie zawsze złamie kolejne niewieście serce (zresztą swoje również). Pierwszy raz od pierwszego tomu mamy nie krótsze łączące się ze sobą lub nie historie, ale fabułę rozplanowaną na cały album. Jak dla mnie jest nieco słabiej niż wcześniej, brakuje nieco tego onirycznego klimatu, fabuła jest chyba niepotrzebnie pokomplikowana i momentami nieco niewiarygodna. Tym niemniej to ciągle kawał znakomitego, pięknie narysowanego przygodowego komiksu. Ocena 8/10.

  "Tyler Cross - tom 2 Angola" - Fabien Nury, Bruno. Drugi tom serii i chociaż minimalnie mniej mi przypadł do gustu niż pierwszy (tamten trochę bardziej skomplikowany jest) to czyta się to dalej świetnie. Fabuła przypomina nieco konstrukcją "Skazanych na Shawshank" Tyler trafia do więzienia w Luizjanie (oczywiście w przeciwieństwie do Andy Dufresne'a nie za niewinność tylko za napad z bronią w ręku), w którym panują podobne zasady co i w Shawshank, Więźniowie wykonują niewolnicze prace a pod stołem dyrektor przyjmuje pieniądze, tyle że tutaj nie chowa ich sam dla siebie tylko przekazuje mafii, która jest nieformalnym właścicielem więzienia. Oczywiście dosyć pechowo tej samej mafii z którą Tyler ma na pieńku, że już nie wspomnieć o żonie dyrektora która zawiesza na nim swoje oko a która jest nimfomanką znaną z tego, że gdy jej się kochanek znudzi to potrafi załatwić mu sosnową skrzynkę. Jednym słowem przewidywalna długość życia (anty)bohatera nie jest specjalnie długa, więc jedynym rozsądnym wyjściem jest danie dyla z tego piekła na ziemi. Raczej każdy oglądał jakiś "więzienny" film więc wiadomo o co chodzi, autorzy nie starają się wymyślić koła na nowo, tylko sięgają po znane i najbardziej soczyste pomysły. Prosto kreskówkowa kreska, która na zdrowy rozsądek nie powinna pasować do tego komiksu, dalej pasuje idealnie. W sumie polecać tego nie muszę, kto przeczytał pierwszy tom to na 99% sięgnął po drugi, kto nie czytał pierwszego ten powinien to zrobić. Ocena 8/10.

 "Bękarty z Południa - tom 4 Motywacja" - Jason Aaron, Jason Latour. No w końcu zakończenie historii, zaczętej już dawno temu. Muszę przyznać, że Aaron bardzo pomysłowo rozplanował tę historię, przez trzy poprzednie tomy dostaliśmy całkiem sporo wątków oraz postaci, ale to były w większości wypadków tylko iluzje bohater tej powieści jest jeden i tylko jeden i jest to sam ON, trener szkolnej drużyny futbulowej hrabstwa Craw, trzęsący całą okolicą Euless Boss, który tym razem trafi na swój może i nieco na swój sposób śmiesznawy, ale równie zepsuty i paskudny jak on sam odpowiednik wyglądający jak zły klon Stana Lee pułkownika Quicka McKlusky. Owszem wszystkie poboczne linie fabularne splotą się na koniec w sensowny sposób, ale okaże się że większość z nich nie ma jakiegokolwiek większego znaczenia, miały tylko podkręcić klimat, albo zmylić czytelnika. A klimat jest srogi, nie oszukujmy się, ta historia nie jest specjalnie realna i raczej nie miałaby szans się wydarzyć gdziekolwiek, nie jest jakoś nadzwyczajnie skomplikowana, za to ma przyprawić o szybszą produkcję adrenaliny i zaspokoić tkwiącą w większości ludzi podświadomą skłonność do oglądania bezsensownej przemocy. Jak ktoś choć po części zrozumiał co dla takich małych miejscowości znaczą piątkowe mecze futbolu oglądając bergowskie "Friday Night Lights" czy lub klimaty rodem z "Z podniesionym czołem" (bardziej oryginału niż tej wersji z The Rockiem) to musowo musi sięgnąć po tę serię. Rysunki Latoura to czysta petarda, jasne że wygląda to ohydnie ale to efekt oczywiście zamierzony (wystarczy obejrzeć Spider-Gwen) patrząc się na te groteskowo pokrzywione ryje (bo twarzami najczęściej nazwać tego nie można) mamy być przekonani, że oglądamy ludzi żyjących w swoim własnym brutalnym kręgu z którymi nikt normalny nie chce mieć nic do czynienia. Latour na dodatek potrafi się zabawić konwencją w kilku miejscach przeskakuje na styl wyciągnięty prosto z kreskówki, by za chwilę we fragmencie ze wspomnieniami wyraźnie kopiować Simona Bisleya. Największym problemem tego komiksu jest zakończenie, autorzy wyraźnie stanęli okrakiem pomiędzy chęcią zakończenia całej serii a chęcią jej ciągnięcia dalej a wyszło tak trochę ani w tę stronę ani w tę. Ale za te niemalże cztery pełne tomy doskonałej, chociaż raczej niskich lotów rozrywki jestem w stanie to wybaczyć. Ocena 8/10.

  "Grass Kings" wszystkie 3 tomy - Tyler Jenkins, Matt Kindt. Opowieść z Dzikiego Zachodu od NSC, akcja dzieje się w tzw. Królestwie Traw quasi-niezależnym terytorium będącym bezpieczną przystanią dla zbłąkanych wędrowców pragnących żyć w spokoju i bez pytań o przeszłość. Tą małą enklawą rządzi Robert najstarszy z trzech braci, będących dziećmi małżeństwa które założyło Królestwo, który aktualnie nie jest w najlepszej formie z racji sporych ilości wódy pitej z powodu wcześniejszego zaginięcia córki i związanego z tym odejścia żony. Sytuację komplikuje dodatkowo fakt, że w okolicy od kilku lat grasuje seryjny morderca a dla szeryfa Humberta który trzęsie sąsiednim miasteczkiem Cargill ta ziemia od dawna jest drzazgą w oku. W końcu zdarzy się coś co ostatecznie wyczerpie zapasy cierpliwości w/w szeryfa i pchnie go do działania a że nieszczęścia lubią chodzić dziesiątkami Kraina stanie na skraju przepaści. Wizualnie ten komiks po prostu zachwyca,pozornie niedbałe, niedopowiedziane szkice pociągnięte akwarelami są bardzo nastrojowe a te wyblakłe barwy i wiecznie zginające się na wietrze trawy przywodzą na myśl nadchodzącą jesień co doskonale pasuje do dosyć melancholijnego klimatu. Fabularnie ten komiks jest naprawdę dobry, ale jeszcze większą robotę robi tutaj klimat, pomimo kryminalno-sensacyjnego pochodzenia z tej samej gałęzi co "Skalp" "Bękarty" czy "Briggs Land", mocniej wybrzmiewają wątki dramatyczno-obyczajowe z wyraźnymi ciągotami w kierunku Twin Peaks i jego mieszkańców ze swoimi brudnymi sekretami, fabuła toczy się bardziej leniwie a postacie sprawiają wrażenie bardziej realnych. Brakowało mi trochę jakiegoś rozsądnie rozpisanych zasad działania tej społeczności a przede wszystkim solidnej deklaracji na temat ilu ich w rzeczywistości jest. Bo to jakoś wygląda jakby tam mieszkało z 10 osób na krzyż tylko tych które biorą udział w fabule a z rozmów pomiędzy nimi wychodzi na to że jest to miasteczko na dodatek ze sklepem pośrodku, w tle absolutnie nic się nie dzieje. Odrobinę rozczarowuje ostatni tom, o ile rozwiązanie zagadki chociaż poniekąd łatwe do odgadnięcia jest ok bo jakby nie patrzeć życie dosyć często bywa banalne, to niespecjalnie mi się spodobały sceny sensacyjne. Ja rozumiem, że prawo własności w USA jest mocno poważane, ale nawet tam chyba nie wolno zestrzeliwywać śmigłowców FBI z ręcznych wyrzutni. Ale poza tym, uwag brak. Format powiększony, twarda oprawa, papier offsetowy, kilka alternatywnych okładek, cena niska. Nic tylko brać, ocena 8/10.


2. Warto:

  "Pan Higgins wraca do domu" - Mike Mignola, Warwick Johnson-Cadwell. Ze sporym zdziwieniem po rozpoczęciu lektury przyswoiłem rysunki, kupując ten komiks widząc na okładce nazwisko Mignola, jakoś tak podświadomie założyłem że to on będzie rysował, a tu niespodzianka, jest zupełnie na odwrót. Co dosyć znamienne niespecjalnie żałuję, że tak się stało, to co się w środku znajduje jest po protu śliczne. Johnson-Cadwell rysuje w groteskowo-karykaturalnym stylu mającym przywodzić na myśl ilustracje dla dzieci, mi to się momentami wręcz jakoś tak kojarzyło z rysunkami Bohdana Butenki. Artysta nie trzyma się kurczowo ani zasad perspektywy ani prawidłowości anatomii a ma to na celu podkreślenie pewnej pastiszowości tego tomiku. Naprawdę niektóre z tych ilustracji to miniaturowe arcydzieła, zwłaszcza projekty wampirów w klasycznym stylu nosferatu potrafią cieszyć oko, a zresztą tu wszystko inne też cieszy oko. Fabularnie jest dosyć prosto (aczkolwiek będą zwroty akcji i to dosyć zaskakujące) i klasycznie, profesor Meinhard znany łowca wampirów i jego asystent Pan Knox wraz z człowiekiem któremu udało się przeżyć atak wampirów panem Higginsem wybierają się na zaproszenie pana zamku Gołgi na doroczny bal z okazji święta Walpurgii. Profesor i jego przyjaciele wiedzą że wszyscy goście poza nimi to wampiry a wszyscy goście wiedzą że ci są łowcami, więc ten bal nie może się skończyć dla wszystkich dobrze. Jak już wspominałem komiks ma raczej wydźwięk humorystyczny (humor oczywiście po wampirzemu raczej czarny), natomiast pod koniec będzie jednak trochę ostro. Na koniec mały kamyczek do ogródka wydawcy Non Stop Comics. Tomik jest w twardej okładce ma pięćdziesiąt parę stron a jakichkolwiek dodatków brak. Da się go przeczytać w jakieś15 minut, więc nie bardzo rozumiem dlaczego do diabła (w tym przypadku to na miejscu) skoro jego siła opiera się głównie na wizualiach (a rysunki bywają czasami pełne detali) wydany jest w standardowym amerykańskim wyraźnie zbyt małym formacie? Poważnie Dark Horse nie miało innego, większego wydania? Poleciłbym koniecznie ten tom, ale biorąc pod uwagę że wychodzi nam ponad 30 złotych za jakieś 15 minut czytania i ewentualnie drugie tyle oglądania, każdy musi sam się zastanowić czy warto. Jak dla mnie warto, kupiłem raczej z myślą o późniejszej odsprzedaży, ale zdecydowanie zostaje na półce. Ocena 8/10.

  "Lone Sloane tom 2" - Phillipe Druillet. Nie oszukujmy się, to nie jest komiks do zachwycania się fabułą o ile "Salambo" z racji tego, że scenariusz oparto na powieści Flauberta było jak najbardziej sensowne tak z "Sześcioma Podróżami Lone Sloane'a" i "Deliriusami" bywało różnie. Tutaj fabuła schodzi już zupełnie na drugi plan, pierwszy tom "Gail" jest kompletnie absurdalny, Sloane trafia do najcięższego kosmicznego więzienia w którym wybucha bunt, po czym będzie musiał uratować wszechświat przed inwazją z innego wymiaru? piekła? ciężko powiedzieć. Drugi tom "Chaos" jest już zdecydowanie bardziej sensowny i stanowi kontynuację właśnie "Salambo", zwłoki Sloane'a przechowywane w sarkofagu jadą potężnym pociągiem do jego arcywroga Imperatora Shaana, antybohater ma jednak ukrytych przyjaciół którym nie bardzo pasuje jego obecny stan i na dodatek bardzo by sobie życzyli śmierci wspomnianego Imperatora, także oczekiwać można ostatecznej rozgrywki pomiędzy tymi dwoma. Cóż, nie kupujemy tego komiksu jednak dla historii a wiadomo dla rysunków. Mnie co pierwsze na myśl przychodzi to słowo "monumentalne", spora ilość splaszpejdży na których często umieszczona jest taka ilość szczegółów, że ma się wrażenie że tyle samo czasu w Marvelu poświęca się na narysowanie całego eventu wraz z tie-inami, świetnie narysowane sceny bitewne oraz projekty maszyn do których mocno nawiązuje Warhammer 40K, to wszystko robi, pewnie nie jak w momencie powstania komiksu ale i tak ciągle spore wrażenie. Trochę słabszy niż poprzednie dwa tomy z racji tego, że tamte fabularnie były zdecydowanie bardziej przyswajalne, ale jak ktoś ma ochotę przekonać się jak wygląda space-opera połączona z loveraftowskim horrorem oglądana na kwasie to powinien. Ocena 7+/10

  "Bitwa:od Essling do Waterloo" - Patrick Rambaud, Frederic Richaud, Ivan Gil. Pozycja dosyć zaskakująca jak na Egmont, komiks opisujący bitwę pomiędzy Francuzami a Austriakami za panowania Napoleona w 1809 roku. Akcję obserwujemy z perspektywy kilku postaci (między innymi dramatopisarza Stendhala) co pozwoli na wprowadzenie dosyć sporej ilości wątków (nie wszystkie są wojenne, część akcji dzieje się w pobliskim Wiedniu), ale głównym bohaterem jest młody pułkownik Lejeune, postać która istniała w rzeczywistości i pełni coś w rodzaju funkcji gońca samego cesarza co pozwoli czytelnikowi na szybkie przemieszczanie się po polu bitwy razem z bohaterem. Zaskoczyła mnie w sumie oprawa graficzna, twarze bohaterów są takie jakie można by się spodziewać po frankofońskim komiksie czyli właśnie takie nieco "rysunkowe" o niemalże fotograficzno-malarskim realiźmie z okładki można zapomnieć. Natomiast cała reszta jest już realna jak najbardziej, autorzy chwalą się, że uzbrojenie czy szczegóły mundurów są jak najbardziej zgodne z realiami, z racji takiego a nie innego gatunku rysownik nie pozwala sobie na rysowanie gadających głów na tle plamy jakiegoś koloru, tylko zawsze pieczołowicie opisuje wnętrza lub okoliczności przyrody w jakich znajdują się postacie i chwała mu za to. Napewno wrażenie robią sceny bitewne, mamy i wspaniałe ilustracje natchnionych szarż przypominające Matejkę lub Kossaka, ale i nieprzyjemne obrazy tego co armatnia kula lub lanca użyta z rozpędzonego konia potrafią zrobić z ciałem człowieka. Uwagę zwracają też piękne żywe kolory nałożone przez Albertine Ralenti, można by się czepiać, że ta pstrokacizna nie licuje trochę z tematyką, ale mi się podobają a biorąc pod uwagę to, że sama bitwa odbyła się w maju to i pewnie w rzeczywistości musiało być kolorowo. Podsumowując to nie jest nawet komiks wojenny, ja bym go określił jako batalistyczny będziemy obserwować dokładny przebieg bitwy zarówno z pierwszej linii jak i od sztabowej kuchni, oczywiście jeżeli chodzi o jakieś drobne wydarzenia to są one napisane na zasadzie licentia poetica, ale jeżeli jakiś marszałek otrzymuje rozkaz ataku, lub wymarszu na inne pozycje to możemy być pewni że taki rozkaz otrzymał w rzeczywistości. Autorzy nie stosują żadnych opisów pomocniczych, także dobrze jeżeli czytelnik orientuje się chociaż pobieżnie w realiach napoleońskich i ogólnie pojętej wojskowości. Nie bardzo też rozumiem polski podtytuł, którego w oryginale nie ma, komiks kończy się w momencie jak sztab Napoleona obserwuje równinę koło Wagram na której jakieś półtora miesiąca pod bitwą pod Essling odbyła się jej ostateczna dogrywka. Na dobrą sprawę nie ma chyba podobnego komiksu na naszym rynku, więc mam nadzieję że egmontowy eksperyment wypali i dostaniemy wkrótce coś kolejnego w tym gatunku. Ocena 7+/10.

  "Berlin" wszystkie 3 tomy - Jason Lutes. Komiks historyczny, którego akcja dzieje się w okresie międzywojennym a ściślej zaczyna się w 1928 roku czyli czasie nadchodzącego zmierzchu Republiki Weimarskiej. Bohaterów jest dużo, lewicujący dziennikarz, początkująca artystka z wyższych sfer, mała dziewczynka na najlepszej drodze do stania się czerwoną terrorystką, policjant ze "Stahlhelmu", czarnoskórzy członkowie jazzbandu z Ameryki, żydowski handlarz starzyzną i kilku innych, ale tak naprawdę prawdziwym bohaterem tych albumów jest sam Berlin, miasto kipiące swoim własnym życiem, jednocześnie cierpiące z powodu nędzy wywołanej Wielkim Kryzysem, miasto jednocześnie liżące rany po Wielkiej Wojnie i będące (jeszcze nieświadomie) na kursie kolizyjnym z jeszcze gorszą Drugą. Miasto seksualnej swobody, dekadencji i ogólnie pojętej wolności (skojarzenia z "Kabaretem" Boba Fosse oczywiste) a jednocześnie niemieckiego ordnungu w którym ludzie nawet uciekając przed strzałami nie podepczą trawnika. Fabuły nie ma co opisywać, bo jako takiej jej nie ma, zobaczyć możemy zwykłe codzienne życie mieszkańców, chociaż większość wydarzeń będzie się kręciła wokół narastającego konfliktu pomiędzy ideologią komunistyczną a nazistowską. Lutesowi nie do końca się udało utrzymać dziennikarski obiektywizm, którym powinien się wykazać pisząc tego typu historię (wiadomo ciężko napisać coś pozytywnego o hitlerowcach), chociaż trzeba przyznać że w późniejszych etapach przykłada się do tego nieco bardziej. Kreska czytelna i elegancka, dla mnie osobiście trochę zbyt dużo gadających głów pozbawionych jakiegokolwiek tła, ale tam gdzie naprawdę trzeba autor potrafi odwzorować rzeczywistość idealnie, jak ktoś widział miasto to będzie mógł rozpoznać charakterystyczne miejscówki takie jak Hauptbahnof, Plac Poczdamski czy Plac Alexandra mimo, że się zmieniły od tamtego czasu. Troszeczkę mnie drażniło, że praktycznie wszystkie kobiece postacie mogłem określić partykuło-przymiotnikiem "raczej nieatrakcyjne", ja rozumiem że to Niemki (żarcik, kiepski ale zawsze) ale bez przesady. Cóż ten komiks ma jedną niezaprzeczalną wadę, jego klimat wciąga w opisywane miejsce jak bagno. To jest jedna wielka wycieczka w czasy dawno minione tak realna, że dosłownie poczujemy zapach spalin z limuzyn podupadłych bogaczy, gnijących liści pływających w Szprewie czy tanich perfum dziwek z Kreuzbergu a przecież tworzenie takich iluzji jest głównym zadaniem komiksu historycznego. Troszeczkę brakowało mi głębszego zaglądnięcia w kuluary wielkiej polityki i nieco zawiódł ostatni tom w którym dzieje się niewiele, ale co tam i tak naprawdę polecam. Ocena 7/10.

  "Archie tom 1" - Mark Waid, Fiona Staples, Veronica Fish. Cóż, nie będę się w tym wypadku nadmiernie rozpisywał, ten komiks jest po prostu fajny. Lekki, nienachalny humor, dobrze rozpisane, dynamiczne się zmieniające relacje pomiędzy młodocianymi postaciami których problemy często nie są żadnymi problemami, zresztą Waid to dobry scenarzysta i poniżej pewnego poziomu raczej nie schodzi. Sam komiks to zdaje się restart uniwersum a sam Archie oprócz pełnienia funkcji głównego bohatera jest jednocześnie przewodnikiem dla czytelnika po tym świecie więc spokojnie można zacząć czytać bez jakiejkolwiek znajomości tematu. Rysunki Staples są rewelacyjne, to jest to co czego można by się spodziewać po takim tytule, Marvel sporo swoich tytułów rysuje ostatnio w takim animowano-komediowym stylu, ale w 9 przypadkach na 10 ich produkcje nie mają żadnego startu do tego tutaj, rysunki Fiony cieszą oko, niestety tylko w pierwszych trzech zeszytach w późniejszych pałeczkę przejmują dwie inne rysowniczki i wygląda to nieco słabiej, ale nawiązują stylistyką do bardziej znanej koleżanki więc jest ok. Kupiłem wydanie drugie więc do dialogów żadnych zastrzeżeń nie ma, dodatków sporo, trochę tekstów na temat historii Archiego, galeria alternatywnych okładek (szkoda że pomniejszonych a nie na całą stronę, sporo z nich wygląda super) do tego kilka klasycznych historyjek z różnych okresów tego tytułu, także pod tym względem zdecydowanie powyżej średniej. Z tego co wiadomo, Ultimate Comics miało spore kłopoty na starcie, ale wygląda że złapali drugi oddech, mam nadzieję, że uda im się wydać drugi tom a jak nie to ktoś inny przechwyci ten tytuł. Ja na kontynuację się napewno piszę, Archie to zaskakująco dobry komiks jest. Ocena 7/10.


3. Można:

  "Tetris.Ludzie i gry" - Box Brown. Krótka historia gier wogólne, firmy Nintendo oraz powstania jednej z najpopularniejszych gier video wszech czasów. W skrócie Aleksiej Pażytnow technik z Moskiewskiego Centrum Komputerowego wymyśla i pisze sobie grę komputerową a ona okrężnymi kanałami dociera na Zachód gdzie wyczuwający skąd wieje wiatr ludzie szybko się orientują że dostali do rąk prawdziwego Graala, więc rozpoczyna się wyścig o to kto będzie mógł kupić do niego prawa. Z tym że oni jeszcze nie wiedzą, że przyjdzie im pertraktować w realiach radzieckiego systemu gospodarczego przy którym kafkowski "Proces" jest jak najbardziej sensowny. Historię ogólnie znałem, ale trzeba przyznać że jest bardziej skomplikowana niż mi się wydawało, chociaż autor przedstawia ją w sposób bardzo przystępny, trzeba się dosyć mocno skupić podczas czytania. Rysunki prościutkie w stylu tych jakie ktoś umiejący rysować mógłby sobie nabazgrać z nudów w zeszycie wyłącznie w czerni, bieli i żółci, cóż komiks pochodzi z pewnej niszy i dzięki temu nie rozprasza czytelnika więc wszystko to na plus. Marginesy, wydały to w formie budżetowej, ale dzięki temu mamy naprawdę niską cenę a do jakości tego co jest nie mam najmniejszych zastrzeżeń. Tytuł całkiem spoko 6+/10.

  "Riverdale. Całkiem Nowe Historie" - obydwa tomy, autorzy różni. Zbiorek krótkich opowiadanek powiązanych z postaciami zarówno pierwszo jak i drugoplanowymi z serialu o tym samym tytule. Nie jest konieczna znajomość samego serialu, bo o ile pojawiają się tam wątki z niego to stanowią tylko tło, oczywiście lepiej byłoby serial jednak znać. Poziom opowiadanek różny, różnisty ale ogólnie w porządku mi bardziej przypadły do gustu te zawarte w tomie drugim, są nieco ciekawsze i nieco bardziej zróżnicowane. Napewno mocną stroną obydwu albumów są rysunki, artystów jest kilkoro i chyba tylko Joe Eisma średnio daje radę, ale napewno nie jest to aż tak zły poziom żeby się było nad nim pastwić. Dodatków trochę jest, okładki, fotosy kilka szkiców. Ot takie czytadełko na całkiem niezłym poziomie ale można spokojnie pominąć chyba że się naprawdę lubi takie klimaty, Archie zdecydowanie bardziej mi podjechał. Ocena 6/10.

  "All Star Batman" wszystkie trzy tomy. Scott Snyder i inni. Pierwszy tom raczej kompletnie durnowaty, Batman wiezie Two Face'a po jakieś lekarstwo dla niego (oczywiście sam po nie pojechać i go przywieść nie mógł bo jakże to tak) i polują na niego całe Stany Zjednoczone, całość wypełniona raczej głupawą akcją, Two Face jest inną postacią niż "za moich czasów" a na dodatek dowiadujemy się, że Bruce i Harvey byli kolegami jako dzieci. Powiem szczerze pomysły tego rodzaju są dosyć debilne, sensu wnoszą niewiele za to można wypełnić nimi trochę stron jak tak dalej pójdzie to za dwadzieścia lat się okaże że tam wszyscy się wcześniej znali jako niemowlęta i będzie można puścić kreskówkę Gotham Kids czy coś w tym stylu. Na koniec otrzymamy krótką historię z Mr. Zsaszem który podczas mojego rozbratu z komiksami zmienił się z seryjnego mordercy w jakiegoś groteskowego dziwoląga (ktoś kto wymyślił żeby czarny Robin wyglądał jak żółty Power Ranger powinien mieć codziennie wymierzaną chłostę bat-batem), Snyder stara się tutaj nadać nastrój starego detektywistycznego Batmana i chociaż wychodzi mu to raczej średnio, to chwała mu chociaż za próbę. Drugi tom wcale nie rozpoczyna się mądrzej ot Mr Freeze któremu zdaje się odwaliło już doszczętnie i zamienia ludzi w lodowe zombie i planuje wypuścić z lodowca jakiegoś wirusa który coś tam. Dalej dostaniemy Batmana udającego się do Poison Ivy bo lekarstwo na freezowego wirusa, Batka zwalczającego halucynacje oraz ścigającego się z zawodowymi zabójcami a na koniec, Żółtego Power Rangera pardon Duke Thomasa cierpiącego na kryzys tożsamości i ganiającego Riddlera. Trzeci tom to tylko dwie historie pierwsza - dłuższa ze starym znajomym Alfreda, ten komiks mega-fajnie pokazuje nam uczucia łączące Bruce'a i jego wiernego kamerdynera, ale to co powiedziano na temat przeszłości Alfreda jest absurdalnie głupie (że już nie wspomnę o tym klonie, to był szczyt). Na koniec nieco krótszy wypad Batmana do Rosji w celu rozbicia rosyjskiej mafii handlującej w Gotham bronią podczas którego dowiemy się, że Moskwa jest nazywana "Portem Pięciu Mórz" (chyba kur...de w domu autora) i łatwo z niej rzekami dostać się do pięciu oceanów (taaaaaaa). O ile scenariuszowo bywa niezbyt mądrze to pod względem rysunków jest ekstraklasowo (i nie mówię tu o polskiej Ekstrak(l)asie) o ile pierwszy tom to głównie Romita Jr. który już od dawna to raczej średnio, w drugim i trzecim padają takie nazwiska (bądź xywy) jak Jock, Albuquerque, Francavilla czy Fiumara i moja faworytka, kompletnie nieznana mi wcześniej Tula Lotay która pięknie narysowała historyjkę z Ivy (spójrzcie w internet na jej wersję Sędzi Anderson). Trochę mnie zaskoczył ten komiks, da się go wbrew moim przewidywaniom czytać, w porównaniu do serii Kinga nie ma w sobie aż tak dobrych momentów (chociaż jest kilka naprawdę niezłych), ale też i nie ma tak złych jak naprzykład zawartość tomów 2,3,4 jest ogólnie rzecz biorąc równiejszy. Ech nie będę się oszukiwał, to nie jest "mój" Batman, ale jak kto lubi akcyjniaki na których czasem trzeba przymknąć oko to pewnie będzie się bawił lepiej. Ocena 6/10.
 
  "Bug" tom 1 i 2 - Enki Bilal. Wizja cyfrowej apokalipsy w której dowcip, że Chuck Norris nagrał cały internet na dyskietkę zostaje wzięta dosyć dosłownie. Za Chucka robi tutaj niejaki Kameron Obb marsjański astronauta, a za dyskietkę robi on sam bo za sprawą jakiegoś tajemniczego zapewne kosmicznego pasożyta wszedł on w posiadanie informacji które zniknęły z każdego komputera na świecie, na dodatek maluje on mu twarz na niebiesko niczym Williamowi Wallace'owi. Dzięki temu staje się on najbardziej pożądaną osobą na naszej planecie o którą rozpoczyna się gra każdego rządu i każdej mniej lub bardziej legalnej organizacji. Z pewnością najmocniejszą stroną tego komiksu jest ukazanie elektronicznego świata który w jednym momencie został pozbawiony dostępu do tego co go napędza. Rozpad społeczeństw, miliony ofiar z powodu awarii różnorakich systemów, szalejąca przemoc na ulicach, jednocześnie natychmiastowe próby ludzi dobrej woli do przywrócenia jakiegolwiek ładu i porządku. Minusem jest leniwa i często nudnawa akcja, postacie snują się to tu to tam i natykają się na różnorakie przeciwieństwa, które pozostawiają czytelnika z raczej letnim zainteresowaniem. Drażnią również postacie pozbawione w większości jakiegokolwiek charakteru mające za zadanie chyba tylko ciągnąć fabułę do przodu, nawet o głównym bohaterze nie da się powiedzieć właściwie nic z wyjątkiem tego, że jest wiecznie smutny, ale tam są wszyscy smutni więc to żadna wyróżniająca go cecha. Rysunki Bilala jakie są zainteresowani wiedzą, z jednej strony kojarząc się z użyciem kredki ciągle wyglądają wspaniale z drugiej zaczynają mnie już irytować te jednakowe twarze oraz "monochromatyczna" paleta barw. I tutaj leży chyba tak naprawdę największa słabość tego albumu tj. "odtwórczość" ten komiks jest dokładnie taki sam jak kilka poprzednich, bohaterowie wyglądają tak samo, zachowują się tak samo a świat przedstawiony niby się różni a tak naprawdę jest taki sam. Wsadziłoby się któryś z tych dwóch albumów gdzieś w środek Nikopola czy Koloru Powietrza i mniej uważny czytelnik chyba by się nie zorientował. O ile się dobrze orientuję to ma być jeszcze trzeci tom w którym się wszystkie tajemnice wyjaśnią, ale mam wrażenie, że na koniec dostaniemy coś w stylu stożkowatej Ziemi. Ocena 6-/10


4. Raczej zawód vel można odpuścić:

  "Ghost Money" - Thierry Smolderen, Dominique Bertail. Futurystyczny szpiegowski thriller kręcący się wokół zaginionego skarbu Al-Kaidy. Komiks dosyć mocno zaangażowany politycznie i w sumie nie to jest problemem dopóty dopóki to zaangażowanie nie wpływa mocno na sensowność wydarzeń a tutaj wpływa i to bardzo mocno. Świat przedstawiony w historii jest prawdopodobnie o wiele bardziej zaawansowany niż będzie do tej pory, dosyć dziwnym pomysłem (i ważnym dla fabuły) jest obecność w nim "Internetu 2" czyli oddzielnej od tej którą teraz znamy sieci (jak miałoby to działać?) która stała się prawdziwą elektroniczną enklawą wolności i swobody pod kontrolą Chin (hahahahaha). Główną (chyba) bohaterką jest studentka Lindsey uratowana podczas zamachu przez Chamzę córkę prezydenta jakiejś post-sowieckiej republiki, która posiada niewiarygodny majątek o którym jej ojciec też pełniący poważną (znowu chyba) rolę w fabule oczywiście nic nie wie (wszak loty suborbitalnym samolotem do Dubaju na zakupy nie rzucają się w oczy). Stosunki łączące obie pannice są takie mocno nieokreślone, z początku autor sugeruje jakby że łączy je lub dopiero połączy jakieś płomienne uczucie, ale później chyba  się z tego wycofuje. Z pewnością o wiele więcej sensu gdyby obydwie jednak zostały lesbijkami bo w końcu Lindsey wychodzi na gąskę, która przez praktycznie cały komiks niczym się nie zajmuje tylko pojawianiem na kadrach a na której największe wrażenie robią torebki Louisa Vuittona kupowane w różnych egzotycznych miejscach przez zamożną koleżankę. W tym momencie do akcji wkraczają źli Amerykanie, jakiś odłam CIA postanawia dobrać się do Chamzy pragnąc położyć łapska na jej fortunie, podejrzewając, że to są właśnie pieniądze siatki terrorystycznej a przy okazji mają ochotę wkręcić w terroryzm przyjaciela Chamzy, kolejnego muzułmańskiego milionera znanego pod pseudonimem "Emir Świateł" zajmującego się pisaniem wierszy i filozofowaniem, synem zamordowanego przez USA bojownika (terrorysty). Rysunki bardzo dobre,  udane, dynamiczne sceny akcji cieszą oko, wrażenie robi architektura, bohaterki poruszają się po różnych odmiennych krajach świata i te różnice Bertail potrafi doskonale oddać na planszach. Mnie osobiście drażniła nieco lekka "mangoza" całości, oraz spora ilość drobnych kadrów, przez co momentami jest nieczytelnie mimo dosyć sporego formatu albumu. Największym problemem tego komiksu jest to, że jest on bardzo naciągany. Chamza zostaje porwana i w jej oczy w szpitalu zostają wszczepione mikrokamerki przekazujące obraz na żywo, udaje jej się uciec z tego miejsca dzięki pomocy niepełnosprawnego chińskiego hakera wyciągniętego z kapelusza i co? I nic, nikt się tym, łącznie z nią samą nie interesuje. Wie że coś jej zrobili z oczami, ale co tam nieważne, nikogo nie interesuje że została porwana na dwa tygodnie ani co tam z nią robili. Sam sobie zadałem pytanie na jakiej zasadzie miałoby to działać, nikt się nie zorientował że ma w głowie radiostację nadającą 24h na dobę obraz w 16K? Otóż nie, jej oczy wysyłają nanoprzekaźniki, które po kryjomu łączą się z amerykańskim odbiornikiem na drugim końcu świata (takiej technologii to nie mieli nawet Dawno, Dawno temu w odległej Galaktyce). Na koniec wesoła ekipa kupuje sobie na jakimś czarnym rynku złomu sterowanego umysłem bojowego robota prosto z Ghost in the Shell, który sprawia wrażenie niezniszczalnego i powala wrogów całymi setkami, "oczywiście" w USA takiego nie posiadają i dalej biegają ze zwykłymi karabinami. Amerykańska komórka wywiadowcza składa się z gwałciciela małych dzieci będącego jednocześnie seryjnym zabójcą oraz z weterana żyjącego w dziczy cierpiącego na tak silne PTSD, że dostaje w losowych momentach ataków padaczki. No idealna ekipa do tajnej operacji, goście wcale nie rzucają się w oczy. Na dodatek Amerykanie są źli nie tylko dlatego, że są Amerykanami oni wcześniej ukradli pieniądze podczas wojny po czym pod stołem zamiast Jane Fondzie przekazali je na kampanię republikańskiego prezydenta a to grzech podwójny jest. Podobnymi pierdołami wypełniony jest cały komiks, więcej tam są całe bloki fabularne które ani nie mają sensu ani nie wiadomo jaką miałby pełnić rolę tak samo jak natłok kompletnie niepotrzebnych postaci. Może gdyby to było w zwariowanej jamesobondowej konwencji w stylu lat 70-tych to dałoby się to czytać, ale obydwaj panowie silą się tutaj na realizm który pada na placu boju w walce z ich założeniami programowymi. Żeby nie było, sama główna intryga w sumie wciąga, zagadka pieniędzy Bin Ladenów czy pytanie czy Chamza faktycznie wspiera terrorystów czy też nie, są interesujące, tyle że autorzy przed przed przystąpieniem do procesu twórczego powinni solidnie przysiąść podczas etapu koncepcji zamiast zdać się na swój polityczny zapał. Wydanie NSC jest świetne, w niskiej cenie dostajemy spory format, twarda okładkę, piękne całostronicowe ilustracje dodatkowe i odautorskie posłowie, które po kilku latach po części okazało się dosyć bzdurne. Autorzy wyraźnie nie przyswoili lekcji, którą znali już średniowieczni jasnowidze, jak przewidywać przyszłość to tę daleką w której nas już nie będzie. Rozumiem, że wydawnictwo zaczęło wydawać ostatnio pozycje w/g pewnego klucza, ale może niech się skupią na naprawdę dobrych komiksach z tego gatunku a nie na takich, które bardziej się nadają do oglądania niż do czytania. Ocena 5+/10.

  "Hawkeye vs Deadpool" - Gerry Duggan, Matteo Lolli. Kooperacja dwóch znanych bohaterów, a właściwie to trójki bo dochodzi do tego jeszcze panna Hawkeye, której nie ma w tytule. Akcja kręci się wokół tajnej organizacji piorącej mózgi (są fani tej koncepcji) i w zamierzeniu ma być humorystycznym komiksem akcji. No właśnie w zamierzeniu, nie czytałem jeszcze tej serii Deadpoola z Marvel Now z wyjątkiem dwóch pierwszych tomów i one na tym swoim oczywiście dosyć kloacznym poziomie był po prostu zabawniejsze. Duggan wyraźnie słabiej niż Posehn radzi sobie z pisaniem dowcipów. Sama intryga chociaż nieoryginalna jak to tylko możliwe i na dodatek przytłaczana przez osobowości protagonistów ma swój jakiś tam sens. Pod względem elementów "akcyjnych" nie mam nic do zarzucenia. Nie bardzo rozumiem przemiany wewnętrznej Czarnej Kotki ostatnio jak ją widziałem to nie zajmowała się mordowaniem ludzi. Rysunki ze standardowego gatunku "lekko, łatwo i przyjemnie i kolorowo"  na całkiem dobrym poziomie, ogląda się to to z przyjemnością. "HvD(p)" (czerstwy żarcik może Duggan go wykorzystać zrzekam się praw autorskich) to taki typowy marvelowski średniaczek, fani Deadpoola spokojnie mogą kupić, cala reszta niekoniecznie, napewno lepszy komiks niż "Deadpool vs Gambit", ale z gatunku tych co się je zapomina 10 minut po skończeniu lektury. Ocena 5+/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Szekak w Nd, 12 Kwiecień 2020, 12:16:51
Ja trochę odejdę od formuły tematu, ale to dlatego, że nie wiem gdzie się podzielić tą opinią...

Największe zaskoczenie na plus, najlepszy komiks przeczytany.

(https://i.imgur.com/j7yK1bh.jpg)

Komiks Wybrani... leżał sobie kilka lat i jakoś nigdy go nie przeczytałem... autorzy zupełnie anonimowy, rysunki niespecjalne... ale się dzisiaj rano za niego wziąłem bo już dawno miałem zamiar go przeczytać i jakaż to była świetna decyzja. Fabuła jest absolutnie rewelacyjna, każdy etap historii jest dokładnie taki jaki powinien być, intryga rozwija się fenomenalnie i tak też się kończy. Autor wodzi czytelnika za nos przez całą historię by na końcu wbić go w fotel. Jeden z najlepszych komiksów jakie czytałem w ostatnim czasie, a może i w ogóle. Byłoby mocne 10/10 gdyby nie rysunki, a tak to 9/10. Szczerze polecam, perełka.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: misiokles w Nd, 12 Kwiecień 2020, 13:02:19
O tak, komiks przeczytałem niedługo po wydaniu zachęcony recenzjami i mogę potwierdzić, że dobra historia zawarta w tym komiksie zdecydowanie przewyższa niedostatki warsztatowe. Jeden z lepszych komiksów sf ostatnich lat.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Nd, 12 Kwiecień 2020, 13:53:17
Wybrani faktycznie robią dobre wrażenie, a gdy się lubi fantastykę w typie Lema czy Michajłowa to tym bardziej. Szkoda, że odpowiedzialne za ten tytuł osoby nie kontynuują swojej przygody z komiksem.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: adamarluk w Nd, 12 Kwiecień 2020, 14:31:02
Zachęcony właśnie kupiłem ostatnią sztukę na allegro. :)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: nadęta waltornia w Nd, 12 Kwiecień 2020, 14:32:53
Podsumowanie marca.

Najlepsze przeczytane:
Ranx - zdecydowany must-have dla fanów włoskich brutalnych klimatów w klimacie giallo, pulpy, Leone czy Pasoliniego. Świetne, plastyczne rysunki i wulgarno-abstrakcyjny humor potęgują wrażenie przebywania w jakimś chorym śnie Joe'go Dredda. Co prawda nie odbieranie przekazu z perspektywy rzeczywistości włoskich lat 80-tych może ten odbiór zniekształcać, ale mimo wszystko uważam, że schizoidalny, pedofilski android ze skłonnościami do permanentnej przemocy jest archetypem dość uniwersalnym. Szkoda tylko, że całość tak krótka.
Strażnicy Masery - ten komiks (wydany w dwóch tomach) to dla mnie odpowiednik Hugo i Marine z dzieciństwa i wspomnienie czasów gdy jako dziecko podkochiwało się w wymyślonych postaciach. Graficznie jest obłędnie, pierwsze moje skojarzenia to oniryczny styl filmów Jeuneta/Caro i ultradrobiazgowość Loisela, ale jest to zdecydowanie autorska, oryginalna kreska. Fabuła nie zostaje w tyle, jest ciekawie i intrygująco, w skonstruowanym świecie daje się łatwo zatracić. Szkoda, że ta bajka się skończyła..
Żona magika - mimo względnie prostej fabuły komiks stawia duże możliwości interpretacyjne, jest to podobnie mglista i magiczna rzecz jak świetna książka Petera Strauba Kraina cieni, gdzie nie wiadomo było co jest (i czy w ogóle jest) normalną rzeczywistością. Podobnie rysunki - połączenie realizmu i surrealizmu w idealnej syntezie - takie dzieła zdecydowanie uzasadniają twarde wydanie w powiększonym formacie. Jest to dzieło do wielokrotnego czytania.
Largo Winch - kupiłem w Bonito 4 pierwsze części i po przeczytaniu dziwię się Kurcowi, że wydał kontynuację tomów 9+ w pomniejszonym formacie, gdyż rysunki (i ogólniej operowanie nimi) to ekstraklasa. Jest to komiks sensacyjno-przygodowy z najwyższej półki z wciągającą, efektowną, ale jednocześnie zrównoważoną fabułą i świetnie nakreślonymi postaciami. Czyta się to z zapartym tchem i szkoda, że części 5-8 są tak trudno dostępne.
Dekalog t.1 - nie jest to moim zdaniem dzieło wybitne, ale po prostu bardzo dobry komiks. W ciekawej, nie pretensjonalnej fabule czuć pewną zadumę i głębię, pierwszym skojarzeniem tematycznym jest oczywiście filmowy Dekalog Kieślowskiego. Rysunki są takie jak najbardziej lubię, kreujące wrażenie uczestnictwa w pewnym kwaziseansie filmowym, są świetnie skomponowane z treścią i przez to czytelnik płynie przez tę opowieść, choć pewnie odbiór całości będzie jaśniejszy w miarę czytania kolejnych tomów.
Druuna t.1 - nie spodziewałem się, że to będzie fabularnie tak dobre (bo o znakomitości rysunków nie warto wspominać), a jednak lektura tego była lekturą w pełnym tego słowa znaczeniu. Przede wszystkim robi wrażenie wykreowany świat ze swoim brudem i okrucieństwem, gdzie cały czas trzymamy kciuki za główną bohaterkę. Brawa też za wspaniałe fizyczne wydanie, bez wątpienia Druuna na to zasługuje.

Bez zaskoczeń:
Katanga - świetny komiks przygodowy z akcją osadzoną w Czarnej Afryce. Jest brutalnie, refleksyjnie i można poczuć tragizm faktu urodzenia się w takim miejscu w tamtym czasie. W 3 tomach zawarto ciekawą fabułę ze sporą ilością charakterystycznych postaci rzuconych w spiralę przemocy i bezwzględności. To bardzo dobre czytadło, ale zapadające w pamięć.
Ultimate Spiderman t.5 - do rysunków Bagleya (pamiętając styl jego rysunków w TM-Semicowskich Pająkach) faktycznie trzeba się na nowo przyzwyczaić, do tego młodzieżowego sznytu, ale ogólnie dzięki przyzwoitemu scenariuszowi i psychologii postaci komiks jest dowodem na to, że nawet jeśli jest on skierowany do nastolatków może być niebanalny i frapujący. Jest coś fascynującego w śledzeniu menażerii znanych od lat łotrów i przyjaciół w nowym, uwspółcześnionym wydaniu. Tom 5 trzyma poziom poprzednich i nie ma tu czasu na nudę.
Smerf naczelnik - to z kolei przykład (jak wiemy jednego z milionów innych typu Asteriks, Fistaszki itp.) komiksu niby dla dzieci w których każdy dorosły znajdzie dojrzalszy humor, satyrę na rzeczywistość i mechanizmy funkcjonowania społeczności. Małe, krótkie i treściwe w dobrze znanym stylu.
Blame! -  kupiłem to z ciekawości i jestem oczarowany, zwłaszcza stroną graficzną - wielkie pejzaże futurystycznych miast (ogólnie jakichś ciał stałych) robią piorunujące wrażenie i są znakiem rozpoznawczym tej mangi. Przeczytałem dopiero pierwszy tom i fabuła się rozkręca, nie jest to na razie nie wiadomo co, ale całościowo idealnie pasuje do rysunków i przede wszystkim są tu tony klimatu oczekiwanego od tego typu pozycji.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Itachi w Pn, 13 Kwiecień 2020, 14:48:32
Ja trochę odejdę od formuły tematu, ale to dlatego, że nie wiem gdzie się podzielić tą opinią...

Największe zaskoczenie na plus, najlepszy komiks przeczytany.

(https://i.imgur.com/j7yK1bh.jpg)

Komiks Wybrani... leżał sobie kilka lat i jakoś nigdy go nie przeczytałem... autorzy zupełnie anonimowy, rysunki niespecjalne... ale się dzisiaj rano za niego wziąłem bo już dawno miałem zamiar go przeczytać i jakaż to była świetna decyzja. Fabuła jest absolutnie rewelacyjna, każdy etap historii jest dokładnie taki jaki powinien być, intryga rozwija się fenomenalnie i tak też się kończy. Autor wodzi czytelnika za nos przez całą historię by na końcu wbić go w fotel. Jeden z najlepszych komiksów jakie czytałem w ostatnim czasie, a może i w ogóle. Byłoby mocne 10/10 gdyby nie rysunki, a tak to 9/10. Szczerze polecam, perełka.

Na starej Gildii był o Wybranych oddzielny temat: https://forum.gildia.pl/index.php/topic,35579.0.html

Autorzy mocno się w nim udzielali, informowali na bieżąco o postępach w produkcji. Jak widzę sporo opinii się w nim pojawiło, także uważam że być może komuś się przydadzą. Moja też tam widnieje, ale obecnie pola do dyskusji nie podejmę bo ze scenariusza nie pamiętam już praktycznie nic. Ale chyba pod wpływem Twojego postu sobie przypomnę, bo dla mnie też był to całkiem udany debiut, bardzo przyzwoity i szkoda że nie pociągnięto dalej tej współpracy komiksowej.

Przed premierą miałem całkiem dobry kontakt z bodajże Łukaszem Gontarzem także udało mi się zdobyć egzemplarz z wrysem oraz autografami.

(https://i.imgur.com/k38PuDm.jpg)(https://i.imgur.com/lZIfkDu.jpg)

Boro w swoim wątku z kolekcją także niedawno wspominał o tym komiksie, także kto nie miał okazji ma polecenie od kilku forumowiczów, że warto się z Wybranymi zapoznać ;)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: rekinn w Cz, 23 Kwiecień 2020, 13:58:16
W tym miesiącu już nic więcej nie przeczytam, więc równie dobrze mogę nie czekać do jego końca. :/

Niezły kwiecień:

Batman: Heart of Hush- nie spodziewałem się, że będzie to takie fajne. Nie spodziewałem się też, że rysunki będą takie paskudne. :( Duży plus za Alfreda, ja bardzo lubię, gdy scenarzysta robi go takim, który potrafi sam się obronić i dać łupnia złoczyńcy. Ogólnie, mam pozytywne odczucia. Taki fajny średniak. Każdemu mogę polecić.

Dziewczyna znad morza tom 1 i tom 2: Mam mieszane uczucia, po przeczytaniu całości. Albo inaczej, to się średnio czytało w trakcie, natomiast, jak już się przeczytało, to stwierdzam, że było naprawdę fajne. Wszystko dzięki temu, że finał lektury był bardzo dojrzały i on robi największą robotę. A tak poza finałem, to nie jest źle. Największy minus za to, że bohaterowie są jakby wyprani z emocji, trochę zachowują się też jak dorośli przez to. Z drugiej strony nieraz gadają głupoty, takie typowo japońskie. No nie wiem. Już nie chce mi się przytaczać i zaglądać do komiksu, ale to takie naprawdę typowe, typowe rzeczy. Jeśli ktoś lubi mangę w ogóle, to jest to spoko lektura, można tu znaleźć radochę. Jak ktoś nie trawi mangi, to ten tytuł z pewnością tego nie zmieni, będzie gorzej. ^^ Komiks to tylko dwa tomiki, więc suma sumarum, jako, że cały czas finał ze mną jest w głowie, myślę, że za tę forsę się bardzo opyla.

The less than epic adventures of TJ and Amal Omnibus Edition: Ale autorka wymyśliła długi tytuł. :P Bardzo, ale to bardzo fajny komiks! Super bohaterowie, bardzo ludzcy, można ich bez problemu polubić, bez problemu się utożsamić. Plusy: rewelacyjne projekty bohaterów, ogromy talent rysowniczki. Posacie wyglądają jak z Disneya, cała gama min i emocji na ic twarzach, prawdziwy czad. Coś jak Blacksad, albo Mirka Andolfo. Naprawdę super! No i te dialogi! Wiecie, jak to jest gdy w komiksie są gadające głowy, kupa tekstu i czujesz, że czytasz bardziej książkę niż komiks. Tu tego nie ma, tutaj jest wartka wymiana zdań. Właściwie, to gotowiec na film młodzieżowy. Jest tu wszystko na miejscu.
Jeden minus wg. mnie- to było rysowane ołówkiem. Tzn. odhaczam to jako minus, ale prawdę powiedziawszy, projekty postaci są tak genialne, że po dwóch stronach zupełnie o tym zapomniałem.
Polecam abosolutnie każdemu, nie wiedziałem, że to będzie tak wspaniały komiks!

Pan żarówka- Strasznie podoba mi się ten komiks jako całość. Okładka, format, czarne wykończenie stron no i wnętrze są tak spójne, że chyba autor długo nad tym główkował. Sama historia jest bardzo ok. Rysunki też są spoko. Polecam każdemu, bez wzgędu na wiek. Miałem dużą satysfakcję gdy skończyłem czytać. Komiks jest tak dobry, że nie widzę w nim nawet jednego minusa. Tzn. to nie tak, że uważam go za najlepszy z tych co przeczytałem w tym miesiącu, bo lepiej się bawiłem przy tym powyżej, ale Pan żarówka jest jak książka Kinga. No nie zawiedziesz się, chcesz więcej, ale wiesz, że to nie Szekspir. ^^
Zastanawia mnie tylko, mam pytania, do tych którzy już czytali:
Co to znaczy, że
Spoiler: PokażUkryj
gł. bohater świecił? No bo ojciec miał wypadek i matka się bała, że syn ma to co ojciec. No, ale to by sugerowało, że syn miałby coś odziedziczy,ć genetycznie. I jak to było z matką? To, że została złamana znaczy, że się załamała i trafiła do psychiatryka, czy po prostu miała wypadek typowo fizyczny? Czy jedno i drugie?


Trochę mi głupio, że w sumie pytam o główne założenie komiksu, ale co poradzę, że chyba nie zrozumiałem? :P

Black Hole- odświeżyłem sobie po latach. Nie mam pojęcia o czym był ten komiks. Jestem potwornie zawiedziony. Historia zupełnie nie ma sensu, jest głupia jak but.  No bo co tu mamy?
Spoiler: PokażUkryj
Była dziewczyna, spotkała chłopaka, o umarł no i nie miała się gdzie podziać i w sumie to koniec.
To są jaja jakieś? Ja wiem, że w międzyczasie coś tam się dzieje, że są inni bohaterowie, ale ich historie są absolutnie o niczym. A idź pan w ... z taką historyjką. Jedynie rysunki są spoko, robią klimat niepokoju. Wyglądają jak odbitki z drzeworytów, bardzo fajne. Tylko, że czasem dobre rysunki potrafią podnieść komiks poziomy wyżej, jak np. w PTSD, a tutaj to jest taka lipa, że szok.
Nikomu nigdy nie polecę tego komiksu.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: misiokles w Cz, 23 Kwiecień 2020, 14:12:55
Pan Żarówka operuje na poziomie abstrakcji, nie ma co się w nim doszukiwać typowej logiki i praw fizyki rządzącym naszym światem.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Pt, 01 Maj 2020, 00:22:10
Kwiecień
 
Astonishing X-Men: Życie X – sprawnie zrealizowana, eksplozywna rozrywka z udziałem jednego z najciekawszych (w moim rzecz jasna przekonaniu) adwersarzy spadkobierców idei Charlesa Xaviera. Jestem na „tak” i chcę więcej.
 
Green Lantern: Galaktyczny stróż prawa
– kolejny dowód na zasadność zaistnienia zjawiska znanego jako tzw. brytyjska inwazja. Bardzo udane otwarcie nowego etapu w dziejach Korpusu Zielonych Latarni. Do tego z rozmachem zilustrowane.
 
Krucjata Nieskończoności – najmniej udane „ogniwo” tzw. Trylogii Nieskończoności, niemniej i tak warte rozpoznania. Choćby z tego względu, że stanowi świadectwo metod realizacji wielkich wydarzeń uniwersum Marvela we wczesnych latach 90. XX w. 
 
Noc Świętego Bartłomieja. Rzeź hugenotów – jeszcze jeden przejaw antykatolickiej agitacji, pełen uproszczonych i nieprawdziwych wręcz ocen sytuacji w demontowanej rewolucją protestancką Francji. Szkoda, bo autorzy tego przedsięwzięcia dysponują dobrym warsztatem i stać ich było na znacznie więcej niż tylko utwór propagandowy i w gruncie rzeczy ahistoryczny.
 
Superbohaterowie Marvela: Ironheart – nawet gdy Bendis „jedzie” na przysłowiowej rezerwie (a tak jest w przypadku niniejszego przedsięwzięcia) spodziewać się można, że zaproponuje on względnie niezłą rozrywkę z udziałem wyrazistych postaci. Tak też jest tym razem dzięki czemu niniejszy zbiór okazał się satysfakcjonującym czytadłem. Szkoda tylko, że całości nie zilustrował Mike Deodato Młodszy.
 
X-O Manowar t.1 – bardzo udane nowe (a u nas pierwsze) otwarcie jednego z flagowych tytułów wydawnictwa Valiant. Do tego zarówno w wymiarze plastycznym jak i fabularnym. Szczególne brawa należą się za wykreowanie kompleksowej i przekonującej rzeczywistości przedstawionej. Przynajmniej na etapie pierwszego wydania zbiorczego w tym przedsięwzięciu zagrało po prostu wszystko.
 
Divinity – niewiele brakowało a w natłoku obecnej rynkowej oferty przegapiłbym tę propozycje wydawniczą. A szkoda by było, bo zrealizowana z dużym wyczuciem opowieść o sowieckim kosmonaucie u którego pasja ku rozpoznaniu krańców stworzenia przegrała z jeszcze szlachetniejszym imperatywem przynajmniej na mnie wywarła duże wrażenie. Do tego stopnia, że z niecierpliwością wypatruję zapowiedzianej kontynuacji. Notabene świetny materiał wyjściowy na niebanalny film science fiction.

Kapitan Ameryka: Steve Rogers t.1
– kolejny zakręt w życiu flagowego (dosłownie i w przenośni) herosa Ameryki. I co więcej, przynajmniej na etapie niniejszego tomu, można śmiało rzec, że znów się udało. Z jednej bowiem strony znać tu nawiązania do blisko osiemdziesięcioletniej tradycji tej postaci: dziedzictwa II wojny światowej i zimnowojennych rozgrywek udanie komponujących się z superbohaterskim sztafażem. Z drugiej natomiast rozwojem zastanych motywów i ich umiejętnym reorientowaniem. Krótko pisząc: mocna pozycja.
 
Bloodshot Odrodzenie t.4 – jeszcze jeden popis scenopisarskiej sprawności Jeffa Lemire’a. Wspomagany przez zdolnych (i pracowitych zarazem) plastyków (na „pokładzie” realizacji m.in. Mico Suayan) zaproponował opowieść od której nie tylko trudno się oderwać, ale też w przekonujący sposób poszerzającą „strefę” Bloodshota w ramach uniwersum Valiant. Na szczególną uwagę zasługuję przedruk tzw. rocznika specjalnego w którym zebrano utrzymane w różnorodnej konwencji nowelki z udziałem nie tylko tytułowego protagonisty ale też innych osobowości wspomnianego świata kreowanego.

X-O Manowar t.2 – już ilustracja zdobiąca okładkę pierwszego wydania zbiorczego tej serii sugerować mogła, że wielbiciele komiksowych produkcji osadzonych w uniwersum Star Wars także w tej realizacji odnajdą cenioną przez nich nastrojowość. Przy pełnym zachowaniu unikalności świata przedstawionego „X-O Manowar” przyznać trzeba, że zbliżony „klimat” faktycznie jest tu odczuwalny. Równocześnie następuje rozwój postaci (w tym zwłaszcza tytułowego bohatera) oraz politycznej rozgrywki stanowiącą oś fabularną niniejszego przedsięwzięcia. Do tego w pełni przekonująca warstwa plastyczna.

Liga Sprawiedliwości t.1 – Scott Snyder to scenarzysta o wyraźnej skłonności do rozmachu i epickości. Dał temu wyraz zarówno w trakcie jego stażu w miesięczniku „Batman vol.2” jak i wydarzeniu znanym jako „Metal”. Co prawda nie wszystkie jego koncepty sprawiają wrażenie sensownych; trudno jednak wyzbyć się w trakcie ich lektury poczucia uczestniczenia w autentycznie wielkim przedsięwzięciu. Tak też się sprawy mają w przypadku tego tytułu, z uwzględnieniem zarówno „plusów” jak i „minusów” charakteryzujących twórczość tego autora.
 
Liga Sprawiedliwości t.2 – chwilowe przekierowanie uwagi czytelnika na zagrożenie powiązane z zamierzchłymi dziejami Atlantydy okazało się widowiskowe acz nie w pełni wykorzystujące potencjał tej opowieści.

X-O Manowar t.3 – niniejsza odsłona losów Arica z Dacji to jeszcze jedna ilustracja starego porzekadła w myśl którego „(…) chleb władcy jest chlebem troski”. Protagonista tej serii przekonuje się o tym aż za dobrze, a tymczasem czekają nań już kolejne dotkliwe wręcz wyzwania.
 
Liga Sprawiedliwości t.3 – dosycenie w liczne wątki i motywy, umiejętne korzystanie z zasobów fabularnych uniwersum DC przy równoczesnym ich rozwijaniu, fachowa robota rysowników oraz poczucie uczestniczenia w wydarzeniach po których faktycznie nic już nigdy nie będzie takie same. Krótko pisząc: im dalej tym lepiej.
 
Flash t.9 – udanej rozrywki ciąg dalszy. Plus zwłaszcza za przekonujące prowadzenie Pułkownika Chłoda, który okazuje się zdecydowanie kimś więcej niż tylko swoistym dublerem Leonarda Snarta. 

Batman Który się Śmieje t. 1
– ten tytuł warto poznać już tylko za sprawą ledwie jednej, krótkiej sceny w trakcie której tytułowa postać spotyka Trybunał Sów. Choć oczywiście są też inne atrakcje, a kolejny Batman z alternatywnej rzeczywistości (tzw. Ponury Rycerz) okazjonalnie kradnie show. Do tego warstwa plastyczna (na „pokładzie” Jock i Eduardo Risso) na bardzo wysokim poziomie.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: bibliotekarz w Cz, 07 Maj 2020, 14:21:19
Podsumowanie dwóch miesięcy z X-Men. Ostatnio czytałem coś z ich udziałem jakoś niecały rok temu i skończyłem na latach 90-ych. Teraz do nich wróciłem i na biurku znalazły się: Saga o Niedźwiedziu Demonie (SM: New Mutants), Fatalne Oddziaływania (X-Men 1-3/97), Dorwać Mystique (SM: Wolverine), Z jak zagłada, Astonishing X-Men t. 1-2 (J. Whedon), Ród M (WKKM), Avengers kontra X-Men 1-3 (WKKM).

Najlepszy przeczytany: Astonishing X-Men Whedona. Oto ogłoszona zostaje wiadomość o odkryciu leku na mutację. Nie jest to jednak dzieło przypadku a za wszystkim okazuje się stać jakiś nieznany kosmita mający wobec mutantów wrogie intencje. Nie jest to run równy. Cykl Niebezpieczni fabularnie nieco odstaje od reszty. Przeciwnik, jego motywacje, sposób w jaki zostaje pokonany wyglądają jak wyciągnięte z jakiejś kreskówki z lat 70-ych. Ale za to cała reszta... Whedon ma talent do prowadzenia postaci. Inteligentnie rozgrywa interakcje pomiędzy nimi, dialogi, wytwarza napięcie emocjonalne. Na tym podkładzie stwarza humorystyczne wstawki czy sceny OMG. Członkowie X-Men wielokrotnie wracali do życia i jest to w tej serii już nudny powtarzalny banał. A jednak nawet to Whedon potrafi pokazać z wyczuciem. Scena kiedy Kitty Pride odnajduje Colossusa mistrzowsko delikatnie wygrywa emocje bohaterki. I takich scen jest wiele. Choćby końcowa, kiedy ziemia ma być zniszczona (który to już raz?) a superbohaterowie szykują się do jakiegoś banalnego bum pierdut by ją ocalić. A jednak finał zaskakuje i nie pozostawia obojętnym. Swoją drogą najlepiej Whedonowi wyszły postacie nie Wolverine'a, nie Cyclopsa czy Orda a Kitty Pride i Emmy Frost. I opinia ta nie powinna nikogo zniechęcić, bo ja po przeczytaniu komiksu żałowałem, że żadnej z nich nie mogę spotkać. Ocena 7,5/10

Najgorszy przeczytany: Fatalne Oddziaływania. Pogrzeb Magik przerywa pojawienie się Magneto wygłaszającego swoje bla bla bla monologi i wszczynającego burdę bo musi znowu oddać mutantom należne im miejsce. Pogrzeb to oczywiście świetne miejsce i moment na takie rzeczy. Jakie ten Magneto ma wyczucie, to rzeczywiście musi być człowiek, za którym warto podążać. X-Men nie mogą nic zrobić bo Magneto panuje nad żelazem w ich krwi. No żeż ja p... Ten Magneto to chyba mógłby swoją mocą nawet zawrócić wodę w Wiśle. Dzieciarnia będzie zachwycona. Historia okazuje się być znana i pamiętana chyba tylko i wyłącznie ze względu na scenę adamantium wysysanego ze szkieletu Wolverine'a. Ciekawostka jest taka, że rysowało to na zmianę wielu utalentowanych artystów i niektóre strony narysowane są naprawdę ekstra. Aż się żałuje, że nie można tego obejrzeć w lepszej jakości. Historia ta, jak chyba żadna inna, przypomniała mi dlaczego przestałem kupować komiksy w latach 90-ych. Gdyby znów zaczęli wydawać coś takiego to znów bym to zrobił. 4/10

Zaskoczenie na plus: Dorwać Mystique. Raven zdradziła X-Men i Cyclops wysyła Wolverine'a by ten ostatecznie z nią skończył. I bez tego Wolverine czuje się wystarczająco zmotywowany. Zaczyna się bezwzględny pościg. Mystique się ukrywa a Logan co i rusz wpada na jej trop. Oboje są zdeterminowani by dopiąć swego nawet kosztem niewinnych ofiar. Obawiałem się znów jakiegoś gniota znanego tylko dlatego, że ktoś tam ginie (po raz dziesiąty) albo coś w tym stylu. Tymczasem to sprawnie napisana historia, mająca swoje zwroty, mocno wygrywająca charaktery obu postaci. Fajna, nieco mroczna opowiastka na wieczór. 6/10

Zaskoczenie na minus: Avengers kontra X-Men. Ku Ziemi kieruje się Phoenix by wcielić się w córkę Cyclopsa i Jean Grey. Cyclops chce to rozwiązać we własnym gronie. Jednak Avengers są mocno zaniepokojeni tym zagrożeniem dla całego i świata i uważają, że trzeba szukać rozwiązania w znacznie szerszym gronie. Czytając wcześniej o tej historii dowiedziałem się, że konflikt będzie miał głębsze dno, nie będę pewny komu kibicować i będę zmieniał fronty w trakcie lektury. Otóż nic z tych rzeczy. Szczególne dno to pierwszy tom. Po nim miałem ochotę przestać czytać i sprzedać całość. Ważą się losy całego świata więc odpowiedzialne za niego dwie supergrupy... zachowują się jak dzieciarnia w piaskownicy - co chwila sypią w siebie piaskiem i packają łopatkami. Szeregowi członkowie podążają bezmyślnie za swoimi liderami jak stado baranów. Jedyna myśl jaka krążyła mi po głowie przez cały pierwszy tom to żeby pojawił się tam w końcu jakiś dorosły, ściągnął pas i rozgonił całe to towarzystwo na cztery wiatry. Tyle z kibicowania. Na szczęście dwa pozostałe tomy są ciut lepsze. Na tyle, że da się je przeczytać bez dużego bólu (bardziej jednak daje się je oglądać) i wytrwać jakoś do tego zakończenia na zasadzie setny poziom medytacji i super hiper cios kung-fu. I tak najlepsza z tego całego eventu jest jednostronicowy pojedynek Cyclops kontra Kapitan Ameryka "Wojna słowna". 5,5/10

Saga o Niedźwiedziu Demonie. Dani, członkinię New Mutants, prześladuje w snach Niedźwiedź Demon. Dziewczyna postanawia wreszcie stawić mu czoła, co nie kończy się dla niej dobrze. Historyjka dosyć przeciętna. Robotę robią rysunki Sienkieiwcza. Są specyficzne, nietypowe dla komiksu ameryakńskiego. Bardziej jak ilustracje z peerelowskich książek dla młodzieży. Jeśli ktoś nie boi się takich eksperyementów to trzeba to obejrzeć. 6/10

Z jak zagłada. W dżungli ukrywają się dzikie sentinele i nieznany super mutant. Atakują X-Men i Genoshę dokonując ogromnych zniszczeń. Czyta się to równie dobrze jak Whedona. Morrison przywiązuję uwagę do pewnych konsekwencji jakie powinno wywoływać istnienie mutantów - teorie spiskowe w społeczeństwie, żądza przejęcia ich mocy i wykorzystania do własnych celów, pojawianie się mutacji niezbyt przydatnych militarnie. Wiarygodnie przedstawia sztuczki psioniczne, interakcje między bohaterami. Końcówka zmierza nieco w stylistykę komiksu europejskiego (coś a la Bilal). Są też pewne wpadki, przede wszystkim tytułowa zagłada. Ot przylatuje sentinel i wszystko rozwala i ani X-Men, ani Magneto, ani mutanci z Genoshy nijak nie potrafią obronić miasta. Dotąd rozwalali tych sentineli na pęczki. WTF? Duży plus dla Morrisona za ogromny przełom jakiego dokonał w jakości scenariuszy w stosunku do lat 90-ych. 7/10

Ród M. Scarlet Witch ma problemy psychiczne. Avenegers postanawiają w związku z tym jej dopilnować, ale jej ojciec i brat z kolei ją ukrywają. Scarlet Witch wypowiada zaklęcie, dzięki któremu cały świat się zmienia i wszyscy otrzymują w nim to, czego dotąd pragnęli. Znów umiejętnie rozpisana historia, wyważona, z kilkoma naprawdę świetnie rozegranymi scenami. I świetne rysunki, takie typowe dla superhero, ale dopieszczone. 7/10

Na liście mam jeszcze kilka tytułów do nadrobienia, ale teraz sam nie wiem. Na stówę dokupię resztę runu Morrisona, kiedy tylko wyda go Mucha. Chyba sprawdzę Age of Apocalypse. Zobaczę jak wrażenia po pierwszym tomie. Nie mam już na to dużego ciśnienia po odświeżeniu sobie jakim fabularnym mułem były lata 90-te dla X-Men. Na długo z tego powodu odpuszczam sobie brakujące zeszyty z TM-Semic. Rozważam początkowe tomy z Uncanny X-Force, Wczorajszych X-Men i Życie X, bo widzę trochę pozytywnych opinii acz nie jestem przekonany czy to nie będzie wtopa.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Cz, 07 Maj 2020, 14:40:03
Te iksmeny to wszystkie takie same, albo kupujesz konwencję, albo nie. Jak wcześniejsze średnio podchodzą to nie nastawiałbym się na jakieś szczególne doznania.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w So, 09 Maj 2020, 10:50:22
  Podsumowanie kwietnia. W tym miesiącu sporo czytania, głównie nadrabianie kolekcji. UWAGA UWAGA mogą pojawić się SPOILERY!!!


1. Najlepszy:
 
  "Invincible tom 3" - Robert Kirkman, Ryan Ottley. Kirkmanowego tasiemca będącego połączeniem Spider-Mana, Green Lantern, Beverly Hills 90210 oraz Flasha Gordona ciąg dalszy i dalej na wysokim poziomie. Autor konsekwentnie rozwija stare wątki, wprowadza nowe i będę szczery nawet nie mam pojęcia kiedy te ponad 300 stron zdążyłem przeczytać. Nie będę się więcej w tym miejscu bez sensu rozpisywał, w końcu to "prawdopodobnie najlepszy komiks superbohaterski na świecie" i to w zupełnie inny sposób niż Carlsberg będący prawdopodobnie najlepszym piwem. Ocena 8+/10.


  "Star Wars kolekcja - Mroczne Imperium 1,2" - Tom Veitch, Cam Kennedy, Jim Baikie. Nie będę ukrywał dawno, dawno temu w tej samej galaktyce zakochałem się w tym komiksie natychmiast jak go kupiłem w wydaniu Tm-Semicowym i ta miłość okazało się trwa do dzisiaj. Jedna z najbardziej kontrowersyjnych produkcji ze świata Star Wars, swego czasu znienawidzona za powrót Imperatora (skądś to znamy), dzisiaj zaliczana do ścisłego topu gwiezdnowojennych historii. Jej największym problemem jest to, że jest to jedna z pierwszych wielkich "epopei" gwiezdnowjennych stworzona po "Powrocie Jedi" i z racji tego, że nie istniał wtedy nikt dbający o spójność uniwersum a każdy z autorów sam sobie rzepkę skrobał, Dark Empire bardzo mocno koliduje z innymi komiksami i książkami. Sprawy nie ułatwia sam autor, który rzuca czytelnika na głęboką wodę i w przeciwieństwie do większości kolegów po fachu nie ustanawia Sojuszu w roli triumfatora, tylko wyraźnie zaznacza że jest on w wielkich opałach tracąc swoją stolicę Coruscant na rzecz Imperium ( a właściwie dwóch jego odłamów prowadzą ze sobą bratobójczą wojnę jednych ze ścisłego kręgu zmarłego Imperatora i drugich twierdzących że Imperator ssał na maksa i czas na zmiany). Cóż, z pewnością niektórzy fani mają też za złe wejście Luke'a w Ciemną Stronę Mocy, po wydarzeniach z ostatniej części trylogii jakby nie ma to sensu, ale mi to szczerze mówiąc nie przeszkadzało, dla mnie naprawdę kanoniczne są tylko filmy a sam komiks oceniam pod wyłącznie pod względem przyjemności jaką daje a Mroczne Imperium czyta się ciągle świetnie. Chyba jeszcze bardziej fandom został podzielony przez "Dark Empire 2" i tutaj również rozumiem zarzuty jakie stawiają przeciwnicy, kolejna superbroń niszcząca planety, wojownicy Ciemnej Strony schodzący po jednym strzale czy zbyt dużo postaci i wątków fabularnych umieszczonych naraz. Dla mnie większość tych minusów to tak naprawdę plusy. Fakt następny niszczyciel planet jest trochę słaby, ale mi brakowało wcześniej nieco więcej walk na miecze a tutaj mamy ich pod dostatkiem zwłaszcza, że jest to poparte całkiem interesującym pomysłem, że Imperialni to wcale nie szkoleni Sithowie tylko najbardziej spaczeni członkowie kamaryli Palpatine'a, którzy stanowią przekaźniki jego mocy i woli. Nowi uczniowie Luke'a może i mają faktycznie krótkie życiorysy, ale wystarczające na tyle, aby określić ich charaktery i szczerze mówiąc ta mieszanka młodości ze starością o całkowicie odmiennym pochodzeniu i niespecjalnie kolorowej przeszłości o wiele bardziej przypadła mi do gustu niż młodzież z Akademii. Na scenariusz składają się trzy wątki, pierwszy to Han i Leia pragnący odzyskać Sokoła Millenium i uciekający przed Bobą Fettem, drugi to rebelianci atakujący fortecę Imperatora, planetę Byss oraz trzeci Luke z przyjaciółmi poszukujący artefaktów Jedi. Scenariusze, scenariuszami ale "Dark Empire" nie miało by chyba połowy swojego czaru gdyby nie genialne rysunki Cama Kennedy, on nie tylko wyróżnia się oryginalnym, zadziornym stylem prosto z łamów 2000AD, ale wprost uwodzi przygnębiająco zimną i ubogą paletą barw. Rysunki jeszcze bardziej niż fabuła odbiegają od kanonicznych klimatów Star Wars, Kennedy kreśli obraz Galaktyki z jej najbardziej odrażającej i ponurej strony, trzeba przyznać że autorzy dobrali się w korcu maku. Tutaj należałoby przejść do mniej przyjemnego momentu a mianowicie oprócz dwóch części "Mrocznego Imperium" dostajemy też ich epilog w postaci dwuzeszytowego "Kresu Imperium". Strasznie dziwaczne jest to dziełko za scenariusz dalej odpowiada Veitch, ale rysownikiem jest również znany z 2000AD Jim Baikie, kończy ono ostatecznie historię Mrocznego Imperium i odrodzonego Palpatine'a ale jednocześnie jest tak "ściśnięte" że ledwo zachowuje jakikolwiek sens. Z ciekawości przeszperałem solidnie internet chcąc się dowiedzieć, dlaczego wygląda to jak wygląda i według specjalistów (chyba) od Expanded Universe początkowo miało to być pełnoprawne 6-zeszytowe Dark Empire 3, ale z racji bardzo słabej sprzedaży wydawnictwo nakazało natychmiast zakończyć miniserię na drugim zeszycie. Nie jest do końca przekonany czy to prawda, ten komiks od samego początku czyta się dosyć dziwnie. Na dodatek rysunki Baikiego wyglądają jakby machnął te 40 stron w kilka godzin, stara się on naśladować nieco styl Kennedyego ale raczej z marnym skutkiem, większość ilustracji jest po prostu słaba a przecież Baikie to nie jest gość z pierwszej lepszej łapanki tylko naprawdę utalentowany artysta. Podsumowując jeżeli ktoś ma ochotę przeczytać jeden z najbardziej odważnych (na swoje czasy z pewnością za bardzo) aczkolwiek niekoniecznie kojarzący się z tym z czym zwykle kojarzą się  komiksy ze świata Star Wars komiksem to powinien, a jeżeli chce obejrzeć najlepiej narysowany to wręcz musi. Ocena za dwa pełnoprawne rozdziały, bez epilogu 8/10.


  "Conan Barbarzyńca - Kolekcja" tomy 42-52, autorzy różni. Dosyć spore zdziwienie, okazuje się że od komiksów umieszczonych w numerze 42 funkcję scenarzysty całkowicie przejął Chuck Dixon, znajdziemy tutaj zaledwie trzy opowiadania napisane przez mojego ulubieńca Dona Kraara oraz jeden Jima Owsleya vel Larry Yakaty. Rysownicy serii pozostali na swoich stanowiskach dalej większość rysuje Gary Kwapisz i Ernie Chan, chociaż nie zabraknie nowych nazwisk pokroju Andy Kuberta (raczej wszyscy znają), Geof Isherwood (rewelacyjny, natychmiast zdobył moje uznanie), Tom Grindberg (bardzo dobry) czy Dale Eaglesham (jego prace wyglądają jakby to był nauczycielem Romity Jr., za piękne to one nie są, za to z pewnością przyciagają wzrok). Szczerze mówiąc Dixon, sprawia wrażenie jakby nie bardzo znał wcześniej świat Hyborii ani jego bohaterów, mamy więc takie kwiatki jak Conana zabijającego nemedyjskiego imperatora, akwilońskie i nemedyjskie marynarki wojenne, Valerię zachowującą się jak portowa dziwka i tym podobne. Wspomnieć można również o takich radosnych głupotkach jak stado mięsożernych szympansów żyjące w kanałach, wilki wbiegające po drabinach, Conan zostający wodzem plemienia pantero-ludzi i uczący ich używania narzędzi oraz wielu, wielu innych podobnych rzeczach. W pewnym momencie można zauważyć, że Kwapisz podawany jest również jako współscenarzysta, więc można przypuszczać, że Marvel kazał mu Dixona pilnować, aby ich komiksy były zgodne mniej więcej z kanonem. Żeby nie było Kraar, który dotychczas sprawiał wrażenie naprawdę zorientowanego w uniwersum też popełnia wielbłąd i twierdzi, że w Hyperborei czarownictwo z pewnymi wyjątkami jest zakazane, podczas gdy byli to bezpośredni spadkobiercy Imperium Acheronu i sprymitywniałe, plugawe szamaństwo i nekromancja były tam rozpowszechnione, zresztą sami Hyperborejczycy zaklinający się na Mitrę i Ishtar też lekko zasysają. Za to jedno trzeba Dixonowi przyznać, on po prostu potrafi napisać przygodową historię, przymykając oko na pewne niedorzeczności czytelnik raczej się nie znudzi. Samemu Conanowi zmieniony zostaje nieco charakter, jest on nieco mniej superbohaterski za to nieco bardziej cyniczny, interesowny i skłonniejszy do agresji (o ile wogóle to możliwe). W samych przygodach odnajdziemy sporo więcej humoru niż u poprzedników, ale i całkowicie na poważnie nowy scenarzysta potrafi stworzyć historię. Po naturalistycznych i z reguły ponurych komiksach Kraara to w sumie przyjemna odmiana. Dosyć sporym nowum, jest również to, przynajmniej z początku historie się zazębiają ze sobą, da się je z reguły czytać całkowicie oddzielnie, ale wyraźnie jedna zaczyna się w miejscu gdzie kończy się druga dopiero później jest nieco skakania po linii czasowej tak jak wcześniej. Co jest jeszcze fajnego? Nareszcie odwiedzimy tereny przyszłej Turbo Lechii czyli Brythunię, poprzedni autorzy na czele z samym Howardem, raczej tego regionu unikali, no i nowe zawołanie bojowe Conana "Cromie licz zabitych" brzmi "stylowo". Dalej się to świetnie ogląda i bardzo dobrze czyta. Ocena 8/10.



2. Zaskoczenie na plus:

   
  "Divinity" - Matt Kindt, Trevor Hairsine. Szczerze mówiąc założenia komiksu wydawały mi się nieco głupkowate, czarnoskóry kosmonauta w latach 50-tych w ZSRR wyglądał trochę niewiarygodnie. Autor nie tłumaczy wcale w jaki sposób Adam Abrams pojawił się tam gdzie się pojawił z wyjątkiem tego, że jest podrzutkiem niewiadomego pochodzenia i zostaje członkiem radzieckiego programu kosmicznego, który ma na celu wsadzanie ludzi w kapsuły utrzymujące ich w stanie pół-zamrożenia i wystrzeliwanie ich w przestrzeń na kilkadziesiąt lat by "śmiało dążyć tam, gdzie nie dotarł jeszcze żaden człowiek." Gdzieś tam gdzie nie dotarł jeszcze żaden człowiek, Adam trafia na coś (nie jest wyjaśnione co) przez co zostaje obdarzony nadludzkimi mocami. Właściwie nadludzkimi to zbyt mało powiedziane, właściwsze byłoby boskimi. Nasz dzielny bohater rodem z "Sajuzu" jest valiantowym odpowiednikiem Dr. Manhattana ze swoimi zdolnościami kontrolowania czasu, przestrzeni i materii. Powraca on na Ziemię osiada w Australii gdzie zgodnie z doktryną powszechnej równości i szczęśliwości  zaczyna obdarowywać wszystkich chętnych tym czego najbardziej pragną (w sumie raczej tym czego najbardziej potrzebują - efekty są czasami dosyć upiorne), nic więc dziwnego że rządy świata uznają przybyłego za potencjalne zagrożenie i wysyłają na rozpoznanie (bojem) grupę specjalną. Pozytywnie można się z pewnością na temat grafiki, Hairsine to żaden geniusz, który złotymi zgłoskami zapisze się w historii komiksu ale solidny rzemieślnik na którego z lekka szarpaną kreskę patrzy się nie bez pewnej dozy przyjemności, a kilka patentów mających ukazać niezwykłość boskiego świata jest naprawdę ciekawie pomyślanych. Całkiem niezłą robotę wykonuje też kolorysta David Baron, całość jest radośnie pstrokata a bardzo dobre wrażenie sprawiają kolory nałożone w kosmosie zwłaszcza na anomalię na którą natknie się bohater. Szczerze mówiąc, całością byłem dosyć zaskoczony spodziewałem się jakiejś odrębnej opowieści sf, a okazało się że komiks jest jak najbardziej integralną częścią superbohaterskiego uniwersum Valianta, z wyjątkiem Bloodshota pojawią się najbardziej prominentne postacie, które wystąpiły w wydanych u nas "Walecznych". Zauważyć można jedną całkiem sporą wadę. Komiks jest zdecydowanie zbyt krótki, są to zaledwie 4 zeszyty i całość aż się prosi o poważniejsze potraktowanie większości wątków i postaci widać tutaj jednak mocny efekt kompresji. Kindt trzeba przyznać dosyć umiejętnie rozpisał fabułę, przez pierwszą połowę ciągłe skakanie po liniach czasowych mocno wprawiło mnie w zakłopotanie i sprawiło że uznałem że lektura jest cokolwiek bezsensowna natomiast druga część sprawia że całość wyraźnie układa się w sensowną mozaikę, chwyt niby strasznie często stosowany w kinie, ale rzadko kiedy wychodzi to dobrze a tutaj się udało. Autor jednak wyraźnie stanął w rozkroku pomiędzy zleceniem na napisanie komiksu bohaterskiego a zabawieniem się motywami z Odysei Kosmicznej 2001 i przyznam szczerze żałuję że trochę bardziej nie poszło to w kierunku hard sf, z tego co się orientowałem tytuł jest jednak kontynuowany więc może tam się wszystko rozwinie. Podsumowując jeżeli ktoś ma ochotę się przekonać jak wygląda połączenie Avengers z produkcją Kubricka (nie ukrywam, dla mnie komiksy stoją o wiele bliżej dziesiątej muzy niż tej pierwszej), to powinien. Dla mnie to drugi przeczytany tomik Valianta od KBoomu i drugi który upewnił mnie że to dobrze wydane pieniądze, mam nadzieję że sprzedaż idzie świeżemu wydawnictwu dobrze i będzie okazja przeczytać kolejne tytuły. Ocena 7+/10.

  "Niesamowita Dokręcana Głowa i inne kurioza" - Mike Mignola. Właściwie nie jestem pewien czy powinienem tu mówić o jakimkolwiek zaskoczeniu, po lekturze zdziwiłem się, że ten komiks nie jest żadnym spin-offem Hellboya. Bez problemu mógł by to być origin BBPO, tytułowy Dokręcana Głowa jest no cóż faktycznie mechaniczną dokręcaną głową, która na zlecenie samego Abe'a Lincolna zajmuje się likwidacją paranormalnych problemów. Tym razem Głowa będzie musiał się przeciwstawić Cesarzowi Zombi, żywemu trupowi który wraz z dwójką pomagierów będzie chciał przeczytać starożytną inkantację i przejąć władzę nad światem, historyjka jest raczej pretekstowa i stanowi tylko pole do prezentacji całkiem sporej ilości udanych dowcipów, absurdalnych rozwiązań fabularnych oraz groteski i makabry połączonych z klimatem gotyckiego weird westu. Tyle połowa albumu, druga połowa to kilka krótkich nowelek luźno powiązanych z Dokręcaną Głową oraz pomiędzy sobą, z których najbardziej do gustu mi przypadły uroczo-smutna wymyślona jakoby przez 7 letnią córkę Mingoli "Czarodziej i Wąż" oraz absurdalnie zabawna nawiązująca do "Wojny Światów" historia o tym jak Doktor Snap i Profesor Cyclops uratowali Ziemię przed inwazją z Marsa. W tym miejscu ostrzegam w tym przypadku identycznie jak w czytanym przeze mnie miesiąc temu "Profesorze Higginsie...", jeżeli ktoś zważa na takie rzeczy to stosunek ceny do długości lektury, to nie jest on specjalnie fantastyczny. Dokręcana Głowa jest niby dwa razy obszerniejszy, ale tekstu jest chyba jeszcze mniej, więc za jakieś 40 złotych mamy jakieś 20 minut radochy. Ocena 7+/10.

  "Star Wars kolekcja Dziedzictwo 1-6" - John Ostrander, Jan Duursema i inni. Kolejna potężna epopeja dwojga twórców, których mocno chwaliłem poprzednim razem i po raz kolejny się nie zawiodłem. Akcja komiksu zaczyna się, aż 130 lat po bitwie o Yavin, czyli długo po śmierci większości bohaterów OT. Nie przedłużając, w Galaktyce znowu nie dzieje się dobrze, władzę przejęli Sithowie pod wodzą stojącego na czele nowego Imperium Darth Krayta, który postanowił zerwać z zasadą mistrz-uczeń i przywrócić starożytne państwo do życia (znowuż jak tysiące lat temu jest ich sporo). Problemem jest to, że stare Imperium wcale się z tym nie pogodziło i pod wodzą byłego zdetronizowanego Imperatora Roana Fela prowadzi z nimi wojnę. W międzyczasie o przeżycie walczy resztka republikańskiej floty oraz rozbity zakon Jedi, których zniszczenie ich świątyni na Coruscant rozgoniło po całej znanej Galaktyce, ale którzy jeszcze mieczy swoich nie złożyli. Bohaterem komiksu jest Cade Skywalker prapotomek wiadomo kogo, który o śmierci ojca podczas ataku Sithów, przystąpił do bandy podrzędnego gangstera, rozpoczął karierę łowcy nagród i uzależnił się od narkotyków którymi próbuje odciąć się od wyczuwania Mocy. Nie oszukujmy się czasy beztroskiego (powiedzmy) hasania po kosmosie na wiecznym haju w towarzystwie zeltrońskiej mechanik i najlepszego kumpla speca od bijatyk będą musiały odejść w niepamięć, Galaktyka jest w potrzebie a krew nie woda. W tym momencie muszę niestety włożyć szpilę w pracę rysowniczki, o ile sama kreska to ciągle naprawdę solidna rzemieślnicza robota, to już autorskie projekty właściwie czegokolwiek są bardzo słabe. Sithowie wyglądają jak najbardziej żenująca podróbka Manowar na czele z samym szefem Kraytem, który swój image pożyczył od wokalisty grupy Lordi. Śmieszy image samego Cade'a, który wygląda jak perkusista jakiegoś nu metalowego bandu z samego początku lat 90tych. Statki kosmiczne w większości nie dość że są po prostu brzydkie to jeszcze pod względem funkcjonalności nie wydają się sensowne, dopiero teraz człowiek naprawdę doceni eleganckie prace dizajnerów od Lucasa. Nie jest to komiks bez innych wad niż rysunki. Więcej, jak go zaczniemy rozkładać na czynniki pierwsze to on tych wad ma całkiem sporo. Drażniący protagonista, z którym nie wiedzieć po co autor zatacza ze trzy razy koło od bohatera do zera umieszczając go w punkcie wyjścia, słabo wykreowany antagonista przy którym Ostrander zapomniał znanej zasady, że mniej najczęściej znaczy lepiej, obdarzając go originem będącym pomieszaniem z poplątaniem w którym nawet miejsce na znajomość z Obi-Wanem się znajdzie (z Krayta to nawet duchy starożytnych Sithów toczą przysłowiową "bekę"). Tak wielka mnogość odnóg fabularnych, że nie wszystkie znajdą satysfakcjonujące rozwiązanie (zeszyt ze świeżo opierzonym szturmowcem, jest świetny, ale co on tam robi?), zakon Rycerzy Imperium który stanowi połączenie byłej imperatorskiej gwardii z zakonem Jedi, niby fajnie, ale oni uznają Imperatora jako żywe wcielenie Mocy i to na dodatek jej jasnej strony (na jakiej zasadzie miałoby to działać?). Nie wykorzystanie potencjału części postaci i sporo, naprawdę sporo innych mankamentów. Natomiast, jeżeli spojrzymy na "Dziedzictwo" jako na całość, to trudno nie docenić ogromu pracy jaką autorzy w swoje dzieło włożyli. Na łamach tych kilkudziesięciu zeszytów, Ostrander napisał całkiem nową trylogię, po odpowiednich zmianach można by z tego nakręcić bez problemu trzy filmy. Mało tego on nie tylko dokładnie przedstawił czytelnikowi dlaczego sytuacja w Galaktyce wygląda tak nie inaczej (czego nie zrobił za bardzo Veitch w "Dark Empire" i wcale Disney w swojej nowej trylogii), ale na dodatek zrobił to najzupełniej sensownie. Fabuła nie dość, że ma przysłowiowe "ręce i nogi" to jest naprawdę wciągająca a świat zaludniony żywymi i świetnie (z kilkoma wyjątkami oczywiście) napisanymi postaciami. Ostrander wyciągnął wszelkie przydatne czy charakterystyczne motywy z oryginalnej trylogii oraz prequeli i przekuć je w swoje naprawdę dobrej jakości autorskie dzieło, czerpiące całymi garściami z filmów George'a, ale jednocześnie mocno stojące na swoich własnych nogach. Ocena (gdyby nie rysunki byłoby wyżej) 7+/10.

  "Star Wars kolekcja - Inwazja 1,2" - Tom Taylor, Colin Wilson. Już od dawna zastanawiałem się o co chodzi z tymi Yuuzhan Vongami, na każdym portalu filmowym na którym była mowa o którymś z nowych filmów zawsze znalazł się, ktoś kto biadolił, że lepiej by nakręcili inwazję Yuuzhan Vongów, no i dzięki kolekcji miałem okazję dowiedzieć się o co w tym wszystkim chodzi. Yuuzhan Vongowie to wojownicza rasa spoza Galaktyki, która ma na celu wchłonąć lub zniszczyć wszystko i wszystkich więc niezbyt oryginalnie. Pewnym novum jest to, że nienawidzą normalnej techniki i wykorzystują zaawansowaną biotechnologię, są niewidzialni dla Mocy i oprócz tego z wyglądu przypominają nieco Orków z trylogii Petera Jacksona skrzyżowanych z Predatorami. Komiks stawia nowego czytelnika w dosyć niekomfortowej sytuacji, niby jest to atak nieznanej rasy a z drugiej strony coś dosyć sporo osób ich zna, chwila szperania w internecie i okazało się, że tytułowa inwazja jest bytem istniejącym w postaci książek a niniejsza komiksowa seria jej powiedzmy, że spin-offem. W każdym razie na leżącą na zadupiu znanego kosmosu planetę Artorias nadleci potworna flota w celach wiadomych. Planetą rządzi posiadający dwójkę dzieci król Galfridian, okazuje się były kumpel Luke'a który jako pilot Snowspeedra uczestniczył w bitwie na Hoth. Planeta jest w tym stopniu zamieszkana przez pacyfistów (dosyć dziwnie dobrze uzbrojonych i potrafiących walczyć), że pada dosyć szybko. Od tego momentu jego potomstwo awansuje na głównych bohaterów historii. Syn Finn, uratowany przez Luke'a dołącza do Akademii Jedi a córka Kaye wraz z matką - Królową zostaje porwana w niewolę przez Vongów. Z dwojga rodzeństwa bardziej przypadła mi do gustu zadziorna i mająca ognisty charakterek (zdecydowanie po mamie) dziewczyna, Finna też daje się polubić bo i jemu przekorności trudno odmówić, ale on cierpi na ten sam syndrom zajebistości, który położył postać Rey. Streszczać nie będę, ale historia jest naprawdę wciągająca, na przemian będziemy obserwować dwójkę bohaterów a czasem zboczymy nieco z głównych ścieżek aby spojrzeć co się dzieje w innym miejscu, zobaczyć że Republika zatoczyła koło i znowu nadaje się do obalenia, czy na chwilę pobyć z klasycznymi bohaterami. Jest kilka całkiem fajnych fabularnych twistów, no i świetna końcowa bitwa w której siły Sojuszu i resztek Imperium będą się musiały ze sobą sprzymierzyć widok, X-Wingów ściągających z Tie Fighterów ogień na siebie, czy Szturmowców umierających podczas osłaniania ewakuacji cywilów "bezcenny". O ile fabularnie "Inwazja" stoi zdecydowanie ponad przeciętną, to rysunki...robią to również. Nie jest to żadne wiekopomne dzieło, ale ja lubię ten styl charakteryzujący się nerwowym na pozór niedbałym stawianiem sporej ilości kresek. Bardzo fajnie oddano sceny batalistyczne i na pochwałę zasługują (zwłaszcza podczas bitwy na tej planecie z jakimś kwaśnym deszczem czy czymś) projekty broni czy pancerzy, nareszcie wyglądają jak narzędzia do robienia krzywdy bliźniemu. Na koniec, "Inwazja" interesująca historia w dosyć ponurych i brutalnych klimatach, której minusem jest to, że stanowi tylko poboczny fragment większej całości i jak się skończyła wojna z przybyszami z innej galaktyki nie będzie nam dane zobaczyć. Ja bawiłem się naprawdę dobrze. Ocena 7+/10.

  "Star Wars kolekcja - Karmazynowe Imperium 1,2" - Mike Richardson, Randy Stradley, Paul Gulacy. Kupiłem niegdyś kilka pojedynczych numerów SWK i miałem okazję przeczytać początek tego cyklu, kto by pomyślał, że tyle lat później w końcu będę miał okazję go dokończyć. Trzeba przyznać, że zapowiadało się ciekawie. Fabuła dosyć bezpośrednio wywodzi się z "Dark Empire" i chociaż można spokojnie czytać bez jego znajomości, bo wszystko jest wytłumaczone to jednak dobrze byłoby prace Veitcha znać. Głównym bohaterem jest Kir Kanos (przed)ostatni członek Czerwonej Gwardii Imperatora, który ściga Carnor Jaxa byłego przyjaciela z oddziału (z braku innego określenia to przyjaciel, na końcu zostanie to wyjaśnione), którego określa jako zdrajcę, który doprowadził do śmierci innych gwardzistów a także pomógł samemu Palpatine wyciągnąć nogi. Jax od tamtych pięknych czasów mocno obrósł w piórka i z lokaja zmienił się w jednego z imperialnych Panów Wojny,  mającego chrapkę na zajęcie pierwszego miejsca w wyścigu po spadek po swoim byłym pracodawcy. Ba nawet nauczył się on podstaw posługiwania się mocą, chociaż to co umie sprowadza się do zgniatania kulek, nic wartego wspomnienia raczej. Po drodze będzie oczywiście ruch oporu z gorącą panią kapitan ze słabością do złych chłopców, zdrajcy w ich szeregach, pościgi, bijatyki itp. Cała historia jest sprawnie i co najważniejsze rozsądnie napisana, największym plusem napewno możliwość zajrzenia za kurtynę tajemnicy zakrywającej Imperialną Gwardię, na minus czarny charakter, sprawia wrażenie nieco generycznie stworzonego "ostatniego bossa", ale za to chociaż fajnie wygląda, więc niech będzie. W drugim rozdziale "Karmazynowe Imperium 2:Rada we Krwi" dowiemy się, że Kir Kanos wcale nie udał się na zasłużone wakacje, tylko jako ciągle wierny swojemu zmarłemu władcy żołnierz, ciągnie swoją wendettę, chcąc uśmiercić radę rządzącą rozpadającym się Imperium jako bezpośrednio lub pośrednio odpowiedzialnych za śmierć tegoż że władcy. W międzyczasie rozzuchwalone bałaganem w Galaktyce Czarne Słońce również zamierza coś ugrać na sytuacji. Kanos na swój cel weźmie zatem członków rady na czele z kojarzącą się z Neronem marionetką jakiegoś tajemniczego zakapturzonego śmierdzącego Sithem przybysza oraz Grappę najgłupszego przedstawiciela rodziny Hutt. Ze smutkiem stwierdzam, że to nie jest dobry komiks, dosyć infantylny z niesatysfakcjonująco bądź wcale nie rozwiązanymi wątkami, autor wyraźnie zbyt wiele srok chciał naraz złapać za ogon, na dodatek brakuje tutaj silnego czarnego charakteru, choćby tak stereotypowego jak Carnor Jax. Lekko się poprawia w trzecim rozdziale "Karmazynowe Imperium 3:Imperium Utracone", gdzie nasz antybohater wejdzie w drogę kolejnemu imperialnemu renegatowi mającemu chrapkę na tron (niestety jeszcze słabszemu niż antagonista z pierwszego KI) oraz zaplącze się w dyplomatyczną awanturę mającą pogodzić Sojusz z częścią "ludzkiej twarzy" Imperium, czyli siłami Admirała Pelleaona. W sumie o samej fabule cyklu "Karmazynowe Imperium" mogę się dosyć ciepło wypowiedzieć, bardzo dobra pierwsza część, raczej średnia ale ciągle nadająca się spokojnie do czytania druga czy całkiem przyzwoite zakończenie trzymają poziom, niestety nie mogę tego samego powiedzieć o rysunkach. Rysunki Gulacy'ego są naprawdę słabe, cała stylistyka kojarzy się z komiksem dla dziecięcego czytelnika, tyle że musiało by to być dziecko z kompletnie zaburzonym odczuciem piękna. Brzydkie kwadratowe twarze, wyraźne problemy z perspektywą i rysunkami innymi niż rzut "z przodu" oraz "z boku", plaga zeza która nawiedziła Galaktykę i wiele innych poważnych bądź nie mankamentów. Jedyne za co mogę pochwalić faceta to całkiem nieźle oddane sceny akcji a zwłaszcza walk na miecze, nie jest to łatwe patrząc się na inne komiksy z kolekcji a jemu to się naprawdę udaje, tyle że co z tego skoro jak się kończą bić to zaraz zaczynają rozmawiać i znowu trzeba patrzeć się na te zbliżenia twarzy? W "jedynce" i "dwójce" sytuację od biedy ratują kolory nałożone przez P. Craiga Russela, w "trójce" zajął się nimi niejaki Michael Bartolo wyraźnie zachwycony możliwościami technologicznymi kart VGA i ich 256 kolorów, przez co całość wygląda dosyć koszmarnie, za to Gulacy wyrobił sobie chyba rękę, bo kreska chociaż niepiękna to jednak lepsza niż w pierwszych dwóch. Podsumowując to całkiem dobry komiks jest, gdyby tylko dostał go do narysowania ktoś bardziej utalentowany i nieco bardziej przemyślano ogólną konstrukcję fabularną mogło być naprawdę znacznie lepiej. Ocena 6+/10.



3. Najgorszy przeczytany:

   "Star Wars kolekcja - Akademia Jedi" - Dosyć gruby tom złożony z trzech segmentów. Pierwszym jest "Lewiatan" przygotowany przez Kevina J. Andersona, którego znam z powieści o niezniszczalnych myśliwcach zmiatających jednym strzałem całe układy słoneczne oraz serii gwałtów dokonanych na "Diunie" a narysowana przez Dario Carrasco Jr. Nie jest to z pewnością najgorszy komiks jaki w życiu czytałem, ale za dobry to on też nie jest, zwykła przygodówka jakich setki. Grupa młodocianych Jedi z Akademii Luke'a poluje na jakiejś planecie na wielkiego potwora który zniszczył całą osadę górniczą. Anderson oczywiście nie mógł się powstrzymać od swoich fajansiarskich pomysłów w stylu potwór żywi się duszami zabitych, które przetrzymuje w jakichś pęcherzach, a jeden kolega zostawia drugiego śpiącego w labiryncie po którym krąży potwór bo tam ma być "bezpieczniejszy". Cóż, wiem że mogło być gorzej. Drugim rozdziałem jest "Związek" Michaela A. Stackopole, którego nazwisko skądś znam, tylko nie pamiętam skąd. Ma on przedstawić ślub Luke'a Skywalkera z Marą Jade i nie rozumiem dlaczego do w sumie tak ważnego wydarzenia wybrano faceta z wyraźnymi ciągotami w kierunku grafomanii. Ten komiks jest tak bełkotliwie napisany, że w sumie miałem problem z domyśleniem się co się dzieje aktualnie i o czym dane postacie rozmawiają. Napewno wybierali sukienkę dla Mary i grupa imperialnych kojarzących się z Gangiem Olsena na czele których stoi podobno były moff mieszkający w kanałach chce dokonać zamachu. Lektury nie ułatwiają rysunki Roberta Teranishiego, ja ogólnie jestem wielkim fanem takiego stylu podchodzącego pod Jae Lee, tyle że w tej akurat historii raz, że one nie pasują, dwa artystę to jeszcze jakieś 10 lat praktyki przy sztalugach powinno czekać przed przyjęciem zawodowego kontraktu. On wszystkie twarze rysuje dokładnie tak samo, z całej gamy postaci rozpoznawałem jedynie Luke'a, Hana i Mon Mothmę po fryzurze, jeżeli któraś z tych postaci nie pojawiała się na panelu, albo w dymku nie pojawiło się konkretne imię to dzięki genialnie przejrzystemu "scenariuszowi" nie byłem w stanie stwierdzić czy oglądam właśnie Rebeliantów czy Imperialnych. Wielki "plus" za równie "genialne" zakończenie, poważnie to komiks poniżej wszelkiej krytyki. Trzecim rozdziałem jest "Chewbacca" różnych autorów będący zbiorem kilku krótkich nowelek będących wspominkami różnych postaci znanych lub nieznanych, oddających hołd najbardziej znanemu w Galaktyce mieszkańcowi Kashyyk. Ku mojemu zdziwieniu okazuje się, że tragicznie zmarłemu, nie miałem pojęcia że ktoś, kiedyś, gdzieś zabił Chewbaccę, dziwne że komiksu o jego śmierci nie dano w kolekcji to tak na zdrowy rozum bardzo ważny moment był. W sumie ten rozdział był całkiem fajny, sprowadzał się do tego że Chewbacca był zajebisty, w sumie wszyscy wiedzą że był zajebisty więc nie było to strasznie potrzebne, ale jako lektura sprawdzało się całkiem nieźle no i na tle reszty wygląda jakby wyszło spod pióra Tołstoja. Ocena całości 4/10.


4.   Zaskoczenie na minus:

 "Podwodny Spawacz" - Jeff Lemire. Rzecz o Jacku Josephie facecie, który zarabia na życie prowadząc prace podwodne na platformie wiertniczej, spodziewa się on dziecka a ta sytuacja go wyraźnie przerasta. Podczas pracy na głębokości, przydarza mu się wypadek połączony z dziwną wizją (?) po którym zostaje on wysłany na urlop do domu. Żona jest wyraźnie zadowolona z tego stanu rzeczy, licząc że Jack będzie stanowił dla niej oparcie w czasie mającego zaraz nastąpić porodu, ale Jackowi jest to zupełnie nie w głowie, zajęty jest on w tej ważnej chwili całkowitym odjazdem w głąb swoich wspomnień o ojcu miejscowym pijaczku i jednocześnie doskonałym płetwonurku, który któregoś dnia wszedł do oceanu i już z niego nie wyszedł. Będę szczery dosyć ciężko mi było określić czy wydarzenia o których czytałem są jakimś nadprzyrodzonym zjawiskiem, czy jedną wielką halucynacją bohatera, czy może jakimiś jego wewnętrznymi przemyśleniami. Rysunkowo nie do końca mi podszedł ten album, napewno przypadły mi do gustu podwodne ujęcia oraz rewelacyjne plansze oddające melancholijny klimat opustoszałego nadmorskiego miasteczka. Nie podobały mi się postacie i ich twarze, ja rozumiem że to nie jest mainstreamowy komiks, ale to nie oznacza automatycznie że musi wyglądać jakby autor spędził nad każdą stroną jakieś 5 minut i dał natychmiast po skończeniu do druku nie nanosząc żadnych poprawek. Komiks jest fajny, ma inteligentnie skonstruowane postacie, rozsądnie przedstawiony chociaż dosyć niestandardowy sposób na przepracowanie traumy z dzieciństwa i napewno imponuje pewną dawką odautorskiej szczerości (czuć przez skórę, że to dosyć osobisty komiks). Natomiast to wszystko jest trochę zbytnio przewidywalne, brakuje tu jakiegoś efektu zaskoczenia i nie wiem może większego stopnia skomplikowania? Znam oczywiście prościutkie historyjki, które pokochał cały świat ale one z reguły są wybitne, ten komiks w moim przekonaniu wybitny nie jest. Chyba się jednak trochę zbyt dużo nasłuchałem o jego genialności i mimo że raczej nie daję się raczej na takie haki łapać to nie sprostał on moim podświadomym oczekiwaniom. Tym niemniej lektura z pewnością warta swojego czasu. Wydanie Kboom na poziomie, papier offset, kilka rysunków w dodatkach, bełkotliwie brzmiącego tłumaczenia nie zauważono. Ocena 7/10.
 
  "Star Wars kolekcja Dziedzic Imperium 1,2" - Mike Baron, Olivier Vatine, Terry Dooson, Davin Biukovic. Komiksowa adaptacja, chyba najsłynniejszej powieści ze świata Star Wars, czytałem to jako dzieciak (zresztą do dzisiaj mi zostały tamte egzemplarze), ale skłamałbym jakbym powiedział, że wiele z tej lektury zapamiętałem. Co do jej rzekomej genialności to byłem zawsze dosyć pełen sceptycyzmu, z lektury wiele nie zapamiętałem, ale słowo "łał" takie jak po pierwszym czytaniu dajmy na to "Władcy Pierścieni" to bym raczej zapamiętał, zresztą znam kilka innych utworów Zahna, facet to zwykły wyrobnik jakich dziesiątki. Tak czy inaczej  trzeba przyznać, że historia zmagań Sojuszu z ostatnim Wielkim Admirałem zdychającego Imperium jest interesująca. Są wielkie bitwy, są bijatyki i pościgi na mikroskalę, są fabularne twisty, są również szpiegowskie akcje i wielka polityka, znajdzie się również miejsce na pojedynki na miecze świetlne całość wprowadza mocno prominentne postacie do uniwersum, zatem znajdziemy tutaj wszystko co potrzebne a całość trzyma się kupy i nie nudzi. Natomiast co tutaj zawodzi? To co w przypadku większości tego rodzaju adaptacji, zbyt mała objętość. Oryginał to 3 dosyć grubaśne tomy, tutaj skompresowane do 17 zeszytów i jest to wyraźnie zbyt mało. Komiks jest przegadany a i tak nie otrzymujemy wystarczającej ilości informacji (fragment z bitwą o Sluis Van czytałem dwa razy a i tak nie załapałem o co tam chodzi), sporo wydarzeń potraktowanych jest wyraźnie "po łebkach", miejsca okazało się tak mało, że najgenialniejszy strateg Imperium, dostał najbardziej żenującą scenę śmierci jaką widziałem, czyli taką której nie widziałem bo zabili go poza kadrem. Jeżeli miałbym się czegoś czepić tak sensu stricte "fabularnego" to właśnie ta genialność Thrawna, która raczej zahaczała o przewidywanie przeszłości i nie udało jej się przebić przez mój poziom przyjmowania kitu, oraz postać Joruusa C'Baotha szalonego Jedi, który prawdopodobnie miał być groźny, ale tutaj zachowywał się jak klaun i tak samo był rysowany, za każdym razem jak się pojawiał na obrazku to zaczynałem nucić "Yakety Sax", nie wiem może u Zahna było inaczej. Pod względem graficznym nie jest źle, za oprawę odpowiada trzech rysowników, dzielących się pracą mniej więcej po równo. Najmniej przekonujący jest pierwszy, styl może i elegancki ale pasujący raczej do komiksów dla młodszego czytelnika, jako drugi wkracza znany już polskiemu czytelnikowi i przeze mnie nie bardzo lubiany Dodson, ale tutaj jego o wiele bardziej realistyczny niż w późniejszych produkcjach dla Marvela i DC styl sprawdza się najlepiej, trzecia część to kompromis pomiędzy dwoma poprzednimi stylami. Suma summarum rysunki raczej na plus, chociaż drażnią różnice pomiędzy trzema artystami (u każdego Thrawn wygląda inaczej, a Noghri to już wogóle są nie do rozpoznania). Na koniec wciągająca lektura, której napewno daleko do przypisywanej jej niesamowitości, ale też i w sumie nieco lepsza niż to czego się spodziewałem, która jednak zapada się pod ciężarem własnej konstrukcji, jestem przekonany że dodatkowe 3-4 zeszyty mocno by pomogły całości. Ocena 6+/10.

  "Star Wars kolekcja X-Wingi:Eskadra Łotrów 1-5" - Michael A. Stackpole i inni. "Nieźle się zaczyna" pomyślałem, jak zobaczyłem w spisie treści nazwisko gościa, który odpowiadał za wesele Luke'a. I w pewien sposób nie pomyliłem się, facet ma wyraźne kłopoty z logicznym rozpisaniem ciągu przyczynowo-skutkowego. Odniosłem wrażenie, że on ma w głowie dokładnie zaplanowany przebieg wydarzeń, tylko nie bardzo to potrafi przelać na papier. Napewno jest lepiej niż w przypadku w/w wesela i przygody eskadry Łotrów są o wiele sensowniejsze, ale dalej zdarzają się całe sekwencje zdarzeń przy których drapałem się po głowie (historia ze świątynią Sithów, niektóre momenty na akademickiej planecie, porwane dziecko w ostatniej historii, wewnętrzna przemiana Hrabiego Fela). Nie ma nad czym deliberować, zainteresowani wiedzą, że Łotr to kodowa nazwa star warsowego odpowiednika Dywizjonu 303, czyli najlepszych z najlepszych, przydzielanych do ciężkich zadań. Na te pięć tomów, składa się kilkanaście opowiadań z których niektóre są dłuższymi ciągami fabularnymi. Poziom ich jest różny, ale w większości wypadków zadowalający. Napewno zaletą jest to, że raz członków (i członkinie rzecz jasna) eskadry naprawdę da się polubić to mimo tego że oczywiście zgodnie z gatunkiem potrafią zestrzeliwać całe klucze Tie jednym naciśnięciem spustu, nie są oni nieśmiertelni. Stackpole potrafi od czasu do czasu zabić bohatera z którym już zdążyliśmy się zżyć, dwa mają jasno określone i nie pozbawione zwykłych ludzkich przywar charaktery. Scenarzysta nie popełnił błędu czyniąc z nich nadludzko odważne maszyny do zabijania, np. bohaterowie wyraźnie chcą uniknąć walki ze swoimi odpowiednikami z Imperium a jedna z pilotek w którymś momencie wyraźnie twierdzi, że chce odejść bo śmiertelność w eskadrze jest zbyt wysoka i ona po prostu się boi. Na minus to, że jednak widać często spore uproszczenia fabularne dla młodego czytelnika, a także Tie Fightery ze sklejki i płótna niczym samoloty z I WŚ, da się je zestrzelić z ręcznego blastera, ba jeden nawet spada po trafieniu rzuconym kamieniem. Z rysowników najbardziej przypadł mi do gustu John Nadeau ze swoimi pracami i w sumie całkiem przyzwoity Darko Macan, chociaż nie ma mowy tutaj o żadnym zachwycie. Niestety seria rysunkami nie stoi i to widać, za to możemy popodziwiać naprawdę śliczne okładki. Z ciekawostek, uwaga uwaga aż mnie przytkało ze zdziwienia...w pierwszym tomie znajdują się dodatki!!!! Po raz pierwszy od początku kolekcji po prawie sześćdziesięciu numerach znajdziemy trochę tekstów o statkach kosmicznych i przedstawione sylwetki bohaterów i złoczyńców występujących w serii (radzę ominąć, to właściwie streszczenia kolejnych zeszytów). Do tego Wedge tłumaczący się, dlaczego uciekł z korytarza na Gwieździe Śmierci (w końcu ktoś zauważył, że to w sumie tak jakby była haniebna spierdolka). Jakby co nie zarażać się pierwszym tomem, seria z zeszytu na zeszyt rozwija (raczej rozkłada) skrzydła. Na koniec, cykl X-Wing nie powinien raczej znaleźć się w tym podpunkcie, po prostu przyjąłem założenie które uznaję przy zakupie każdego interesującego mnie komiksu, że jest to komiks co najmniej dobry. A ten jest po prostu przyzwoitym czytadełkiem, w sumie nie nudziłem się chociaż jest w kolekcji kilka o wiele lepszych tytułów. Ocena 6-/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: rekinn w Śr, 20 Maj 2020, 10:36:36
Beznadziejny maj:

- Batman: Court of Owls Essential Edition; nawet fajne, ale Metal bardziej mi się podobał. Znam popularne zarzuty wobec komiksu, np. o to, że Gacek nie wiedział o sowach, a dzieci od lat recytowały wierszyki na ulicy. Mam wrażenie, że to czepialstwo, mnie tam to nie przeszkadzało. Mam za to spory problem ze sceną, gdzie Bruce daję w mordę Dickowi. W pierwszej chwili jest mi po prostu przykro, że Snyder pomyślał, że takie coś może się spodobać, czytelnikowi, że traktuje mnie jak barana. Potem, z przerażeniem zastanawiam się, że może i to sam Snyder myśli, że to jest cool, a to by oznaczało, że jest baranem i dzieckiem. Poza tym komiks spoko, mogę każdemu polecić.

- Royal City 1-3; wszystko pięknie, ładnie, ale JA TO JUŻ CZYTAŁEM!!! Tzn. nie do końca czytałem, ale znam tą historię!!! Takiej kalki pomysłu dawno nie widziałem. Oglądaliście "Nawiedzony dom na wzgórzu", ten miniserial, co go Netflix wypuścił? Przecież to jest prawie to samo. To by oznaczało, że Lemire zerżnął pomysł z książki. Ja nawet nie twierdzę, że zrobił to specjalnie i z premedytacją.
I tu i tu członkowie się zbierają, bo tragedia w rodzinie. I tu i tu jojczą i się miotają. I tu i tu jest brat uzależniony od używek. I tu i tu jest też brat pisarz, który ma problemy ze swą nową książką. I tu i tu brat pisarz kończy opowieść. No nawet i tu i tu brat pisarz ma problemy małżeńskie. No ludzie. Ostatni raz kupiłem Lemire. Poza tym spoko komiks, mogę polecić każdemu, kto nie czytuje zbyt dużo Kinga i nie zna "Nawiedzonego domu na wzgórzu".
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: misiokles w Śr, 20 Maj 2020, 12:21:55
Nawiedzony dom na wzgórzu - książka a Nawiedzony dom na wzgórzu - serial to dwie różne opowieści. Można by powiedzieć, że twórcy serialu zżynali z Lemire'a :)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: bibliotekarz w Śr, 20 Maj 2020, 12:30:30
Znam popularne zarzuty wobec komiksu, np. o to, że Gacek nie wiedział o sowach, a dzieci od lat recytowały wierszyki na ulicy. Mam wrażenie, że to czepialstwo, mnie tam to nie przeszkadzało.
A nie przeszkadzały Ci takie sceny jak np.
Spoiler: PokażUkryj
kiedy Batman w pełni sił i sprawności daje się pokonać Szponowi i krąży wiele dni uwięziony w labiryncie nie potrafiąc nijak się z niego wydostać a potem nagle wygłodniały i wycieńczony nagle po prostu rozwala labirynt kopniakiem i pokonuje przeciwnika?
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Wt, 02 Czerwiec 2020, 23:21:07
Maj
 
Thor Niegodny
– próba okrężnego powrotu Syna Odyna do roli Thora wpadła całkiem udanie, choć na pointę tej opowieści będzie trzeba jeszcze trochę poczekać.   

Punisher MAX t. 8 – Aaron „przebił” Ennisa. Nie każdy może to o sobie powiedzieć.
 
Argentyna – powrót mistrza Andreasa w autentycznie udanym stylu. Nastrojowo gęsta, mozaikowa fabuła z użyciem motywów znanych z jego najbardziej cenionych prac. 
 
Multiwersum – fascynująca galeria wieloświatów nasycona erudycją scenarzysty, rozmachem i nieszablonowym poczuciem humoru. Znakomicie spisali się także oddelegowani do tego przedsięwzięcia rysownicy. Aż żal że część spośród zawartych tu konceptów Morrisona (np. realia Ziemi-20) nie doczekały się kontynuacji w pełnowymiarowych seriach lub przynajmniej mini-seriach.
 
Superbohaterowie Marvela: X-23 – zgrabnie rozpisana opowieść acz z kategorii takich do których na ogół już się nie wraca. Ponadto rozrysowana w nieprzesadnie udolnie imitowanej stylistyce w swoim czasie wielbionego przez część czytelników Mike’a Turnera.
 
Harleen – autorska interpretacja upadku Harleen Quinzel w wykonaniu Stjepana Šejića zapewne nie doczeka się statusu dzieła kanonicznego. Mimo tego i tak warto ten tytuł rozpoznać; choćby z racji starannie wykonanej warstwy plastycznej i konsekwentnie prowadzonej fabuły.
 
Daredevil Franka Millera t.3
– absolutny „musiszmieć”. Crème de la crème millerowskiego mocnego uderzenia oraz rewolucji, która dokonała się w superbohaterskim komiksie w toku lat 80. Do tego z udziałem m.in. oszałamiającego jakością swojej pracy Billa Sienkiewicza.
 
Conan – Miecz Barbarzyńcy t.1 – nowe otwarcie komiksowych dziejów Cymeryjczyka w wykonaniu Gerry’ego Duggana być może ustępuję równolegle publikowanej interpretacji Jasona Aarona. Niemniej tzw. klimat oryginalnych opowieści o tej postaci (a przy okazji z odniesieniami do tekstów z udziałem Kulla) został uchwycony, a sama fabuła przekonująco poprowadzona.
 
Kryzys bohaterów – jeszcze jeden dowód na zdecydowanie zbyt dobrą prasę odpowiadającego za scenariusz tego tytułu Toma Kinga. Jedno z najbardziej niedorzecznych i po prostu niepotrzebnych przedsięwzięć we współczesnym komiksie superbohaterskim. Tylko wysiłku zdolnych plastyków żal i straconego czasu czytelników.
 
Alix Senator t.3 – udana kontynuacja fachowo i z polotem realizowanego przedsięwzięcia, którym okazało się przybliżenie według współczesnych standardów perypetii jednej z klasycznych osobowości komiksu frankofońskiego.
 
Gideon Falls t.3 – nie wiem jak Lemire to robi, ale z tomu na tom jest coraz lepiej. Konsekwentnie rozbudowuje realia przedstawione serii, a przy okazji udowadnia, że z mocno obecnie eksploatowanego motywu da się jeszcze wiele wykrzesać.
 
Bractwo Magów – pomimo talentu i błyskotliwości Mark Millar nie uniknął kilku autorskich „wpadek”. Niniejszy tytuł w żadnym wypadku nie jest jedną z nich. Mało tego, w moim przekonaniu jest to jeden z najbardziej zgrabnie rozpisanych utworów w dotychczasowym dorobku szkockiego autora. Jest napięcie, fabularne zawirowania i przekonujące swoją motywacją osobowości. Dobry materiał wyjściowy na telewizyjny serial ku czemu wspomniany scenarzysta zdaje się usilnie zmierzać.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: chch w Śr, 03 Czerwiec 2020, 08:20:16
@SkandalistaLarryFlynt
Michael A. Stackpole napisał całą serię powieści o eskadrze łotrów (raczej dobrze ocenianą). A Chewbacca zginął w pierwszej powieści opowiadającej o inwazji Yuuzhan Vongów pt. Wektor Pierwszy.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pt, 05 Czerwiec 2020, 13:58:39
  Podsumowanie maja. W tym miesiącu całkiem sporo czytania, i znowuż głównie nadrabianie kolekcji. Tym niemniej udało mi się po WKKM zamknąć drugą kolekcję czyli Star Wars, czas chyba na dokończeniu WKKDC. UWAGA UWAGA mogą pojawić się SPOILERY!!!


1. Najlepszy:

  "Zabij albo Zgiń" - tomy 1-4 - Ed Brubaker, Sean Phillips. Cóż pewnie się narażę kilku osobom na forum, ale jakimś wielkim fanem Brubakera to ja nie jestem. Owszem trudno zaprzeczyć, że facet jest ponadprzeciętnym scenarzystą tak samo jak nie zaprzeczę że gra w komiksowej pierwszej lidze, natomiast w/g mnie do miejsc premiowanych udziałem w Lidze Mistrzów to mu sporo brakuje. Tak czy inaczej będąc za to fanem stylu  jakim operuje Phillips, zainteresowany treścią (tutaj ostrożnie, bo Fatale wydawało się że trafia w 10 w przypadku mojego gustu a kompletnie mi nie podeszło) no i nie oszukujmy się powiązaną z wydawcą Non Stop Comics zasadą Cena Czyni Cuda, zakupiłem całą zawartą w czterech tomach serię. Bohaterem i jednocześnie narratorem historii jest Dylan student będący na etapie zdobywania tytułu doktora, pogrążony w stanie permanentnej depresji na dodatek beznadziejnie zakochany w dziewczynie swojego współlokatora, który postanawia popełnić nie pierwszą zresztą w swoim życiu próbę samobójczą dokonując skoku z kamienicy w której cała trójka wspólnie mieszka. O dziwo skok nie wysyła go do kostnicy a jedynie do szpitala a Dylanowi ukazuje się demon, który składa mu ofertę nie do odrzucenia, bohater będzie utrzymywał się przy życiu dopóty, dopóki będzie zabijał jedną osobę miesięcznie. Protagonista, może i niezbyt w pełni zdrowia psychicznego ale jednocześnie jest na tyle zdrowy żeby zdawać sobie sprawę, że ta sytuacja jest tak dziwna że może być tylko omamem jego chorego mózgu. Halucynacje czy nie, Dylan postanawia jednak przystać na prawdziwą bądź nie propozycję, na cel swoich morderstw przyjmując bardziej akceptowalne moralnie środowisko przestępcze. Pod względem ilustracji, albumy wyglądają świetnie, realistycznie oddająca bohaterów a jednocześnie oszczędna bez zbędnych ozdobników kreska idealnie pasuje do kryminalnego charakteru całości, piękne kadry ukazujące miasto z oddali zwłaszcza te w czasie opadów śniegu oraz umiejętne operowanie światło-cieniem, to znak firmowy. Podejrzewam, że rysunki sporo by straciły ze swojego czaru gdyby nie praca kolorystki Liz Breitweiser, zimne, wyblakłe kolory mają za zadanie ukazanie zimnego, smutnego świata Dylana ożywianego jedynie czerwienią jego kominiarki, krwi mordowanych ludzi oraz rudością włosów wybranki jego serca Kiry. Owszem można powiedzieć o tym komiksie, że nie jest jakoś strasznie oryginalny i związaną z tym pewną przewidywalność. Można też zarzucić momentami tanie filozofowanie połączone z równie tanim moralizatorstwem. Na dodatek w moim mniemaniu komiks jest nieco zbyt długi (lub lekko niewłaściwie skonstruowany, chyba więcej miejsca można było poświęcić pani detektyw) i przy czytaniu trzeciego i czwartego tomu byłem już lekko zmęczony ramką z napisem "teraz was zaskoczę". Tym niemniej to nadal kawał naprawdę dobrej roboty. Brubakerowi udało się połączyć gatunki takie jak dramat psychologiczny, dreszczowiec połączony z horrorem (raczej urban fantasy), kryminał neo-noir, obyczajowy romans czy w końcu klasyczną sensację w zgrabną wciągającą historię. Wśród tych wszystkich fabularnych zmyłek i wybiegów które stosuje autor w celu podrzucania nam fałszywych tropów znajdzie się również miejsce na polemikę z mitem mściciela-superbohatera. Ocena końcowa miała być niższa, ale co tam to naprawdę dobry komiks jest. 8/10.


2. Zaskoczenie na plus:

  "Batman Biały Rycerz" - Sean Murphy. Zdaje się pierwszy u nas wydany w ramach DC Black Label czyli linii przeznaczonych dla nieco starszego czytelnika komiksów. Kolejna interpretacja związków łączących Batmana i Jokera wciśnięta w ramy elseworldu i to kolejna udana interpretacja. Punktem wyjściowym jest fakt, że Joker podczas kolejnej rozróby rozkręconej z Człowiekiem Nietoperzem "zażywa" leki psychotropowe, które leczą go z jego szaleństwa i przywracają na łono społeczeństwa jako normalnego porządnego obywatela. Joker teraz już pod nazwiskiem Jack Napier na byciu normalnym porządnym obywatelem pozostać nie zamierza i chce odpłacić za swoje poprzednie uczynki rozpoczynając polityczną karierę oraz oczyszczając miasto z korupcji, przestępstw i nędzy a przede wszystkim pozbywając się Batmana, którego szaleńcza krucjata nabiera coraz większego tempa. Dodawać nie trzeba, że Batman nie znany ze swojej przesadnej wiary w bliźniego jest przekonany, że twarz Napiera wystarczy lekko poskrobać palcem aby znaleźć pod spodem biały makijaż, więc ta dwójka musem się znajdzie na kursie kolizyjnym, a tymczasem z ciemności wypełznie na świat całkowicie nowo/stary wróg. Podczas lektury "Chrononautów" zakochałem się w rysunkach Murphy'ego i tutaj wcale moje uczucia się nie zmieniły, momentami można się zastanawiać czy ostra nieco przeważająca szalę na korzyść animacji bardziej niż korzyść realizmu kreska pasuje do koncepcji albumu ale rzadko mi to zgrzytało. Postacie wyglądają wyraziście, tła co bardzo lubię pełne szczegółów. Rewelacyjnie w batmanowy klimat wpasowuje się kolorysta Matt Hollingsworth, bure, ponure i wyprane kolory doskonale podkreślają atmosferę pogrążonego w degrengoladzie Gotham (aczkolwiek zastanawiam się czy nie można było tego w kilku momentach ożywić). Obydwaj panowie sięgają do najzupełniej klasycznej mitologii miasta wypełniając je budynkami w stylu art-deco bądź też takimi w duchu szkoły bauhausu co w połączeniu z wiecznie zadymionym lub zamglonym niebem oraz powybijanymi szybami oraz ogólnym ruderowatym stanem uboższych dzielnic sprawiło, że w końcu poczułem się jakbym się znalazł w prawdziwym Gotham. Z pewnością warto zwrócić uwagę na ogrom ogólno-batmanowych nawiązań, w jaskini stoją wszystkie modele batmobili jakie kiedykolwiek znalazły się na ekranach, lub będziemy mieli okazję zobaczyć steampunkowe lodowe działo rodem z Batman & Robin. Murphy niby nie starał się wymyślić koła na nowo nakreślając więzi łączące Batmana i Jokera, to dalej dwaj zafiksowani na swoim punkcie osobnicy nie potrafiący zaprzestać swojego śmiertelnego tańca przy którym depczą i tak już znękane miasto, ale potrafił dodać coś nowego i ciekawego od siebie (Joker zakochany w Batmanie, ma to pewien sens i urok). Tak naprawdę ten komiks stoi rewelacyjnie napisanymi postaciami. Mamy nareszcie świetnie napisanego Batmana (nie snyderowskiego nudziarza ani kingowskiej ofermy) i równie dobrze (chociaż kontrowersyjnie) pisanego Jokera,  doskonały występ Barbary (takoż Dicka i Gordona, czuć że oni Bruce'a się naprawdę obawiają!!!) czy fantastycznie poprowadzoną Harley Quinn (a właściwie dwie, w tym świecie funkcjonują dwie Harley). Do tego pełno smaczków dla fanów w stylu świetnie pomyślanej historii ostatniego spotkania Jokera i Jasona Todda. O ile pod względem kreacji postaci i świata ten komiks to mistrzostwo to pod względem samej fabuły momentami się przewraca. Sam fakt, że Joker może być przez jakiegokolwiek mieszkańca Gotham uznany za tego dobrego wydaje się mocno bezsensowny (oczywiście możemy tu uznać zasady rządzące elseworldami, w/g fabuły Jokerowi nigdy nie udowodniono morderstwa), komiks w drugiej części zmienia się w typowego akcyjniaka superhero, można się uczepić przekombinowanego i nazbyt komiksowego sposobu w jaki zostaje przejęta kontrola nad przestępcami w Gotham a zakończenie jak na mój gust jest trochę przesłodzone, ciężko będzie też ukryć fakt, że historia jest skierowana jednak do mocno obeznanych w uniwersum fanów. Natomiast w tym konkretnym przypadku warto na to wszystko przymknąć oko, zawiesić na chwilę nieco wyżej poziom niewiary i dać się ponieść lekturze. Ja osobiście dawno nie miałem takiej radochy z lektury komiksu o Batmanie. Nie jestem pewien czy ten album znajdzie się w ścisłym kanonie przygód Człowieka Nietoperza, ale jak na moje oko amatora jakieś szanse są, dla fanów batka ta pozycja "powinieneśpoznać". Pewnie w innym momencie byłbym bardziej surowy, ale biorąc pod uwagę, że sporo minusów da się wytłumaczyć tym, że to tylko wariacja na temat Batmana a także biorąc pod uwagę miałkość ostatnich regularnych serii wystawiam ocenę 7+/10.

   
  "Star Wars kolekcja - Boba Fett 1-3" autorzy różni. Trzy tomy w których zebrano przygody najsłynniejszego łowcy nagród w Galaktyce. Zbiór zaczyna się od "Wroga Imperium" Johna Wagnera, narysowanego w stylu znanego z "Kryształowej Szpady" Crisse, świetnej historii opowiadającej o pierwszym zadaniu jakie wykonał Boba dla Dartha Vadera. Znajdziemy tu sporo humoru, ale całość zdecydowanie ma przypomnieć czytelnikowi że obydwaj panowie to warte siebie ponure sukinsyny. Drugą połowę pierwszego tomu otwiera "Yaviński Artefakt" Mike'a Kennedy, przygodowa historyjka w której Fett tak naprawdę jest drugoplanowym bohaterem. Co się pierwsze rzuca w oczy to rewelacyjne rysunki Carlosa Meglii kojarzące się w warnerowskimi Animkami, średnio mi ten komiks przypadł do gustu, raczej przygodówka dla młodszego czytelnika. Tom drugi to dokończenie artefaktu i kilka krótszych opowiadanek z których każde pod względem fabularnym stoi na naprawdę dobrym poziomie a za rysunki odpowiadają takie nazwiska jak Carlos Ezquerra czy Cam Kennedy tak więc paluszki lizać. Trzeci tom prawie w całości poświęcono efektom współpracy Johna Wagnera i Cama Kennedy i pomimo wyglądu rodem z "Dark Empire" komiks a właściwie trylogia ma o wiele luźniejszy klimat (chociaż przemocy również nie brakuje) i dotyczy perypetii Boby wmieszanego w porachunki huttyjskiego gangstera, jego przyszłego teścia oraz piratów, do ocalenia będzie też "piękna" księżniczka. Ostatnią krótką historyjkę znowuż narysował Kennedy chociaż kto inny nakładał kolor więc wygląda mocno odmiennie a za scenariusz odpowiada John Ostrander i o ile sama w sobie jest całkiem niezły, to pomysł z obozami koncentracyjnymi Imperium uważam za nietrafiony. Podsumowując, trzy bardzo dobre tomy będące jednym z najmocniejszych punktów całej kolekcji. Na plus z pewnością to, że nie przemieniono Boby Fetta w jakiegoś małomównego twardziela ze złotym sercem w stylu Clinta Eastwooda. Owszem ma swój specyficzny kodeks, owszem zdarzają mu się z rzadka jakieś przypływy szlachetności i sprawia wrażenie faceta który potrafi odróżnić dobro od zła ale to cały czas bezlitosny morderca, raczej uodporniony na nagłe przypływy uczuć. No i oprócz dobrej lektury, jest też naprawdę na co popatrzeć. Ocena 7/10.


3. Najgorszy przeczytany:

   "Belit - Era Conana" - Tini Howard, Katarzyna Niemczyk. Katastrofa pod każdym względem. Scenariusz to jakiś nonsens, Belit jeszcze jako młoda dziewczyna okazuje się córką jakiegoś pirackiego admirała ze zdaje się Asgalunu przerobionego na Asgulin oraz z handlowego portu pod kontrolą teokracji na jakąś odmianę Tortugi. Ojczulo podobno jest potężnym pirackim królem, ale przychodzi kilku chłystków odebrać jakiś dług czy coś i bez problemu przykuwają go do skały, chyba po to żeby się utopił a wszyscy mają to wyraźnie w dupie. Ojciec nie chce żeby Belit go uwolniła bo to "dług honorowy, grzech przeszłości" (znowu chyba), ale żeby mu poderżnęła gardło to się zgadza. Belit później trafia na jego flagowy okręt gdzie chce dowodzić, ale niby nie tego nie robi a gdzie czytelnik dowie się, że odczuwa ona jakąś nadnaturalną potrzebę zabijania a także wyczuwania obecności morskich potworów, które podobno już nie istnieją. Po upolowaniu jednego z potworów cała załoga trafia do Kush gdzie na oczach czarnej królowej Belit mieczem zabija innego potwora i zostaje nadwornym łowcą morskich potworów. Akcja przeskakuje kilka lat do przodu, okazuje się że Belit przez ten czas wcale nie zabijała potworów (tu już się pogubiłem) tylko łupiła porty i okręty. Królowa w końcu się orientuje w tym procederze i wysyła za piratami pościg, ci trafiają do Stygii (w międzyczasie Belit morduje starego kapitana oraz wielką murzynkę robiącą za bosmana), gdzie w "Królowej Czarnego Wybrzeża" zakochuje się równie czarny kapłan Seta po czym rzuca na nią klątwę i traci głowę na koniec. Rysunki naszej rodaczki wypadają niestety równie słabo. Styl typowy dla marvelowskiego komiksu skierowanego dla młodocianych czytelniczek, tyle że nieciekawie wyglądający, słabe modele postaci wśród których brak jakiegokolwiek rozróżnienia etnicznego, problemy z perspektywą czy dziwaczne kolory dzięki czemu "Belit o alabastrowej skórze" wygląda jak Joker, jak wspomnę tutaj podobne pod względem formy rysunki Fiony Staples z czytanego w zeszłym miesiącu przeze mnie "Archiego", to niestety widać tu różnicę ze trzech klas na niekorzyść panny lub pani Katarzyny. Na dodatek poraża wręcz tutaj kompletna anachroniczność, "Tygrysica" to najzwyklejszy w świecie szkuner a w Czarnych Królestwach powszechnie są stosowane galeony, piraci chodzą w trójgraniastych kapeluszach i przeciwdeszczowych płaszczach rodem z Moby Dicka oraz używają kompasów oraz składanych lunet, można tak wymieniać i wymieniać. Zastanawiam się jaki był cel wydania tego komiksu przez Marvel, nie wiem może jakaś dywersyfikacja tej linii wydawniczej o ile w dużych Stanach jestem w stanie sobie wyobrazić że znajdą kilka tysięcy nastolatek przyszłych feministek do których tytuł tego typu mógłby trafić, to w naszym kraju krąg potencjalnych nabywców zadowolonych z zakupu musi być mikroskopijny. O takich rzeczach jak parytety w obsadach okrętów ze względu na płeć i kolor skóry (murzynki z różowymi włosami nawet nie skomentuję) nie powinienem już nawet wspominać. Wątłe, bezsensowne i banalne dziełko przygotowane przez dwie panie o zerowym pojęciu na temat howardiańskiego uniwersum oraz o wiedzy o piratach nabytej chyba podczas oglądania gołych pirackich klat w "Black Sails" (dobrym żeby nie było), na dodatek z bohaterką która nie posiada ani jednej pozytywnej cechy, której nie da się absolutnie polubić. Powinienem dać jedynkę, ale podejrzewam że mogło być jeszcze gorzej, unikać jak ognia, fani Conana nie mają tu absolutnie czego szukać. 2/10.


4. Zaskoczenie na minus:

  "WKKDC Punkt Krytyczny" - Geoff Johns, Andy Kubert. Jeden z tzw. Kryzysów DC, ustawiających uniwersum w nowym punkcie startowym. Barry Allen budzi się w czasie drzemki w pracy i okazuje się, że nie posiada mocy Flasha, ba nikt tutaj o żadnym Flashu nigdy nie słyszał tak samo jak zresztą o Supermanie i ogólnie o Lidze Sprawiedliwości, na dodatek zaraz po wyjściu z biura Barry natyka się na swoją zamordowaną matkę. Wyjaśnienie jest tylko jedno Flash po raz kolejny wylądował w alternatywnej linii czasowej i nie jest ta rzeczywistość sielanką. Pomiędzy królestwami Aquamana i Wonder Woman toczy się wojna, która pochłonęła niemalże całą Europę, a na ulicach Stanów z powodu braku bohaterów rządzą przemoc i nędza, nic więc dziwnego że nasz bohater zapragnie odzyskać swoje moce oraz naprawić rzeczywistość w tej właśnie kolejności, czyli nic czego ktoś oglądający tv serial "Flash" by nie znał. Rysunki Kuberta wyglądają naprawdę nieźle, ja osobiście nie jestem fanem takiego stylu, ale muszę przyznać że w komiksach stricte "superbohaterskich" się on sprawdza, artysta wyraźnie wzorując się na Jimie Lee nie ma się w porównaniu do swojego mistrza czego wstydzić, ba momentami wyglądają one nawet lepiej, postacie często są "możliwsze" z anatomicznego punktu widzenia, kompozycja kadrów też jak bardziej udana, trochę słabiej za to, mniej szczegółowo wyglądają tła. Śmieszy też czasami to, że co druga postać stoi z wkurzoną miną na dodatek, łypiąc groźnie spod brwi, ale cóż taka konwencja. Przyzwoicie wygląda praca kolorysty Alexa Sinclaira chociaż momentami wygląda to dosyć śmiesznie, chłop wyraźnie stoi pomiędzy chęcią stosowania jak najwięcej pstrokatych kolorów aby dobitnie podkreślić przynależność gatunkową, jednocześnie powlekając wszystko ciemnawym "lakierem" mającym uwydatnić mrok przedstawianego świata. Podsumowując, Johns może nie pisze genialnych historii, ale słabych również nie biorąc jego komiks do ręki mam świadomość że otrzymam conajmniej niezłą porcję rozrywki i tak jest w tym przypadku. Historia jest dobrze napisana i wciągająca, twist fabularny z Profesorem Zoomem chociaż nie byłby znany chyba tylko komuś kto ostatnią dekadę przesiedział w piwnicy pomysłowy, jest świetny niestroniący od zabijania Batman, doskonały pomysł na los "znikniętego" Supermana oraz wzruszające zakończenie. Natomiast całkowicie nie w porządku jest to, że tak naprawdę ten świat nie jest odpowiednio przedstawiony co powinno w przypadku elseworldów być podstawą. Oprócz wojny pomiędzy Atlantydą a Temiskirą, która na dobrą sprawę nie wiadomo dlaczego wybuchła oraz przeszłości jednej czy dwóch głównych postaci nie widzimy jaki te wszystkie zmiany mają wpływ na rzeczywistość.  Ot kilku bohaterów nie ma, kilku jest zmienionych, niektórzy superłotrzy są bohaterami lub na odwrót, Johns pokazuje kilka pobocznych wątków, ale nie wiadomo po co bo one ani początku ani końca nie mają. Iluzja przedstawionego świata w przypadku alternatywnych rzeczywistości musi być na tyle silna, żeby czytelnik/widz bez problemu przyswoił zasady nią rządzące i jednocześnie wciągnął się w zabawę zestawiając różnice pomiędzy nią a oryginalnym światem. Tutaj tło sprawia wrażenie jedynie filmowej scenografii, to co rewelacyjnie udało się Murphy'emu w "Białym Rycerzu" (aczkolwiek on tam mocno ułatwił sobie zadanie, zmieniając jedynie postacie a nie cały świat), udanie podłożyło nogę Johnsowi. Problematyczna może być też ilość występujących postaci, nie dość że jest ich sporo to jeszcze autor sięgnął po te mniej znane, modyfikując często nieznacznie ich wygląd, co może wprowadzić nieco w konfuzję czytelnika nie będącego naprawdę oblatanym ekspertem od komiksów DC, mnie wprowadziło. Ergo dobry komiks, tyle że zamiast ok. 140 stron powinien mieć jakieś 280 aby autor mógł bardziej rozbudować tło dla interesującej historii. Ocena 6+/10.


5. Suplement

Przeczytać się powinno:

  "Conan Barbarzyńca - kolekcja 53-61" autorzy różni. Dalej Chuck Dixon ilustrowany przez Kwapisza głównym scenarzystą serii, ale wydawnictwo postanowiło chyba odciążyć dwójkę twórców i mniej więcej na jeden komiks ich autorstwa przypada jeden-dwa stworzony przez innych twórców. Powracają stare nazwiska jak Thomas, Alcala, Chan, Gil, DeZuniga czy Williamson, pojawiają się zupełnie nowe. Niezależnie od tego kto pisze i rysuje, niezmiennie polecam 8/10.

  "The Black Holes" - Borja Gonzalez. Krótka, kompaktowa opowieść spinająca losy żyjącej przed epoką wiktoriańską dziewczyny marzącej o pisaniu strasznych historii a trzema dziewczynami z teraźniejszości planującymi stworzyć punkową kapelę. Rzecz o dorastaniu, nieprzystosowaniu społecznym i spełnianiu marzeń. Połączenie komiksu obyczajowego z gotycką powieścią grozy oraz baśnią. Rzecz absolutnie pięknie wyglądająca, skrzyżowanie rysunków Mignoli z komputerową grą Prince of Persia. Gonzalez rezygnuje z rysowania twarzy co sprawia, że cały ciężar ukazania emocji spoczywa na oszczędnych dialogach oraz sylwetkach. Dzięki temu wbrew zdrowemu rozsądkowi rysunki nabierają jednocześnie realistycznego wyglądu i zachowują swosity bajkowy urok. Kupiłem raczej z myślą o późniejszej odsprzedaży, ale zostawiam na półce. Może i tytuł nie dla wszystkich, ale to czarująco melancholijna graficzna perełka opowiadająca o "zagubionych dziewczętach". 7+/10.

   "Aliens - Zbawienie/Ofiarowanie" - Dave Gibbons, Mike Mignola, Peter Milligan, Paul Johnson. Dwie niedługie historie umieszczone w jednym tomie, obydwie zahaczające o temat religijności. Wbrew opisowi na okładce pierwsza "Zbawienie" autorstwa Gibbonsa i Mignoli wcale nie jest "...jedną z najwybitniejszych i najgłębszych opowieści z uniwersum..." i sprowadza się głównie do naciskania spustu przez religijnego fanatyka, nie jest oczywiście zła bo to całkiem przyjemna nowelka, ale gdyby nie rysunki Mignoli podejrzewam, że dosyć szybko popadła by ona w zapomnienie. Zdecydowanie ciekawszy jest drugi scenariusz autorstwa Milligana o kobiecie która po katastrofie statku trafia do zagubionej w dżungli kolonii pełnej osadników skrywających brudny sekret. Subtelniejsza, bardziej wielowymiarowa i po prostu bardziej inteligentna. Za to gorzej wyglądająca, Johnson próbuje naśladować McKeana, ale wychodzi mu to różnie. Tym niemniej naprawdę udany album 7/10.


Przeczytać można ale niekoniecznie:

  "WKKM Batman/Huntress - Żądza Krwi" - Greg Rucka, Rick Burchett. Ten Batman w tytule to tylko dla zmyłki, tomik powinien się nazywać Huntress bo jest tu ona jedyną pierwszoplanową bohaterką. Owszem występuje tutaj Batman i pełni fabularną funkcję, ale na tej samej zasadzie występują jeszcze Robin czy Nightwing. W Gotham ktoś zaczyna zabijać członków mafii i to tych którzy wymordowali rodzinę Heleny Bertinelli czyli Huntress, nic więc dziwnego, że stanie się ona jedną z głównych podejrzanych dla Batmana. Helena oczywiście jest niewinna i mimo że sama miała zrobić dokładnie to samo to chcąc nie chcąc będzie musiała zagadkę morderstw rozwiązać. Żeby tego dokonać będzie musiała z pomocą bohatera-detektywa nazywającego się Question oraz jego nauczyciela rozliczyć się ze swoją przeszłością. Rysunki w porządku nawiązujące do stylistyki z lat 50-tych oraz prac Darwyna Cooke, chociaż to oczywiście nie ten poziom. Rucka trochę się zapędził wkręcając na maksa w tematy mafijne przez co w pewnym momencie komiks wygląda jak pastisz "Ojca Chrzestnego", śmieszy też fakt, że Helena nabyła swoich umiejętności będąc trenowaną przez młodocianego mafiozę w jakiejś stodole na Sycylii. Ale tak poza tym to naprawdę przyzwoita lektura 6+/10.


  "Star Wars kolekcja Darth Maul tom 1,2" - autorzy różni. Pojęcia nie mam dlaczego te dwa tomy nazwano jak nazwano. Pierwszy składa się z trzech komiksów. Pierwszym w kolejności jest skierowany do młodego czytelnika humorystyczny pseudo-kryminałek Qui-Gon i Obi-Wan Aurorient Express, który szczerze mówiąc spłynął po mnie jak po kaczce, drugim znowu przygody Qui-Gona i Obi-Wana tym razem w konwencji quasi-westernu, które nieco bardziej przypadły mi do gustu, trzecim i w/g mnie zdecydowanie najlepszym "Rada Jedi" Randy Stradleya opowiadająca o wojnie Jedi z rasą jaszczuroludzi w którą zostali wmanewrowani poprzez machinacje Palpatine'a. I tylko w tym jednym komiksie pojawia się Darth Maul i to nawet nie w trzecioplanowej roli. W tomie drugim większość miejsca zajmują przygody mistrza Ki Adi Mundiego zanim stał się członkiem rady i są całkiem dobre chociaż koło Alana Moore na półce bym tego nie postawił. Dopiero w drugiej części tomu dostaniemy w końcu "mięso" czyli komiks o postaci z tytułu. Darth Maul dostanie od Dartha Sidiousa zadanie rozmontowania organizacji Czarne Słońce. Maul chłop szczery i prosty do bólu, nie wymyśla lepszego planu niż wjechać do ich kwatery głównej na pełnej TTździe i wszystkich pozabijać, dzięki czemu oszczędza nieco pracy scenarzyście. O samej postaci nie dowiemy się nic więcej niż to co było pokazane w filmie czyli dalej nie będziemy wiedzieć niczego, ale za to możemy pooglądać jak się bydlak napina bez T-shirtu. Rysunkowo cały zbiorek stoi mniej więcej identycznie jak fabularnie czyli jest nieźle i nic poza tym. Lektura w porządku, ale to było chyba trochę zmarnowanie miejsca w kolekcji, z pewnością znalazłoby się coś ciekawszego 6-/10.


"Star Wars kolekcja Droidy tom 1,2" - autorzy różni. Przygody R2D2 i C3PO na kilka lat przed spotkaniem Luke'a. Komiksy całkiem niezłe, ale oceniać nie będę, bo może z wyjątkiem ostatniego krótkiego opowiadania wszystkie są skierowane do dzieci.  Obydwa tomy to kilka historii, ale stanowiących jedną ciągłość fabularną, z ciekawostek jako jeden z rysowników pojawi się znany z m.in. Dredda Ian Gibson.


  "Star Wars kolekcja Opowieści Jedi: Złoty Wiek Sithów tomy 1-4" - autorzy różni. "Nieźle się zaczyna" pomyślałem widząc w pierwszym tomie nazwisko autora czyli jednego z moich "ulubieńców" Kevina Dżej Andersona. Tom pierwszy opowiada o wydarzeniach dziejących się 5 tysięcy lat przed E IV, a jego bohaterami jest rodzeństwo Doragonów, wiecznie pechowych ściganych długami odkrywców kosmicznych szlaków oraz Naga Sadow jeden z Lordów zapomnianego Imperium Sithów do którego wcześniej wspomniani brat i siostra znajdą przypadkiem drogę. W tomie drugim znajdziemy dokończenie sagi rozpoczętej w pierwszej a także dwie dziejące się tysiąc lat później pośrednio powiązane z tą pierwszą historie napisane przez Toma Veitcha, wprowadzające nowe ważne dla dalszych tomów a także podejrzewam całego uniwersum postacie czyli Nomi Sunrider i Ulica Quel-Dromę. Tom trzeci pisany wspólnie przez Veitcha i Andersona zaplata wszystkie wątki z poprzedniego tomu szykując Galaktykę do wojny z odrodzonymi Sithami która wybuchnie i się zakończy w tomie czwartym w którym dodatkowo znajdziemy dziejący się 10 lat później prolog. Pod względem rysunków jest oswojony z faktem, że seria Star Wars raczej nie jest silna w Mocy więc może to wynik obniżonych wymagań, ale jest dosyć przyzwoicie na plus dosyć realistyczne prace Davida Roacha oraz cóż pewnie ukazujące pewne braki warsztatowe, ale mające własny autorski pazur rysunki Chrisa Gosseta. Same komiksy zaskoczyły mnie swoim przyzwoitym poziomem, pierwsza saga jest raczej średnia do dołu, para głównych bohaterów jest pozbawiona właściwie jakichkolwiek cech charakteru i praktycznie nic nie robią, zasady na których działa Imperium Sithów i oni sami tak niejasno określone, że musiałem skorzystać z internetu o innych dyskusyjnych pomysłach w stylu miecze świetlne na kablach, statki kosmiczne z żaglami i masztami nie wspominam. Natomiast dalej jest już tylko lepiej o ile napisana przez Veitcha przygoda dziejąca się na Onderonie raczej niespecjalnie wyróżnia się wśród typowych gwiezdnowojennych komiksów to już jej dalsze konsekwencje są naprawdę niezłe. Konflikt jest odpowiednio rozdęty i czuć wielką stawkę, postacie mimo że nie nadmiernie rozbudowane są wyraziste a i spora dawka sithyjskiego mistycyzmu działa na plus. Minusem jest postać Exar Kuna, która nie ma jakiejkolwiek podbudowy, on się od samego początku zachowuje jakby Jedi w swojej akademii wytrenowali sobie bezpośrednio Mrocznego Lorda, zresztą nie ma czasu się nad tym zastanawiać bo odrazu przechodzi od słów do czynów. Nie do końca wyszła też postać Ulica, on akurat został przedstawiony dosyć dobrze, ba nawet ma logiczny powód aby przejść na ciemną stronę, tyle że na jednym obrazku jest Jedi a na drugim zabija jakichś przypadkowych ludzi. Zresztą inni nie są lepsi, dajmy na to wpada sobie Kun z powrotem do Akademii i zabiera dwudziestu Jedi nawet nie mówiąc po co z wyjątkiem "lećcie ze mną, coś wam pokażę" i oni też przechodzą na Ciemną Stronę. Ale ogólnie poza tą pewną skrótowościo-umownością to całkiem interesująca lektura, gdyby dać jej trochę więcej miejsca i przeszlifować odpowiednio tu i ówdzie byłaby naprawdę dobra, ale i tak wyżej średniej jest. "Złoty Wiek Sithów" to całkiem przyzwoite zakończenie kolekcji 6+/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Arion Flux w Pt, 05 Czerwiec 2020, 15:42:07
Mały komentarz do recki Larrego na temat Belit, partytow i ze "nie da sie polubic". I nie chodzi o sam komiks, bo go jeszcze nie czytalem, tylko o pierwozor. Otoz u Howarda Belit tez nie da sie polubic, ze tak powiem - z definicji, bo to po prostu krawawa i pazerna suka byla. Wszycy ja nienawidzili, oprocz gromady jej prymitywnych czarnych zalogantow, z ktorymi uprawiala proceder, bo ci czcili ja jak boginie. Jej milosny epizod z Conanem polegał na tym, ze oddala mu serce, bo bardzo ładnie powypruwał mieczem flaki co najmniej tuzinowi (a pewnie i wiecej) jej czarnych zalogantów, gdy Tygrysiaca napadla na statek, ktorym Conan płynał. Jedyna scena, ktora być moze moze nastroic czytelnika pozytywnie do Belit, to scena ostatnia, w ktorej za sprawa sily swej zwierzęcej milosci do Conana, i zreszta tak jak ongis to zapowiedziala w milosnym uniesieniu, Belit juz po swej smierci ratuje mu życie, jako duch, przed atakujacym go nietoperzowym potworem. Tak czy siak, sam oryginal tez pozostawia wiele do zyczenia, moze w roku 1933 byl ok, ale dzis juz sie bardzo zestrzał i w swej naiwnosci jest raczej ciezkostrawny.   
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pt, 05 Czerwiec 2020, 15:49:10
Znam pierwowzór tyle że należało tutaj dokonać pewnych korekt, nie da się napisać przygodowej serii w której głównej bohaterki nie da się opisać ani jednym pozytywnym przymiotnikiem. Tzn. da się, ten gówniany komiks jest tego przykładem.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Pt, 05 Czerwiec 2020, 15:51:45
Skandalisto, dlaczego jeszcze żaden portal nie zrekrutował Cię w swoje szeregi? Chyba, że coś przegapiłem...
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pt, 05 Czerwiec 2020, 16:00:57
A bo za taki szczerozłoty talent, trzeba by zapłacić niemałe pieniądze.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Arion Flux w Pt, 05 Czerwiec 2020, 16:03:39
Znam pierwowzór tyle że należało tutaj dokonać pewnych korekt, nie da się napisać przygodowej serii w której głównej bohaterki nie da się opisać ani jednym pozytywnym przymiotnikiem. Tzn. da się, ten gówniany komiks jest tego przykładem.
Jak najbardziej sie da - lubimy antybohaterow wlasnie dlatego, ze sa taki skqrwysynami, że "nie da ich sie polubic". Źle jest wtedy, gdy (anty)bohater jest nijaki, nie wzbudza w nas zadnych emocji, no moze poza rozdraznieniem. I tak jest pewnie wlasnie przypadku przedmiotowego komiksu, i poniekad u Howarda też. 
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pt, 05 Czerwiec 2020, 16:12:17
Wymień chociaż jednego takiego.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Śr, 01 Lipiec 2020, 23:20:30
Czerwiec
 
Criminal t.3 – rzecz co prawda nie aż tak udana jak tom poprzedni; niemniej zachowuje pełnię charakterystycznej stylistyki sprawdzonego zespołu twórczego. 
 
Borka i Sambor t.4 – kontynuacja jednej z najciekawszych komiksowych serii tworzonych obecnie z myślą o młodym czytelniku. Legendarne dzieje wczesnopiastowskie „podrasowane” odrobiną dyskretnie przemyconej magii okazały się bardzo udanym „mariażem”. Do tego wdzięcznie zilustrowanym.
 
Superbohaterowie Marvela: Killraven – gratka dla fanów zarówno talentu Alana Davisa jak i wielbicieli retro-fantastyki w stylu „Wojny Światów” H.G. Wellsa (a przy okazji także jej oficjalnej kontynuacji pt. „Masakra ludzkości” S. Baxtera) oraz cyklu Barsoom (czy jak kto woli: marsjańskiego) E. R. Burroughsa. Im dalej tym lepiej i aż żal, że niniejsza opowieść nie przeobraziła się w pełnowymiarową serię. Tym bardziej, że potencjał ku temu był, a z każdym kolejnym rozdziałem świat kreowany stawał się pełniejszy i coraz bardziej przekonujący.
 
Bernard Prince t.3 – jeszcze jeden popis możliwości frankofońskich klasyków ze Złotego Okresu tamtejszej prasy komiksowej. Mimo dyskretnego posmaku retro tego typu komiksy niezmiennie czyta się jednym tchem, a ich walor stricte rozrywkowy zachowuje większość ze swej pierwotnej siły „rażenia”. Do tego jest okazja by przejrzeć się stylistycznej i warsztatowej ewolucji jednego z najwybitniejszych twórców europejskiego (a w gruncie rzeczy nie tylko europejskiego) komiksu.
 
Jessica Jones: Martwy punkt – z miejsca trzeba się nastawić, że mamy do czynienia z utworem gruntownie odmiennym od tego z czym mieliśmy do czynienia w przypadku wspólnych dokonań Bendisa i Gaydosa (uzupełnionych przez Bagleya). Niemniej cieszy okoliczność, że tytułowa bohaterka przynajmniej na ten moment nie podzieliła losu licznych osobowości, które utknęły w komiksowym Limbo. Niniejsza realizacja jest tego przejawem i oby tak dalej.
 
Binio Bill i Szalony Heronimo
-  ostatni ukończony album mistrza Jerzego (do tego uzupełniony o kolory, których nie zdążył już nałożyć) wypada nie mniej udanie niż poprzednie opowieści. Humor, przygoda i posmak Dzikiego Zachodu w autentycznie udanym stylu.
 
Potężna Thor: Wojna Asgardu z Shi’ar – zespół zaangażowanych w ten projekt twórców niezmiennie utrzymuje wysoki poziom. Razi co prawda nieco trywialna (i pretensjonalna zarazem) wizja społeczności bóstw sformatowana według standardów mentalnych osoby „wydestylowanej” z choćby śladowych potrzeb religijnych. Niemniej scenarzysta nadrabia tę okoliczność dosyceniem fabuły w emocjonujące sekwencje zmagań tytułowych, skonfliktowanych stron oraz umiejętnie prowadzonym rozwojem powierzonych mu postaci – w tym zwłaszcza (jakżeby inaczej) aktualnej dysponentki Mjolnira.
 
Papieże w Historii: Jan Paweł II – sprawnie zrealizowany przegląd dokonań jednej z najważniejszych osobowości XX w. Tymczasem nie było to zadanie wcale łatwe; choćby z racji ogromu zachowanych źródeł dotyczących tej postaci oraz wieloaspektowości dokonań Jana Pawła II. Udanie prezentuje się także ujęta lekką kreską warstwa plastyczna. Dobre otwarcie interesująco zapowiadającej się serii.

Awantura w wiosce Smerfów
– jeszcze jedno potwierdzenie fabularnej mocy bajek jako nośnika istotnych treści. Tym razem Papa Smerf zmuszony będzie podjąć się arcyryzykownego planu by zaniechać tytułowych swarów wśród swoich podopiecznych. I co więcej niniejsza opowieść zrealizowana została z fachowością zasłużonych klasyków.
 
Kick-Ass: Nowa – z pozoru po tym tytule spodziewać się można tzw. odgrzanego pulpeta w celu wygenerowania kolejnych zysków. Coś w tym jest; jednak rzecz „zaserwowano” w na tyle umiejętny sposób, że nawet politpoprawne wstawki (zresztą nie tak znowuż częste) nie rażą aż tak bardzo. Krótko pisząc: zacna sieka.

Papieże w Historii: Leon I Wielki – w ofercie polskich wydawców odnajdujemy już jeden tytuł przybliżający kulisy spotkania najsłynniejszego wodza Hunów i Leona Wielkiego („Attyla i papież Leon” Jacka Widora). Zagadnienie jest na tyle jednak istotne, że nic dziwnego iż twórcy inicjatywy „Papieże w Historii” także zdecydowali się na prezentacje tego epizodu. Uczyniono to profesjonalnie i bez coraz częściej występującego w kulturze popularnej antykatolickiego „najeżenia”. A nie da się ukryć, że ta okoliczność nie tylko sprzyja obiektywnemu spojrzeniu na ów moment dziejowy, ale też najzwyczajniej cieszy.

Superman: Rok pierwszy – autorski tandem w swoim czasie wzbudzający zachwyty przybliżonymi przez nich początkami Matta „Daredevila” Murdocka (czyli rzecz jasna Frank Miller i John Romita Młodszy) tym razem podjął się tego zadania w kontekście Człowieka ze Stali. Uczciwie trzeba przyznać, że z racji licznych wcześniejszych interpretacji genezy pierwszego w dziejach herosa (a przy okazji także początków jego aktywności), łatwego zadania nie mieli. I chociaż owo przedsięwzięcie, w odróżnieniu od „Człowieka Nieznającego Strachu” czy „Powrotu Mrocznego Rycerza” raczej nie zasili ścisłego kanonu komiksu superbohaterskiego to jednak okazało się nadspodziewanie świeżym (a co za tym idzie: udanym) spojrzeniem na początki Supermana.
 
Superbohaterowie Marvela: Cable – pomimo obaw rozczarowania (solowe opowieści z „Kablem” w roli głównej na ogół nie ścinały mnie swoją jakością z nóg) lekturę tego tomu zaliczam do satysfakcjonujących. Okazał się bowiem całkiem zgrabnie „skrojoną” postapokaliptyką z udziałem w swoim czasie wzbudzających we mnie sporo sympatii postaci (Bishop, tytułowy bohater). Dobry przyczynek do poszerzenia swojego oglądu na „krajobraz” uniwersum Marvela tuż po wydarzeniach przybliżonych w historii „Ród M”.

New X-Men: Piekło na Ziemi – Grant Morrison mocnym wejściem z poprzedniego tomu wykazał, że w temacie mutantów ma on bardzo wiele do zaoferowania. Kontynuacja „Z jak Zagłada” to jeszcze mocniejsze potwierdzenie tej okoliczności, a przy okazji żywiołowego talentu szkockiego scenarzysty. Można wręcz śmiało rzec, że to właśnie za sprawą jego stażu opowieści o wychowankach Charlesa Xaviera nabrały nowej dynamiki, a echa dokonań Morrisona znalazły swoje odbicie w późniejszych cenionych realizacjach takich jak „Astonishing X-Men vol.1” i „Uncanny X-Force”.
 
Akt # 24 – fani TM-Semic z całą pewnością nie doznają rozczarowania, bo niniejsza odsłona tegoż magazynu to pod tym względem autentyczna gratka. Ponadto kontynuacje przygód dobrze znanych czytelnikom „AKT-u” osobowości pokroju m.in. Grabarza Józefa i Willa Billa.

Doom Patrol t.3 – dopełnienie twórczego stażu Granta Morrisona w kontekście z całą pewnością osobliwych perypetii tytułowego zespołu wypada równie udanie co poprzednie zbiory. Być może tym razem nieco więcej poczucia schyłkowości oraz depresyjnych konstatacji. To jednak dodaje tej opowieści dodatkowych walorów. Aż szkoda, że to już koniec tego jak dotąd najbardziej udanego etapu w dziejach „Bohaterskich Dziwolągów”.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: rekinn w Pt, 03 Lipiec 2020, 11:59:40
Czerwiec

Wonder Woman New 52 Azzarello run- wreszcie przeczytałem. Odkładałem to i odkładałem, a całkiem niepotrzebnie. Super historia, każdemu polecam. Bawiłem się lepiej niż przy większości Batmanów jakie czytałem. Chyba nawet nie większości, a wszystkich. Podoba mi się w tym komiksie wszystko! Podoba mi się, że WW jest bohaterką do szpiku, że scenarzysta i rysownik jej nie seksualizowali, że nie ma tu dla niej wątku romantycznego, natomiast potraktowali postać jak na to zasługuje, z szacunkiem. Jest przygoda i akcja i ciekawa historia. Jakby ktoś chciał dać komiks córce, to strzał w dziesiątkę. Jedynie zakończenie na minus, bo nie wiem jak mozna zrobić finisz w stylu, dobra koniec, dziękuję do widzenia, na trzech stronach. Poza tym wszystko cacy.

Zna ktoś jeszcze jakieś dobre runy z WW? Zacząłem przeglądać run z Odrodzenia, ale tam już bohaterka wszędzie świeci dupą. Nie zrozumcie mnie źle, jak chcę oglądać dupę to oglądam, np. w Druunie, czy Manarze, czy w czymś podobnym, ale jak czytam WW/ Batgirl/ Supergirl czy coś w tym stylu, to mi się to potwornie gryzie, takie zabiegi. Oczekuję, że postać nie jest jedynie zabawką w rękach twórcy. Z Batmanem w końcu nie mogą robić co im się żywnie podoba, nie?
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: perek82 w Pt, 03 Lipiec 2020, 14:00:09
Takie małe podsumowanie czasu kwarantanny (nie żeby się zaraza skończyła, ale wakacje, chwila odpoczynku od siedzenia na kanapie, odrabiania lekcji i udawania, że się ciężko dla korporacji pracuje):

ABC Warriors: Wojna Volgańska (3/5) - skusiłem się na jakąś promocję bo chciałem przeczytać choć jeden komiks z robotami. Nie podeszło mi za bardzo. Może jakby była cała historia, to coś więcej bym z lektury wyciągnął. Dużo hałasu, chaosu. Oprawa graficzna budzi zaciekawienie. Chyba nie dla mnie ta seria.

Stickleback (3/5) - więcej sobie obiecywałem po tym tytule i w sumie może źle nie jest, ale ten styl rysunków męczy mnie. Często nie mogłem się dopatrzeć, co się właściwie w kadrach dzieje. Nie wiem, może mam jakąś taką wadę. Zazwyczaj czytam tekst a rysunki przelatują mi przed oczami jak film. Specjalnie się na nich nie skupiam (no chyba, że coś naprawdę wymiata). A tutaj musiałem wytężać wzrok, żeby coś zobaczyć.

Berlin (3 tomy Lutesa) - w trakcie czytania jeszcze. Ciągle mi coś przeszkadza, ale też lektura do łatwych nie należy. Tytuł daje trochę do przemyślenia, co się może dziać gdy ideologie zaczynają kierować ludźmi (nie komentuję kampanii wyborczej, tylko takie ogólne stwierdzenie).

Bruno Brazil (4/5) - świetnie się czyta, dużo humoru (nie wiem czy zamierzonego, czy wynikającego z 50 lat, które minęło od czasu stworzenia komiksu). Wartka akcja, świetne rysunki, kadrowanie. Klasyk gatunku.

Criminal vol. 3 (4/5) - seria cały czas trzyma poziom, a ten tom chyba nawet najbardziej mi podszedł bo czytałem do oporu po nocy, co mi się raczej nie zdarza. Przyszła mi nawet taka myśl, że to godny następca Sin City w swoim gatunku.

Czarny Młot '45 (3,5/5) - kolejny spinoff głównej serii, co już zaczyna trochę męczyć. Do przeczytania, chociażby dla nieco innej stylistyki. Ale spinoff to nie to samo co główna seria.

Daredevil Millera (4/5) - z każdym tomem jest coraz lepiej. Nawet teraz się to świetnie czyta. Nie dziwię się, że to była trampolina do wielkiej kariery dla twórcy. Dla mnie najlepsze jednak przed nami, bo jak rozumiem Born again i man without fear będą w następnym tomie. To mam w oryginale i pewną zagwozdkę, czy kupić po polsku. Nie lubię dubli:)

Fatale (3,5/5) - super pomysł na serię, przemyślany scenariusz, napięcie. Wszystko niby jest. A jednak do satysfakcji trochę zabrakło. Można było więcej wycisnąć i zakończenie też takie sobie. Ale nie żałuję - znalazłem na allegro w niezłej cenie, bo ominąłem przy premierze.

Hellblazer Ennisa (4/5) - właściwie każdy tom mi podchodzi. Wydawanie wybranych runów sprawia, że nie przeszkadza mi, że charakter bohatera się zmienia co jakiś czas. Traktuję to jako osobne historie. No i czekam na kolejne tomy.

Szoki przyszłości (3,5/5) - taki zapychacz trochę, ale jakoś mam słabość do takich składaków krótkich historyjek. Trzeba docenić autorów że na kilku stronach potrafią sprzedać jakąś opowieść. Jak ktoś to robi z humorem, to już całkiem fajnie wychodzi.

Mroczne miasta gorączka urbikandyjska (4/5) - przepięknie narysowane. Historia trochę abstrakcyjna, niby niewiele się dzieje, a jednak człowiek nie może się oderwać. Duży plus za oryginalność.

Providence (4,5/5) - tak się złożyło, że akurat czytałem 2 duże zbiory opowiadań Lovecrafta i będą w kimacie wciągnąłem i komiks. Można powiedzieć, że mało się dzieje, akcja wolno się rozwija, ale to właśnie mi się spodobało. Plus niezliczona liczba odniesień do rzeczy, które jeszcze miałem w pamięci.

Silver Surfer Przypowieści (4/5) - gdyby zostawić w tym tomie 2 historie (Przypowieść i Requiem), to by na tym nie ucierpiał. Jak czytałem to miałem dość duży zgryz ze sposobem przedstawiania kobiet w jednej z historii - dużo podtekstów seksualnych jak na zwykłe superhero. Chyba, że to taki okres, w którym tak to się robiło.

Trzeci testament Juliusz (4,5/5) - z pewną obawą kupiłem ale okazało się, że komiks jest znakomity. Wciąga jak najlepszy film przygodowy. Mnóstwo się dzieje, ciągle jest następna góra, następna pustynia do przebycia. Z rozmachem wszystko zrobione i dobrze przemyślanymi postaciami. Czekam na oryginał, ale nie wiem czy sprosta moim oczekiwaniom.

Twardziel (4/5) - Kolejny klasyk od Lemire'a. Drobny minus za pewną wtórność (Essex i Podwodny spawacz mają wiele wspólnych elementów).

Wiek Evy (4,5/5) - myślę, że nie każdemu podejdzie ten komiks - dużo eksperymentowania z formą i rysunkiem. Ja byłem oczarowany, chociaż nie od początku. Chwilę musiałem się przyzwyczaić i zobaczyć o co właściwie chodzi. A poza tym pięknie wydane.

Zaćmienie (4,5/5) - dlaczego to ja opuściłem przy premierze to nie wiem, ale na szczęście jakaś dobra dusza sprzedawała na allegro. Dla mnie to jest komiks, do którego odnoszę wszystkie inne z tego gatunku. Perfekcja w każdym calu. Majstersztyk. Super dodatki w formie ciekawych historii z tamtej epoki.

Ziemia swoich synów (3,5/5) - komiks wypychający czytelnika ze strefy komfortu. Ukazany świat w wielu aspektach wygląda gorzej niż w koszmarach. Minus za zakończenie, które jakoś mam wrażenie niedopracowane i zupełnie bez zaskoczenia.

Argentyna (3/5) - nie przemówił do mnie ten komiks. Po prostu. Nie poczułem się wciągnięty w historię. Może nie przyłożyłem się do lektury tak jak powinno się przy Andreasie.

Jim Cutlass (3,5/5) - zaryzykowałem, chociaż fanem westernów nie jestem (poza Bluberrym). Trochę głupawy bohater i te jego przygody mi się wydały. Odpuszczam tę serię. Spróbuję z Cartlandem. Ciągle szukam komiksu, który by mnie tak zastrzelił jak filmowy Bez przebaczenia Eastwooda.

Niesamowita dokręca głowa ... (3/5) - kilka krótkich historyjek "ze świata Hellboya" czy też raczej w podobnym klimacie. Łyknąłem między zupą a drugim daniem. Nie przemówił ten komiks do mnie. Nie jestem zadeklarowanym fanem Mignoli (chociaż Hellboye zajmują półkę).

Superman rok pierwszy (2,5/5) OMG, nie wiem na co liczyłem biorąc się za to - że to będzie kolejny fajny origin Supermana (po Man of Steel i For All Seasons, filmach)? Twórcy mnie skusili, ale nawet to nie pomogło. Chcę wyrzucić to z pamięci i nie mogę - Superman w (nie wiem jak ukryć spojler, więc nie wpiszę, gdzie w tym komiksie trafił i co robił).

Chyba wszystko.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: eferce w Pt, 03 Lipiec 2020, 14:20:44
A gdybyś został zmuszony wobec nieprzewidzianych okoliczności, jednemu dać 5/5 to któremu?
Kto byłby królem kwarantanny?
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: perek82 w Pt, 03 Lipiec 2020, 14:33:32
5/5 to jest top of the top.
U mnie to mają: Maus, Sandman, Prosto z piekła i Potwór z bagien Moore'a
Królem kwarantanny jest chyba Zaćmienie. Juliusz obok.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pt, 10 Lipiec 2020, 14:38:55
  Podsumowanie czerwca. W tym miesiącu sporo czytania, i po raz kolejny głównie nadrabianie kolekcji. Powoli zbliżam się do końca WKKDC oraz rozpocząłem w końcu transformery. UWAGA UWAGA mogą pojawić się SPOILERY!!!


1. Najlepszy:

  "WKKDC - Potwór z Bagien tom 1,2" - Alan Moore, Stephen Bissette, John Totleben. Wejście "z buta" gwiazdy rynku brytyjskiego na poletko DC no i cóż można więcej powiedzieć o tym, że w tym wypadku nie tylko drzwi wyleciały razem z futryną ale i cała ściana w której były zamontowane się obaliła. Cóż zapewne niektórzy mogliby ten komiks nazwać typowo moore'owską dekonstrukcją ja bym raczej określił go mianem redefinicji postaci. W sumie dla polskiego czytelnika nie ma to większego znaczenia bo z wyjątkiem dwóch filmów jeszcze z ery vhs oraz ostatnio serialu tv postać raczej nie była szerzej znana w naszym kraju, zresztą jest to na tyle jasno napisane, że nie ma problemu zorientować czymś się różni nowy Potwór od starego. Znając autora byłem na dużo przygotowany ale mimo wszystko nie na to co od niego dostałem. Moore nie starał się zmienić horrorowatej natury oryginału, ale przekształcił ją na swoją modłę i wycisnął z tematu wszelkie soki. Scenariusz składa się z kolejnych sekwencji budujących ciągnącą się jednym ciągiem historię, natomiast każdy taki blok "zbudowany" jest w innym stylu. Zaczyna się od body-horroru czegoś czego zresztą spodziewać się można po tym tytule, ale dalej dostaniemy i horror okultystyczny i klasyczną powieść gotycką i rozdział silnie inspirujący się prozą Stephena Kinga i psychologiczny dreszczowiec, ba nawet znajdzie się i miejsce na historię z wyglądającymi i zachowującymi się jak postacie z kreskówek kosmitami i podróże zaczerpnięte prosto z mitologii...i w sumie wkładamy rękę do torebki i nie mamy pojęcia jaki cukierek z niej wyciągniemy. Przy tym wszystkim Moore absolutnie nie wstydzi się superbohaterskich korzeni (celnie!!!)serii serwując nam naprzykład Ligę Sprawiedliwości (będą i inne postacie ze świata DC) i właściwie już na początku pojedynek na pięści w którym stawkę będzie życie całej planety a to wszystko podlane nienatrętną ekologią. Co najlepsze wszystko to jest strasznie naturalne, nie czuć tutaj tej pewnej dozy pretensjonalności która jest obecna u autorów czasami porównywanych do "Czarownika z Northampton" a którzy w mojej opinii nie mogą w żadnym wypadku się z nim równać. Komiks czyta się jakby Moore siadł gdzieś na słońcu, zjadł odpowiedni specyfik i po prostu zaczął opowiadać, ciężko ukryć lektura to jeden, wielki, psychodeliczny lot który kulminację znajdzie na końcu drugiego tomu w opowiadaniu sięgającym głęboko do filozofii erotyki rodem z Ery Wodnika. Nie będę zgadywał co Alan Moore przy pisaniu spożywał, ale jestem przekonany że podzielił się tym uczciwie z Bisettem i Totlebenem. Pod względem graficznym ten komiks to arcydzieło, prace obydwu panów wyglądają jak dzieło życia szalonych naukowców co zresztą idealnie pasuje do fabuły. Ciężko nie zauważyć nawiązań do stylu Bernie Wrightsona, wielu czytelnikom mogą się wydać archaiczne i zbyt dziwaczne (i dobrze się skojarzą dzisiaj nigdzie może z wyjątkiem niszowych zinów się tak nie rysuje), wiele razy niechlujne i być może w wielu przypadkach po prostu brzydkie. Ale mimo, że do pewnego stopnia zgodzę się z tym wszystkim to osobiście jestem tym groteskowo-makabrycznym stylem zachwycony, naprawdę wiele razy zatrzymywałem się przy obracaniu stron aby podziwać te niepokojąco odrealnione kadry. Strach i szaleństwo wyzierające z rysunków to znak firmowy. Byłem ostrzeżony że to zajebisty komiks, sam siebie przekonałem że to zajebisty komiks ale nie spodziewałem się że aż tak zajebisty, to zdecydowanie najlepsza pozycja z jaką miałem do czynienia w tym roku i jedna z najlepszych wogóle. Czy ma jakieś wady? A pewnie kto ich nie ma? Ciężko mimo wszystko nie zauważyć, że Saga jest jednak bezpośrednią kontynuacją komiksu innego autora i momentami żałowałem, że nie zapoznałem się z pracami poprzednika, ponadto Moore w podejrzanie wygodny sposób pozbywa się męża Abbey robiącego za zawalidrogę w czym zresztą zdaje się orientuje po czasie i w dosyć sprytny sposób go przywraca. Pewnie i coś by się jeszcze znalazło, ale ja nie bardzo miałem ochotę szukać.  To głęboko egzystencjalna powieść grozy korzystająca z rekwizytów...właściwie z każdego rekwizytu jaki przyjdzie autorowi do głowy, tajemnicą nie jest że Alan Moore to zawodowy erudyta a jego komiksy to pod względem czysto literackim zawsze niezwykle wysoki poziom. W tle nieustannie panującego strachu czy to metafizycznego czy czysto cielesnego, znajdziemy opowiadania o całkowicie przyziemnych lękach i niepokojach toczących każdego codziennie każdego z nas. Nie boję się tego przyznać to wielka literatura czasami obrazoburcza a czasami i odrażająca i po tylu lat ciągle świeższa niż to co pisze się w dzisiejszych czasach. Cóż "Czarownik" po raz kolejny rzucił swój urok, ten facet chyba podpisał kontrakt z diabłem. Ocena 9+/10.


  "Catwoman - Rzymskie Wakacje" - Jeph Loeb, Tim Sale. Przeleżało to na półce, przeleżało aż w końcu "nadejszla wiekopomna chwila". Dodatek do "dyptyku" dwójki autorów składającego się z "Długiego Halloween" i "Mrocznego Zwycięstwa", których znajomość do lektury nie jest właściwie potrzebna. Selina Kyle vel Catwoman postanawia odpocząć od coraz bardziej nieprzyjemnej atmosfery Gotham i przenieść się na chwilę do Europy aby nie spędzać jednak czasu całkowicie bezproduktywnie spróbuje dowiedzieć się co nieco na temat swojej przeszłości i sprawdzić co łączy ją z mafijną rodziną Falcone. Do towarzystwa dobierze sobie dosyć nieoczekiwanie i na dobrą sprawę nie do końca wiadomo dlaczego Eddiego Nygmę czyli Riddlera. Dla dręczonej dziwacznymi snami Seliny misja nie rozpocznie się najszczęśliwiej bo oto jeden z mafijnych bossów jej informator od razu na starcie rozmowy zejdzie z tego padołu w sposób nie do końca naturalny co zrzuci podejrzenia o jego zamordowanie na bohaterkę i uczyni z niej tarczę strzelniczą dla całej "familii". Z pomocą przyjdzie jej mafijny cyngiel Blondas oraz jako betonowe koło ratunkowe, Eddie który w tym komiksie otrzymał wyjątkowo komediową rolę. Rysownikiem jest Sale więc rysunków jego nie muszę reklamować...stop, wróć właśnie że muszę. To najlepiej narysowany komiks Tima Sale jaki widziałem, autor znany ze zdolności operowania cieniem niemalże na poziomie Mignoli oraz genialnego wyczucia momentu przejścia z niewielkiego kadru do pełnej planszy wspina się tu na wyżyny umiejętności, czemu z pewnością pomaga Dave Stewart, który zajął się nałożeniem koloru. Barw jest sporo więcej niż w Halloween chociaż są one zgodnie z duchem powieści mocno stonowane, kolorysta stosuje też o wiele płynniejsze przejścia pomiędzy nimi co często podkreśla miejsca w których Sale użył ołówka i co "rozmiękcza" nieco kanciastość zwykle kojarzoną z rysownikiem. Zapewne zgodnie ze stereotypem panującym w USA, że w Europie ludzie niczym innym się nie zajmują tylko seksem cały album jest dosyć mocno (jak na komiks DC oczywiście) rozerotyzowany, Sale nie szczędzi nam kadrów z coraz bardziej pozbawioną odzienia i znajdującą się w coraz bardziej wyuzdanych pozach Seliną (ba nawet udało mu się przymycić jej nagi tyłeczek, byłem mocno zdziwiony szczerze mówiąc). Na minus momentami zbytnio upodobnienie Catwoman do Elektry, za to absurdalnie cudowna całostronicowa plansza ze zdziwioną Seliną narysowaną w stylu pin-up girl wynagradza wszelkie niedociągnięcia, zresztą tam jest więcej kadrów w stylu powiększyć-oprawić w ramę-powiesić na ścianie. Nie będę nikogo przekonywał, że to najlepszy komiks świata. W/g mnie Loeb często o wiele lepiej radzi sobie z dialogami i ogólnym klimatem niż z sensownością całości lub logicznością pewnych wydarzeń i to samo tyczy się tego komiksu. Historyjka nie jest specjalnie skomplikowana, część postaci (co u tego autora dosyć częste) wydaje się wyciągnięta z kapelusza a sceny na jachcie kompletnie bezsensowne. Natomiast całość jako całość broni się naprawdę fajnie, komiks jest wyraźnie lżejszy niż jego dwaj poprzednicy i ma taki  luźny wakacyjny klimat, sporo humoru ale i świetne gorzkie zakończenie rodem z powieści noir-hardboiled które niewątpliwie stanowiły wzór dla autorów. Na dodatek świetne występy Batmana z pewnym niedopowiedzeniem czy to rzeczywiste wspomnienia Seliny czy jej erotyczne fantazje. Muszę przyznać, że Loeb znakomicie wychwycił pewną perwersję w kontaktach i ogólnie w samych postaciach Kotki i Nietoperza. Żaden kamień milowy, ale polecam. Ocena końcowa 8/10.
 

2. Zaskoczenie na plus:

  "WKKDC Superman/Shazam - Pierwszy Grom" - Judd Winnick, Joshua Middleton. Miniseria kompletnie nieznanych mi autorów opowiadająca o pierwszym spotkaniu Supermana oraz Kapitana Marvela, akcja dzieje się nie długo po rozpoczęciu ujawniania się drugiego rzutu bohaterów DC. W Metropolis ktoś dokonuje serii nadnaturalnych napadów na muzea kradnąc nieznanego przeznaczenia artefakty, trop prowadzi do Fawcett City gdzie właśnie ujawnił się nadnaturalny obrońca tego miasta Shazam. Fabuła nie jest jakoś nadmiernie skomplikowana, chociaż też nie można powiedzieć aby sprowadzała się wyłącznie do lania po mordach. Co mi najbardziej przypadło do gustu to to, że ten komiks to jeden wielki list miłosny do superbohaterszczyzny z czasów silver age, nie znajdziemy tu krwawiących bohaterów czy nie zobaczymy jak biegają pobici w podartych kostiumach tylko zawsze wyprasowanych i wypranych z kwadratowymi szczękami czyli tak jak powinni wyglądać, nikt też nie będzie molestował ich psychiki ani sprowadzał siedmiu egipskich plag. Będą za to wielkie roboty oraz najzupełniej klasyczny pakiet przeciwników czyli retro pełną gębą, tyle że w nowoczesnej formie. Żadnych nieporozumień tutaj nie wprowadzają też rysunki, kreska prosta, czysta, o dosyć cartoonowym zacięciu wyraźnie nawiązująca do klimatów klasycznego superhero co można zauważyć zwłaszcza w scenach akcji. Mi osobiście się podoba chociaż mam dwa zastrzeżenia twarz Billy Batsona często-gęsto wygląda dosyć koszmarnie co jest o tyle dziwne, że wszystkie pozostałe twarze wyglądają normalnie, do tego rysownik mógłby chyba poprosić o pomoc zewnętrznego kolorystę, momentami komiks wygląda jakby był złożony z kadrów jakiejś niespecjalnie dopracowanej animacji. Co mogę więcej powiedzieć, ten komiks jest po prostu czarujący, obydwaj superbohaterowie zachowują się jak harcerze, nie ma żadnego umraczniania czy też wprowadzania realizmu na siłę, świetnie nakreślono powstawanie więzi działającej na zasadzie starszego i młodszego brata łączącej tytułową dwójkę. To po prostu taki megasympatyczny komiks z pozytywnymi wibracjami w sam raz na lato i na odtrucie się po tych wszystkich Daredevilach, Visionach czy Watchmenach. Ocena 7+/10

  "WKKDC JSA - Złoty Wiek" - James Robinson, Paul Smith. Nie miałem żadnego problemu, aby określić czym ten komiks jest, w moim mniemaniu najodpowiedniejszym słowem jakiego miałbym użyć w tym przypadku jest "Bieda-Watchmen". Mamy do czynienia tutaj z dosyć bezczelną podróbką najbardziej znanego tworu Alana Moore umieszczonego w chyba kolejnym alternatywnym wszechświecie DC (chyba, ja już się dawno pogubiłem w tych wszystkich uniwersach i chyba wolę się nie odnajdywać). Akcja komiksu rozpoczyna się tuż po zakończeniu II WŚ, Ameryka zaczyna na pozór wracać do normalności ale tuż za rogiem czai się kolejne niebezpieczeństwo, senator McCarthy wraz ze swoją komisją czai się aby pogrążyć "Land of the Free" w ciemności tudzież ciemnocie. Większość superbohaterów wraz z członkami All-Star Squadron oraz Amerykańskiego Stowarzyszenia Sprawiedliwości (w nieco innym składzie niż te mi znane) zniknęła z życia publicznego toteż największy amerykański wojenny bohater Tex Thomspon - Americommando pupilek wszystkich Amerykanów na czele z prezydentem Trumanem postanawia podarować społeczeństwu nową generację utworzonych dzięki rządowemu naukowemu programowi strażników sprawiedliwości. Cóż wystarczy już na pierwszym kadrze spojrzeć na jego mundur mimo że przyozdobiony amerykańską flagą to jednoznacznie kojarzący się z SS oraz wąsik a la Clark Gable żeby się domyślić że będzie on złoczyńcą. W tym samym czasie emerytowani bohaterowie zajmują się robieniem pieniędzy, pisaniem artykułów uderzających w opresyjne rządy konserwatystów, chlaniem, ćpaniem oraz biciem żon czyli wszystkim tym, czego możemy się spodziewać od mniej więcej połowy lat 80-tych od bezrobotnych superbohaterów. W kwestii rysunków szczerze mówiąc też przypomina kopię "Watchmen" nieco podobna kolorystyka, bardzo podobny układ kadrów a i sama kreska też się kojarzy z dziełem Dave'a Gibbonsa, chociaż ma momentami chwilowe ciągoty w stronę stylu rysowania z lat 60-70 co dosyć przyjemnie koreluje ze scenariuszem. Zaznaczyć muszę, że same w sobie rysunki charakteryzują się dosyć sporym wahaniem poziomu, naprawdę świetny rysunek potrafi sąsiadować z naprawdę okropnym, Smith ma wyraźne problemy w rysowaniu twarzy odwracających się "od czytelnika". Owszem można zarzucić komiksowi brak oryginalności, można stwierdzić że powód zniknięcia superbohaterów nie ma sensu, można zarzucić autorowi że jego porównania i przenośnie są pisane z gracją bijących się Andrzeja Gołoty i Johna Ruiza, że ogólnie jego polityczne przekonania na których oparty jest scenariusz są grubymi nićmi szyte (mi to aż tak mocno nie przeszkadza, za każdym razem jak czytam coś autorstwa człowieka z Zachodu o życiu w opresyjnym systemie to się uśmiecham). Ja osobiście uważam za dosyć oburzające to jak potraktowano na koniec Josepha McCarthy niezależnie od błędów jakie on popełnił tudzież niepopełnił i dziwię się, że włodarze DC puścili coś takiego niezależnie od sympatii. Natomiast sama historia jest naprawdę niezła, postacie prowadzone ciekawie a ostatni zwrot fabuły muszę przyznać że mnie mocno zaskoczył, nigdy bym na coś tak dziwacznie głupiego nie wpadł. No i spójrzmy prawdzie w oczy, wbrew pozorom na naszym rynku nie mamy zbyt wielu komiksów podobnych tematycznie do Watchmen. Żebym nie zapomniał, Robinson żeby go nie posądzić o całkowity plagiat to ostatni rozdział zerżnął raczej z "Miraclemana". Przymykamy oko na minusy i otrzymujemy naprawdę wciągającą historię. Ocena 7/10.


3. Najgorszy przeczytany:

   "WKKDC Green Lantern - Zemsta Green Lanternów" - Geoff Johns, Carlos Pacheco, Ivan Reis, Ethan Van Sciver. Na początku wyjaśnię to nie jest wcale jakoś strasznie zły komiks, można go spokojnie przeczytać tyle że kompletnie nie rozumiem powodów umieszczenia go w kolekcji. Głównym bohaterem jest Hal Jordan, który właśnie dochodzi do siebie po zmartwychwstaniu i przebojach ze swoją inkarnacją jako Parallax, komiks podzielono na trzy rozdziały, dwa pierwsze nieco krótsze dzieją się na Ziemi i przybliżą nam nieco próbę przywrócenia stosunków z byłymi przyjaciółmi z Ligi Sprawiedliwości do normalności. Najpierw Hal wspólnie ze swoim najstarszym kumplem Ollie Queenem zmierzą się z synem Mongula i biorąc pod uwagę, że chwilę wcześniej dostaliśmy w kolekcji Supermana Alana Moore w którym jest historia z identycznym patentem spowoduje to, że za wielkiego wrażenia to ona nie robi (ok rodzinne zakończenie było całkiem sympatyczne). Później Latarnia wraz z Batmanem zmierzą się z jakimś 3-ligowym łotrem i gdyby nie to, że będzie scena w której Nietoperz nałoży pierścień (nie wnikam czy to ma sens czy nie) byłaby do zapomnienia jeszcze szybciej niż ta pierwsza. Trzecia najdłuższa i zdaje się tytułowa przenosi nas na planetę OA, gdzie Hal dowie się, że kilkoro z Green Lanternów których jakoby zabił po tym jak zwariował tak naprawdę żyje i jest przetrzymywana w zakazanym sektorze opanowanym przez zbuntowane roboty, które były poprzednikami korpusu Latarni. Ktoś inny mógł by pomóc w odbiciu byłych przyjaciół w strefie do której Strażnicy zabronili zaglądać jak niezawodny Guy Gardner? Być może, ale Guy jest pod ręką akurat i jak zawsze ma ochotę kogoś zlać na dodatek mimo że głęboko stara się to ukryć jest w gruncie rzeczy porządnym facetem więc obydwaj łamią wszelkie przepisy Korpusu i lecą gdzie trzeba, gdzie na miejscu dowiedzą się, że złymi robotami dowodzi Hank Henshaw czyli Cyborg Superman. Dlaczego Hank miałby na najgorszym zadupiu kosmosu knuć plan zniszczenia wszechświata za pomocą masy zwariowanych robotów? Nie mam nomen omen zielonego pojęcia, w każdym razie dostanie po swojej paskudnej facjacie a Hal przy okazji odzyska swoją byłą dziewczynę blond latarenkę z elfimi uszami i wielkim biustem. Wszyscy trzej rysownicy są dosyć znani nawet na naszym rynku więc nie ma tutaj co wymyślać. Jak ktoś szuka w rysunkach artystycznych doznań, to nie ma tu czego szukać, jak ktoś lubi typowe dla gatunku obrazki to nie będzie rozczarowany. Jak już wcześniej wspomniałem, da się to czytać ale ten komiks jest straszliwie wyrwany z kontekstu. Widać, że początek jest kontynuacją jakichś wcześniejszych wydarzeń a w historiach wprowadzane jest mnóstwo wątków, które znajdą rozwiązanie lub wogóle nabiorą sensu gdzieś dalej. To taki dosyć częsty przypadek w każdej serii, kiedy autor jest dopiero na etapie projektowania historii i kiedy zaczyna rozstawiać dopiero pionki na szachownicy a że musi przecież coś pisać to pisze takie łubudubu w którym niby wszystko szybko się dzieje, ale tak naprawdę jest tego niewiele. Taki typowy zapychacz, którym ten komiks jest, a którego musi być kilka numerów aby autor był gotowy przejść do sedna. Aha kompletnie nie mogę zrozumieć o co chodzi w tytule tomu, jacy Green Lanterni, za co się mścili i w którym momencie to nastąpiło? Nie mam pojęcia, tak samo jak nie mam pojęcia po co zajęto jedno miejsce w kolekcji akurat tym komiksem. Ocena 5+/10.


4. Zaskoczenie na minus:

  "WKKDC Batman - Czarna Rękawica" - Grant Morrison, JH Williams III, Tony S. Daniel. Za każdym razem jak pisze o komiksach Granta Morrisona to przynudzam, że nie jestem jego fanem bo niektóre jego komiksy mi podchodzą a niektóre wręcz odwrotnie. Ostatnimi jednak czasy podeszło mi naprawdę kilka komiksów tego autora pod rząd tak że zacząłem myśleć, że jeżeli nie wielkim fanem to zostanę może chociaż takim malutkim ale tym razem zostało mi wylane na głowę może nie kubeł, ale pół szklanki wody. Tom podzielony jest na dwie części. Pierwsza to dosyć klasyczny kryminał w którym Batman wraz Robinem udają się na samotną wyspę leżącą gdzieś w Europie na coroczne spotkanie Międzynarodowego Klubu Bohaterów czyli grupy herosów z różnych stron świata wzorujących się na Batmanie, którzy w latach 50-tych (czasu rzeczywistego nie tego w komiksie) współpracowali z nim w zwalczaniu zbrodni. Dosyć szybko bohaterowie zostaną odcięci od świata zewnętrznego oraz padnie pierwszy trup, no ale w końcu skoro tylu detektywów zgromadziło się w jednym miejscu odkrycie sprawcy zbrodni nie powinno być zbyt trudne. Trzeba przyznać, że historyjka jest wciągająca ma fajny klimat kryminałów Agaty Christie połączony z bieganiem po nawiedzonej rezydencji w stylu Scooby-Doo, natomiast co jest normalną przypadłością wśród autorów próbujących stworzyć tego typu historię, ale nie zajmujących się tym zawodowo nie daje niestety czytelnikowi szansy na rozwiązanie zagadki samemu, od początku do końca jesteśmy skazani na inwencję autora. Z pewnością warto też zwrócić uwagę przy lekturze na pracę rysownika, Williams znakomicie operuje całym wachlarzem styli zmieniając je zależnie od potrzeb scenariusza. Przy ukazywaniu całych postaci w świetle z racji na dosyć absurdalne klasyczne stroje bohaterów przeskakuje na lekko uproszczoną kreskę, w zbliżeniach na twarz lub scenach dziejących się w ciemnościach (rewelacyjna operacja cieniem) rysunki stają się realistyczniejsze, w scenach retrospekcji z przygód bohaterów prosto ze Srebrnej Ery rysunki przybierają wygląd klasycznych komiksów z lat 50-tych, gdzie potrzeba dostaniemy bardziej surrealistyczne kadry będzie też kilka w czerni i bieli. Z pewnością jest czym nacieszyć oko. Druga część to zakończenie historii duchów rozpoczęty o ile dobrze pamiętam w tomie "Batman i Syn" i to takie typowo morrisonowe wizje i mieszanie w głowie i Batmana i czytelnika, sama konkluzja opowieści jakiegoś specjalnego sensu też nie ma, za to na plusik występ niepokojąco wyglądającego Bat-Mite. Za stronę wizualną odpowiada Tony Daniel, który ciężko ukryć jest o wiele lepszym rysownikiem niż scenarzystą więc nie ma na co pod tym względem narzekać. Dochodzi do tego jeszcze ostatni zeszyt z jakimś absurdalnym czarnym charakterem, który wypadł chyba z notatnika z niewykorzystanymi postaciami z Doom Patrolu oraz odkryciem sekretnej tożsamości Bruce'a przez jego aktualną kochankę. Zauważyłem to już wcześniej a ten komiks jest tego kolejnym potwierdzeniem Grant Morrison bardzo chciałby być Alanem Moore tyle, że to nie ten kaliber autora, dostaliśmy już dwa tomy jego serii i to jest chyba wystarczającej wielkości próba aby się na ten temat wypowiedzieć i więcej się szczerze mówiąc spodziewałem po tym tytule. Natomiast cały czas jest to lepsze niż aktualna seria. No i wbrew temu co można by sądzić po tytule nie dowiemy się za wiele na temat tajemniczej Czarnej Rękawicy, sądząc po nazwie to jakaś organizacja. Jest Ras Al-Ghul, jest jakiś doktor Hurt więc może to oni? Ocena 6+/10.

  "Transformers Kolekcja G1" - tomy 1-9, autorzy różni. Powrót znanej i lubianej serii do naszego kraju, tym razem w dwóch idących równolegle postaciach, czyli serii amerykańskiej i brytyjskiej. W założeniu zdaje się amerykańska seria jest tą podstawową a brytyjska ma do niej nawiązywać bez wprowadzania jakichś ważnych wątków i oczywiście bez zaprzeczania tej pierwszej, tyle że jest to nieco problematyczne. Historie są ustawione niby chronologicznie, ale ja osobiście zastanawiam się czy nie wolałbym oddzielnie czytać wersji US i UK bo to jak one są ułożone w tomach czyni lekturę strasznie szarpaną, Brytyjczycy czasami nawiązują do serii amerykańskiej kontynuujac jej wątki, ale zazwyczaj tego nie robią a później zaczynają się bawić skokami w czasie i robi się jeszcze mniej przejrzyście czasami pomagają odredakcyjne teksty umieszczane w każdym tomie, które starają się wyjaśnić fabularne zawiłości. Czasami też nawet one nie pomagają. Kolekcja zaczyna się od pierwszej miniserii wydanej i u nas przez Tm-Semic pisanej przez znanego z Marvela Boba Mantlo a kończone przez Jima Salicrupa. Nie da się ukryć że historia nieco dzisiaj trąci myszką no i z racji tego, że ma w gruncie rzeczy stanowić katalog reklamowy dla zabawek może nieco drażnić manierą powtarzania co chwila imion robotów. Natomiast dla mnie osobiście historyjka trzyma się całkiem nieźle, dobrze wprowadza nas w świat robotów a sama jest sensowna na tyle, że jako czytelnik nie musiałem się krzywić. Rysownicy zmieniają się co zeszyt i sami do końca nie wiedzą jak mają wyglądać niektóre roboty. Od drugiego tomu funkcję scenarzysty przejmuje dotychczasowy redaktor Bob Budiansky i w historiach również znanych z Tm-Semic zaczyna budować transformerową "mitologię" czyli wjeżdżają anonsowane już wcześniej Dinoboty pojawia się Shockwave, koncepcja matrycy, Josie Beller aka Circuit Breaker czy G.B. Blackrock. Rysownicy dalej się zmieniają co chwila i będzie to jeszcze trochę trwało do momentu przyjścia Dona Perlina (żałuję, że stałym rysownikiem nie został William Johnson, ten który rysował pojedynek Ratcheta z Megatronem to chyba najlepiej wyglądało ze wszystkich tych zeszytów). Tymczasem dosyć zaskakujące okazały się brytyjskie zeszyty pisane od prawie samego początku przez stałego scenarzystę Simona Furmana, naprawdę niezły "Człowiek z Żelaza" (to akurat jednorazowy występy Steve Parkohouse'a) w klimacie quasi-horroru, późniejsze zeszyty to takie trochę zapychacze czasami niezłe czasami nie bardzo, za to gorzej wyglądające niż kuzyni zza Wielkiej Wody, którzy przecież też strasznie piękni nie są. Niestety im dalej w las tym więcej drzew i o ile Furman wyraźnie z zeszytu na zeszyt zaczyna się rozkręcać to Budiansky zaczyna się skręcać. Podejrzewać można, że sporo w tym winy wydawcy który nie tylko wymusza wprowadzanie nowych Transformerów w miarę lądowania nowych wzorów na sklepowych półkach to jeszcze dba o to aby seria nie wykroczyła poza ramy komiksu dla dzieciaków. O ile Budianskiemu idzie całkiem nieźle pisanie pojedynczych zeszytów takich jak "Tygiel" (jednorazowy wystrzał, zapewne zbyt ponury dla włodarzy Marvela) czy nawet takie typowe dla małoletniego czytelnika jak historia z myjniami tak absurdalnie głupia, że aż fajna. To po pierwszych całkiem solidnych story-arcach całość wyraźnie zaczyna tracić sens. Przeciąganie na siłę wątku walki o władzę Megatrona z Shockwavem nie ma żadnych racjonalnych przesłanek, co chwila zmieniają się na swoim stanowisku kompletnie bez powodu, albo i obaj dowodzą naraz w jednym momencie. Co chwila pojawiają się nowe roboty, czasami nawet nie wiadomo skąd i co gorsza większość z nich w przeciwieństwie do tych z pierwszych składów nie posiada już jakichkolwiek cech charakteru, niektóre nawet nie dostają chyba żadnego dialogu. Co jeszcze słabsze, na dobrą sprawę nie wiadomo co się dzieje z tymi starymi, do momentu do którego doczytałem z pierwszego składu Autobotów funkcjonują tylko Bumblebee/Goldbug, Wheeljack, Dinoboty oraz Ratchet i Prowl którzy właściwie też się przestali pokazywać co się stało z resztą? Z wyjątkiem Sunstreakera, który już wcześniej został ciężko uszkodzony i Jazza, któremu usmażyło mózg nie wiadomo, u Decepticonów to samo. O takich żałosnych momentach jak śmierć Optimusa Prime (jadąc na monocyklu jednocześnie żonglując płonącymi pochodniami, napisałbym coś lepszego) czy historyjka z samochodzikami wolę zapomnieć. Inaczej sprawa ma się w serii UK, która wygląda coraz fajniej. Przede wszystkim skierowana została chyba do nieco starszego czytelnika, Transformery są tam o wiele łatwiej zniszczalne, co prawdopodobnie miało oznaczać znacznie większą ilość robocich trupów niż ta która ma miejsce. Same roboty sprawiają też wrażenie agresywniejszych, Hot Rod rozstrzeliwujący powalonych wrogów, Autoboty przemalowujące trzymanego w Arce nieprzytomnego Skywarpa aby Galvatron mógł go rozedrzeć na strzępy jako Starscreama, czy oddział Wreckers zajmujący się zabijaniem najpotężniejszych lub najbardziej bestialskich Decepticonów to pomysły raczej bez szans w wydaniu amerykańskim. Tak samo jak zagadnienie uczuć w przypadku kontaktów międzygatunkowych (Sprzedawcy 2 się kłaniają) o ile w przypadku najgłupszego Dinobota Sludge'a i pewnej blondynki sprawa jest raczej humorystyczna i na poziomie King Konga, to już w przypadku Ultramagnusa i przygodnie zabranej autostopowiczki chociaż też przedmiotem żartów,  całkowicie świadoma sympatia wykraczająca poza normalne "lubię Cię" to całkiem interesujący koncept. Same historie też wydają się póki co ciekawsze naprawdę niezły Cel 2006 i chyba nawet jeszcze lepiej napisany, chociaż już wtórny Poszukiwany Megatron czy też kolaboracja z G.I.Joe to przyzwoite historie, za to średnią decyzją było nie wydanie w kolekcji komiksowej wersji Transformers:The Movie (o ile taka istnieje), od Celu seria Furmana kontynuuje wątki z tego filmu. Za to wersja angielska ma jeszcze jeden spory plus. Świetnie wyglądające rysunki Geoffa Seniora. Rozczarowałem się tą serią na tyle że zrezygnowałem z prenumeraty, nie tyle może z powodu że to są strasznie złe komiksy, tyle że nie są wystarczająco dobre aby zajmować miejsce na półce którego nie ma nigdy zbyt wiele, doczytam to co mam i się zastanowię co z tym zrobić, może sprzedam, może zostawię. Te zeszyty, które czytałem za czasów tm-semic dalej czyta się całkiem fajnie, ale ja już wcale nie jestem zdziwiony skąd się wzięły takie przeskoki w serii, te historie z kombinowanymi Transformerami są fatalnie słabe. Roboty wprowadzane często bez polotu i bez jakichkolwiek fabularnych funkcji, a całość strasznie męczy swoją chaotycznością i kręceniem się w kółko. Ocena 6/10


5. Gratisowy dodatek


Przeczytać się powinno:

  "WKKDC Superman - Co się stało z człowiekiem jutra?" - Alan Moore, George Perez, Rick Veitch, Dave Gibbons. Zbiorek wszystkich komiksów o Supermanie jakie dla DC napisał Alan Moore, niestety nie było tego zbyt dużo to tylko cztery zeszyty i jeden annual, które dzielą się na trzy nowele i jednocześnie tworzą jeden z najcieńszych tomików w kolekcji. Pierwsze tytułowe opowiadania to pożegnanie z Supermanem (którym? nie mam pojęcia). Akcja rozpoczyna się 10 lat po jego śmierci, do mieszkania Lois Lane, która przez ten czas zdążyła założyć rodzinę trafia reporter, który chce aby opowiedziała ona o ostatnich dniach bohatera Metropolis. Cóż treść jest nieco szokująca, chyba nawet dzisiaj toteż zakończenie daje nam znać żeby całość potraktować z lekkim przymrużeniem oka, na ile to sympatia Moore'a do Supermana a na ile nacisk DC ciężko stwierdzić. Druga najkrótsza historia to spotkanie śmiertelnie otrutego Supermana ze Swamp Thingiem na bagnach Luizjany. A trzecia to wycieczka Wonder Woman, Batmana i Robina do arktycznej samotni. Cóż wiele lat minęło a te komiksy dalej się bardzo dobrze czyta, dalej są świeże i dalej porusza o wiele bardziej skomplikowane i głębsze tematy niż 99% innych komiksów o tej postaci. Nie jest to z pewnością najlepszy komiks Brytyjczyka ale dla fanów postaci istny must-have to takie dogłębne uczłowieczenie Kal-Ela i jednocześnie wzruszająca laurka dla niego. Ocena 7+/10

  "WKKDC Superman/Batman - Legendy Najlepszych na Świecie" - Walter Simonson, Dan Brereton. Totalnie oldschoolowy komiks od weterana Marvela, fabuła jest tak klasyczna, że bardziej już chyba być nie mogła. Simonson nie tylko sięga do klimatów okultystyczno-metafizyczno-ezoterycznych prosto do lat 70-tych to jeszcze serwuje nam motyw wymiany osobowości pomiędzy bohaterami. Niemniej czyta się to z przyjemnością, historia potrafi zaskoczyć no i mamy ciekawe rozwinięcie postaci Silver Banshee, ale tak naprawdę warto sięgnąć po tę pozycję z uwagi na piękne malunki Breretona. Ach w dzisiejszych czasach już tak komiksów się nie robi, to se ne vrati powinno się powiedzieć, ja jednak mam nadzieję że od czasu do czasu vrati. Ocena 7/10.

Można czytać spokojnie:

  "Śmierć Stalina" - Fabien Nury, Thierry Robin. Tragi-farsa rozgrywająca się pomiędzy głównymi szyszkami KC KPZR po wylewie Józefa Wissarionowicza. Raczej przerażająca i przygnębiająca niż zabawna. Nie trzyma się ściśle faktów historycznych ani też nie bardzo próbuje przedstawić w jaki sposób wyprodukowano człowieka sowieckiego, może to i zresztą lepiej bo autor tak naprawdę pojęcia o tym zapewne nie ma (chociaż ciągle jest szansa że się w końcu dowie). Za to zdaje się dosyć wiarygodnie oddaje wydarzenia, które działy się lub mogły się dziać w tamtym momencie. Rysunki przyjemne, karykaturalne ale w większości przypadków wiernie oddające rzeczywiste postaci, drażnią momentami komputerowe kolory. W podobnym klimacie i temacie poleciłbym bardziej absurdalnego "Czerwonego Monarchę" Jacka Golda, ale tutaj mamy dobry komiks, świetnie wydany w niskiej cenie i o treści raczej nieczęsto spotykanej na naszym rynku, więc nic tylko brać. Ocena 7/10.

  "WKKDC Amerykańska Liga Sprawiedliwości - Siła Wyższa" - Doug Moench, Dave Ross. Elseworldowy tytuł stojący jeszcze mocno jedną nogą w latach 90-tych. Z początku założenia opowieści wydawały mi się nieco idiotyczne, ale biorąc pod uwagę całość oraz zakończenie trochę jednak zaskakujące przekonały mnie do siebie. Owszem znajdziemy tutaj nieco głupstw, owszem nie wszystkie postacie zachowują się logicznie czy zgodnie z charakterem a autor mógłby się nieco bardziej przyłożyć do psychologicznych zagadnień, tyle że sama historia jako historia po prostu jest ciekawa. Dobrze się to czyta, rysunki całkiem zacne a większość różnic można sobie wytłumaczyć tym, że to w końcu alternatywny wszechświat. Grunt, że bawi a przecież o to zdaje się w tym sporcie chodzi. 6+/10

  "WKKDC JLA/JSA - Cnota i Występek" - David S. Goyer, Geoff Johns, Carlos Pacheco. Nieco nowszy od poprzedniego tytuł, ale jeszcze bardziej czerpiący z klimatów nineties. Dwie grupy superbohaterów spotykają się na imprezce po czym zostaje ogłoszony alarm, bohaterowie wspólnymi siłami ocalą prezydenta Lexa Luthora po czym połowa z nich zwariuje i rzuci się z pięściami na drugą połowę. Bedą walki, będą wycieczki do Limbo, będzie "zagadka". Komiks jest przyjemny, nieskomplikowany i absolutnie bezpretensjonalny niczym biust Power Girl. Johns potrafi pisać typowe superbohaterskie komiksy a i Goyer chociaż nie jedno można mu zarzucić potrafi sceny akcji pisać. Rysunki dają radę. Ocena 6/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: ramirez82 w Pt, 10 Lipiec 2020, 15:10:27
WKKM - Potwór z Bagien tom 1,2

WKKM Superman/Shazam - Pierwszy Grom

WKKM JSA - Złoty Wiek

WKKM Green Lantern - Zemsta Green Lanternów

WKKM Superman - Co się stało z człowiekiem jutra?


...kompletnie nie rozumiem powodów umieszczenia go w kolekcji.

Ja to w ogóle nie rozumiem umieszczenia tych wszystkich komiksów w WKKM! ;)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pt, 10 Lipiec 2020, 15:20:53
Już poprawiam!!! Albo to przez Kołodziejczaka albo przez Bazyliszka. Zakulisowe machinacje, chemtrails, lasery orbitalne mieszające w mózgu, program MK Ultra. Te sprawy.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: bibliotekarz w So, 18 Lipiec 2020, 14:39:05
Miesiąc ze Spider-Manem

Przeczytane:
TM-Semic - Formalności pogrzebowe (7/93), Zemsta Złowieszczej Szóstki (8-9/93), Zmysły (1-3/95), Podziemne miasto (9/95), Najlepsi wrogowie (10/95), Stracone lata (3/97)
WKKM - Marvels, Powrót do domu, Niebieski
Ultimate Spider-Man t. 1

Najlepsze: Marvels. Historia superbohaterów Marvela opowiedziana z perspektywy pewnego fotoreportera jako reprezentanta zwykłych ludzi. Cztery rozdziały poświęcone różnym postaciom - pierwszym superbohaterom (Human Torch, Namor, Captain America), X-Men, Fantastic Four i Spider-Manowi. Zarazem każdy rozdział zwraca uwagę na inny element oddziaływania społecznego superbohaterskiej działalności - wywoływane poczucie bezradności i braku znaczenia wobec starcia potęg, strach będący siłą napędową nienawiści do innych, niewdzięczność, podejrzliwość i teorie spiskowe, wreszcie nadzieja. Ludzka perspektywa oddana jest bardzo trafnie. Czytając cały czas odnosiłem wrażenie, że tak właśnie by było, tacy właśnie są ludzie. Nawet refleksja, że starzenie się i rosnący bagaż doświadczeń wpływa na postrzeganie otoczenia została uchwycona w komiksie. Drobny minus tej całej opowieści to jej gorzki wydźwięk i nieprzeliczona mnogość odniesień do wydarzeń z historyjek Marvela (przydał by się na koniec jakiś po nich przewodnik, czego w wydaniu WKKM zabrakło). Doskonała warstwa wizualna. Realizm i malarstwo nie sprawdzają się w komiksie, który jest osobnym medium i ma własne wymagania. Malarskie ilustracje rozmywają się w drobnych kadrach. Alex Ross jest jednym z niewielu artystów, który jednak wybronił komiks w konwencji malarskiej. Odbiorca nie "gubi się" a realizm ilustracji współgra z realistyczną wymową scenariusza. 9/10

Niebieski. Smutna historia o wesołym Spider-Manie (blue w angielskim oznacza również smutek). Opowieść o śmierci Gwen Stacy, w której sama scena śmierci miga jedynie na początku a zaskakujący i przejmujący finał nie jest wcale efektownym pojedynkiem. Nie znaczy to, że superbohaterskich pojedynków w tym komiksie brakuje. Spider-Man mierzy się z Green Goblinem, Vulture, Rhino i kilkoma innymi przeciwnikami. Jednak starcia te są raczej przerywnikami w opowieści tłumaczącymi dlaczego romans Petera i Gwen mimo, nomen omen, chemii między nimi od samego początku rozwijał się tak wolno. Loeb porusza wiele wątków, wplata w fabułę mnóstwo dowcipnych dialogów, świetnie uwypukla relacje między bohaterami. Naprawdę kibicuje się Peterowi w jego walce z przeciwnościami losu. Przenikanie się jego dwóch tożsamości sprawia, że i pojedynki "w rajtuzach" nabierają innego wymiaru i stają się bardziej emocjonujące. No i rysunki Sale'a. Nie wiem jak on to robi. Stawia kilka kresek i w oczach cioci May widać troskę. Jego kadry są proste, ale skoncentrowane na tym, co ma do przekazania. Mają niezwykłą siłę wyrazu trafiając zawsze w sedno subtelnego przekazu. Kilka kresek i mamy jak na dłoni skromność domku May i Petera, przebojowość Mary Jane, niewinność Gwen, dzikość Kravena. 8/10

Najgorsze: Zmysły. Podziemne miasto. To wielowątkowy temat do długiej dyskusji, ale McFarlane mimo niewątpliwego talentu i wyrazistego stylu mi nie podchodzi. Facet nie miał szczęścia do scenarzystów a jego własne osiągnięcia na tym polu są niezbyt zajmujące. W 5-odcinkowych Zmysłach akcja toczy się wokół morderstw dzieci w kanadyjskich lasach, o które niesłusznie podejrzany zostaje Wendigo. Wszystko to zarysowane zostaje w pierwszej części. Przez kolejne właściwie nic się nie dzieje a przede wszystkim absolutnie nikt nie prowadzi żadnego śledztwa, choć policja, chmara dziennikarzy, Spider-Man i Wolverine pojawiają się właśnie w związku ze śledztwem. W ostatniej części nagle wszystko się wyjaśnia. Mamy tu więc niezły pomysł na mroczny klimat opowieści i nic poza tym. Podobnie w Podziemnym mieście, które na szczęście jest znacznie krótsze. Najważniejsza sprawa to rysunki, z którymi mam pewien zgryz. Z jednej strony to artysta niezwykle ważny dla Spider-Mana, wart odnotowania w historii amerykańskiego komiksu (i stworzył w tych historiach kilka naprawdę niezłych kadrów). Z drugiej strony późny McFarlane to przerost formy, mnóstwo drobnych dodatkowych pociągnięć ołówkiem, które nic nie wnoszą do całości obrazu. Do tego ta odrzucająca maniera łączenia dziecięcej infantylności z makabrą. Potwory mają dziecięce rąsie-pąsie. Obrzydliwi starzy mordercy stylizowani są na klaunów. Rozkładające się dziecięce zwłoki wyciągane z ziemi. Pozytywnego wrażenia nie robi to żadnego, jedynie każe się zastanowić, czy autor aby pod kopułą ma wszystko okay i czy nie powinno mu się uniemożliwić kontaktów z dziećmi. 5,5/10

Zaskoczenie na plus: Formalności pogrzebowe. Najlepsi wrogowie. Duet DeMatteis/Buscema wypada trochę jak Loeb/Sale. Na pozór proste rysunki, z którymi trzeba się nieco oswoić plus scenariusz eksplorujący psychologiczne niuanse i zawiłe interakcje trykociarzy. W latach 90-ych Buscema mnie do siebie nie przekonał. Teraz patrzę na niego jak na artystę, który czuje komiksowe medium całym sobą. Maksimum przekazu przy minimum środków. W kilku klasycznych kadrach potrafi oddać zmiany emocji bohaterów, nastrój chwili. A DeMatteis potrafi stworzyć historię przekonującą, nabierającą pewnej głębi. Widzimy jak bezwzględny jest Sęp w zemście a nieporadny w próbach uzyskania przebaczenia u kresu swego życia. Jak druga tożsamość Osborna wpływa na relacje jego rodziny z innymi, ale też jest dla niego szansą na otrząśnięcie się. Historie te okazują się znacznie lepsze po wgłębieniu się w nie niż wydają się po pierwszym przekartkowaniu. 6,5/10

Zaskoczenie na minus: Powrót do domu. Za Spider-Manem podąża tajemniczy Ezekiel, który zna jego tożsamość i ma zbliżone moce. A do Nowego Jorku przypływa wampir energetyczny mocno nawiązujący do Drakuli. Dowiadujemy się również, że pająk mógł celowo przekazać Parkerowi swoją moc a Spider-Man i jego wrogowie są zwierzęcymi totemami dysponującymi energią tychże totemów. Okay, jest tu trochę oryginalnych pomysłów. Sam pojedynek z Morlunem jest też ciekawie poprowadzony i mimo długiego trwania tej bijatyki nie nuży. Niemniej przynajmniej część z tych nowych pomysłów jest ledwie zarysowana i nie bardzo się kleją (albo nie wiadomo w jaki sposób mają się zacząć kleić). Romita rysuje w porządku i tyle. Ogólnie wychodzi z tego przyzwoite czytadło, nic więcej. 6/10

Warto odnotować:

Ultimate Spider-Man. Na nowo opowiedziany origin Pająka w wersji dla nastolatków. Bendis pisze to świetnie, czuje swoich bohaterów, wartko prowadzi akcję, nie nuży ani na moment. Umiejętnie przedstawia problemy wieku dojrzewania. Opowieść, mimo iż znana, niesamowicie wciąga i trudno się od niej oderwać. Gdybym miał z tych wszystkich komiksów wybrać jeden na kilkugodzinną podróż pociągiem to byłby to właśnie USM. Zleciało by szybko. Rysunki w porządku, takie akurat do komiksu akcji dla nastolatków. 6,5/10

Zemsta Złowieszczej Szóstki. W latach 90-ych choć byłem mocno zaskoczony stylem McFarlane'a to właśnie on mi najlepiej pasował z rysowników Spidera. Na Buscemę, Saviuka i Larsena kręciłem nosem. Przy ponownej lekturze uderzyło mnie jak bardzo nie doceniłem talentu Larsena. A ZZS to jego najlepsze dzieło jakie widziałem. Narysowane z rozmachem, w stylu komiksów Image. Niezły akcyjniak. Niestey akurat niepotrzebnie pocięty przez Semika. Braki w drugim zeszycie są mocno odczuwalne i psują lekturę. 6/10
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w So, 18 Lipiec 2020, 16:04:23
  "Niebieski" to mój ukochany komiks o Spidermanie i jeden z ulubionych marvelowych komiksów wogóle. Ma wszystko co potrzeba i ani grama czegoś zbędnego. Jeżeli nie czytałeś to koniecznie "Żółty" prawie równie dobry, "Szary" słabszy od pozostałej dwójki, ale i tak przyzwoity. "Białego" nie czytałem jeszcze podobno dużo słabszy, biorąc pod uwagę że starsza trójka to klasyczne melodramaty, nie mam pojęcia dlaczego akurat postawiono na Kapitana Amerykę i Bucky'ego.
  Uwielbiam McFarlane'a, kupiłem to egmontowe wydanie i jeszcze nie czytałem, ale tak sprawdzałem kiedyś w internecie moje ulubione Pająki z tamtego okresu i te rysowane przez Todda wszystkie były pisane przez Micheliniego, także faktycznie różnie może być. Chociaż sprawdzałem opinie w internecie i tom został bardzo pozytywnie przyjęty i to nie tylko przez weteranów TM-Semic.
  Spider Straczyńskiego nie przekonał mnie jakoś, niby nawiązywał do klasycznie dramatycznego tonu oryginalnej produkcji Lee/Kirby, ale chyba trochę przesady jednak w tym było. A próba mieszania tymi totemami w orginie najbardziej ikonicznego superbohatera na tym globie była idiotycznym pomysłem.
  Buscemy z początku nie lubiłem, ale dosyć szybko się do niego przekonałem a De Matteis jeżeli nie pracował pod batem redaktora to był kozak, Rodzina Osbornów to były niezłe świry chociaż nie aż tak jak te dziwolągi z MTV.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: bibliotekarz w So, 18 Lipiec 2020, 18:12:45
Akurat zabieram się za Daredevila (Człowiek nieznający strachu i Odrodzony) i chyba mnie przekonałes by dorzucić Żółty do koszyka.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w Nd, 19 Lipiec 2020, 10:58:00
dorzucić Żółty do koszyka.
Zdecydowanie!!! Ja również polecam. Przeczytałem wszystkie komiksy z kolorowej serii i jeśli miałbym oceniać, to wygląda to tak: Niebieski 9/10, Żółty 8/10, Szary 5/10, Biały 5/10. Niebieski to również jeden z moich ulubionych komiksów ze ścianołazem i bodajże jedyny, na którym łza zakręciła mi się w oku.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Arion Flux w Nd, 19 Lipiec 2020, 11:30:25
Wymień chociaż jednego takiego.
[Dopiero teraz zobaczyłem Twojego posta, wiec e.g.:]
Anton Chigurh, Judge Holden, Kane, Lobo, Torpedo, mafijni bohaterowie grani przez Joe'a Pesci'ego... Lubi się ich własnie za to, że są aż takimi skurczybykami, że ich polubienie jest niemożliwością. A jednak...

(https://alchetron.com/cdn/anton-chigurh-838d329a-0e53-4283-b502-920d6a98671-resize-750.jpeg)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w Nd, 19 Lipiec 2020, 12:10:17
Anton Chigurh
Temat na osobny wątek, ale nie mogę przejść koło niego bez komentarza.
Dosłownie tydzień temu obejrzałem "To nie jest kraj dla starych ludzi" i zdecydowanie nie polubiłem Chigurtha. Owszem, emocje wzbudza (dzięki temu rola Bardema jest tak wyjątkowa), ale wyłącznie te negatywne (no może poza sceną gdy rozwala kolesi z kartelu). Nie kibicowałem mu w ogóle, a jedyne co chciałem zobaczyć, to jak dostaje w dupsko od Brolina albo Lee Jonesa.
Co innego typowe filmy gangsterskie, w których policjanci w ogóle się nie pojawiają lub stanowią jedynie tło. Przywołany przez Ciebie Pesci to faktycznie świetny przykład bad assa, którego nie da się nie lubić. Ostatnio obejrzałem "Gentelmanów", gdzie kapitalny w tej roli McCounaghey to facet, którego kochamy (jakkolwiek by to nie brzmiało) od pierwszej sceny. Podobnie miałem w przeczytanej niedawno "Księżycówce" - Lou Pirlo to koleś, który od samego początku wzbudza wyłącznie pozytywne emocje.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: ramirez82 w Nd, 19 Lipiec 2020, 12:39:32
Chigurh, chyba mój ukochany badass!
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Arion Flux w Nd, 19 Lipiec 2020, 13:32:51
No widzisz, Ramirez. A już się zaczynałem bać, że tylko ja jestem tu normalny. Też bardzo kocham i podziwiam Antona, tak mocno, że postanowiłem, że po pandemii zrobię sobie taki fryz jak on, a u żony już zamówiłem sobie pod choinkę ten pneumatyczny super sprzęcik dla krówek. Do zobaczenia na najblizszej komiksowej Wawie - zabawy będzie co niemiara!
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Bender w Nd, 19 Lipiec 2020, 14:06:26
Oczywiście "lubić" to trochę naciągane w tym przypadku. Bo lubisz jak postać jest zagrana i napisana. Nie poszedłbyś z nim na piwo. To pewne.

Dla mnie anti-hero numer 1 to Tony Soprano.  Ma jakieś tam pozytywne cechy ale w gruncie rzeczy to drań. Niemniej zmienił archetyp serialowego bohatera na zawsze. Bez Tony'ego było by Breaking Bad i całej rzeszy dzisiejszych tytułów.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: LordDisneyland w Pn, 20 Lipiec 2020, 01:18:25
Zdecydowanie!!! Ja również polecam. Przeczytałem wszystkie komiksy z kolorowej serii i jeśli miałbym oceniać, to wygląda to tak: Niebieski 9/10, Żółty 8/10, Szary 5/10, Biały 5/10. Niebieski to również jeden z moich ulubionych komiksów ze ścianołazem i bodajże jedyny, na którym łza zakręciła mi się w oku.

U mnie Żółty z oceną 9/10 [ach, te tancerki :D], Niebieski 8, Szary 7, Biały 5...ale i tak wszystkie warto mieć na półce.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pn, 20 Lipiec 2020, 14:43:57
  Bez żartów Kane'a, Lobo, Torpedo czy Joe Pesciego wszyscy lubią, pisząc o pozytywnych cechach nie miałem na myśli że są bohaterami pozytywnymi tylko o cechach za które da się ich polubić. Chigurha teoretycznie nie da się polubić, ale i on wprowadza pewne elementy (bardzo) czarnego humoru no i przynajmniej jest straszny a to już coś. Mowa była o Belit z komiksu Howard i Niemczyk, która poza tym że jest żałośnie wkurzająca nie ma żadnych innych przymiotów.
  Bibliotekarz, koniecznie bierz zwłąszcza jak się masz zamiar zabrać za czytanie DD, Żółty to takie trochę streszczenie jego życia od zdarzeń z "Człowieka bez Strachu" do momentu zamiany kostiumu z żółto-czarnego na czerwony i podsumowanie znajomości z Karen Page.
  Lordzie, łapsia za scenę z tancerkami też się uśmiechnąłem.
 
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: LordDisneyland w Pn, 20 Lipiec 2020, 15:38:26
:)

Słuchajcie, kariera Danny'ego de Vito wystartowała, gdy w serialu Taxi zagrał rolę dyspozytora, skruwesyna i mendy co się zowie, nikczemnego faceta bez cech pozytywnych. Ludzie lubią, czy wręcz nawet kochają takie postacie- po części dlatego, że sami czują się lepiej, a po części dlatego, że na tle postaci zachowujących się mniej lub bardziej zrozumiale łajdakiem jesteśmy po prostu zaciekawieni,  to taki przybysz z innego świata, nie działający wedle ogólnie przyjętych [a tym samym dla odbiorcy jakoś tam zrozumiałych ] zasad...to chyba zresztą cecha osób z zaburzeniami psychopatycznymi  jako takich :) Spotkawszy takiego jegomościa zazwyczaj zwiewamy z podkulonym ogonem i oddychamy z ulgą dopiero 100 kilosów dalej*...ale mając swoisty komforcik i bezpieczeństwo z chęcią zajrzymy do jego świata.
Swoją drogą- jeśli jakiś scenarzysta komiksowy czy filmowy spieprzy czarny charakter, najczęściej go na jakiś czas skreślam, wielce poirytowany :D

A serialu Taxi nie polecam, da się oglądać tylko de Vito- niestety, chwalonych wówczas Kaufmana, Hirscha, Danzy i Lloyda już nie.


Tak myślałem o komiksach Sale'a, w zeszłym miesiącu skończyłem ''Legendy Mrocznego Rycerza". Z jednej strony świetny komiks dla takich gości jak ja, których gdzieś ,kiedyś, styl rysownika zauroczył- mamy tu w sumie dość dobrze pokazany rozwój kreski. Z drugiej strony- nie nada się ten tom na pierwszy komiks z Batmanem czy na pierwszy kontakt z rysownikiem, bo po prostu może do niego zrazić...Czy kupiłbym to ponownie? Nie. Czy przeczytam to w całości za czas jakiś? Też nie, ale na pewno z chęcią wrócę do paru kadrów i kilku scen. Takie 5/10, bo fanem Sale'a jestem i po lekturze :)



PS-
*- tych stu kilometrów to nie przemyślałem, u mnie wypadałoby to gdzieś w Radomiu ;)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Cz, 30 Lipiec 2020, 23:57:29
Lipiec

Hrabstwo Harrow t.8 – kulminacja konfliktu pomiędzy skonfrontowanymi przedstawicielkami nadprzyrodzonej „rodziny” wypada efektownie. Trudno jednak wyzbyć się odczucia, że mieliśmy do czynienia z przedsięwzięciem w wymiarze fabularnym aż nazbyt często improwizowanym i na siłę rozciągniętym. Natomiast warstwa plastyczna w wykonaniu Tylera Crooka niezmiennie urzekająca.
 
X-Men: Era Apocalypse’a t.1 – jedno z najważniejszych i najlepiej prowadzonych wydarzeń Domu Pomysłów doby lat 90. nareszcie w polskiej edycji! Przynajmniej początek tej opowieści prezentuje się nadspodziewanie udanie i tym bardziej, że polscy czytelnicy nie mieli sposobności zapoznać się z nią w toku Ery TM-Semic. Istnieje niemałe prawdopodobieństwo, że byłaby to jedna z najbardziej kultowych pozycji nieodżałowanego wydawcy.
 
Snowpiercer t.1 – autentyczna gratka dla fanów dystopii, postapokaliptyki i fantastyki socjologicznej. Kolejny nieznany u nas dotąd klasyk z zasobów frankofońskiego komiksu okazał się nadspodziewanie wymowną i przekonującą narracją na której czas odcisnął nieznaczne tylko piętno.
 
Droga ku wieczności t.1 – niniejszy album ma co najmniej dwa walory, które czynią go wartym uwagi. Pierwszy dotyczy ambicji scenarzysty do wykreowania kompletnego i oryginalnego zarazem świata przedstawionego. Drugi natomiast to zjawiskowe wręcz ilustracje Jerome Opeñi, który ewidentnie nie szczędził swego trudu i talentu. Problemem natomiast okazał się dla mnie sposób prowadzenia narracji przez scenarzystę tego przedsięwzięcia w osobie Ricka Remendera. Już wcześniej miałem wobec jego metody obiekcje. Może zatem to tylko efekt mojej osobistej awersji…
 
Twardziel – co prawda plastyczna maniera przejawiana przez Jeffa Lemire’a w moim przekonaniu zdecydowanie ustępuje jego scenopisarskim talentom. Niemniej jakość tej zajmującej i przekonująco prowadzonej fabuły w pełni kompensuje ewentualne utyskiwania pod adresem warstwy graficznej tej realizacji. Klimatyczna opowieść.
 
Śmierć Kapitana Ameryki – Ed Brubaker czyli właściwy człowiek na właściwym miejscu. Tyle w temacie.
 
Superbohaterowie Marvela: Deathlok – trzecioligowcy Domu Pomysłów nie przekonują w równym stopniu co ich odpowiednicy z uniwersum DC (a przynajmniej nie w moim przypadku). Cieszy jednak okoliczność, że także dla nich znalazło się w tej kolekcji nieco miejsca. Zawarta tu mini-seria nie ścina z nóg i z dzisiejszej perspektywy jest już bardziej świadectwem momentu rozwojowego konwencji niż w pełni satysfakcjonującą lekturą. Obyło się jednak bez znużenia i poczucia straconego czasu.
 
Flash t. 10 – mocna, dosycona fabuła, raz jeszcze wykazująca ambicje scenarzysty na znaczącą i daleko sięgającą swoimi konsekwencjami reinterpretacje mitologii Szkarłatnego Sprintera. 
 
Promethea. Księga 3 – zwieńczenie jednego z najwybitniejszych przedsięwzięć Alana Moore’a i zarazem uniwersum America’s Best Comics. De facto mamy do czynienia z czymś na kształt fabularyzowanego traktatu quasi-okultystycznego w którym rzeczony dał wyraz nie tylko swej erudycji i scenopisarskiemu talentowi, ale też rozczarowaniu kierunkiem rozwoju komiksowego medium. Ponadto wielkie brawa dla autora ilustracji w osobie J.H. Williamsa III.
 
Superbohaterowie Marvela: Secret Avengers – perypetie częściowo już rozpoznanej u nas utajnionej jednostki w ramach Mścicieli także tym razem okazały się solidnie zrealizowaną propozycją wydawniczą. Tym bardziej godną uwagi, że z udziałem Warena Ellisa oraz tak wyróżniających się plastyków jak Michael Lark i David Aja.
 
Silver Surfer: Przypowieści – bardzo zacny zbiór, na upartego z powodzeniem mogący posłużyć za przekrojowe zdefiniowanie tytułowej postaci. Różnorodne interpretacje w wykonaniu tak znakomitych autorów jak Stan Lee, Jean „Moebius” Giraud i J. Michael Straczynski. Kosmiczna moc w zaiste dużym nasyceniu.
 
Książę Nocy t.5 – bardzo się cieszę, że jedna z najbardziej udanych serii wypromowanych jeszcze w magazynie „Świat Komiksu” jest wciąż przez polski Egmont publikowana. Początkowo obawiałem się, że zaangażowanie do jej realizacji rysownika innego niż Swolfs okaże się rozwiązaniem trudnym do zaakceptowania. A jednak im dalej tym pod tym względem lepiej. Usytuowanie miejsca akcji na Rusi Kijowskiej u schyłku panowania Włodzimierza Wielkiego to jak dla mnie strzał w dziesiątkę. Spore wrażenie zrobiła na mnie także kreacja świadomego wampirycznego zagrożenia mnicha Artemiusa. Podsumowując: jedna z bardziej udanych odsłon kroniki losów tytułowego Księcia Nocy.
 
Kapitan Ameryka: Steve Rogers t.2 – mimo rozmachu i znacznego potencjału tej opowieści scenarzysta jakby nieco się pogubił. Stąd Steve Rogers w jego ujęciu to postać niespójna i nieprzekonująca mimo że w poprzednim zbiorze rokował pod tym względem znacząco lepiej. Niewykorzystana szansa na epickie political fiction.
 
Conan Barbarzyńca t.68 – zbiór interesujący choćby z tego względu, że zawierający pełną adaptacje powieści „Conan i bogowie gór” Rolanda Greena, kontynuacji klasycznych „Czerwonych ćwieków” Roberta E. Howarda. Co prawda ów utwór okazał się umiarkowanym osiągnieciem literackim. Niemniej jego komiksowa wersja to zbiór często brawurowo rozrysowanych scen, stylistycznie nawiązujących do wczesnych prac Barry’ego Windsor-Smitha (czyli okresu, gdy adaptował on na „mowę” komiksu właśnie „Czerwone ćwieki”).

Ja, Smok – jeszcze jeden dowód na to, że przedwcześnie zmarły Juan Gimenez znacznie lepiej sprawdzał się w roli fenomenalnego wręcz ilustratora niż jako scenarzysta. Podobnie bowiem jak w przypadku „Czwartej siły” także tutaj fabuła sprawia wrażenie snutej ociężale, acz im dalej tym pod tym względem lepiej. Na pewno nie sposób zgłaszać zarzutów wobec warstwy plastycznej tego przedsięwzięcia, jak zawsze w wykonaniu argentyńskiego mistrza malarsko wysmakowanej i natychmiast rozpoznawalnej. Brawa ponadto za wysoką jakość edytorską tego albumu.
 
Moon Knight – błyskotliwe studium kiełznania szaleństwa w wykonaniu jednego z najzdolniejszych i najbardziej zapracowanych scenarzystów współczesności. Jeff Lemire (bo o nim oczywiście mowa) raz jeszcze udowodnił, że ewentualny syndrom zawodowego wypalenia wciąż nie jest jego udziałem. Spójna, a przy tym brawurowo zilustrowana opowieść przybliżająca przełomowy moment w dziejach tytułowej osobowości. Do tego odrobinę nostalgicznej klasyki w przedrukowanym epizodzie pierwszej solowej serii poświęconej „Księżycowemu Rycerzowi”.

„Komiks i My” nr 11 – w nie tak znowuż już krótkiej historii tego magazynu (ponad cztery lata rynkowego bytu) nie raz już przytrafiały się bardzo udanie „zakomponowane” odsłony (by wspomnieć chociażby numer czwarty). Także przy tej okazji ma się poczucie trafnego doboru zaprezentowanego materiału. Swoisty „mix” nowych realizacji (kontynuacja „Darko Futuro”, a zwłaszcza okładkowy „Ładunek” wraz z reedycją „Księgi Miecza” wypadł wręcz znakomicie.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Pn, 31 Sierpień 2020, 22:40:07
Urlopowanie zrobiło swoje i tym sposobem komiksowych lektur przyswoiłem sobie nieco mniej niż w poprzednich miesiącach:
 
Sierpień
 
„Tajne Imperium” – obiecujący pomysł wyjściowy, dobre otwarcie i niestety rozczarowujące prowadzenie (nie wspominając już o finale). Ponadto szczególnie dotkliwie dało o sobie znać pogubienie Domu Pomysłów co do zmian wprowadzonych w okresie All-New, All-Different Marvel - vide Sam Wilson w funkcji Kapitana Ameryki czy Inhumans jako jedna z czołowych formacji Marvela (nieporozumienie w każdym calu). Widać tu jak na dłoni pośpieszne wycofywanie się z tych kompletnie nietrafionych pomysłów.

„Faithless” t.1 – przejaskrawiona pod każdym względem kpina z wewnętrznej pustki współczesnych autolubisiów określanych niekiedy mianem pokolenia „Brawo Ja!”. Trzeba przyznać, że Brian Azzarello (scenarzysta tej realizacji) poradził sobie pod tym względem niemal równie dobrze co William Friedkin w prezentacji środowiska zapamiętałych homoseksualistów („Zadanie specjalnym” z brawurową rolą Ala Pacino).

„Komiks i My” nr 12 – numer w dosłownym rozumieniu tego słowa specjalny. A to z racji rzeczowego przybliżenia zaczątków komiksowego medium na przykładzie dokonań m.in. Artura Grottgera i Cypriana Kamila Norwida. Do tego publicystka na poziomie merytorycznym rzadko u nas spotykanym.
 
Stumptown część 1 – scenarzysta tego przedsięwzięcia w osobie Grega Rucki ma to do siebie, że w rolach głównych swoich fabuł bardzo lubi obsadzać mniej lub bardziej miłe panie (by wspomnieć chociażby serię „Lazarus”, a po części także powstałą przy współpracy z  Edem Brubakerem „Gotham Central”). Tym razem coś jednak poszło nie tak. Komiks owszem ma swoje dobre strony, ale szczerze pisząc po jego lekturze trudno opędzić się od poczucia straconego czasu. Może w kolejnych zbiorach będzie lepiej.
 
Kapitan Żbik: Kryptonim Walizka – kolejna, nieco absurdalna (acz równocześnie spójna) fabuła stanowiąca mieszankę opowiastki milicyjnej z odrobiną gierkowskiej propagandy sukcesu. A do tego z niezapomnianą frazą: „Jestem członkiem ORMO, czy mogę w czymś pomóc?”. Na swój sposób klasyka.
 
Kapitan Szpic i Tajemnica Złotej Naczepy – duet Ruducha/Koziarski w niezmiennie świetnej formie! Tym razem na „czoło” opowieści wysuwa się pułkownik Czekoladka i to właśnie on okazał się najbardziej zajmującym (do tego dosłownie i w przenośni) „składnikiem” tej odsłony humorystycznego cyklu. I co więcej są widoki na… więcej :)

Vasco. Księga 5 – seria w swojej klasie wprost znakomita i nie inaczej sprawy mają się także tym razem. Gęste, dosycone w liczne wątki i motywy fabuły, a do tego skrupulatne, wręcz benedyktyńskie w precyzji wykonania rysunki.
 
Śpioch t.1 – z miejsca znać, że punkt wyjściowy dla tej opowieści (tj. powiązanie jej z realiami uniwersum studia WildStorm) nie szczególnie scenarzyście tej opowieści podszedł. Niemniej efekt finalny jego scenopisarskich wysiłków okazał się nad wyraz udany i z powodzeniem angażujący ewentualnego czytelnika. Warto także z racji rysunków jak zwykle starannie operującego światłocieniami Seana Phillipsa.
   
Jim Cuttles t.I – pomimo tzw. wielkich nazwisk (na „pokładzie” tego przedsięwzięcia znalazł się Jean-Michel Charlier i Jean Giraud) rzecz okazała się umiarkowanie udaną, a chwilami wręcz nużącą. Niemniej fani komiksowego westernu rozczarowania raczej nie doznają.
 
Smerfy na letnisku – jak zwykle w formule bajki autorski zespół zawarł przekonującą refleksje o trendach uchwytnych w modelu obyczajowym społeczeństw współczesnego zachodu. Do tego nieco trafnie ujętego napięcia (Gargamel!) oraz sytuacyjnego humoru.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Cz, 03 Wrzesień 2020, 14:00:37
  Podsumowanie lipca-czerwca. Lipiec tradycyjnie miesiącem w którym raczej odpuszczam komiksy, sierpień w sumie niewiele bogatszy, toteż podsumowanie zbiorcze i w nieco zmienionej formie.

Przeczytane:

  "Transformers Kolekcja G1" - tomy 10-17, autorzy różni. Seria wchodzi na jeszcze wyższy poziom abstrakcji (jednak się dało), roboty razem ze swoją wojną trafiają na obcą planetę zamieszkałą przez wysokorozwiniętą pokojowo nastawioną obcą cywilizację. Mieszkańcy kosmicznego raju szybko dzielą się na dwa stronnictwa i aby pomóc swoich nowych sojuszników opracowują technologię zamieniania się w ich głowy (działa to na zasadzie zdaje się jednego kolektywnego umysłu złożonego na zasadzie człowiek-robot), pomysł był chyba zbyt dziwaczny bo dosyć szybko większość roboto-ludzi znika ze stron a w zamian za to wprowadzani są ludzie zamieniający się w silniki i broń (koncept nie mniej dziwny i tak na zdrowy rozum zupełnie idiotyczny), do tego dostaniemy nowy patent czyli zbroje przypominające ludzi, potwory czy też ogólnie nie wiadomo co w które wciskają się roboty. Wycinek serii Budiansky'ego dotyczący planety Nebulon będzie dosyć długi w czasie jego trwania powróci w końcu Optimus Prime (chociaż nie ukrywam, ze dla mnie jego unowocześniony projekt wyglądał i dalej wygląda nieco fajansiarsko) a zaraz później dostaniemy rzeczy znane z TM-Semic czyli kilka pojedynczych nowelek np. te z Kosmicznym Cyrkiem, łowcami na motocyklach czy Decepticonem - gwiazdą filmową a później historię o Wszechbazie po której przyjdzie jeszcze kilka pojedynczych zeszytów i nastąpi przejęcie serii przez brytyjskiego autora. Furman w tym czasie oprócz jednozeszytowych albo i mniej przerywników oraz dłuższego etapu dotyczącego zombie-robotów na Cybertronie będzie konsekwentnie ciągnął historię Galvatrona aż do jej wielkiej konkluzji "Wojen w Czasie", w której trzeba będzie ocalić wszechświat a później po przejęciu serii US od Budiansky'ego dostaniemy od niego rzeczy również wcześniej u nas wydane czyli powrót Megatrona i obudzenie się Primusa oraz bardzo dobre "Poszukiwanie Matrycy" z kilkoma opowieściami wyraźnie nawiązującymi do znanych dzieł popkultury. Tak jak poprzednio bardziej przypadają mi do gustu rzeczy pisane przez Simona Furmana, ostrzejsze, z większym pazurem bez wiszącego nad głową cenzora. Facet ma naprawdę sporo dobrych pomysłów, wymyśla całkiem rozsądną genezę Transformerów (napewno rozsądniejszą niż to założenie, że są dziełem ewolucji, na dodatek nie kłócącą się z resztą uniwersum Marvela), daje tropy wskazujące na istniejącą filozofię Decepticonów (czyli w końcu nie są źli bo są źli), ukazuje nam ich "ludzkie" oblicze na przykładzie Soundwave'a i Ravage'a, czy też przejścia na stronę tych dobrych dwóch Decepticonów Carnivaca i Catilli oraz kilka innych podobnych patentów. Historie na dodatek dobrze się czyta same w sobie, naprawdę fajna ze Swoopem szukającym starego wroga (nareszcie Grimlock pokazał iż jest prawdziwym hardkorowcem), wcześniej wspomniana z mechanicznymi zombiakami o wiele sensowniejsza niż to brzmi, powrót Unicrona czy komediowe ze Starscreamem uczącym się czym jest świąteczny nastrój albo originem "kobiety" Transformera Arcee. Żeby nie było, że się nadmiernie znęcam nad Bobem Budianskym jego komiksy szczerze mówiąc też mi się czytało lepiej. Story-arc dziejący się na Nebulonie co prawda jest strasznie toporny, ale dalej wyraźna zwyżka formy. Szczerze mówiąc Amerykaninowi o wiele lepiej wychodzą pojedyncze zeszyty niż ciągi fabularne, owszem jest to skierowane do młodszego czytelnika niż komiksy jego brytyjskiego odpowiednika, ale czuć ten klimat Kina Nowej Przygody i jakoś lepiej mi wchodziły niż to co było we wcześniejszych tomach. Wady ciągle te same, pewna chaotyczność, niby tu się trochę wzięli autorzy w karby, serie wyraźnie starają się już siebie unikać ale i tak miałem kłopoty zwłaszcza w serii brytyjskiej ze stwierdzeniem co się dzieje kiedy, no i dalej roboty wyskakujące z pudełka. Na minus momentami rysunki. Geoffa Seniora zastąpił w większości Lee Sullivan, który stara się naśladować poprzednika krzyżując jego styl ze stylem Sala Buscemy i chociaż wygląda to nienajgorzej, jakoś mniej mi przypadło do gustu, Geoff to jednak Geoff. Na szczęście po jakimś czasie on  wraca i mam nadzieję że na dłużej, będzie też kilku nowych jakby już nowocześniejszych stylowo artystów. Nie będę przedłużał,  bawiłem się lepiej niż przy pierwszych dziewięciu tomach. Ocena 7/10.

  "Conan Barbarzyńca Kolekcja" - tomy 63-65, Roy Thomas, John Buscema, Ernie Chan i inni. Dokończenie story-arcu z khitajskimi korsarzami Li-Zyą i Pou-Chunem, co mnie szczerze mówiąc nieco zasmuciło bo zdążyłem polubić tę parę (na dodatek nie udało mi się dojść do żadnych konkluzji na temat zasady działania kamizelki Li-Zyi) oraz początek dwóch nowych ze znanymi już barachańskimi piratami Strombannim i Czarnym Zarono oraz również znanym z wcześniejszych przygód Imhotepem Niszczycielem Światów, plus kilka pojedynczych przygód. Z pewnością warto zwrócić uwagę na umieszczony w numerze 64, jubileuszowy zeszyt 200, w którym na przemian pokazane nam zostaną przygody Conana Cymmeryjczyka oraz w rzeczywistym świecie jego autora Roberta E. Howarda. Nie oszukujmy się to już niemal siedemdziesiąt numerów ciągle tego samego ale z racji tego że lektura wchodzi jak zimne piwo w upalny dzień (no chyba że ktoś piwa nie lubi, to dajmy na to jak zimna woda, oranżada lub cokolwiek innego) ja nie mam serca ocenić tego na mniej niż 8/10.

  "Snow Blind" - Ollie Masters, Tyler Jenkins. Nie będę się rozwodził specjalnie bo i specjalnie nie ma nad czym, raczej rozczarowanie. Nie będę ukrywał, że po "Grass Kings" miałem dosyć wysokie oczekiwania co do tego tytułu. Co prawda scenarzysta inny, ale rysownik ten sam, wydawnictwo te same i w podobnych klimatach miał się komiks obracać. Największą bolączką tej pozycji jest to, że jest ona dosyć sztampowa, nie ma tutaj nic czego nie widzielibyśmy wcześniej. Po każdym kolejnym zwrocie akcji, równie zaskakującym niczym wyczyny naszych klubów w europejskich rozgrywkach, przewidujemy dosyć dokładnie w jakim kierunku potoczy się akcja. Jasne da się na takiej bazie zbudować świetną powieść, ale wtedy musi ona posiadać inne zalety, gęsty klimat, bohaterów z krwi i kości, intrygującą scenografię itd, itp wiadomo o co chodzi. Niestety i na tym polu wygląda to średnio, całość jest po prostu zbyt mało obszerna. Autor nie znalazł miejsca na odpowiednie rozwinięcie bohaterów o których nawet nie bardzo jesteśmy w stanie powiedzieć czy ich polubiliśmy czy też nie, przedstawienie pewnego kontekstu wyjaśniającego dlaczego robią to co robią ani zresztą na nic innego, akcja pędzi jak szalona chociaż tak naprawdę niewiele się dzieje, kluczowych dla fabuły węzłów fabularnych łącznie z związaniem akcji i zakończeniem jest łącznie ze cztery. Rysunki czy też raczej malunki Jenkinsa po raz kolejny zachwycające. Owszem ma ten komiks pewne zalety oprócz wyglądu, małomiasteczkowy klimat nienajgorzej oddany a całość mimo, że oglądana lub czytana już dziesiątki razy sprawia wrażenie, że dałoby się coś z tego wyciągnąć gdyby scenarzysta nie postanowił sprzedawać streszczenia jako pełnoprawnego komiksu. Historia Królestwa Traw o wiele, wiele lepsza. Podsumowując świetnie wyglądający przeciętniak 5+/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: perek82 w Śr, 30 Wrzesień 2020, 18:07:40
krótkie podsumowanie wakacyjno-wrześniowego kwartału. Mało wyszło mi przeczytanych komiksów. Nic mi nie zalega (oprócz Berlina, którego chyba zacznę od początku któregoś wieczora w oczekiwaniu na finały NBA).

Trzeci testament - 3/5 - no niestety zrobiłem sobie nadzieję Juliuszem, a oryginał okazał się taki sobie nijaki. Naciągane to wszystko strasznie się wydaje, mnóstwo zasadzek, pościgów potyczek i w tym wszystkim klimatu nie ma. Plus głównych bohater nie do zdarcia, każdą przepaść przeskoczy, będzie walczył z 10 wrogami, jechał konno i trafiał kuszą w jabłko na czyjejś głowie itd.

Aliens Dead Orbit / Dust to Dust - 3,5/5 - tak sobie spróbowałem z ciekawości. Fajne czytadła, nic może specjalnego, ale klimat trzymają, trochę jatki, trochę suspensu.

Aliens Labirynt - 4/5 - zachęcony trochę wspominkami niektórych z czasów TM-Semic wziąłem i to. Bardzo mi się podobało. Rysunki takie na jakich się wychowywałem, bez nadmiaru grafiki komputerowej, a przez to chyba nawet lepiej pasujące do historii o potworach w kosmosie. Gdybym to kupił ze 20 lat temu to pewnie bym dobrze zapamiętał ten tytuł.

Aliens Opór / Ratunek - 3/5 - przeczytałem w złej kolejności (jakoś nie załapałem, że są ze sobą powiązane). Nie wiem, czy to wpłynęło zbytnio na ocenę. Pozbyłem się ich bez żalu po przeczytaniu. Rozczarowanie, bo nazwisko scenarzysty dobrze znane.

Bogowie z gwiazdozbioru Aquariusa - 3,5/5 - bardzo fajny zbiór. Tytułowa historia to chyba najczęściej maltretowany przeze mnie komiks w dzieciństwie. Miałem pierwszą część i dużo czasu minęło, aż przydybałem drugą. Z przyjemnością wciągnąłem na tzw. home office. Nie widzę powodów do narzekania, że format zły, że jakość nie taka. Polecam.

Czarny Młot (1-4) - 4/5 - uwielbiam ten komiks, niespieszną akcję. Każdy bohater ma swoją rolę, osobowość, coś do powiedzenia, jakąś motywację. Nie jest przegadany, nie ma za dużo akcji. Wszystkiego jest w sam raz. Nawet zakończenie mi pasuje - miałem nadzieję, że tak się skończy, chociaż twist akcji w pewnym momencie bardzo mnie zaniepokoił. Ale spin-offów już mam dosyć.

Metronom - 3,5/5 - jak zwykle pięknie wydane, w środku piękne rysunki. Tylko historia nie chwyciła do końca. Lekki niedosyt. Jakby zabrakło nie wiem pomysłu albo odwagi, żeby zrobić krok dalej i czymś zaskoczyć. Akcja płynie wartko, ale właśnie brakuje tej kropki nad i, że przewracasz kartkę i nagle "o k@#$a, no tego się nie spodziewałem".

Palcojad - 3,5/5 - czyta się to szybko, jest tajemnica, którą odkrywamy z bohaterami. Rysunki są trochę plastikowe, jakby się jakąś animację oglądało - wolę bardziej realistyczną kreskę. Sama historia momentami bardzo odrealniona (ten zabił 50, ten 30, ten zjada palce, ten podpala biblioteki itd.), trochę jak scenariusz serialu dla starszej młodzieży. Ale pomimo tych zastrzeżeń chętnie to przeczytałem i kolejne zeszyty mijały niepostrzeżenie, więc w sumie tak źle wcale nie było.

Promethea - 4,5/5 - tutaj miałem chwilę zwątpienia (nawet dość długą bo przez cały drugi tom), czy ta historia do czegoś zmierza. Z drugiej jednak strony nawet dłużyzny Moore'a i jego filozoficzne wstawki okraszone zostały pięknymi rysunkami i wieloma ciekawymi pomysłami. Ja wsiąkłem bardzo szybko w ten świat, czytałem przez 2 dni w każdej wolnej chwili - pamiętam, że tak miałem z Sandmanem kiedyś, że od pierwszej strony zadziałała magia komiksu i do skończenia tomu nie odpuszczała. Dla mnie jedna z lepszych pozycji tego roku.

Końcówka roku to dla mnie przede wszystkim Potwór Bilala, Animal Man, kolejne Hellblazery, może Potwór z bagien, Omega Men czy Zegar zagłady. Batman B&W chodzi po głowie, ale trudno mi się zdecydować. Poczekam do grudnia i zobaczę, czy będzie wtedy dostępny.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: eferce w Śr, 30 Wrzesień 2020, 22:34:56
Wrzesien był u mnie przeobfity, dlatego wymienię tylko tytuły kwalifikujące się do 5 kategorii +1.

Najlepszy zakupiony:
Lazarus. Prawdopodobna wizja przyszłości z ciekawymi hipotezami społeczno-polityczno-technologicznymi - tego poszukuję i to dostałem.
Zachowane są idealne proporcje między gadającymi głowami a akcją.
Postacie są nakreślone są w taki sposób, że kiedy zachowują się inaczej niż by to wynikało z ich wstępnej "jednowymiarowości" muszę się zastanawiać, analizować motywy i odkrywać "wielowymiarowość".
Wszystko to sprawiło, że dawno w nic tak się nie wciągnąłem.

Najlepszy Przeczytany
Saga o Potworze z bagien faktycznie "niezakupiony" bo wypożyczony z biblioteki po miesiącach polowań. Zawsze był tylko tom 2 i/lub 3. W końcu trafiłem 1.
Podchodziłem z dystansem (bo stare, bo fanem potwora ani horrorów nie jestem) ale faktycznie lekkość z jaką zostałem wciągnięty w świat a następnie bogactwo i różnorodność kolejnych historii - warta jest stawiania z wzór.
Od razu poprawiłem "Dniami pośród Nocy" Gailmana bo chciałem jak najdłużej potaplać się w tym bajorku.
Nie dziwie się, że wielu forumowiczów ma Sagę w swoim ścisłym topie.

Najgorszy
East of West TP vol. 1-3. Nie lubię komiksów o omnipotentnych bohaterach - Bogach, Supermenach, Demonach których nie da się zabić a jedynie można "odesłać" itp. Nie zdawałem sobie sprawy, że wpakuje się tu na tego typu minę.
Liczyłem chyba na komiks o jeźdźcach apokalipsy pełnych wątpliwości, kwestionujących swoja misję - może w stylu Amerykanskich Bogów Gailmana, alegoryczny, umiarkowany… Trafiłem na "wręcz przeciwnie".
O ile tom 2 i 3 już były nieco mniej wypełnione obrażającymi inteligencję akcjami to końcówka T1 mnie skutecznie zniechęciła
Spoiler: PokażUkryj
Skoro Śmierci nie da się zabić i każdy o tym wie to po co wysyłać na niego całą Chińska armię, żeby została pokonana przez Śmierc i jego dwójkę padawanów? Po co teksty padawanów na rozgrzewce: "jest ich dużo i będzie ciężko" skoro niezależnie od ilości i technologii nic im nie mogą zrobić?


Największe zaskoczenie na minus
Black Monday Murderers - miałem wielkie nadzieje, zakładałem, że na komiks ten wskoczy u mnie, gdzieś w stratosferę z komiksami Brubakera…
Liczyłem na fajnie opisane mechanizmy rynku, to że najbogatszych jest coraz mniej ale maja co raz więcej, że to nie ciezka praca czy dziedziczone fortuny sprawiają że 1% najbogatszych ma 60% zasobów itd..
Dostałem: w ramach faktów wymienione światowe kryzysy i masę mambo-dżambo, rytuałów i niedopowiedzeń.
Może za dużo hajpu dawałem po recenzjach albo może -patrz podsumowanie. Ilustracje nie wliczają się do zaskoczenia na minus.

Największe zaskoczenie na plus
Niewidzialna Republika - na tle innych tytułów - historia wciągająca - logiczna, prawdopodobna, papier gruby, format duży ;D
Wbrew dyskfalifikujacym komentarzom - raz natknąłem się na niepoprawne tłumaczenie i raz trafiłem na litery umieszczone w dymku w sposób utrudniajacy czytanie.
Rozumiem, że istnieją ludzie odpowiedzialni za liternictwo i tłumaczenie i że ich  błędy w tych dziedzinach mogą dyskwalifikować komiks. Ale jestem jeszcze na szczęście lub nieszczęście na etapie, gdzie takie błędy nie wpływają na mój odbiór historii (grafiki i scenariusza).
Bardziej przyczepiałbym się merytorycznie
Spoiler: PokażUkryj
-dlaczego są statki kosmiczne na okładce a w środku nie. Albo czy faktycznie za 800 lat nadal będziemy używać miodu, komórek i karabinów na kule..
Czekam niecierpliwie na kolejną część.

Poza kategoriami wspomnę Little Bird. Przedstawia bliską dystopijną przyszłość, mieli pulpowe amerykańskie motywy a upadku cywilizacji upatruje w dominacji kościoła (ala podkręcone Pamiętniki Podręcznej) Bardzo mocno inspirowany jest Gwiezdnymi Wojnami, ukazuje grzechy członków zarówno Imperium jak i Rebelii.
To takie słowa-klucze, gdyby ktoś poszukiwał "czegoś w rodzaju". Mnie ten komiks pozostawił obojętnym - nie straciłem na niego czasu ale też nie pozostawił za wiele po sobie - been there, done that - masę razy wcześniej.
Aha- kreska kojarzy mi się z Prophet Remission: swobodno-niechlujna ale kreująca klimat.

Podsumowując


Zawiodłem się na oryginałach Image. Faktycznie trzeba wciskać wszędzie rewolwery, rendzerów, wojnę z Kanadą, zemstę-alaTarantino i wudu? (Od razu odpowiem -wiem, że trzeba, żeby się tam sprzedało). Jednak tyle potencjału w pomysłach a tak mierne wykonanie (dla czytelnika spoza USA).
Doceniam selekcje przeprowadzoną przez rodzimych wydawców. Tzn. że z najlepszymi tytułami od Image mogłem zapoznać się po naszemu.
Przede mną w październiku Planetary t1.a z Image: Drifter, Copperhead (oby był to komiksowy "Firefly") i Black Road. Oczywiście o ile dojdą  :) Jak nie to Wielki Martwy w ramach odskoczni.

Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Cz, 01 Październik 2020, 12:32:17
Wrzesień

Kajtek i Koko w Kosmosie t.6 – kolejny tom realizacji nieprzypadkowo uznawanej za opus magnum mistrza Janusza jak zwykle nie zawodzi. 
 
Zbir t. 0 – mała przypominajka po latach wypadła nie najlepiej. Pod względem plastycznego przygotowania twórcy tej serii nie można nic zarzucić. Znać w jego pracy rozrysowanie i spory potencjał w zakresie karykatury. Niestety płaski humor oparty na zgranych motywach z filmów o zombiakach z dzisiejszej perspektywy po prostu nuży.
 
Astonishing X-Men t.2 – odpowiedzialny za scenariusz tego tytułu Charles Soule ponownie sięgnął po adwersarza mutantów z czasów klasycznych przygód X-Men w wykonaniu Chrisa Claremonta i Johna Byrne’a. Efekt końcowy jest jednak nieco groszy niż w poprzednim tomie. A szkoda, bo potencjał na zajmującą opowieść był. Do tego raczej umiarkowanie spisali się uczestniczący w tym przedsięwzięciu rysownicy. Niemniej znać znamiona większego zamysłu, który być może doczeka się satysfakcjonującego zwieńczenia w kolejnym zbiorze.
 
Conan Barbarzyńca t.71 – rzecz godna uwagi już tylko z racji zróżnicowanej stylistyki warstwy plastycznej poszczególnych z zawartych tu opowieści. Od pełnych pasji rysunków Johna Buscemy i emanujących wrażeniowością plansz w wykonaniu Colina Macneila po niekoniecznie udane trendy (acz na swój sposób także ciekawe) zaistniałe w pierwszej połowie lat 90. mienionego wieku (Robert Brown/Rey Garcia). Także fabuły nie zawodzą; o ile rzecz jasna nie ma się obiekcji wobec specyfiki scenariuszy w wykonaniu Roya Thomasa.
 
Globalne pasmo
– realizacja może nie aż tak udana jak „The Authority” (nie wspominając już o znakomitym „Planetary”), niemniej i tak warta rozpoznania. Odnajdujemy tu m.in. szybkie tempo prowadzonej narracji, precyzyjne, dopracowane co do każdego szczegółu scenariusze oraz intrygujące koncepty rodem z almanachów paranormalnych osobliwości (choć nie tylko). Czyli krótko pisząc crème de la crème charakterystycznej stylistyki nieprzecenialnego Warrena Ellisa.
 
Superbohaterowie Marvela: Niewidzialna Kobieta
– staż Johna Byrne’a na kartach „Fantastic Four vol.1” dawno temu powinien być już u nas w całości wydany. Dobry zatem chociaż ów fragment, który prezentuje się znakomicie zarówno od strony fabularnej jak i plastycznej. Klasyka w każdym calu.
 
Cartland-Wydanie Zbiorcze 1 – jeszcze jeden dowód na niezwykłą biegłość frankofońskich autorów komiksu w zakresie tworzenia westernów. Starannie nakreślony świat przedstawiony oraz niejednoznaczne i gęste zarazem fabuły z liczną obsadą przekonujących osobowości.
 
Conan Barbarzyńca t.72 – tom interesujący już tylko z racji stylistycznej różnorodności udzielających się tu plastyków. Szczególnie udanie prezentuje się zwłaszcza pochodna pracy Alfredo Alcali, jednego z najbardziej cenionych przedstawicieli tzw. szkoły filipińskiej. Ponadto cieszy także perspektywa gościnnego występu (w kolejnym tomie) króla Valuzji w osobie Kulla. 

Descender t.6 – satysfakcjonujące zwieńczenie jednej z najbardziej udanych komiksowych inicjatyw sygnowanych przez Jeffa Lemiere’a. Tym bardziej trzeba trzymać za słowo polskiego wydawcę, który de facto zapowiedział ciąg dalszy tegoż przedsięwzięcia w postaci kontynuacji tej serii („Ascender”). Dla fanów klasycznej science fiction w wykonaniu m.in. Isaaca Asimova i Alfreda Eltona van Vogta (a przy tym takich, których nie odstręcza komiksowe medium) zdecydowane „musiszmieć”.
 
Wounded t.2 – prace nad kontynuacją zachęcająco rozpoczętej serii co prawda nieco się przedłużyły; niemniej warto było czekać. Na jakości zyskały zarówno rysunki jak i warstwa fabularna, spójna i pomimo odniesień do poprzedniego albumu, w pełni zrozumiała także dla ewentualnych, nowych odbiorców tej inicjatywy.
 
Zbigniew Kasprzak: Bogowie z Gwiazdozbioru Aquariusa – bardzo miło wiedzieć zbiór prac także tego autora w ramach prezentacji klasyki rodzimego komiksu. Jest fantastycznie. Do tego dosłownie i w przenośni. A co więcej w wymiarze formalnym (a na ogół także fabularnym) zebrane tu utwory jakościowo nadal się bronią.

Zbir t.1 – powrót po latach do świata kreowanego autorstwa Erica Powella w pełni potwierdza odczucia po lekturze tomu „zerowego”. Humor w wykonaniu tego autora niemiłosiernie się zestarzał, tytułowy Zbir nadal jawi się jako osobowość bez wyrazu, a intrygi z jego udziałem rażą przesadnym schematyzmem. Całość ratuje warstwa plastyczna w wykonaniu rzeczonego w której znać zarówno talent jak również twórczą odwagę i swoistą zadziorność.
 
Najemnik t.5 – najbardziej emocjonująca z dotychczasowych odsłon tej serii. Do tego zilustrowana z niezmiennym mistrzostwem mistrza Segrellesa.
 
Berserker uwolniony – nazwiska realizatorów tego projektu zobowiązują. Niestety tym razem zarówno Jeff Lemire jak i Mike Deodato Młodszy zawiedli po całości. Stąd parafraza motywu krewkiego barbarzyńcy okazała się kompletnym fiaskiem. Tytuł do gruntownego i jak najszybszego zapomnienia.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w So, 10 Październik 2020, 10:55:41
  Podsumowanie września. Wrzesień, tradycyjnie dla mnie miesiącem komiksu polskiego, tyle że po przegrzebaniu półek okazało się, że właściwie niewiele tych polskich komiksów posiadam do przeczytania. Noc cóż, życie potrafi kopnąć w jaja, może za rok będzie lepiej?

1. Najlepszy:

  "Nightwing tom 4 - Starzy i nowi wrogowie" - Tim Seeley, Javier Fernandez, Miguel Mendonça. Zbiorcze wydanie dwóch zbiorczych wydań (masło maślane) kończących serię Seeleya a całość podzielona jest na trzy rozdziały. W pierwszym Do Bludhaven, trafia nowy gracz pragnący dostać się na sam szczyt przestępczej piramidy, świeżo wypuszczony z dłuższej odsiadki w Blackgate facet będący kolejną wariacją Jekylla i Hyde'a nazywający siebie Blockbuster. Postać nieco niejednoznaczna moralnie co z pewnością wychodzi jej na dobre. W drugim autor sięgnie do agenturalnej przeszłości Dicka i wyśle go na konfrontację z jego byłą agencją wywiadowczą Spyral w której pomoże mu Helena Bertinelli - Huntress, która od czasu kiedy ją ostatnio widziałem nie tylko zmieniła twarz na taką jakby bardziej orientalną to jeszcze na dodatek bardzo dużo czasu spędziła na słońcu. Rozdział trzeci to "Le Grand Final" w którym wezmą udział praktycznie wszyscy bohaterowie z wyjątkiem Bruce i Damiana Wayne'ów oraz Barbary jacy pojawili się na łamach serii a stawką będzie jak najbardziej klasycznie los całego miasta. Za rysunki odpowiada Fernandez znany z wcześniejszych tomów oraz Mandoca który podmienił Marcusa To. Rysunki tego drugiego mniej mi przypadły do gustu, jego styl to taki typowy plastik-fantastik superhero aczkolwiek bez jakichś większych błędów technicznych, jak ktoś lubi taką konwencję powinien być usatysfakcjonowany, chociaż moim zdaniem poprzednik był nieco lepszy. O wiele lepiej podeszły mi rysunki Fernandeza, który o ile już w poprzednich tomach starał się mocno czerpać ze stylu uwielbianego przeze mnie śp. Norma Breyfogle tak tutaj kopiuje już bez skrępowania. Owszem można by mu zarzucić, zwykłe naśladownictwo, ale skoro zabrakło oryginału... Naprawdę bardzo fajna seria, Seeley przede wszystkim jest mocny się w pisaniu bohaterów, polubiłem niemalże wszystkie które pojawiły się na jej łamach, sympatyczny bohater tytułowy, dwóch naprawdę przyzwoicie skonstruowanych gagatków czyli Blockbuster oraz Raptor, który od początku interesujący w czwartym tomie został dodatkowo rozwinięty w interesującą stronę, do tego cała masa sympatycznych postaci drugo i trzecioplanowych. Momentami czuć, że nieco zabrakło miejsca jak w przypadku Shawn, której nie dość że nie polubiłem wcale, to jeszcze została kochanką Dicka właściwie z nieznanych mi przyczyn i tak samo z niespecjalnie rozsądnych przyczyn się z nim rozstała. Jednym słowem fajny, napisany z polotem i bez zadęcia mariaż komiksu superbohaterskiego, wydziwów w stylu Granta Morrisona, obyczajówki, komedii (na szczęście bez przesady) i kryminalnej sensacji. Jakby ktoś się interesował to ostatni tom nie jest ucięty siekierą jak dajmy na to Aquaman, autor zostawia wiele furtek pootwieranych dla dalszych autorów, ale całość sprawia wrażenie zakończonej z elegancją. A ja sobie czekam na "Graysona" w DC Deluxe. Ocena 7+/10.

 

2. Zaskoczenie na plus:

  "Kapitan Żbik - Wydanie I tom zbiorczy" - autorzy różni. Wstyd się przyznać (żartowałem, nie wstydzę się), ale nie znałem za bardzo Kapitana Żbika, tytuł to nie moje czasy a jako dziecko jakoś mi nie wpadły te komiksy w ręce (przeczytałem dwa zeszyty, nie wiem jakie ale nic z tego tomu). W każdym razie wraz ze zbiorczym wydaniem Ongrysu przyszła okazja łyknąć nieco wiedzy na ten temat a jako, że jestem fanem "milicyjnego" kina oraz podobnej literatury z lat 60-70 nie żal było widać tych kilkudziesięciu złotych. W pierwszym tomie, zawartych jest pierwszych dziesięć zeszytów serii, no może nie do końca zeszytów bo pierwszy to zbiór pasków komiksowych z Kuriera Szczecińskiego. Zbiór sensacyjno detektywistyczne komiksy z polskim Jamesem Bondem skrzyżowanym z Supermanem oraz inspektorem Kojakiem. Żbik wszystko potrafi, wszystko wie i na wszystkim się zna czyli istny człowiek socjalistycznego renesansu, chociaż i on czasem staje w obliczu bezradności wobec perfidii przestępców więc jakieś pozory realizmu zostają zachowane. Szczerze mówiąc właśnie niedostatki realizmu były rzeczą, która mnie zadziwiła, nastawiałem się raczej na coś bardziej przyziemnego i mocniej stojącego obydwiema nogami na ziemi, a tutaj większość opowiadań ma zdecydowanie przygodowe zacięcie i nie wydaje się specjalnie wiarygodna. Wyjątkiem jest ostatni ciąg fabularny (fabuły potrafią przeskakiwać z zeszytu na zeszyt pomimo różnych tytułów), który faktycznie tak na zdrowy rozsądek pokazuje jak mogło wyglądać śledztwo i jak wyglądał pościg za bandytami. Tym niemniej wszystkie zeszyty mają swój sens, na tym tle kompletnym kuriozum jest pierwszy rozdział "Pięć Błękitnych Goździków" tak napisany, że nie bardzo wiedziałem o co w nim chodzi na dodatek mający na celu chyba ukazanie Milicji jako kretynów i nieudaczników. Pod względem graficznym tom wygląda interesująco, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że artyści z braku czegoś co można by określić "polską szkołą komiksu" (która zdaje się do dzisiaj nie powstała) poruszali się po istnej terra incognita. Przyciągające wzrok, dające znać że mamy do czynienia z utalentowanym plastykiem chociaż drażniące brakiem teł rysunki Zbigniewa Sobali (w dalszych nieco bardziej dopracowanych zeszytach, wyglądają niestety nieco słabiej), dynamiczne kadry Jana Rockiego, pierwszy występ na scenie Grzegorza Rosińskiego (facet przebył baaaaaardzo długą drogę) i nieco realistyczniejsze prace Mieczysława Wiśniewskiego z których sporo zaczerpnął Jerzy Wróblewski mogą się podobać. Powiem więcej byłem całkiem przyjemnie zaskoczony niezłym poziomem rysunków, jakoś tak nastawiłem się że to będzie gorzej wyglądało. Kwestie propagandowe do przemyśleń, głęboko wierzę że harcerze po zorientowaniu się, że ktoś chce uciec z socjalistycznego raju nie lecieli na komisariat z donosem. Zresztą przyznam szczerze, to jest tak napisane że przyłapałem się na tym iż obserwując dysproporcję sił i możliwości pomiędzy państwem a przestępcami, to o ile nie zabili kogoś postronnego to kibicowałem tym drugim. Żeby w tamtych czasach zdecydować się na popełnienie ciężkiego przestępstwa trzeba było być prawdziwym twardzielem, albo prawdziwym desperatem (najpewniej jednym i drugim naraz). Wydanie Ongrysowe bardzo przyjemne, wydanie solidne, spora ilość ciekawych dodatków - "list" od Żbika będący jednocześnie jego życiorysem, sylwetki twórców wraz ze zdjęciami, okładki, propagnadowo-edukacyjne plakaty, krótkie paski komiksowe itp. Kupiłem wersję z regularną odsądzaną tutaj od czci i wiary okładką. Na żywo prezentuje się całkiem fajnie, gdyby nie natrętnie komputerowe kolory, uznałbym ją za bardzo udaną. "Kapitan Żbik" to jednak część historii polskiego komiksu, bawiłem się nieźle i czekam na tom drugi. Ocena 7/10.

  "Superman - Action Comics tomy 1-4" - Dan Jurgens i inni. Z pewną taką nieśmiałością podszedłem do tytułu, miałem ochotę na regularną serię z Supermanem bo od czasów Tm-Semic takowej żadnej nie czytałem, od pierwszego tomu Tomasiego nieco się odbiłem, Lois w batzbroi naparzająca się w "tajnej bazie" Batmana na Księżycu z Eradicatorem który zjadł Krypto to było dla mnie nieco zbyt dużo, na dodatek album straszył rysunkami. Pomyślałem, że Jurgens może stanowić nieco mniejszy szok poznawczy dla weterana mojego pokroju i w pewnym sensie się nie pomyliłem. Chociaż z drugiej tom pierwszy "Ścieżka Zagłady" jednak stanowił dla mnie niezły szok, poczułem się jakbym ostatnie ponad dwadzieścia lat spędził pod lodem (Jurgens też zresztą). Na początku widzimy Luthora ubranego w zbroję Supermana, przemawiającego w tv, na co Superman reaguje słowami "o nie Lex Luthor...tak być nie może, zaraz mu skuję mordę" (to mniej więcej jego słowa) i leci zamienić słowa w czyn. Trochę mało to supermanowe jak na mój gust, chyba powinien wziąć pod uwagę, że skoro to inny wszechświat to i Lex może być inny ale dobra niech będzie. Jak mówi tak robi i w samym środku szkolnej bijatyki wyskakuje jak przysłowiowy diabeł z pudełka kto?...Doomsday. W tej chwili, lekko z niedowierzaniem, przetarłem oczy i zerknąłem w kalendarz, ale nie to cały czas był 2020 rok. Nie dość, że wyskakuje ten Doomsday to jeszcze zaczyna się prać z Supermanem i robią to do samego końca albumu, oczywiście Action w tytule zobowiązuje, ale to była lekka przesada w tym tomie nie dzieje się nic z wyjątkiem nieustannego lania (przy okazji dowiedziałem się, że nieco chyba przepisano origin Doomsdaya, który ma teraz nieco więcej sensu). Mimo wszystko poczułem się znowu jak dzieciak czytający teemsemikową "Śmierć Supermana". Drugi tom "Powrót do Daily Planet" da czytelnikowi nieco odetchnąć, dla odmiany nie znajdzie się w nim ani jedna bijatyka. Scenarzysta porozstawia nieco figury na szachownicy, skupiając się na powrocie rodziny Kent (vel Smith) do Metropolis oraz drugim Clarku Kencie, który okazuje się być normalnym człowiekiem bez śladu jakichkolwiek wspomnień Supermana. W tomie trzecim "Ludzie ze Stali" Superman i Lex zostaną porwani na inną planetę przez dwóch obcych, którzy wykonują wyroki na przyszłych zbrodniarzach i którzy oskarżą Lexa, że w przyszłości z pomocą posiadanego motherboxu zostanie następcą Darkseida i wymorduje dziesiątki cywilizacji (trochę dziwny patent z tym, że Superman po kilku godzinach bez naszego słońca zaczyna tracić moce, kiedyś spędzał po kilka miesięcy w kosmosie i mu to nie przeszkadzało) a my będziemy mogli poobserwować naradzajacą się quasi-przyjacielską więź pomiędzy dwoma bohaterami. Tomie czwarty "Nowy Świat" to historia zawiązania się antysupermanowej koalicji  składającej się z Generała Zoda, Eradicatora, Cyborg Supermana, Mongula, Metallo i jakiegoś nie znanego mi pasującego tutaj jak pięść do nosa telepaty Blanque. Supek oczywiście zbierze swoją paczkę więc będziemy świadkiem sporego tag-teamu pod koniec. Rysunkowo seria wygląda przyzwoicie, DC nie popełniło błędu znanego z innych tytułów, wirtuozów ołówka jest sporo ale nie wystawiło ekipy różniącej się drastycznie stylami, większość wygląda na naśladowców Jima Lee i muszę przyznać że sprawdza się to tutaj całkiem nieźle.Wiadomo są całkiem nieźli wśród nich specjaliści jak i całkiem kiepscy ale całość nie wprowadza niepotrzebnego zamieszania, więc oceniam ich pracę pozytywnie. Obwawiałem się nieco czy seria Action Comics nie będzie się zbyt mocno krzyżować z Supermanem i da się ją czytać oddzielnie i muszę przyznać z przykrością, że tak trochę jest. Przez pierwsze trzy tomy, byłem przekonany że clou programu będą tajemniczy ktoś, który wydaje się sterować zza kurtyny wszystkimi wydarzeniami i drugi Clark, który będzie w jakiś sposób z nim powiązany, tymczasem w czwartym tomie okazało się że sprawa drugiego Clarka została rozwiązana na łamach bratniego tytułu. Trochę to słabe, odniosłem wrażenie że był tutaj kreowany na ważną fabularnie postać. Cóż, nie ma się co oszukiwać nie jest to klasyk, który u każdego fana postaci będzie stał na honorowym miejscu, ale lekkie, niezobowiązujące retro-czytadełko z ogranymi pomysłami w nieco uwspółcześnionym wydaniu w sam raz do kibelka, dobrze że Jurgensowi jeszcze się chce i co najważniejsze jeszcze może. Jeden z tytułów, które zakupowałem raczej z myślą o dalszej odsprzedaży, ale póki co zostaje na półce. Kończę resztę i w następne zamówienie wrzucam AC od Bendisa. Ocena 6+/10.



3. Najgorszy przeczytany:

  Nic naprawdę kiepskiego w tym miesiącu mnie nie trafiło.


4. Zaskoczenie na minus:

  "Jeż Jerzy - dzieła zebrane tom 1 i 2" - Rafał Skarżycki, Tomasz Leśniak. Przygody jednego z najbardziej znanych bohaterów polskiego współczesnego komiksu, swego czasu na tyle popularnego, że dostał własny film animowany. Tak jak i Żbik średnio mi wcześniej znanego, czytałem z pewnością ten komiks w którym wystąpił Szatan, ale za Chiny nie mogę sobie przypomnieć gdzie i kiedy. Cóż mogę powiedzieć, po prostu mnie ten komiks nie oczarował, w założeniu podejrzewam satyryczny, jak dla mnie wypełniony najczęściej niespecjalnie zabawnymi sucharami, na dodatek powtarzanymi do bólu. Owszem uśmiechnąłem się kilka razy, występy kilku znanych postaci z kręgów polityki i szeroko pojętej kultury, spotkanie księdza z harekrysznowcem, kurs samoobrony, koncert Cool Kids of Death, gościnny występ Majora Żbika i ogólnie większość scen w których pojawia się Policja, skinheadzi Stefan i Zenek ze swoim "odstąp jeśliś Polak" i okazjonalne występy Bandy Łysego są całkiem fajne ale zadziwiająco niewiele takich momentów jak na dwa stu-kilkudziesięcio stronicowe tomy, najśmieszniejszym momentem była dla mnie lektura wstępniaka do drugiej części autorstwa Jakuba Demiańczuka, całość jest chyba bardziej interesująca pod względem fabularnym niż zabawna. Problemem jest dla mnie w sumie jakaś taka "płaska" postać Jerzego, większość drugoplanowych bohaterów takich jak Inspektor Stein, Naczelnik Puszka, Przemysław R., Pietia Pawłow czy Ksiądz Egzorcysta jest najzwyczajniej w świecie ciekawsza. Pod względem rysunków Leśniaka również mam mieszane uczucia, o raczej paskudnawy wygląd pierwszych szortów nie ma się co czepiać, komiks im dalej w las tym lepiej wygląda. Tyle, że obok kadrów będących istnymi perłami, które naprawdę fajnie wyglądają leżą takie przy których mamy wrażenie, że autor popełnił je w minutę siedząc na wucecie, o tak dopracowanych cudeńkach jak naprzykład okładka pierwszego tomu w środku możemy zapomnieć. Wydanie w niewielkim formacie ale całkiem ładne, papier offset, galeria interesujących dodatków wśród których znajdziemy nie tylko wszelakie okładki na których pojawił się Jerzy, ale i świetny pomysł w postaci różnych jego wariantów narysowanych przez znanych bardziej lub mniej polskich rysowników (jest też zdaje się praca jednego z naszych forumowych kolegów). Na minus zbyt mocno ściśnięty w stosunku do okładki grzbiet, co sprawia że mające się układać w panoramę tomy są oddalone od siebie o dobre ponad pół centymetra. Cóż nie wypada nie mieć na półce chociaż jednego tomu z było nie było bardzo prominentnym bohaterem z naszego nieszczególnie wielkiego podwórka, więc sprzedawać komiksów nie będę, ale już chyba raczej nie mam ochoty na kolejne. Zresztą patrząc na tempo wydawania i zdaje się brak zapowiedzi tomu trzeciego, to nie jest chyba jakiś wielki hit sprzedażowy Kultury Gniewu więc kto wie czy się ukażą wogóle. Aha, jeżeli ktoś liczy na efekt nostalgii za latami 90-tymi to "Osiedle Swoboda" działa o wiele lepiej na tym polu. Ocena 5+/10.


5. Całkowicie darmowy dodatek


  "Sex Story - Historia seksu od małp do robotów" - Philippe Brenot, Laetitia Coryn. Komiksowy "podręcznik" dotyczący ludzkiej seksualności, jak w tytule obejmująca całkiem spory przedział czasu. Całość kojarzy się mocno z filmami animowanami z cyklu "Było sobie...", autor po kolei "zalicza" (tadam, po raz kolejny udało mi się dobrać odpowiednie słowo) kolejne epoki, opowiadając jak seks wpływał na wierzenia, systemy społeczne, polityczne czy też filozoficzne. Napisane to to z humorem, nie nudząco i momentami lekko wulgarnie czyli tak jak trzeba by zainteresować czytelnika. Jednym z problemów albumu może być to, że scenarzysta mimo że jest wykładowcą seksuologii to raczej nie pozwala sobie na naukową bezstronność i dosyć mocno przedstawia na jego łamach swoje poglądy, część jego twierdzeń sprawia wrażenie mniej opartych na naukowych dowodach a bardziej na osobistym "widzimisię", dlatego niespecjalnie traktował bym komiks jako wyrocznię ostateczną w dziedzinie historii erotyki i historii wogóle. Drugim problemem, nieco wyraźniejszym i chyba poważniejszym jest to, że wymaga on całkiem sporej wiedzy ogólnej na temat historii ludzkości, bez tego czytelnik może się pogubić nieco w tych wszystkich przedstawianych koncepcjach. Tyle, że potencjalny czytający posiadający taką wiedzę, niewiele znajdzie tam rzeczy o których by nie wiedział a całość zaczyna się sprowadzać do serii ciekawostek, rysunkowych gagów i zabawnych bon-motów. Rysunki Coryn przyjemne dla oka, również kojarzą się z wcześniej wspomnianymi francuskimi filmami rysunkowymi oraz ilustracjami Davida Macaulaya. Ładne wydanie, format duży i na szczęście udało mi się kupić wersję z nielimitowaną okładką. Nie jest to pozycja którą każdy koniecznie musi mieć na półce, ale ja bawiłem się przy lekturze całkiem dobrze, a kilka faktów (być może), faktycznie mocno mnie zaskoczyło. Ocena 7/10.


  "Legia Akademicka - Drogi do Wolności" - Juliusz Woźny, Martin Venter. Jeden z trzech darmowych komiksów przygotowanych przez Wojskowe Centrum Edukacji Obywatelskiej na okazję 100-lecia odzyskania niepodległości. Komiks historyczny przybliżający kulisy powstania Legii Akademickiej czyli formacji składającej się głównie z ochotników z warszawskich uczelni wyższych, która przeformowana w 36 Pułk Piechoty brała udział w ofensywie na Lwów oraz Bitwie Warszawskiej oraz ogólne wydarzenia mające miejsce podczas formowania się nowego państwa polskiego. Fabuły jako takiej tu nie ma, raczej typowo dla komiksu historycznego mamy wyrywkowe scenki ukazujące historię z bliższej lub dalszej perspektywy bohaterów zarówno historycznych jak i wymyślonych. Całkiem nietypowo zaś wygląda oprawa graficzna, co do której mam mieszane odczucia. Ilustracje, utrzymane są w barwach jakby mocno podkręconej sepii i przypominają kolaże McKeane'a pociągnięte mocnym konturem. Tyle, że świetnie wyglądające kadry leżą zaraz obok w sąsiedztwie paskudnych i ciężko powiedzieć od czego to zależy, jednym słowem komiks wygląda bardzo nierówno. Wychodzi na to, że dostajemy całkiem przyzwoity niewielki (48 stron) historyczny komiks w zadziwiająco oryginalnej formie. Na minus Piłsudski, Paderewski i Dmowski w kadrach a brak wzmianki o Daszyńskim, Korfantym i Witosie powiedziałbym, że to trochę nieładnie ze strony autora, ale to wręcz bardzo nieładnie. Wrażliwych ostrzegam, będą Orlęta Lwowskie czyli dzieci z karabinami. Całkiem udany i całkiem oryginalny sposób promocji, na dodatek przybliżający mało znane fakty i postacie z tamtych ważnych dni, mam nadzieję, że WCEO skorzysta z tej formy w przyszłych projektach.

Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: bibliotekarz w So, 10 Październik 2020, 21:18:19
Akurat nie tak dawno przeczytałem dwa pierwsze tomy Tomasiego, więc lekko się skonfrontuję.
od pierwszego tomu Tomasiego nieco się odbiłem, Lois w batzbroi naparzająca się w "tajnej bazie" Batmana na Księżycu z Eradicatorem który zjadł Krypto to było dla mnie nieco zbyt dużo
Tu akurat zupełna zgoda. Aczkolwiek ta walka z Eradicatorem to druga połowa pierwszego tomu i dopóki do niej nie dochodzi czytało mi się to całkiem nieźle. Postacie są sympatyczne, czyta się lekko. Sporo humoru i bezpretensjonalnej rozrywki. Podchodziło mi to całkiem jak... hmm, Spider-Man Bendisa. Później rzeczywiście - Eradicator wszystko połyka i wypluwa, dusze potępionych Kryptończyków zawodzą przeciągle, wszystko w rytm rozwleczonej na kilkadziesiąt stron kopaniny. Im więcej było tej "akcji" tym szerzej ziewałem. W drugim tomie wszystko na szczęście wraca na właściwe tory, Supek jest takim bohaterem z sąsiedztwa, zakłopotanym ojcem i pechowym mężem, znów autorzy stawiają na zabawne interakcje między postaciami, trochę mrugania okiem do czytelnika (np. do fanów Nowej Granicy). Tylko może trochę za dużo Superboya i treści dla młodszego czytelnika.

Supermana rzadko dobrze mi się czytało. Jest niezniszczalny, może wszystko i we wszystkim jest najlepszy. Trudno wymyślić dla niego odpowiedniego przeciwnika, bo właściwie z góry wiadomo, że z każdym wygra. Pisanie Supermana wymaga nabrania do niego dystansu. Zastanowienia się, gdzie pomoc kogoś takiego przyjęta została by z największą życzliwością. Nazbyt często autorzy stawiają wyłącznie na konfrontację z kimś napakowanym i szkicowy anturaż (niech teraz przeleci przez jakiś Jurassic Park a potem przez miasteczko na Dzikim Zachodzie). Wokół postaci takiej jak Superman nie tworzy to żadnego napięcia.

na dodatek album straszył rysunkami.
Tu zupełnie nie wiem o co chodzi. Rysunki jak najbardziej miłe dla oka, nowoczesne, przejrzyste, energiczne, odpowiednie do superhero.

(przy okazji dowiedziałem się, że nieco chyba przepisano origin Doomsdaya, który ma teraz nieco więcej sensu)
Po przeczytaniu Śmierci Supermana chyba wszyscy zastanawiali się kim jest Doomsday i skąd się wziął. A po zapoznaniu się z jego originem palm face wydawało się jedyną właściwą reakcją. Dobrze, że ktoś go zmienił, bo chyba nie dało się go bardziej spartaczyć.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: bibliotekarz w Nd, 01 Listopad 2020, 00:50:40
Daredevil vs Sędzia Dredd

Zajęło mi to trochę ponad miesiąc i przez ten czas zapoznałem się z komiksami o Daredevilu i Sędzi Dredd (coś tam jeszcze wpadło, ale nie będę robił z tego powodu zamieszania). Po Diabła sięgnąłem ponieważ Człowiek nieznający strachu wygrał top listę TM-Semic (a jestem fanem Semika, więc nie mogłem tego nie poznać), zaś Żółty miał trzymać podobnie wysoki poziom jak Niebieski (który mi się ogromnie podobał). Ostatecznie przeczytane: Człowiek nieznający strachu, Odrodzony, Żółty. Postać Dredda nie przypadła mi dotąd do gustu. Czytałem spotkania z Batmanem (Sąd nad Gotham, Uśmiech Śmierci) i jakieś krótkie historie ze Świata Komiksu. Krótko mówiąc Dredd to tępy buc, który może i bywa nieźle rysowany, ale scenariusze są nawet nie tyle słabe co po prostu debilne. Skąd więc taka popularność? Postanowiłem to sprawdzić sięgając po najbardziej cenione historie. Ostatecznie przeczytane: Kompletne Akta 14 (Necropolis), Ameryka, Mandroid, Oddział PSI - Szambala.

Zaskoczenie na plus: Odrodzony. Eks-narzeczona Matta Murdocka popadła w narkotykowy nałóg i sprzedała jego tajną tożsamość. Odtąd Kingpin starannie przygotowuje plan zniszczenia mu życia. Matt traci pracę, mieszkanie a nawet przyjaciół i ląduje na ulicy. To była szeregowa seria a Frank Miller podszedł do jej prowadzenia nie szczędząc starań. Stopniowo rozgrywa kolejne akty dramatu bohatera i śledząc jego upadek mamy wrażenie obcowania z poważnym wydarzeniem, innym niż tysiące "poważnych" marvelowskich wydarzeń na zasadzie zabili go i uciekł. Przy tym rysunki Mazzuchellego też niczego sobie. Są nawet fajne eksperymenty z rozkładem kadrów na kolejnych stronach. Jak na fragment szeregowej serii wyszło to ponadprzeciętnie. 7/10

Zaskoczenie na minus: Człowiek nieznający strachu. Origin Daredevila. Po prostu i tyle. Jakoś to się czyta, ale daleko mu do takich originów pisanych przez Millera jak Batman: Rok pierwszy. Rysunkowo też dobrze i tyle. Dlaczego akurat ten komiks wygrał top listę? Nie mam pojęcia. 6/10

Najlepszy przeczytany: Szambala. Na ulicach Mega City One nagle pojawiają się i znikają dzikie zwierzęta zabijające ludzi. Na całym świecie rozgrywają się podobne tajemnicze zdarzenia i nikt nie wie co jest ich przyczyną. Może ktoś jednak wie, ale aby to sprawdzić należy opuścić Amerykę i udać się na niebezpieczną wyprawę do Tybetu. Tytułowa historia okazuje się jednak niezbyt długa i tom wypełnia wiele innych (najdłuższa opowiada o powrocie Szatana na Ziemię). Niby jest w nich jakaś akcja, strzelanina, itp., ale zawsze sednem jest coś innego. Zwykle to jakieś pomysły z pogranicza surrealizmu oryginalnie wykorzystujące tropy kulturowe, religijne, filozoficzne. Do tego świetnie narysowane. W trakcie lektury objęło mnie dojmujące uczucie żalu. Dlaczego nie mogłem tego przeczytać mając 15-20 lat? Uwielbiałem takie rzeczy. Kształtowały mój sposób myślenia. To wylądowałoby na półce moich ulubionych lektur. Dziś już trochę na to za późno, choć oczywiście dzieło doceniam. 8/10

Najsłabszy przeczytany: Człowiek nieznający strachu. Może ex aequo z Necropolis.

Kilka słów na temat reszty.

Żółty. W sumie to najlepszy DD jakiego przeczytałem. Rzeczywiście twórcy SM: Niebieski wciąż trzymają poziom. Trochę się jednak różni od poprzednika. Rysunki są bardziej subtelne, bardziej szczegółowe, bardziej przystępne. Znów motywem przewodnim jest miłość życia superbohatera, choć tym razem nieco więcej w tym optymizmu. Znacznie lepiej poprowadzony origin niż ten Millera. Doskonale się to czyta i ogląda. Szkoda tylko, że historia taka jakby urwana. 8/10

Ameryka. Świeżo przybyli włoscy emigranci nadają swojej córce imię Ameryka, na cześć kontynentu, który ich powitał. Życie w Mega City One okazuje się jednak nie nastrajać pozytywnie. Problemy socjalne, ogromna przestępczość a nad tym wszystkim dyktatura sędziów. Mała Ameryka wcześnie zaczyna się odważnie buntować, kiedy jej przyjacielowi Beenyemu "ukradli gitarkę". Beeny się w niej zakochuje, Ameryka przepada na wiele lat a Beeny w tym czasie robi karierę w showbiznesie w symbiozie z systemem. Kiedy wreszcie przypadkiem ją spotyka, w pierwszej chwili wydaje się, że Ameryka pracuje jako prostytutka. Prawda okazuje się być inna, choć niekoniecznie lepsza. Mocna historia o dyktaturze, buncie i osobistej tragedii. Z mocnym, p#&;@*!m zakończeniem. Dopełniają ją dwie kontynuacje, ale już znacznie słabsze pod każdym względem. 7,5/10

Mandroid. Dzielny sierżant Slaughterhouse jako jedyny przeżywa bitwę, choć przypłaca to utratą większej części ciała. Odchodzi ze służby a wraz z nim żona. Wojsko sponsoruje mu jednak nowe mechaniczne ciało, coś na kształt Robocopa. Slaughterhouse zamieszkuje z żoną i synem w Mega City One w tanim blokowisku. Od razu doświadcza przykrości życia w takim miejscu. Zdecydowanie nie jest tu bezpiecznie i to na każdym kroku - od rodzinnych kłótni począwszy, poprzez wymuszenia a skończywszy na najcięższych przestępstwach. Wkrótce znika żona a sierżant nie tylko musi jej szukać, ale poradzić sobie z zawziętym na niego lokalnym przestępcą i opiekować się synem. Ostatecznie nasz bohater nie jest tylko inwalidą, ale urodzonym żołnierzem, którego ciało stało się bronią a kolejny wypadek losu może przechylić u niego szalę goryczy. To nie jest skomplikowana historia, lecz Wagner świetnie sobie radzi z opowiadaniem jej. Uderza we właściwe nuty by wzbudzić współczucie i zrozumienie dla sytuacji bohatera. To świetny akcyjniak s-f. Tylko rysunki mogłyby być nieco lepsze. 6,5/10

Necropolis. Do Mega City przybywają Siostry Śmierci. Ich celem jest sprowadzenie Mrocznych Sędziów. Nad miastem zapada noc a na ulice wylewa się fala śmierci. Dredda w tym czasie nie ma. Dręczony wewnętrznymi rozterkami udał się na wygnanie. W mieście pozostał jego klon, Kraken, którego Dredd wydalił ze służby, choć wszyscy inni sędziowie uznali tę decyzję za niesłuszną. Być może Dredd się nie mylił, gdyż siostry przejmują nad Krakenem kontrolę. Pierwsze strony szły opornie. Jednak historia jest prowadzona sprawnie i gdy się do niej przyzwyczaiłem czytało się to dalej całkiem spoko. Z jednej strony nie ma w niej niczego fikuśnego, efektownych scen, trafnych komentarzy społecznych, ciętych dialogów itp., ale zarazem nie ma też mnóstwa głupot i fabularnych mielizn jakich pełno w superhero. Jest mroczny klimacik i czyta się bez bólu. Tylko rysunki i kolory wyglądają jak wyjęte z połowy lat 70-ych. 6/10

Morał: Po zapoznaniu się z Daredevilem raczej już mi wystarczy. Nie wiem czy powstało coś równie dobrego jak Odrodzony czy Żółty a sama postać na dłuższą metę nie przyciąga mojej uwagi. Nieco inaczej jest z Dreddem. Komiksy o nim okazują być nie tylko stawianiem tępego buca w kolejnych groteskowych sytuacjach. To pewien komentarz polityczny - republikańskie rządy twardej ręki trzymające w ryzach całe społeczeństwo, w tym "płaczliwych demokratów" - niestety cyzelowany i jakiś taki na pół gwizdka. Otwiera się tu pole do popisu dla przemycania przeróżnych uwag politycznych, społecznych, kulturowych, ale twórcom albo zabrakło odwagi, albo de facto niewiele w tej materii mają do powiedzenia. Niemniej wykreowany świat wciąż ma potencjał. Tak więc Dredda nie przekreślam i raczej sięgnę w przyszłości również po Powrót do Szambali, Mrocznych Sędziów i Bezprawie.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Leyek w Nd, 01 Listopad 2020, 00:58:50

Ameryka. (...) Dopełniają ją dwie kontynuacje, ale już znacznie słabsze pod każdym względem. 8/10

Trochę krzywdząca Twoja opinia. Czytałem już dawno, też uważam, że pierwsza historia zdecydowanie najlepsza. Ale wg mnie kontynuacje też były bardzo w porządku. Aż byłem zdziwiony jak fajnie wyszły, mimo, że pierwowzór wydawał się zamkniętą historią. Rysunkowo po przekartkowaniu odstawały, ale podczas czytania ładnie się wszystko układało. Tak jak głównej historii dałbym  9-9+/10 to kontynuacje są lekko na 8(-) - 8/10. I całościowo to najlepszy Dredd jakiego dostaliśmy od Studia Lain.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: bibliotekarz w Nd, 01 Listopad 2020, 01:10:56
Sam późniejszy pomysł z tym, co się dzieje z ciałem Beenyego to jeszcze była zaskakująco udana koncepcja rodem z oryginalnej Ameryki. Cała reszta jednak mocno rozwodniona, żadnej oryginalności. Z dialogów nic kompletnie nie zapada w pamięć, podobnie jak żadna ze scen. Mamy jakiegoś typowego złola, Dredd prowadzi śledztwo, potem strzelanka - jak przeciętny zeszyt Batmana.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Nd, 01 Listopad 2020, 16:44:43
Październik

Storm t.9 – jedne z najbardziej udanych odsłon tej serii nic nie straciły na swojej wysokiej jakości. Do tego zarówno w wymiarze fabularnym jak i plastycznym. Znakomita realizacja.
 
Conan Barbarzyńca t.73 – jak zawsze interesująco prezentują się prace Johna Buscemy, Erniego Chana i Mike’a Docherty’ego. Natomiast zdecydowanie gorzej sprawy się mają w przypadku Marka Penningtona i Jasona Minora oraz Freda Harpera. W pochodnej ich dokonań znać bowiem nie tylko niedostatki warsztatowe (w tym zwłaszcza nieumiejętność nakreślania skrótów perspektywicznych), ale też trendy z wczesnych lat 90., które bardzo szybko źle się zestrzały.
 
Zbir t.2 – zdecydowanie najbardziej udany tom tej serii spośród wydanych przez Taurusa. Tym razem Eric Powell wykazał się nie tylko plastyczną biegłością, ale też znacznie bardziej wysublimowanym humorem niż miało to miejsce w poprzednich dwóch tomach.
 
Dylan Dog: Mater Morbi – jeśli komuś zdawało się, że na tzw. SOR-ze (tudzież w szpitalu jednoimiennym) gorzej być nie może to na swój sposób ma racje: zdawało mu się. Tytułowy bohater trafia bowiem w jeszcze bardziej upiorne miejsce dla niepoznaki tylko imitujące placówkę medyczną. Jedna z najbardziej udanych z dotąd wydanych u nas odsłon tej serii.
 
Star Wars Komiks Kolekcja t.1 – rzecz w dwójnasób interesująca. Po pierwsze w aspekcie stricte historycznym (wszak to pierwsza komiksowa adaptacja klasycznej „Nowej Nadziei”); po drugie z racji dostrzegalnego tu procesu wizerunkowego rozwoju świeżo zaistniałej marki, która z czasem doprowadzić miała do zaistnienia największego fandomu na świecie. Liczne niedorzeczności skumulowane w opowieściach z udziałem Hana Solo (królik Jaxxon…) paradoksalnie dodaje temu przedsięwzięciu dodatkowego smaczku i kolorytu.
 
Jessica Jones: Fioletowa córka – pomimo braku na „pokładzie” tego przedsięwzięcia pomysłodawców pokręconych losów tytułowej bohaterki utwór ten, pomimo drobnych mankamentów, okazał się nadspodziewanie umiejętnie rozpisany, pełen zaskakujących zwrotów akcji i trafnego „użytkowania” całkiem licznej obsady. Naprawdę warto.
 
DC Odrodzenie: Superman-Action Comics t.4 – także w tym przypadku można śmiało mówić o umiejętnie dobranej i takoż właśnie prowadzonej obsadzie. Zod, Eradicator, Metallo. Mało? Spokojnie; tego typu „przyjemniaczków” jest tu więcej. Do tego w trafnym ujęciu motywów znanych z kart przedruków TM-Semic (vide „Rządy Supermanów”). Nic w tym zresztą dziwnego skoro za „sterami” serii sam Dan „Zabiłem Supermana” Jurgens.
 
Star Wars Komiks Kolekcja t.2 – ciąg dalszy swoistej improwizacji twórców skrzykniętych pod szyldem Marvela w zakresie rozwijania przestrzeni przedstawionej wówczas ledwie jedynego filmu z przyszłego uniwersum Lucasa. Przyznać trzeba, że pomimo nieco archaicznego „posmaku” zespołowi realizacyjnemu szło pod tym względem nadspodziewanie udanie. Do tego stopnia, że po raz kolejny żal iż znaleźliśmy się po zdecydowanie gorszej stronie żelaznej kurtyny nie mając tym samym możliwości względnie bieżącego rozpoznawania tej serii. W czasach jej publikacji musiała wywierać niesamowite wrażenie. 

Smerfy i smok z jeziora – udane poszerzenie „uniwersum” Smerfów przy równoczesnym nawiązaniu do serii z której koncept niebieskich „chochlików” wyrósł (tj. „Johan i Piłit”)
 
Conan Barbarzyńca: Życie i śmierć Conana – Księga druga – interpretacja krzepkiego Cymeryjczyka w wykonaniu Jasona Aarona nie jest co prawda wolna od pewnych mankamentów. Niemniej i tak warto rozpoznać jego sposób widzenia tej postaci; zwłaszcza że uzupełnił on losy Conana o drobne acz trafnie wkomponowane wątki i motywy. 
 
Batman: Ostatni Rycerz na Ziemi
– powrót twórczego zespołu odpowiadającego za serię „Batman vol.2” w trakcie okresu „Nowego DC Comics” okazał się niestety wielkim rozczarowaniem. O ile bowiem trudno cokolwiek zarzucić fachowości plastyków uczestniczących w tym projekcie, o tyle suma fabularnych niedorzeczności wprost wskazuje, że kryzys twórczy z którym od pewnego czasu boryka się Scott Snyder nadal nie został przezwyciężony.
 
Liga Sprawiedliwości t.4 – po nadspodziewanie udanych trzech zbiorach w „Szóstym Wymiarze” scenarzyście jakby nieco się pogubili. Niemniej nie sposób odmówić im rozmachu ich wizji oraz uzupełniania dziejów multiwersum o kolejne istotne informacje.
 
Green Lantern tom 2 – druga odsłona perypetii Hala Jordana w wykonaniu Granta Morrisona i Liama Sharpa delikatnie ustępuje pierwszej. Mimo tego i tak jest mocno ekscytująco, z rozmachem i pełną kontrolą scenarzysty zarówno nad materią opowieści jak i jego niekiedy aż nazbyt rozbuchanym temperamentem twórczym.
 
Na polach Grunwaldu – kolejna autorska realizacja Mariusza Moroza, specjalisty od tematyki krzyżackiej. Tendencja zwyżkująca została utrzymana i tym samym mamy do czynienia z jedną z najbardziej udanych komiksowych produkcji historycznych ostatnich lat.
 
Chorągwie pod Grunwaldem – co prawda w tym przypadku mamy do czynienia nie tyle z produkcją komiksową co raczej tytułem towarzyszącym komiksowi Na polach Grunwaldu; niemniej właśnie z tego względu rzecz zasługuje na znalezienie się na tej liście. A przyznać trzeba, że opracowanie jawi się wręcz imponująco. Do tego zarówno pod względem zgromadzonego materiału faktograficznego (a przy tym bardzo przystępnie zaprezentowanego) jak i wysokiej jakości ilustracji. Aż chciałoby się rzec: „Fantastyczna sprawa!” gdyby nie okoliczność, że mamy do czynienia z opracowaniem historycznym.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pt, 20 Listopad 2020, 17:05:18
  Podsumowanie października, kilka dni wolnych więc czasu co nieco miałem na lekturę. Kilka nowości (dla mnie, ci co czytają na bieżąco pewnie już dawno zapomnieli), kilka tytułów które leżą od wieków na półkach i nie będę ukrywać, że na celu miałem sprawdzenie kilku pozycji w celu lekkiego przewietrzenia półek. No i przy "okazji" zbliżającego się Halloween starałem się sięgnąć po pozycje około horrorowe. Uwaga jak zwykle pojawia się pewne SPOILERY!!!


1. Najlepszy:

  "The Goon Kolekcja tom 1" - Eric Powell. Powinien się raczej znaleźć w punkcie poniżej czyli w zaskoczeniach, ale to najlepszy komiks jaki w zeszłym miesiące przeczytałem więc niech będzie tutaj. I pomyśleć, że niewiele brakowało a minęła by mnie taka dawka radochy, potencjalnie byłem komiksem zainteresowany, ale też nie do końca przekonany. Zbir w mojej liście zakupowej siedział na ławce rezerwowych (a 90% tych co tam siedzą pozostaje na niej na zawsze), dopóki ktoś na forum nie wrzucił przykładowej strony z gangiem ryboludów, jak zobaczyłem te pyski wiedziałem natychmiast że komiks na 100% trafi w mój gust. Nie przedłużając The Goon to z grubsza rzecz biorąc pastisz Hellboya (który przecież sam w sobie jest pastiszem, zresztą sam Hellboy też się w tym komiksie znajdzie) połączony z gangsterką konwencją. Akcja komiksu rozgrywa się w jakimś bliżej nieokreślonym mieście (nad oceanem) i raczej nieokreślonym czasie (patrząc się na styl ubiorów/techniki) mniej więcej przełom lat 50/60, ale jednocześnie wszystko to kojarzy się z czasami prohibicji. Tytułowy Zbir to prawa ręką gangstera Labrazzia trzęsącego całą okolicą. Tutaj mamy mocny ukłon w stronę Ojca Chrzestnego Zbir i jego kumpel Franky (tutaj dosyć przewrotnie Zbir jest małomównym osiłkiem ale jednocześnie mózgiem a wygadany Franky to mały i agresywny kretyn), których bazą wypadową jest najpopularniejszy w okolicy pub, nie tylko dbają o typowe mafijne biznesy, ale i jednocześnie z powodu braku policji która o ile wogóle to zjawia się tam jedynie po łapówki stanowią ochronę i jako taką gwarancję spokoju całej dzielnicy (raczej typową dla początków twórczości Scorsese Ulicą Nędzy tudzież typowo robotniczym miasteczkiem). A mają z tym pełne ręce roboty, bo tuż bok ulicą Samotną rządzi ich i ich szefa arcy-wróg szalony naukowiec i jednocześnie czarnoksiężnik Kapłan Zombie, zajmujący się zgodnie z pseudonimem tworzeniem zombie i wysyłaniem ich w celu dręczenia żywych. Świat The Goon to świat w którym nikogo nie dziwią spacerujące po ulicach żywe trupy czy olbrzymi pająk w meloniku zajmujący się grą w pokera. Co znakiem rozpoznawczym komiksu Powella? Cóż przede wszystkim humor, wisielczy, obrazoburczy, często klozetowy, autor powtykał między kartki naprawdę dużo dowcipów i to naprawdę z każdej półki, znajdą się i naprawdę inteligentne dowcipy a znajdzie się i najtańsza szydera najniższych lotów. Obśmiane zostanie wszystko i wszyscy, momentami miałem wrażenie że autor dopisywał na bieżąco wszystko co mu się wydało śmieszne, niektórych taka konwencja może męczyć do mnie to trafiło zwłaszcza biorąc pod uwagę, że Powell na bezczelnego nie bierze jeńców i nie ma dla niego żadnej świętości. Samo tomiszcze to zbiór krótkich historyjek czasami na dwie-trzy strony co sprzyja zamienianiu większości z nich w durne skecze, które czasami zachowują ciągłość fabularną a czasami są kompletnie wyrwane z kontekstu. Co dosyć ciekawe pomimo mocnego nagromadzenia tych wszystkich mniej, bardziej lub czasem wcale nie zabawnych wiców, komiks potrafi wejść na całkiem dramatyczne ścieżki, chociaż z reguły jak udało mi się już wkręcić w klimat to natychmiast dostawałem po głowie kolejnym durnym żartem i śmiałem się sam z siebie, że kolejny raz dałem się nabrać, mimo wszystko Powell potrafi od czasu do czasu zaskoczyć poważnym podejściem do tematu. Drugą ciekawostką jest to, że mimo nagromadzenia różnego rodzaju pierdół historia wcale nie traci swojego gangsterskiego czaru z pełnym poszanowaniem, chociaż przedstawionych w nieco krzywym zwierciadle prawideł gatunku. Równie znakomicie jak w kwestii scenariusza komiksy wyglądają pod względem rysunków i stanowią jednocześnie równie dziwaczny patchwork stylu typowo cartoonowego, pół-kreskówkowego kojarzącego się z komiksem superbohaterskim czy całkiem naturalistycznego, gdzie postacie wyglądające na różne sposoby potrafią koegzystować na jednym kadrze i absolutnie się ze sobą nie gryźć. Powell potrafi zmieniać techniki rysunku jeszcze szybciej niż rękawiczki ze standardowego line artu pokrytego kolorem do kadrów rysowanych kredkami, szkiców ołówkiem czy zwykłych zdjęć w zależności jak to uzna za stosowne. Zaskakująca jest również dbałość o szczegóły, owszem jest sporo kadrów bez żadnego tła, ale tam gdzie trzeba autor potrafi zaskakująco szczegółowo odwzorowywać "okoliczności przyrody" zachowując cały czas odpowiednią stylizację wszystkich bohaterów. Zgodnie z konwencją większość kolorów mocno przygaszona w tonacji zgniłych zieleni/brązów. Podsumowując komis równie ładny co fajny. Wydanie NSC bardzo ładne, dodatków sporo, chochlików drukarskich brak, z tłumaczeniem żadnych problemów nie zauważyłem, całość sprawia solidne wrażenie. Cóż mogę na koniec powiedzieć dla mnie rewelacyjny choć mocno specyficzny melanż horroru, groteskowej komedii, satyry, kryminału noir, buddy movie, Lovecrafta i dramatu połączonego z pulpowym science fiction równie ostry co kosa w oku, jedyne czego mi brakowało to odrobiny wulgaryzmów. Ubawiłem się setnie w każdym razie. 8+/10.
 

2. Zaskoczenie na plus:

  "Miracleman - Złota Era" - Neil Gaiman, Mark Buckingham. Często to wspominam, ale ja lubię się powtarzać więc powiem to jeszcze raz, nie jestem specjalnym fanem Neila Gaimana, chociaż nie mogę zaprzeczyć że kilka rzeczy udało mu się rewelacyjnie. Dlatego bez specjalnie wygórowanych oczekiwań podszedłem do jego Miraclemana z góry zakładając, że nie będzie on w stanie osiągnąć poziomu oryginalnego komiksu (czasami zastanawiam się czy nie uważam go za lepszy niż uznawany za opus magnum Moore'a "Watchmen"). Na dodatek tamta opowieść raczej nie sprawiała wrażenia jakby chciała być kontynuowana, zresztą pamiętam jeszcze z poprzedniego forum, że choć Era została przyjęta dosyć ciepło to jakichś strasznych zachwytów nie było a jedna czy dwie osoby uznały ją za przeciętny komiks. W każdym bądź razie daję Gaimanowi spory plus, dosyć rozsądnie założył że na 99.99% mu się to nie uda i nawet nie próbował konkurować, rozwinął kilka oryginalnych motywów z Cudownego Człowieka, zachowując swoje scenariusze w duchu tamtej opowieści bez zbędnego udowadniania kwadratury koła. Komiks można uznać za bezpośrednią kontynuację "Miraclemana" i składa się z kilku nowel opowiadających o zwykłych ludziach którym przyszło żyć w epoce cudów, tytułowego bohatera jest tu naprawdę niewiele. Jest o facecie, który z grupką nieznajomych wspina się na szczyt Olimpu aby dostąpić zaszczytu audiencji u nowego Boga, jest o młynarzu (?) którego kochanką była Miraclewoman, jest o szerzącej się wśród młodzieży modzie na upodabnianie się do Johnny Batesa, jest klon dr Gorgunzy dyskutujący z androidalnym Andy Warholem, plus kilka innych. W ostatnim rozdziale bohaterowie spotkają się na wielkim festynie. Bardzo dobre wrażenie album robi również dzięki rysunkom. Buckingham zmienia styl stosownie do każdej opowieści, jest rozdział w kryminalno-szpiegowskich klimatach? Rysunki kojarzą się z pracami Seana Philipsa. Jest rozdział w formie bajki dla dzieci? Są rysunki jak z bajki dla dzieci itede, itepe. Momentami czuć tu fascynację Andreasem innym razem widać wpływy Moebiusa, jest interesująco wyglądający fragment narysowany kredkami na czarnych kartkach. Nie mówię, że wszystkie rysunki mi podeszły, bo trochę rzeczy mi się nie podobało, ale widać że rysownik solidnie przysiedział nad wizją tego jak komiks ma wyglądać i całość pomimo sporej różnorodności sprawia wrażenie koncepcyjnie spójnej. Nie wiem, zapewne trochę osób to co ja uznałem za plus może uznać za minus. Złota Era to komiks spokojny i raczej skupiający że się tak wyrażę "do wewnątrz", nie ma w nim jakichś wielkich wydarzeń, specjalnie zaskakujących zwrotów akcji czy jakichś niesamowicie oryginalnych pomysłów. Gaiman skupia się na ludzkim wnętrzu i tym, że pomimo nastania utopii to wnętrze się specjalnie nie zmieniło. Z jednej strony mamy pokazane, że czasy które nastały pod rządami Miraclemana to faktycznie Epoka Cudów i Dobrobytu z drugie strony czuć to pęknięcie rzeczywistości, które sprawia wrażenie, że mamy cały czas do czynienia z koszmarem który dopiero zaczyna się wydobywać na światło dzienne. Z tego co wyczytałem autor zaplanował całość na trzy serie. Drugą zaczął pisać, ale nie dokończył coś tam zostało wydane, ale przerwane etc. W każdym razie, podobno coś się w temacie dzieje i jest szansa, że jeszcze w tym roku dostaniemy kontynuację drugiej serii. W dodatkach kilka przyjemnych okładek stworzonych przez innych artystów i kilka przepięknych plakatów promocyjnych autorstwa Buckinghama, wielka szkoda że Mucha wydała obydwa komiksy jeszcze w czasach pre-powiększonych.  Cóż, ja się bawiłem ku mojemu zaskoczeniu naprawdę dobrze i czekam na Srebrną i Brązową Erę. Ocena 8/10. 

  "Luc Orient tom 1" - Eddy Paape, Greg. Kolejny komiks, który kupowałem w ciemno i nie ukrywam sięgnąłem po niego teraz z myślą, że może mi jednak nie podejdzie i będzie okazja odzyskać trochę miejsca na półce. Pierwsze wydanie zbiorcze zawiera 4 tomy startujące nową (nową w latach 60-tych) serię sf autorstwa dwóch belgijskich twórców. Tytułowy Luc Orient to francuski wundermensch czyli wysportowany niezwykle inteligentny przystojniak (na początku sprawia wrażenie nadpobudliwego dupka, ale dosyć szybko przechodzi wewnętrzną przemianę) pracujący dla laboratoriów Eurocristal i ich szefa profesora Kali. W pierwszym tomie będącym dosyć standardową dla swoich czasów przygodówką (kto czytał Boba Morane i jemu pokrewne tytuły będzie wiedział o co chodzi), Luc uda się wraz z resztą ekipy do dżungli w poszukiwaniu bardzo ważnego wyraźnie radioaktywnego nieznanego minerału. Po drodze standard groźne zwierzęta, ruchome piaski, dzikie plemiona no i oczywiście stary wróg Luca i Profesora czyli Doktor Argos (facet jest stary,brzydki, łysy i na dodatek przygarbiony aby czytelnik nie miał wątpliwości że to naprawdę czarny charakter) wraz ze swoimi przygłupimi pomagierami. Można się uśmiechnąć na widok pewnych patentów, które dzisiaj już niekoniecznie by przeszły w stylu Luca cwanie wciskającemu wynajętym na przewodników Indianom toboły do dźwigania, służącego Tobo, którego jedynym celem istnienia jest poświęcenie swojego bezwartościowego życia w celu ochrony swoich białych panów, czy nawet magicznego napoju sporządzonego przez tubylców, który jednocześnie chroni przed promieniowaniem i pozwala rozumieć ich język. W drugim tomie okazuje się, że za radioaktywnymi nieznanymi na Ziemi kamieniami stoją kosmici, którzy rozbili się na naszej planecie tysiące lat temu. Bohaterom znowuż zacznie bruździć Argos, na szczęście kosmici (ci co przeżyli) okażą się przyjaznymi i wspólnymi siłami uda się pokonać oprycha. Ten album był raczej najsłabszy nie dość, że przegadany (wszystkie są przegadane to w końcu komiks z lat 60-tych, ale tutaj jest to szczególnie widoczne) to na dodatek jeszcze niepotrzebnie zamotany, po tej lekturze skłaniałem się raczej w stronę opcji sprzedaży serii. W tomie trzecim nasza dzielna drużyna czyli Luc, Profesor, Tobo i asystentka Profesora Lora (obowiązkowo laseczka wyglądająca jak skrzyżowanie Bardotki z Audrey Hepburn, komiks nie powiedział tego wprost ale możliwe że dziewczyna Luca bo jak wiadomo ładni ludzie trzymają się razem), ruszają na planetę Terango wspomóc nowych przyjaciół w walce z tyranem, który zdobył władzę podczas ich snu na Ziemi i który chce teraz sięgnąć po resztę znanego kosmosu. Od tego momentu akcja nabiera zdecydowanie rumieńców będą pościgi, będą wybuchy, będą kolejne obce rasy, nowi sprzymierzeńcy ale i zdrajcy i ogólnie cały pakiet atrakcji jakiego możemy się spodziewać po gatunku. Szczerze mówiąc całość okazała się nieco brutalniejsza niż sądziłem a także nieco bardziej epicka niż wskazywały na to początki, bohaterowie rozwijają się pod względem charakterów (tak Tobo też) więc jak najbardziej na plus, co dosyć ciekawe pomimo tytułu Luc niekoniecznie jest tutaj głównym bohaterem, wszyscy członkowie ekipy dostają sporo czasu "antenowego" a on robi po prostu robotę "silnorękiego". Równie dobre okazały się rysunki Greg, jakoś tak założyłem z góry że będzie to przypominać komisy superbohaterskie z USA i bardzo się pomyliłem. Rysunki niewątpliwie eleganckie, pełne szczegółów i całkiem nieźle oddające dynamikę akcji (oczywiście nie w sposób nowoczesnego komiksu), co dosyć zabawne o ile kosmonauci z Terango chociaż humanoidalni to posiadający fizjonomie  kojarzące się raczej z Moai z Wysp Wielkanocnych niż z człowiekiem to ich kobiety to dosyć klasyczne ślicznotki tyle że niebieskowłose z blado-niebieską cerą, zresztą jedna z nich Granya robiąca maślane oczy do Luca szybko dołączy do drużyny. W każdym bądź razie oglądający rysunki nie powinien się zawieść nawet ktoś kto za starzyzną nie przepada. Cóż zapewne w marzeniach Taurusa "Luc Orient" to tytuł, który miał zastąpić Valeriana i spójrzmy prawdzie w oczy nie było na to szans, ani tak znany na naszym rynku, ani tak dobry, ani tak nowatorski i trącący jednak nieco naftaliną więc raczej nie dla każdego, tym niemniej to dalej kawał starego klasycznego przygodowego science-fiction z naprawdę fajnymi rysunkami, o ile następne tomy utrzymają poziom z albumów 3-4 to czekam spokojnie na ostatni i obowiązkowo pozostawiam na półce. 7+/10.

  "Opowieści z Czasów Kobry" - Enrique Fernández. Baśń dla dorosłych, przynajmniej tak jest napisane na okładce ja się niekoniecznie z tym zgadzam, owszem jest kilka brutalnych scen, nieco nagości a nawet jedna czy dwie sceny seksu ale wszystko to podane w takiej stylistyce że trudno to uznać za jakieś wyjątkowo hardkorowe rzeczy (kto w dawnych czasach będąc dzieckiem, nie krył się przed rodzicami z pełną zawartością Szninkla niech pierwszy rzuci kamieniem). W każdym razie jak w to baśniach często bywa mamy do czynienia z parą młodych zakochanych, Ona to najpiękniejsza dziewica w całym kraju, On to najzręczniejszy akrobata, między nimi oczywiście przysięga miłości do grobowej deski. Niestety kraina w której żyją to nie tęczowy Neverland, rodzice sprzedają ją do targu niewolnic, On oczywiście przysięga ją uwolnić. Niestety z przyczyn w 100% zależnych od niego ale jednocześnie takich w których możemy chociaż po części zrozumieć jego postępowanie nie udaje mu się uwolnić jej na czas za co ona przeklina go na wieki a jemu dostaje się kara śmierci. Z katowskiego pieńka ratuje go wojownik zwany Bykiem, najpotężniejszy i najbardziej bestialski mocarz na świecie, wybiera sobie on akurat ten moment na wszczęcie wojny domowej dzięki której pragnie wszystkim zawładnąć. Przygarnia do swojej zaciężnej armii Akrobatę i wykorzystując jego rozpacz i nienawiść a także klątwy nad nim ciążące przemienia go w demona dzięki czemu już wkrótce podbija sześć z siedmiu królestw. W czasie podbijania przedostatniego królestwa do żył Akrobaty dostaje się trucizna, która przemienia go z powrotem w człowieka, ten przerażony swoimi czynami chowa się w stolicy nowego cesarstwa. W tym czasie ostatnie siódme królestwo której król poślubił kupioną na targu wybrankę serca Akrobaty, dzięki potężnemu murowi i silnej armii nie poddaje się podbić Bykowi. Ten aby zyskać jeszcze większą potęgę zaczyna testować na sobie magiczne eliksiry produkowane z ludzi, dzięki czemu wkrótce zdobywa odporność na wszelkie trucizny i nadaje sobie imię Cesarza Kobry. Akrobata przemieniony już w najlepszego Złodzieja w całej krainie spotyka karła - aktora teatralnego - zawodowego rewolucjonistę z którym się szybko zaprzyjaźnia i postanawiają wspólnie zakończyć rządy terroru Kobry, w tym samym czasie w krainie pojawia się ponury pielgrzym o jasnym zaroście a całość zaczyna powoli zmierzać do wielkiego finału w którym wystąpią wszyscy bohaterowie. O ile sama fabuła jest naprawdę fajnie sklecona to rysunki w tym albumie to prawdziwy klejnot. Piękna disneyowska kreska rodem z jego najlepszych klasycznie animowanych lat kojarząca się z Herkulesem czy Mulan. Niesamowicie soczyste a mimo to nie rażące kolory i doskonałe odwzorowanie dynamiki scen tego właśnie wymagajacych. Oglądanie tych plansz to prawdziwa radość dla oczu i duszy. Co mi się nie podobało? Twarze nieco zbyt "geometryczne" i trochę projekt "Onej", miała być taka strasznie piękną a odniosłem wrażenie, że kilka dziewcząt z drugiego i trzeciego planu było atrakcyjniejszych. Wspomniano też o arabskich sceneriach i klimatach, nic takiego w komiksie się nie znajduje, nawet imiona się nie zgadzają. Jeżeli szukać na Bliskim Wschodzie to znacznie wcześniej bohaterowie kojarzą się bardziej z jakimiś Asyryjczykami czy Babilończykami z solidną domieszką klimatu starożytnych Chin. Nie do końca przypadła mi też sama konstrukcja utworu. Album składa się z dwóch tomów i mam wrażenie, że autor chyba okroił nieco rozmiar w stosunku do pierwotnego planu. Całość sprawia wrażenie jakby powinna być rozplanowana na trzy. Do pierwszego nie mam żadnych zastrzeżeń tempo jest odpowiednie, a w drugim nagle ciach-prach i dostajemy zakończenie, głównych bohaterów z ich wielkim planem który polega na braku planu, nie do końca określonym zakończeniem i traci na tym nawet Cesarz Kobra, który wcześniej przedstawiany jako niejednowymiarowy czarny charakter nagle staje się nawet nie półwymiarowym.  Wydanie przez Studio Lain bez zarzutów, dodatków brak. Podsumowując pięknie wyglądający, fantastyczno-bajkowy komiks, który jednak pozostawia pewne uczucie niedosytu, dlatego "tylko". 7/10.


3. Najgorszy przeczytany:

  "Sambre" - Bernard Yslaire, Balac. Kolejny komiks do sprawdzenia tym razem miałem do czynienia z historyczno-mistycznym melodramato-thrillerem (jakkolwiek by to nie brzmiało). Przejdźmy do konkretów, XIX wieczna Francja, Bernard potomek podupadającego arystokratycznego rodu zakochuje się w kłusowniczce Julii córce prostytutki, ten płomienny romans (powiedzmy) będzie kanwą całego albumu. Dlaczego oni się w sobie zakochali? Nie mamy pojęcia, ona ma jeszcze coś co można by uznać za przyczynę, on ją chyba widzi pierwszy raz na oczy. Dlaczego wogóle córka paryskiej prostytutki mieszka w jakimś lesie daleko od Paryża? Też nie wiadomo. Aha Julia ma czerwone oczy a ojciec Bernarda przed samobójczą śmiercią napisał wiekopomne dzieło "Wojnę Oczu" w której stwierdził, że od zarania dziejów ród Sambre prowadzi wojnę z klanem ludzi o czerwonych oczach. W zapiski te święcie wierzy siostra Bernarda, Sara co oczywiście sprawia, że postępowaniem braciszka nie jest zachwycona. Czy wspomniałem, że Julia zachowuje się jakby była ostro szurnięta a Bernard jako że przeciwieństwa się przyciągają jak lekko upośledzony? Chyba nie, to wspomnę to teraz, Sara zresztą też jest szurnięta. Na skutek zawirowań fabularnych Julia ucieka do Paryża a Bernard pod pozorem sprzedania starej kamienicy po ojcu wyrusza za nią. Ona trafia pod "opiekę" malarza Valdieu pragnącego namalować nową wersję Wolności wiodącej lud na barykady przypadkiem mieszkającego w wyżej wzmiankowanej kamienicy (oczywiście się nie spotkają) a w międzyczasie wybuchnie paryska Wiosna Ludów. Co do rysunków mam mocno mieszane uczucia, z jednej strony niektóre obrazki robią naprawdę dużo wrażenie, Yslaire ma doskonałe wyczucie kompozycji zwłaszcza kadrów rysowanych "z dalszej odległości", niektóre sceny na czele z paryskimi barykadami robią naprawdę dobre wrażenie przywodząc na myśl malarstwo batalistyczne,  z drugiej potrafią być naprawdę brzydkie, zwłaszcza często dziwacznie wykoślawione twarze. Ogólnie dobrze wyglądają tła, zwłaszcza dopracowany obraz nędznych dzielnic Paryża, oraz kontrastujące z nimi wnętrza bogatych arystokratycznych domów, za to postacie ludzkie już niekoniecznie. Dla zainteresowanych znajdzie się tu nieco erotyki. Co mnie przede wszystkim zraziło do tego komiksu? Bohaterowie, prawie wszyscy zachowują się jak opętani uciekinierzy ze szpitala psychiatrycznego, oczywiście można by to tłumaczyć rodową klątwą czy degeneracją arystokracji ale nie da się chyba tego zrobić w przypadku prawie wszystkich,  3/4 problemów dałoby się uniknąć gdyby ktoś tam usiadł i zastanowił się nad tym co robi. Drażnią te nadęte i histeryczne dialogi i monologi podejrzewam, że w zamierzeniu autora komiks miał stanowić skrzyżowanie Romea i Julii, Cierpień Młodego Wertera oraz Nędzników, tyle że z racji nonsensownie skomplikowanego scenariusza, niewiarygodnych wydarzeń i zachowań, oraz tego że jedynymi postaciami z krwi i kości są tam kuzyn Bernarda pan Guizot oraz modelka Olympia a cała reszta to wariaci wycięci z papieru ta konwencja jest zupełnie nietrafiona. Ogólny chaos fabularny pogłębia fakt, że autor wyraźnie sam nie miał pojęcia o czym ten komiks miał być. Nie jest tak, że nie ma tutaj żadnych plusów od czasu do czasu rysunki, całkiem ciekawe spostrzeżenia socjologiczne pod koniec i od czasu do czasu potrafi wciągnąć w wydarzenia dopóki znowu nas nie znuży nonsensownym bełkotem tych nawiedzonych ludzi, ale najważniejsze żeby te plusy nie przesłoniły nam minusów a tych jest sporo. Acha absolutnie nie dowiemy się czym była Wojna Oczu i czy wogóle takie coś miało miejsce. Tak samo nie dowiemy się czy za część wydarzeń nie jest odpowiedzialna jakaś magia czy są to tylko nieszczęśliwe sploty okoliczności. Cóż akurat w przypadku tego tytułu coś mnie tknęło i nie wszedłem odrazu w całą serię tylko zatrzymałem się na pierwszym tomie do sprawdzenia i dobrze zrobiłem, z racji wydania tego w ramach serii Mistrzowie Komiksu na półce pozostawiam ale nie mam ochoty na więcej, nie mam już nawet ochoty dowiedzieć się czym jest słynna Wojna. Acha ten komiks ma jeszcze jedną zaletę, byłem wcześniej całkiem mocno zainteresowany lainowym XXe Ciel.com, po przeczytaniu tego albumu, dwóch pobieżnych streszczeń fabuły Wieku Ewy i obejrzeniu kilku kadrów już mi przeszło. Ocena 4+/10


4. Zaskoczenie na minus:

  "Frankenstein Żyje, Żyje" - Steve Niles, Bernie Wrigtson, Kelley Jones. Zdaje się ostatni komiks narysowany przez legendarnego Bernie Wrightsona, dokończony przez znanego u nas z Batmana Kelleya Jonesa. Komiks można uznać za bezpośrednią kontynuację "Frankensteina" Mary Shelley, co prawda na pierwszych stronach mamy wydarzenia dziejące się w cyrku, ale zaraz przeskakujemy do retrospekcji, które zaczynają się na arktycznym pustkowiu czyli w miejscu zakończenia oryginału. Streszczać dalej nie będę, bo opowiadanko jest tak krótkie, że same w sobie stanowi streszczenie. Cóż nie ukrywajmy największą zaletą tej pozycji są fenomenalne rysunki, to co wyprawia tutaj Wrightson przechodzi momentami ludzkie pojęcie, detale oddawane z tak obłąkańczą precyzją, że niektóre kadry przypominają stare zdjęcia nie są tutaj pojedynczymi przypadkami, szczególne wrażenie robią rysunki całą stronę oraz większe. Dosyć dziwnym zabiegiem wydaje się to, że niektóre fragmenty są wyraźnie czarne od tuszu, a niektóre wpadają bardziej w odcienie sepii, nie mam pojęcia dlaczego tak a nie inaczej, jakoś nie zauważyłem wyraźnego klucza. Niestety rysunki Jonesa w ostatnim rozdziale wypadają na tym tle dużo słabiej, bardziej "komiksowe" i na dodatek wyraźnie unikające szczegółów. Same w sobie oczywiście bardzo dobre, ale na tle ich poprzedników zdecydowanie schodzą z ringu na noszach. Niestety z obłędnymi rysunkami nie podążyła fabuła, to raczej dosyć bezpieczna powtórka z oryginalnego Frankensteina. Owszem jest klimacik gotyckiej grozy, mamy filozofowanie nad istotą natury człowieczeństwa, ale to wszystko bez tej przysłowiowej iskry, tematy przewałkowany już na tysiące sposobów i brak tutaj jakiejkolwiek oryginalności, niektóre przemyślenia stwora zahaczają momentami o tanią grafomanię. Na dodatek historyjka jest zbyt krótka na tych 70-80 stronach tak naprawdę niewiele się dzieje, odniosłem zresztą wrażenie że komiks wcale nie został dokończony, tylko po prostu przerwany z powodu śmierci Wrightsona. Wydanie KBOOM jak zawsze na tip-top, album solidny, jakość ilustracji więcej niż zadowalająca, jakichś problemów z tekstem nie zauważyłem, trochę dodatków, chociaż te rzadko kiedy mnie interesują. Końcowe wnioski album koniecznie do oglądania a niekoniecznie do czytania, dla mnie osobiście trochę zawód. 6+/10.


5. Całkowicie darmowy dodatek

Warto czytać:

   "Corto Maltese - Złoty dom w Samarkandzie" - Hugo Pratt. Wysoko oceniłem, poprzedni tom "Na Syberii", ale w/g mnie był on już nieco słabszy niż wcześniejsze, już się martwiłem że to znak wyczerpywania się serii, ale okazuje się że niepotrzebnie. Corto wraca na właściwe tory, chociaż można powiedzieć że wszystko to już było. Dzielny marynarz znowu będzie szukał skarbu który najprawdopodobniej nie istnieje, znowu spotka historyczne postacie, znowu towarzyszyć jego przygodom będą zupełnie niewiarygodne zbiegi okoliczności, znowu będzie musiał ratować z opresji przebiegłego Rasputina, znowu będziemy świadkami scen z pogranicza snu i jawy i znowu lektura będzie sprawiać nadzwyczajną przyjemność. Przy okazji dowiemy się że Corto i Rasputin chyba jednak faktycznie się lubią i znają od bardzo dawna. Czasem cieszę się, że pewne rzeczy się nie zmieniają 8/10.
 
  "Corto Maltese - Baśń Wenecka" - Hugo Pratt. Trochę nietypowy w stosunku do reszty serii album, wygląda on jakby Pratt tworzył go trochę w pośpiechu. Rysunki są jeszcze bardziej nonszalancko niechlujne niż zwykle a tekstu jest zdumiewająco mało (a seria jest znana raczej z "pewnego przegadania"). Nie świadczy to absolutnie o jakimkolwiek spadku jakości, Corto szuka kolejnego skarbu czyli biblijnego szmaragdu, na swojej drodze spotka jeszcze bardziej specyficzne postacie niż zwykle (dla lokalnych patriotów, Corto wpadnie w oko naszej rodaczce), historia będzie jeszcze bardziej oniryczna a tajemnicze uliczki jeszcze bardziej tajemnicze. Bohater szwendając się po oświetlonych światłem księżyca zaułkach (bajka dla kotów to cudowny pomysł) w poszukiwaniach kolejnych zagadek będzie łamał czwartą ścianę a świat okaże się teatralnymi dekoracjami. Nieco wyżej napisałem, że dobrze że się seria nie zmienia, ale mimo wszystko jednak dobrze że się czasami zmienia. Powiedziałbym, że to jeden z moich ulubionych albumów, ale lubię wszystkie. 8/10.

  "Tyler Cross - Miami" - Fabien Nury, Bruno. Tyler tym razem trafi na Florydę gdzie razem ze swoim prawnikiem spróbuje naciąć na grubszą forsę pewnego umoczonego w ciemne sprawki dewelopera. Szczerze mówiąc ten tom jakoś najmniej przypadł mi do gustu. Nie porusza aż tak ciekawej tematyki jak Black Rock, ani nie trzyma w napięciu tak jak Angola, sama historia trochę za bardzo przekombinowana. Niemniej to dalej kawał bardzo dobrego rewelacyjnie narysowanego sensacyjnego noir z obowiązkowym gorzkim chociaż w tym przypadku przewrotnie zabawnym zakończeniem. 7/10


Warto ominąć:

   "Black Monday Murders tom 1,2" - Johnatan Hickman, Tomm Coker. Z chęcią poleciłbym ten tytuł bo to naprawdę zacny komiks jest. Kryminalny horror kręcący się koło morderstwa popełnionego w banku, który okazuje się magiczną szkoło-sektą rządzącą wespół z innymi jej podobnymi całym światem i oddającą cześć Mammonowi za władzę i potęgę (coś dla fanów teorii spiskowych - Rotszyldy to szataniści). Postacie mimo, że stworzone z klisz na tyle umiejętnie ulepione, że spokojnie da się je lubić lub wręcz przeciwnie. Wciągająca jest zarówno część dotycząca śledztwa jak i ta mająca nas straszyć (trochę mi się kojarzył komiks z Harrym Angelem im głębiej schodzimy tym ciemniej i straszniej), chociaż w pewnym momencie stało się to trochę zbyt dosłowne. Komiks wymaga dosyć mocnego skupienia, sporo retrospekcji a i sama struktura banków jest nieco nieprzejrzysta, mimo wszystko prawie warto się starać. Rysunki również wypadają bardzo dobrze, taka wypadkowa stylu Seana Phillipsa i realizmu. To co jest nie tak? Seria nie jest dokończona i Bóg wie kiedy i czy wogóle będzie, rysownik zachorował (zdrowia życzę),projekt stanął i stoi już długiego czasu. Jedno wydanie zbiorcze NSC zawiera 3 zeszyty (na oko ponad dwa razy obszerniejsze niż amerykański standard), całość została zaplanowana na 12 z czego ukazało się 8, znaczy się nie ma materiału nawet na 3 tom. Jakiś czas temu przejechałem się na egmontowym Briggs Landzie teraz to, solennie sobie samemu obiecuję, że już więcej na jakieś niedokończone serie się nie piszę. Zachęcałbym, ale w obecnej chwili nie ma to żadnego sensu.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Wtem! w Pt, 20 Listopad 2020, 21:41:05
 
4. Zaskoczenie na minus:

Na dodatek historyjka jest zbyt krótka na tych 70-80 stronach tak naprawdę niewiele się dzieje, odniosłem zresztą wrażenie że komiks wcale nie został dokończony, tylko po prostu przerwany z powodu śmierci Wrightsona.

I masz rację. Seria została zaplanowana na 13 zeszytów (https://www.forcesofgeek.com/2011/07/sdcc-steve-niles-and-bernie-wrightson.html ).
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w So, 21 Listopad 2020, 15:43:23
No to nic dziwnego, że jakoś takoś trochę to do końca sensu nie miało.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: death_bird w Nd, 22 Listopad 2020, 15:21:22
Żywcem nie potrafię zgodzić się z konkluzją dot. "Black Monday Murders". Szczególnie pierwszy tom sam w sobie jest wart tego żeby go przeczytać choćby (odpukać) seria nigdy nie została ukończona. Świetny klimat ma ta część. Później jest nieco słabiej, ale generalnie cieszę się, że nabyłem.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Nd, 22 Listopad 2020, 15:28:40
No jak kto lubi czytać książki czy tam oglądać filmy do połowy to warto.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: death_bird w Nd, 22 Listopad 2020, 15:36:30
Jak już coś to serial zdjęty(?) po dwóch seriach.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Nd, 22 Listopad 2020, 15:53:42
Zdecydowanie bardziej jak film do połowy.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: death_bird w Nd, 22 Listopad 2020, 23:13:59
Kwestia gustu. Przeczytałem i nie żałuję.
Jeżeli ta historia kiedykolwiek będzie miała jakiś finał to z satysfakcją przeczytam ponownie.
I nie skreślałbym z góry historii urwanych. W końcu taki Larsson planował "Millenium" na 10 tomów i nikt mi nie wmówi, że przez to że ukazały się jedynie trzy (oryginalne) lektura straciła na jakości.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: xanar w Pn, 23 Listopad 2020, 01:27:03
Tu jest jakieś info z września, że coś tam robią:

https://www.reddit.com/r/ImageComics/comments/ip3ueu/black_monday_murders_is_returning_hype/
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pn, 23 Listopad 2020, 20:11:57
O proszę czyli jednak coś ruszyło i to w wykonaniu oryginalnego autora czyli pewnie mu się polepszyło. To dobre wiadomości a dla nas to oznacza trzeci tom.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: rekinn w Wt, 24 Listopad 2020, 03:46:28
Komiksy od czerwca do dzis

Straszna lipa, bo nie ma tego wiele. :)

Wąż wodny T. Sandoval- nie potrafię napisać nic poza tym, że jest jak zwykle u autora ładnie, fantastycznie, przepięknie graficznie i zarazem dosć przeciętnie i prawie, że nudno scenariuszowo.
Nadal jednak, rysunki to fenomen wg. mnie a przez to kupię chętnie więcej jego komiksów. Polecam pooglądać. Czytać też można, ale nie nastawiając się na nie wiadomo co. ^^

Chłopaki z 20 wieku + Chłopaki z 21 wieku- no więc skusiłem się na promocję w gildii na hanami i kupiłem 3 tomy, które u nas wyszły (czwarty olałem bo nie załapał się na -45%). No, a potem nie wytrzymałem nerwowo i przeczytałem skany po angielsku. Znaczy się, trzyma w napięciu. :D I tak kupię po polsku resztę i tak, bo było bardzo fajnie. Bardzo chcę jednak napisac cos sporo więcej od siebie o tym komiksie, niż zostawić temat na kilku zdaniach!

Nie wiem za bardzo od czego zacząć. To, że manga jest naprawdę dobra, to każdy kto się interesował, o tym doskonale wie. Pochwalnych recenzji jest od groma w necie, ja sam nie znalazłem żadnej negatywnej. A gdybym znalazł, to bym się strasznie zdziwił. Także nie chcę za bardzo chwalic komiksu tutaj, bo to nie ma sensu; jak to było? "Your reputation precedes you", nie? Jakos tak. Także, to że fabuła jest tip top i tak samo rysunki są tip top, to nawet nie wspominam.

Wolę napisac, jakie były wyłącznie moje wrażenia. Postaram się bez spoilerów:

Pozytywne:

- nietypowo jak na mangę, autor rysuje wyjątkowo duże nosy i dosć brzydkie twarze, co ma odzwierciedlenie w rzeczywistosci oczywiscie; zazwyczaj japonskie komiksy sa cukierkowate i wszystkie postacie bardzo ladne
- jestem zaskoczony jak bohaterowie są ze sobą mocno związani i jak potrafią stać ramię w ramię w obliczu zagrożenia. Scena gdy
Spoiler: PokażUkryj
Marou mówi wprost, że ma na sobie ładunki wybuchowe, a potem kolejna scena, gdy chce je odpalic, wspominając Kenjego jest naprawdę extra! Jeszcze ten spiewak, który mu mówi, żeby się nim nie przejmował i jesli tylko będzie miał szansę, niech odpala- cudo!
Momentami byłem poruszony!
- rozbicie akcji na trzy okresy czasowe, to raz, że jest niesamowicie ciekawe, dwa, że daje super perspektywę na zdarzenia, trzy, że w ogóle autor to ogarnął, naprawdę super!

Neutralne:

Komiks jest potwornie przykry; dużo postaci
Spoiler: PokażUkryj
było okropnie gnojonych jako dzieci. Bardzo źle mi się to oglądało.


Negatywne:

-mały zarzut1- no więc,
Spoiler: PokażUkryj
nie do końca kupiłem to, że Kenji był w oczach reszty aż takim bohaterem i wzorem do nasladowania. Kapuję o co chodziło autorowi, ale odnoszę wrażenie, że utworzenie z niego, prawie, że wzór cnót, to pewna przesada

-mały zarzut 2- uważam, że
Spoiler: PokażUkryj
postac spiewaka została mocno spłycona, przez to, że okazuje się, że to dawny znajomy Kenjego. Byłoby dużo fajniej, gdyby to był ktos z poza grupy dawnych znajomych, ktos kto jako dorosły potrafił uwierzyc w to co się dzieje i stanąć po własciwej stronie

-sredni zarzut- wiecie jak to jest, jak glądacie serial i na końcu jest cliffhanger? No wiadomo, chce się więcej. Ale tutaj, to kurde, było przegięcie. Przez prawie 250 chapterów mangi, na końcu każdego z nich jest cliffhanger. Momentami byłem naprawdę zmęczony ciągłą akcją i brakiem odpoczynku psychicznego od ciągłej gonitwy. Zaczynam wręcz doceniac chaptery- zapychacze w mangach, bo tutaj szło zdurniec czasami. Co rozdział, autor trzymał mnie za jaja i nie chciał puscic, a mnie już bolą. :(

-OGROMNY ZARZUT- ok, więc to jest cos co mnie totalnie rozwaliło na łopatki i tak jak przez 3/4 mangi miałem wrażenie, że rozumiem ten komiks, tak potem autor sporo stracił w moich oczach, a ja kompletnie nie rozumiem, czemu podjął takie a nie inne dycyzje.

Otóż, wg. mnie, dokładnie tak jak w serialu Twin Peaks, największą siła napędową tego komiksu było pytanie: kim jest Przyjaciel?

No i
Spoiler: PokażUkryj
 pierwszym przyjacielem okazuje się Fukubei. To ma sens. To ma nawet bardzo duży sens!!! Od samego początku mangi próbujemy sami zgadnąć, kto jest tym złym. Mamy kilka postaci i musimy wybrac. Ja sam bardzo dobrze się bawiłem, próbując zganąć. Rozpatrywałem naprawde przeróżne możliwosci. Niestety nie zgadłem.Tzn. nawet nie potrafiłem wytypowac kandydata. ^^ Ale, jestem zadowolony z tego, że faktycznie rozważałem możliwosć, że ta trójka dzieci to jaka sciema i to nie jest rodzina Fukubeia, więc byłem naprawdę blisko!!! :) Mylałem, że może to Kenji jest Przyjacielem, bo autor ze dwa razy daje taki "hint", np. gdy jeden z bohaterów- mangaka mówi, że sam tworzy mangę, gdzie gł. bohater okazuje się tym złym na samym końcu. Był jeszcze jeden hint tego typu, ale juz zapomniałem. Także Kenjego na serio rozpatrywałem, ale kompletnie mi się to kupy nie trzymało. No  bo gdzie, jak i dlaczego? :D Super zabawa!!!

No a potem, po smierci Fukubei, okazuje się, że jest drugi Przyjaciel. I teraz, co robi autor? Czy gra z czytalenikiem znów w tę samą grę? Czy znów dobrze się bawimy?  Czy znów próbujemy zganąć kim jest Przyjaciel?

Jedynie na ostatnie pytanie, odpowiadam twierdząco. Pewnie! Próbuję zgadnąć kim jest przyjaciel po raz drugi. Tylko, że tym razem autor nie gra fair play, tylko robi mnie w *****. Poprzednim razem mielismy pulę bohaterów, z posród których moglismy typować. A teraz?

Wyobraźcie sobie film o mafii, gdzie głównym wątkiem jest znalezienie szpiega wsród własnych szeregów. Przez 2 i pół godziny przeswietlacie wszystkich członków mafii, typujecie, mylicie, że jestescie coraz blizej. A na samym końcu, na samiusienkim koniuszku filmu, dosłownie w ostatnich dwóch minutach, scenarzysta wam mówi: to nie był żaden z członków mafii; to był sprzedawca lodów. Wy pytacie- jaki sprzedawca lodów, o czym ty mówisz? A scenarzysta na to- no sprzedawca lodów, ale taki z sąsiedniego miasta, w sumie to z innego kontynentu, albo K*&^@ planety.

No WTF?

Poważnie!!! To jest tak głupie, że aż strach!!! Drugim Przyjacielem okazuje się jakis no-name, którego nie widzielismy na kartach komiksu ani razu!!! Ani razu!!! Z dupy za przeproszeniem się wziął!!!
Nie możesz zgadnąc kogos kogo nie znasz! To nie jest fair-play! To tak jakby autor sam zburzył fundamenty na których oparł całe swoje dzieło. Poczułem się oszukany. I tak, owszem, w 21 ceuntry boys, motywy drugiego Przyjaciela są wyjasnione. tak, mają sens. Tak, trzyma się to kupy. Nie zmienia to jednak faktu, ze wygląda to wszystko jakby autor nie wiedział jak i kogo umiescic na sam koniec pod maską, więc na szybko stworzył nowego bohatera i dał mu motyw. Poczułem się zawiedziony.


No i co, no i koniec końców, ja zawsze oceniam komiks na zasadzie polecam/ nie polecam, bo ocenianie w skali 1-10 mi nie wychodzi. Powiedziałbym po prostu, że polecam, ale tak samo mówiłem o Batman: Court of Owls, albo Batman: Heart of Hush, czy też innych bzdetach.

Nie można stawiac takiej mangi jak 20th ceuntry boys obok takich tępych czytadeł jak te co wczesniej wymieniłem, więc powiem, że...

...polecam z całego serca i daję dodatkowo płetwę rekina jako znak jakosci! :)

PS: Mam już pierwszy tom Pluto, mam nadzieję, że będzie równie wciągający!
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Śr, 02 Grudzień 2020, 07:00:03
Listopad
 
Lewiatan – reinterpretacja Człowieka ze Stali według pomysłu transferowanego z Marvela Briana Michaela Bendisa miała być mocnym wejściem tego autora. Zamysł był faktycznie znaczny i obiecujący. Znać już jednak, że w swoim czasie niemal bezkonkurencyjny twórca komiksowych hitów najlepsze lata swej aktywności prawdopodobnie ma już za sobą. Rytm tej opowieści sprawia wrażenie zaburzonego i prowadzonego jakby bez energii i wiary w sukces przedsięwzięcia. A szkoda, bo wspomniany scenarzysta nie tylko dysponował grupą interesujących komiksowych osobowości, ale też zapewne otrzymał niemal wolną rękę od grona decydentów DC Comics. Stracona szansa na pamiętny tytuł porównywalny z marvelowskim „Rodem M”. 

Superbohaterowie Marvela: Mister Fantastic
– mocne wejście Marka Waida w zamiarze reanimacji podupadającej marki wypadło bardzo udanie. Odnajdujmy tutaj bowiem wszystkie najważniejsze elementy mitologii Pierwszej Rodziny Marvela. Dodatkowo „podrasowane” autorskimi rozwiązaniami wspomnianego scenarzysty. Satysfakcjonująca, rozrywkowa lektura bez tzw. zobowiązań.
 
X-O Manowar t.4 – przełomowy tom serii z racji radykalnej zmiany miejsca akcji. Drobne luki w scenariuszu i nieco mniej udana warstwa plastyczna niż do tej pory nie deprecjonują jednak tego przedsięwzięcia na tyle by obniżyć jego (przynajmniej jak na ten moment) wysokiej jakości. Brawo Panie Kindt!
 
Jeremiah t. 21 – w swoim czasie huczne narodziny owieczki Dolly najwyraźniej przykuły uwagę także Ardeńskiego Dzika i stąd właśnie motyw klonowania posłużył za wiodący w tym gęstym od akcji (a przy okazji także dialogów) albumie. Wizualnie rewelacja. Krótko pisząc mistrz Hermann jak zwykle w znakomitej formie. 

Iguana – nie wolna od perwersyjnych akcentów historia reportażu traktującego o nieżyjącym „cynglu” dyktatora latynoamerykańskiego państewka okazała się nadspodziewanie zajmującą i zarazem intrygującą lekturą. Udanie wypadły także rysunki wykonane wyrazistą, pewnie prowadzoną kreską. Dzieło wiekopomne z pewnością to nie jest, ale i tak godne rozpoznania.
 
The Old Guard-Stara Gwardia t.1 – Rucka jak to Rucka (tj. scenarzysta tego przedsięwzięcia), nie byłby sobą gdyby w przypływie niemal ZMP-owskiej gorliwości nie usiłował wykazać, że jest bardziej „postępowy” niż komasacja Oprhy Winfrey, Noemi Klein i jeszcze całego wora lansowanych w lewaryjskich mediach oszołomów. Stąd narzucanie się czytelnikowi z mało finezyjną propagandówką na rzecz homoseksualnej dewiacji i paru innych „wynalazków” trawionej oszalałym doktrynerstwem współczesności. Fabuła umiarkowanie udana przy wyraźnych śladach zależności wobec pamiętnego „Nieśmiertelnego”. Znać twórcze wypalenie tego autora, a warstwa plastyczna, delikatnie rzecz ujmując, nie porywa. 

New X-Men t.3 – wydawać się mogło, że w dwóch pękatych zbiorach Grant Morrison zdążył upakować już większość swoich pomysłów na swoją interpretacje mutantów Marvela. Ów autor ponownie zdołał pozytywnie zaskoczyć i tym sposobem otrzymaliśmy kolejny zestaw emocjonujących i rozrywkowych zarazem fabuł. Aż żal, że przed nami już tylko jeden tom tej jednej z najbardziej udanych odsłon dziejów wychowanków Charlesa Xaviera.

Punisher MAX t.9
– satysfakcjonujące dopełnienie „maksymalnej” serii, prawdopodobnie najbardziej udanego przedsięwzięcia w dotychczasowej popkulturowej egzystencji „Franciszka Zameckiego”. Jako kontynuator wizji Gartha Ennisa Jason Aaron spisał się znakomicie w czym nie przeszkodziło nawet standardowe dlań silenie się na mało finezyjne obrazoburstwo (ostatnia fabuła tomu). Będzie co wspominać.
 
Conan Barbarzyńca t.74 – kontynuacja wędrówki Conana i Czerwonej Soni przez czas i przestrzeń znowuż wypadła po myśli przynajmniej jednego odbiorcy tej fabuły. Nie tylko ze względu na brawurowe rysunki Mike’a Docherty’ego ale też okoliczność „przymusowego lądowania” pary wspomnianych osobowości w czasach świetności imperium Acheronu. 

Conan: Powrót do Cymerii
– również w tym opasłym tomiszczu cienie Acheronu dają o sobie znać. Najciekawiej dzieje się jednak w tytułowym mateczniku krewkiego Barbarzyńcy; także z racji retrospekcji z udziałem jego nie potrafiącego usiedzieć w jednym miejscu dziadka. Ogrom czytania na długie, jesienne wieczory.
 
Lucky Luke kontra Joss Jamon – nie pierwszy i nie ostatni raz gdy szybszy nawet od własnego cienia rewolwerowiec zmagać się musi z sitwami cwaniaków niecnie korzystających z niedowładu administracji na amerykańskim pograniczu. Jakość klasycznego cyklu w pełni zachowana.
 
Superbohaterowie Marvela: Jean Grey
– niewiele brakowało, a odpuściłbym zakup tego tomu. Raz że w zestawieniu z wczesnymi latami dziewięćdziesiątymi moja atencja wobec mutantów nieco przygasła; dwa – Jean Grey, nawet pomimo uczynienia jej centralną osobowością „Sagi o Mrocznej Phoenix” na ogół sprawiała na mnie wrażenie osobowości bezbarwnej. Tymczasem już tylko pierwsza z zawartych tu fabuł (geneza protagonistki) wypadła autentycznie udanie (także w wymiarze plastycznym) nie zaszkodziła też mała „przypominajka”, tj. przedruk znanego już polskim czytelnikom ślubu Jean i Scotta. Niemniej swoiste clue programu to opowieść osadzona w odległej przyszłości kiedy to owa para (i nie tylko oni) raz jeszcze zmuszeni są skonfrontować się z En Sabah Nurem znanym także jako Apocalypse. I co więcej zilustrowanej przez zjawiskowo utalentowanego Gene’a Ha.
 
Uniwersum DC Comics według Mike’a Mignoli – opowieść o przeciętnym rysowniku, który zdołał wypracować pomysł na samego siebie i za tą sprawą stać się jednym z najpopularniejszych współczesnych twórców komiksowego medium. Ponadto sporo całkiem zgrabnie rozpisanych fabuł prawdopodobnie z najbardziej udanego okresu w dotychczasowych dziejach DC Comics.
 
Papieże w historii: Święty Piotr – teoretycznie w tym przypadku mamy do czynienia z poprawną i całkiem zgrabnie kompozycyjnie „spiętą” opowieścią o życiu najbardziej wyróżniającego się spośród apostołów. Jak jednak przystało na tzw. ducha czasów bieżących także scenarzysta tego przedsięwzięcia nie podarował sobie odrobiny uszczypliwej nadinterpretacji pod adresem zarówno tytułowego bohatera tej odsłony niniejszej serii jak i jego Mistrza.
 
Bitwa Warszawska 1920 – kolejna bardzo udana realizacja jednego z najlepszych duetów twórczych polskiego komiksu. Przełomowy moment ujęty z dwóch perspektyw: tzw. wielkiej historii oraz zwykłych ludzi ciśniętych w jej często bezlitosne tryby. Jak zawsze fachowo prowadzona narracja i wzorcowo wykonana warstwa plastyczna. Oby jak najwięcej takich produkcji. 

Dymki z Tintina jak dymki z komina – znakomicie było sobie odświeżyć prace mistrza Tadeusza w ich pierwotnej wersji. Tego typu klasyki nigdy za wiele.

Authority t.1 – podobnie jak przy okazji opublikowanej w poprzednich latach serii „Planetary” także w tym przypadku mamy do czynienia ze szczytowym osiągnięciem konwencji superbohaterskiej. Ogólnie tytuły takie jak właśnie niniejszy czy powstające w ramach linii wydawniczej America’s Best Comics projekty Alana Moore’a okazały się dotąd niedoścignionym wzorem dla wspomnianego nurtu. Błyskotliwe, nie wolne od sardonicznego humoru dialogi i konstatacje od których spodnie opadają razem z kieszeniami. No rewelacja! A do tego skrupulatny i epicki zarazem Brian Hitch.
 
Królewska krew t.4 – zaskoczenia nie ma bo jak to standardowo w utworach tzw. Jodo bywa perwersja i okrucieństwo (do tego w imię częstokroć absurdalnych pseudoidei) także tym razem wręcz przelewają się z finezyjnie rozrysowanych kadrów. 
 
Papieże w historii: Klemens V – już tylko tytuł tego albumu („Ofiara Templariuszy”) sugerować mógł, że podobnie jak w przypadku m.in. serii „Ramiro” także tym razem będziemy mieli do czynienia z produkcją nie wolną od manipulacji typowej dla antykatolickiej propagandy „republikańskiej”. Faktycznie zarówno na planszach albumu jak i w posłowiu przytrafiają się tego typu żenujące nadinterpretacje i przekłamania. Materia wyjściowa dla niniejszej fabuły okazała się jednak na tyle trudna do tego typu obróbki, że zarówno tytułowy bohater jak i rycerze-mnisi jawią się tutaj według standardów zdecydowanie odmiennych niż w tzw. postępowej „literaturze” przedmiotu. Skala wyzwań z którymi Klemens V zmuszony był się zmierzyć była wręcz przytłaczająca, a mimo to pozostawił on po sobie Kościół znacznie wzmocniony. Scenarzysta umiejętnie ukazał te zjawiska i stąd kolejny tom tej serii okazał się lekturą najbardziej zajmującą (i wciągającą zarazem) z dotychczas u nas opublikowanych.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w Śr, 02 Grudzień 2020, 11:45:07
@Nawimar, dzięki za skutecznie wyleczenie mnie z potrzeby zakupu The Old Guard  :)
Stumptown czytałeś?
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Śr, 02 Grudzień 2020, 11:58:59
Laf, nie ma za co :) Choć niewykluczone, że jestem już do tego typu realizacji uprzedzony. Po prostu dla mnie jest już tego zbyt wiele i zbyt nachalnie suflowane. Stąd przesyt. Co do "Stumptown" to miałem okazję ten tytuł czytać i nie powiem abym jakoś szczególnie wyczekiwał kontynuacji. W moim przekonaniu jest to rzecz mocno przeciętna, z nieszczególnie wciągającą intrygą wiodącą oraz bezbarwną protagonistką. Rysownik też umiarkowanie się postarał. Szczerze pisząc byłem mocno zdziwiony gdy dowiedziałem się, że ktoś wpadł na pomysł adaptowania tej produkcji na potrzeby telewizji/netu. No ale co kto lubi.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w Śr, 02 Grudzień 2020, 13:17:57
Z jednej strony cieszę się, że zaoszczędzę trochę na komiksowych zakupach, ale z drugiej trochę szkoda, że twórca tak świetnych serii jak Gotham Central czy Lazarus aż tak bardzo się wypalił.  :(
Niedługo biorę się za odświeżenie jego pierwszego runu w Wonder Woman i z tego co pamiętam to też nie była jakaś porywająca lektura.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: misiokles w Śr, 02 Grudzień 2020, 13:27:22
Gdyby się wypalił na Stumptdown to by później nie napisał cenionego Lazarusa, czyż nie?
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Śr, 02 Grudzień 2020, 13:32:18
Misiokles, oczywiście nie powinienem wypowiadać się za Lafa, ale wydaje mi się, że z tym wypaleniem to mogło dotyczyć "Starej gwardii". Ze swej strony na pewno żałuję, że współtwórca tak udanych tytułów (choć też mam różne co do nich "ale") jak "Gotham Central" ostatnimi czasu "jedzie na rezerwie".
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w Śr, 02 Grudzień 2020, 13:43:57
Dokładnie tak, chodziło mi o The Old Guard.
Co do Stumptown to dopiero teraz zauważyłem, że ta seria dostała Eisnera, może więc jednak się nią zainteresuję. Ale na pewno odpuszczam sobie Starą Gwardię.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: sad_drone w Śr, 02 Grudzień 2020, 14:14:51
Rucka w ogole sie nie wypalil, jego black magick ktore aktualnie pisze jest doskonale. Old guard nie czytalem wiec sie o jakosci nie wypowiem, moze wypadek przy pracy.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w Śr, 02 Grudzień 2020, 15:15:17
Pocieszające jest to, co napisałeś  ;D
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Śr, 02 Grudzień 2020, 16:30:40
Mike Mignola absolutnie nie jest przeciętnym rysownikiem.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Death w Śr, 02 Grudzień 2020, 18:28:50
Mike Mignola absolutnie nie jest przeciętnym rysownikiem.
O ja... Jest wręcz rysownikiem kapitalnym. Przecież Sanktuarium z tego zbiorku i krótkie opowiadania w Hellboyu typu Wisielec to rysunkowa magia (scenariuszowa zresztą też).
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Śr, 02 Grudzień 2020, 23:24:50
Teraz juz nie jest, bo tak jak wspomnialem znalazl na siebie pomysl wypracowujac stylistyke, ktora za sprawa czestego operowania swiatlocieniami nie tyko generuje przekonujacy nastroj ale tez sprytnie kamufluje niedostatki jego warsztatu i talentu. Idealnie widac to wlasnie w tym albumie w ktorym uchwycono proces jego stylistycznej ewolucji: od nieporadnego imitowania maniery m.in. Johna Byrne'a (co latwo mozemy porownac dysponujac polska edycja mini-serii ,,Czlowiek ze Stali") po wlasna tozsamosc i unikalnosc artystyczna, ktorej zwienczeniem jest w tym przypadku ,,Sanctum", swoista ,,sluza" do ,,Hellboya".
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: bibliotekarz w Cz, 03 Grudzień 2020, 12:36:00
Nie widzę żadnych niedostatków warsztatowych w Gotham in gaslight. Nie przyszło mi też do głowy by styl znany z Hellboya służył maskowaniu czegokolwiek. Z czasem widzę po prostu zmęczenie materiału.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: amsterdream w Cz, 03 Grudzień 2020, 13:20:04
Najbardziej podobały mi się rysunki Mignoli z początku jego kariery. Czym dalej tym coraz bardziej zaczął je upraszczać.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Cz, 03 Grudzień 2020, 16:01:30
  Tzn. że Mignola nie ma talentu do rysowania komiksów?
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Bender w Cz, 03 Grudzień 2020, 16:38:39
za sprawa czestego operowania swiatlocieniami nie tyko generuje przekonujacy nastroj ale tez sprytnie kamufluje niedostatki jego warsztatu i talentu.

To jest właśnie jego warsztat i talent.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Kapral w Cz, 03 Grudzień 2020, 18:08:39
Najbardziej podobały mi się rysunki Mignoli z początku jego kariery.

Mam dokładnie tak samo.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Cz, 03 Grudzień 2020, 20:06:42
Skandalisto, skoro mowa była o niedostatkach m.in. talentu tzn. że talent ogólnie jest, ale nieprzesadnie wysublimowany. Stąd sięgnięcie po stylizacje dzięki której Mignola zaczął rysować "po swojemu" skoro jako imitator takich twórców jak Byrne czy Ordway się nie sprawdzał z braku właśnie talentu i porównywalnego z nimi warsztatu. A że spora część komiksowej braci nie tylko uznała pochodną tej decyzji nie tylko za akceptowalną ale wręcz za oczekiwaną to na pewno warto mu pogratulować farta. Ten bowiem nie każdemu jest dany - by wspomnieć chociażby Marka Badgera ("Martian Manhunter vol.1"), który pomimo dość oryginalnej i ciekawej stylistyki takiej akceptacji nie uzyskał.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Kapral w Cz, 03 Grudzień 2020, 20:25:09
No nie, to kompletnie chybiona interpretacja. Wczesny Mignola to czysty geniusz z rewelacyjnym warsztatem. Nie wiem co mu potem odbiło, że zaczął upraszczać. Może lenistwo albo wada wzroku, bo w końcu w ogóle przestał rysować :)

(https://i0.wp.com/all-comic.com/wp-content/uploads/2018/02/unnamed-12.jpg)
(https://i.pinimg.com/originals/02/e0/b8/02e0b87c1a121954419f4c41ad2d26bd.jpg) (https://i.pinimg.com/originals/63/8c/fa/638cfaccd7c194828265ae9a9d30d3b2.png)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Cz, 03 Grudzień 2020, 20:42:45
Oczywiście jak zwykle "de gestibus...", ale mnie także ten "Corum" nie przekonał. W porównaniu z brawurowo rozrysowaną (i niewiele później prezentowaną) adaptacją "Hawkmoona" Mignola wypadł niczym uboższy krewny Rafaela Kayanana (autora warstwy plastycznej drugiego z wspomnianych tytułów).
 
(https://images-na.ssl-images-amazon.com/images/I/71j3P9LLDzL._AC_SL1011_.jpg)
 
P.S. Jak tak dalej pójdzie to wyjdzie nam osobny temat o "ojco-matce" Hellboya  8)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Cz, 03 Grudzień 2020, 20:57:16
  Ogólnie to zdaje się iz jest utarte, że jak jest mowa o niedostatkach talentu to z reguły chodzi o jego brak. Przyznaję, że nie rozumiem zupełnie tej konstrukcji myślowej, Mignola ma słabszy warsztat niż Byrne, bo właściwie co? Rysuje mniej realistycznie czy jak? Bo jego rysunki nie wyglądają jak rysunki Byrne'a? Może to Byrne ma słaby warsztat, bo jego rysunki nie wyglądają jak Mignoli?
  Jakoś nigdy za Moorcockiem nie przepadałem, ale przydało by się coś takiego na naszym rynku.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Death w Cz, 03 Grudzień 2020, 21:09:10
Tak z ciekawości. Pierwsze tomy Hellboya to już ten słabszy Mignola? :) A Sin City to już słabszy i uproszczony Frank Miller?
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: HaVoK w Cz, 03 Grudzień 2020, 21:17:52
Każdy ma swój styl, który wypracowuje latami. Uważam, że Mignola rysował o wiele lepiej zanim zaczął rysować Hellboya. I nie wszystko co Mignola narysuje jest wspaniałe, chociażby taka adaptacja Draculi. Jednym będzie się podobał innym nie. Do Byrne'a nie ma startu, ale prace Mignoli w "Świecie Kryptona" bardzo mi się podobają. Pytanie na ile jest to zasługą współpracującego z nim inkera?
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: bibliotekarz w Cz, 03 Grudzień 2020, 21:19:20
Wracamy właściwie do niedawnego wątku, gdzie mimochodem wspomniałem Picassa. Wg niektórych okazało się, że Picasso był świetny, bo potrafił najpierw rysować realistycznie. Niestety to nie za realizm Picasso jest ceniony i sam Picasso bardzo szybko uznał ten kierunek twórczości za banalny. Podobnie jest Mignolą i wieloma innymi artystami, którzy od realizmu zaczynali. Nie przykrywali w ten sposób żadnych swoich niedostatków - wręcz przeciwnie.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Cz, 03 Grudzień 2020, 21:20:02
Skandalisto, nie chcę czynić z siebie znawcę semantyki, bo nim oczywiście nie jestem; po prostu więc doprecyzuję, że chodziło o autora przeciętnego czyli takiego, który jakiś zasób talentu i warsztatu posiada (np. potrafi w miarę proporcjonalnie uchwycić ludzką sylwetkę, a nawet ująć w kadr fragment pleneru planety Krypton), ale w efekcie końcowym, tworząc porównywalne kompozycje do tych wykonanych przez Johna Byrne'a uzyskuje jakościowo gorszy efekt niż "Doktor Komiks". By się o tym przekonać proponuję w wolnej chwili porównać analogiczne kadry z zawartego w "Uniwersum DC Comics..." "Świata Kryptonu" z opublikowaną u nas dwukrotnie mini-serią "Człowiek ze Stali". O porównywalnych skrótach perspektywicznych w wykonaniu Ordwaya już nawet nie wspominam.

Mimo zasygnalizowanego braku zachwytu wobec współtworzonego przez Mignole "Coruma" też chętnie widziałbym ten tytuł w wersji polskiej, o "Hawkmoonie" już nie wspominając. Szkoda, że coś panowie Blondel i Recht dają ciała w kontekście kontynuacji znanego u nas "Elryka".
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: donT w Cz, 03 Grudzień 2020, 21:24:34
Mignola autorem przecietnym, dobrze kamuflujacym warsztatowe braki. Hmmm, bardzo ciekawe. Chcialbym wiecej komiksow od artystow na takim levelu.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Cz, 03 Grudzień 2020, 21:33:01
Nie będziesz miał problemu z wyborem bo takowych jest mnóstwo :) A co do stylistyki twórcy Hellboya także u nas, w minionej dekadzie (i w sumie nie tylko) kilku autorów ewidentnie wykazywało zależność stylistyczną wobec maniery "dojrzałego" Mignoli. Jestem zdania, że nieprzypadkowo :)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Cz, 03 Grudzień 2020, 21:51:40
  Ale Mignola absolutnie nie jest przeciętnym autorem, tylko gwiazdą i to naprawdę świecącą jasnym blaskiem. Talent to nie jest rzecz szczególnie mierzalna a napewno nie za pomocą zdolności do rysowania proporcjonalnych sylwetek i skrótów perspektywicznych, bo w ten sposób zaraz dojedziemy do Adolfa Hitlera i jego pomysłu, że cała sztuka powinna się na antyku wzorować. Latem nad morzem, w każdej miejscowości można spotkać pełno ludzi co za jakąś tam sumę (czasem za flaszkę jak ktoś ma obrotniejszy język) potrafią narysować wierny portret lub jego karykaturę, to by oznaczało w tym momencie, że mamy w naszym kraju setki ludzi zdolniejszych niż Mignola? Zresztą nie mylmy pojęć stylówy i umiejętności. Mike skończył wydział sztuki na kalifornijskim uniwersytecie, raczej nie puścili by z dyplomem faceta co nie potrafi człowieka narysować.

(https://www.google.com/url?sa=i&url=https%3A%2F%2Fpoltimes.pl%2Fvan-gogh-obledny-malarz-obledne-obrazy-obledne-ceny%2F&psig=AOvVaw1Os3h3sgQojHumz3ClqROm&ust=1607115244228000&source=images&cd=vfe&ved=0CAIQjRxqFwoTCICBk_rXsu0CFQAAAAAdAAAAABBl)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Kapral w Cz, 03 Grudzień 2020, 22:02:47
Szkoda, że coś panowie Blondel i Recht dają ciała w kontekście kontynuacji znanego u nas "Elryka".

Premiera IV tomu 28 kwietnia 2021.

A co do stylistyki twórcy Hellboya także u nas, w minionej dekadzie (i w sumie nie tylko) kilku autorów ewidentnie wykazywało zależność stylistyczną wobec maniery "dojrzałego" Mignoli.

Przychodzi mi do głowy tylko Ostrowski i Ambrzykowski. Ktoś jeszcze?
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Cz, 03 Grudzień 2020, 22:13:19
Skandalista - akurat w jakość uczelni artystycznych ostatnich czterech dekad to ja wierzę wiarą co najwyżej agnostyków :) Ale OK. Przyjmuję do wiadomości Twoją argumentacje swojej nie powtarzając.
 
Kapral: "Premiera IV tomu 28 kwietnia 2021"

I bardzo dobrze.

"Przychodzi mi do głowy tylko Ostrowski i Ambrzykowski. Ktoś jeszcze?"
 
Jeszcze Mariusz Zabdyr ("Alma") i wczesny Marek Oleksicki ("Odmieniec"), a po części także Grzegorz Pawlak ("Benedykt Dampc i skarb piratów"). W swoim czasie (gdzieś tak ok. 2004-2005 r.) widywałem zbliżone stylistycznie ilustracje m.in. w "Przekroju". Pech w tym, że nie jestem w stanie podać nazwisk ich autorów, bo po prostu ich nie pamiętam. Na 99 procent nie byli to jednak komiksowi twórcy, a przynajmniej mi ich nazwiska z żadną ówczesną komiksową realizacją się nie kojarzyły.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: misiokles w Cz, 03 Grudzień 2020, 22:38:24
Do Byrne'a nie ma startu,

Ale "którego Byrne'a"? Gdyż Byrne z lat 2000+ miał już dość toporną i zmęczoną kreskę, taką ćwierć wiedźmino-polchową.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: parsom w Śr, 09 Grudzień 2020, 10:52:32
Nieco inaczej jest z Dreddem. Komiksy o nim okazują być nie tylko stawianiem tępego buca w kolejnych groteskowych sytuacjach. To pewien komentarz polityczny - republikańskie rządy twardej ręki trzymające w ryzach całe społeczeństwo, w tym "płaczliwych demokratów" - niestety cyzelowany i jakiś taki na pół gwizdka. Otwiera się tu pole do popisu dla przemycania przeróżnych uwag politycznych, społecznych, kulturowych, ale twórcom albo zabrakło odwagi, albo de facto niewiele w tej materii mają do powiedzenia.

Ależ to w Dreddzie jest. W KA.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: bibliotekarz w Śr, 09 Grudzień 2020, 11:18:27
Mogę się wypowiedzieć tylko o tych, które czytałem (i wymieniłem je wszystkie). O ile zamysł jest zgrabnie wykorzystany w Ameryce, o tyle w pozostałych raczej pretekstowo (z KA 13 włącznie). Wiadomo - mamy dyktaturę sędziów, pogardę dla demokratów, ale refleksja nad tym systemem jest dosyć toporna. Ot gdzieś padnie uwaga sędziego, że szybkie i bezwzględne egzekucje na ulicach "w imię prawa" wcale nie przyczyniły się do zmniejszenia przestępczości. Odkrył Amerykę.  ???

Gdzieś tam oczywiście są wtręty całkiem z jajcem, komentarz o "płaczliwych demokratach" albo scysja sędziego z małą Ameryką i Beeny'm, ale niewiele tego.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Śr, 16 Grudzień 2020, 17:00:54
  Podsumowanie listopada, ciąg dalszy nadrabiania kolekcji, dwie z nich już prawie na finiszu. Uwaga jak zwykle pojawia się pewne SPOILERY!!!


1. Najlepszy:

  "Transformers tom 18 - Na Krawędzi Zniszczenia" - Simon Furman, Jose Delbo. Andrew Wildman, Geoff Senior. Tom zawierający, ostatnie komiksy wydane swego czasu przez TM-Semic. Sporo już tu narzekałem na jakość komiksów w kolekcji, część nie wytrzymała próby czasu, większość zwłaszcza przeplatana wyjętymi z czapki komiksami brytyjskimi zmieniała się w jeden nonsensowny bełkot a te które już niemalże ćwierć wieku temu nie zostały wydane były w dużej mierze faktycznie albo głupkowate, albo po prostu nudne. Tym razem narzekać nie zamierzam, tak jako dzieciak z wypiekami na twarzy czytałem zakończenie historii Unicrona, tak tom 18 znakomicie mi tamte uczucia przypomniał. To jest po prostu świetnie napisane, Furman nie tylko postanowił dać czytelnikom świetne zakończenie potężnej epopei, ale i dodaje kolejne wątki, które już niestety z powodu nadciągającej kasacji serii nie miały szczęścia się zbytnio rozwinąć. Cóż mogę więcej powiedzieć, zdaje się najgrubszy póki co tom kolekcji (9 zeszytów) tak mnie pochłonął, że przeczytałem go chyba najszybciej ze wszystkich. Brak tu jakiegokolwiek zbędnego pomysłu, a już ostatni zeszyt mocno kojarzący się z Gwiezdnymi Wojnami z rewelacyjnymi występami Grimlocka, Scorponocka, GB i jego Neo Knigts to wisienka na torcie. Równie dobrze prezentują się rysunki, sporą szansę dostał nowy rysownik serii Andy Wildman i przyznaję że jego dosyć szczegółowe rysunki  przypadły mi do gustu. Zastrzeżenia mam jedynie do twarzy robotów, które uległy chyba zbytniemu uczłowieczeniu, przyzwyczajony jestem jednak do bardziej geometrycznych kształtów. Całkiem przyzwoicie wygląda też zeszyt, który narysował zdaje się jednorazowo pojawiający się w serii Dwayne Turner, mocno jeszcze osadzony swoim stylem w brudzie i mroku lat 80-tych Zakończenie dostał rzecz jasna Geoff Senior. spójrzmy prawdzie w oczy, to był jedyny sensowny wybór nikt by tego tak dobrze nie narysował. Cóż mogę powiedzieć, najlepszy tom w kolekcji, ogólnie polecam cały Quest for Matrix, jeżeli ktoś się odbił od początkowych tomów i zrezygnował z kupowania, to warto chyba zadzwonić do działu z archiwaliami Hachette i się zaopatrzyć w chociaż te bodajże 3-4 tomy. Ocena 8/10.

 "Transformers tom 21 - Odrodzenie" - Simon Furman, Andrew Wildman. Cóż po tomie 18 nie spodziewałem się nic podobnego poziomem, a tu totalne zaskoczenie dostałem coś takiego w swoje ręce niemalże natychmiast. Komiks to początek serii "Regeneration One" czyli dopisanemu po około 20 latach przez oryginalnych twórców wydanemu już przez IDW zakończeniu marvelowskiej serii. Wzorem Alana Moore akcja rozpoczyna się dokładnie po tylu latach ile w rzeczywistości minęło od wydania poprzednich komiksów, czyli circa 20 lat później. Wojna Autobotów i Decepticonów została zakończona, Cybertron ciągle liże rany po spotkaniu z Unicronem, ale jak się można domyślić krótka chwila wytchnienia zmierza właśnie ku końcowi. Decepticony zaczynają się nudzić czyli burzyć i podjudzane przez ukrywającego się Soundwave'a który pokumał się ze zbierającym swoją własną prywatna armię wygnanym Bludgeonem, przygotowują zamachy terrorystyczne. Tymczasem cierpiący na weltschmerz Optimus Prime nieskory do podejmowania jakichkolwiek decyzji siedzi zamknięty w stolicy Cybertronu a jego rządy w coraz szybszym tempie tracą poparcie. Zniecierpliwiony Kup wraz z resztą Wreckerami nad którymi objął przywództwo łamie rozkazy Naczelnego Wodza, wyrusza w kosmos chcąc odkryć szczegóły knowań Decepticonów i zaczyna te poszukiwania od Ziemi. Nasza planeta okazuje się zamieniona w nuklearną pustynię przez Megatrona, który w międzyczasie zdaje się zwariował do reszty i zamienił swoich byłych podwładnych w bezmózgie robo-zombie a jej ostatnią szansą  jest ruch oporu pod przywództwem starego już G.B. Blackrocka. Pod względem wyglądu ten komiks jest rewelacyjny, Wildman przez te 20 lat przeskoczył ze dwie epoki, właściwie wszystkie modele przeszły niewielki lifting, który jednocześnie nie zmieniając ich oryginalnego charakteru sprawia że wyglądają jeszcze lepiej niż wcześniej, rysunki są jeszcze bardziej szczegółowe a Andy zadbał o dodanie detali, których możemy spodziewać się po maszynach w stylu zawiasów czy przegubów. Poprawione zostały też twarze, których czepiłem się wcześniej, owszem zachowały swój ludzki charakter ale autor skręcił nieco bardziej w kierunku wielokątów niż owali. Na dodatek uwagę zwraca soczysta paleta barw i słusznie w końcu zgodne to z konwencją gatunku, chrom i żarówiaste kolory tak na zdrowy rozum w przypadku wielkich robotów są oczywiste. Żeby jeszcze bardziej zachęcić potencjalnego czytelnika to Furman po tylu latach w końcu zorientował się, że dwóch Megatronów to o jednego za dużo i dostaliśmy to na co wszyscy czekali od pierwszego numeru czyli ostateczny pojedynek dwóch tytanów Optimusa i Megatrona i jest on pokazany (niemalże) fantastycznie. Niemalże po w którymś momencie Prime nieco bez powodu zaczyna jojczeć, ale cóż ta łyżka dziegciu nie zepsuła tej beczki miodu. Do tego scenarzysta nieco bardziej, chociaż już wcześniej grzebał przy temacie wchodzi w temat filozofii Decepticonów w której nawiązuje do przedwojennej Cesarskiej Japonii i jej "Ery Oświeconego Pokoju", naprawdę dobry pomysł w mojej opinii. Cóż nie będę wymyślał, że to komiks bez wad ale o nich wspomnę jak przeczytam dalsze części serii, nie spodziewałem się że przeczytam coś dorównującego komiksowi z Unicronem a w tym przypadku dostałem coś conajmniej tak samo dobremu jak nie lepszemu. Regeneration vol 1, to nie tylko świetny komiks o Transformerach, ale świetny komiks wogóle. Ocena 8/10.
 

2. Zaskoczenie na plus:

  "WKKDC tom 71,78 - Międzynarodowa Liga Sprawiedliwości" - J.M. DeMatteis, Keith Giffen. Restart komiksów Ligi po Kryzysie na Nieskończonych Ziemiach, skład z wyjątkiem Batmana raczej drugo- a momentami trzecioligowy. Cóż wyszło na to, że lekkie komediowe serie w komiksie superbohaterskim nie są domeną tylko drugiej dekady XXI wieku, bo ta seria prosto z lat 80-tych właśnie taka jest. Nowy skład Ligi tym razem "Międzynarodowej" składa się właściwie ze znanych obywateli USA (i Marsa) plus jednej z Czerwonych Rakiet pochodzących z jeszcze wtedy ZSRR. Mierząc się z raczej trzecioligowymi przeciwnikami, W teorii raz lub dwa ratują świat ale jakoś wielkiego zagrożenia specjalnie nie czuć, fabuła bardziej niż na pojedynkach na pięści opiera się na relacjach pomiędzy postaciami i dobrze sobie radzi w tej kwestii. Wszyscy członkowie Ligi to postacie z krwi i kości a nie tylko jak to czasem się zdarzało kwiatek u kożucha Batmana i Supermana. Każdy ma swój niepowtarzalny wkład w działanie grupy tak samo jak każdy dostaje swoje własne momenty w scenariuszu (no i każdy nie lubi Guya Gardnera), pod tym względem nie ma się czego czepić. Zresztą ogólnie nie ma się czego czepić, pod względem żartów komiksy są równie fajne, przy czym bardziej mi się spodobał tom drugi, w pierwszym skeczy jest odrobinę zbyt wiele, jakby twórcy na siłę chcieli zrobić z tego najzabawniejszy tytuł w wydawnictwie w dalszych zeszytach humor jest jakby naturalniejszy i lepiej współgra z wydarzeniami. Komiks to jednocześnie całkiem niezła wycieczka w przeszłość, historia porusza dosyć sporo problemów tamtych czasów (niektóre wcale a wcale się nie zmieniły) a teksty w stylu "towarzyszu Batmanie" potrafią dzięki swej niemalże "antyczności" robić wrażenie. Rysunki Giffena to standard dla gatunku superbohaterskiego z lat 80-tych, choć na niektórych kadrach widać naleciałości szkoły europejskiej, czepić się można braku teł na sporej ilości kadrów. Co ma więcej pisać, seria luźna, fajna i z polotem w kolekcji w dwóch dosyć cienkich tomach ukazała się jej połowa, mógłby Egmont w końcu wziąć się za takie perełki, całość spokojnie dałoby się upchnąć w jednym tomie. Marzenia, marzenia. Ocena 7/10.

  "WKKDC tom 74 - Superman i Legion Superbohaterów" - Geoff Johns, Gary Frank. Cóż zawsze pojawia mi się uśmiech na twarzy jak zobaczę na obrazkach postacie w stylu Wildfire czy Chameleon, wiąże się to z faktem że legendarny "Superman 50 Lat" Almapressu był pierwszym komiksem superbohaterskim jaki widziałem na oczy w naszym języku i co za tym idzie był pierwszym który był dla mnie zrozumiały. Z tego powodu już na starcie podszedłem do komisu z bardziej pozytywnym nastawieniem niż zwykle i na szczęście autorzy niewiele zrobili żeby mi je zepsuć. Fabuła nie jest nadmiernie skomplikowana ot na początku mamy historię przybycia na ziemię Supermana przedstawioną w krzywym zwierciadle i z zupełnie innym epilogiem, dalej Supek zostaje wciągnięty do XXXI wieku gdzie przyjdzie mu zmierzyć się nowym wcieleniem Ligi Sprawiedliwości, która jak się można łatwo domyślić sprawiedliwość ma tylko w nazwie. Dla mnie osobiście założenia początkowe to lekki rzyg ile razy można czytać o złych ksenofobicznych prostakach, zapewne rodem z USA-B i szlachetnych wielbicielach multi-kulti? Otóż póki to dobrze napisane i nie łamie swojej wewnętrznej logiki to można wiele przyjąć tego na klatę. Johns nie odkrył ognia po raz drugi, właściwie żadna strona, ani żaden fabularny twist nie będzie dla nas jakimkolwiek zaskoczeniem, ale czyta się to naprawdę dobrze. Zastrzeżenia? Dwa główne, raz cały motyw z przekłamaniem historii Supermana jest dosyć dziwny, bo rządy złej Ligi trwają zaledwie kilka lat a w komiksie wygląda jakby wszyscy padli ofiarą zbiorowej amnezji, orwellowscy teoretycy ingsocu byliby zachwyceni takimi możliwościami. Dwa znowu Supek traci moce jak spędzi godzinę nie pod "naszym" słońcem, wychodzi na to, że w nocy nie powinien działać. Rysownika znamy już z któregoś innego numeru kolekcji, jego prace mogą się podobać, czysta, elegancka i szczegółowa, zwłaszcza biorąc pod uwagę gatunek kreska. Pewne niepokojące wrażenie sprawiają twarze postaci a konkretniej ich wytrzeszczone i dosyć szeroko rozstawione oczy sprawiają, że mamy wrażenie że oglądamy lekko naćpanych psychopatów, do czarnych charakterów to pasuje, do bohaterów już niekoniecznie. Plusik za upodobnienie twarzy Supermana do Christophera Reeve, a także za projekty postaci z przyszłości i ich kostiumów jednocześnie dostosowanych do naszych czasów i zachowujących ten swój kiczowaty charakter Złotej Ery. Naprawdę dobry tom, myślę że historia zyskała by jeszcze więcej jakby była obszerniejsza, zasady działania rządzącej junty, moralne dylematy co do sposobu działania Legionu Superbohaterów w stosunku do ewentualnych kandydatów, nieco więcej polityki, z pewnością można by komiks rozszerzyć w jeszcze innych kierunkach, ale ogólnie jest naprawdę ok. 7/10.


3. Najgorszy przeczytany:

  Nic strasznie złego mnie nie spotkało na szczęście.


4. Zaskoczenie na minus:

  "WKKDC tom 75 Nastoletni Tytani - Przyszłość jest teraz" - Geoff Johns, Mike McKone. Komiks niezły, nawet lepiej niż niezły a wylądował w tym punkcie bo to był materiał na świetne historie które zmieniły się w festiwal niewykorzystanych szans. Tom podzielony na dwie mniej więcej różne części będące niemalże (niemalże wyjaśnię dalej) ciągłym wycinkiem serii Nastoletnich Tytanów. W pierwszej Tytani wracający z kolejnej podróży w czasie trafiają omyłkowo do przyszłości w której spotkają starsze wersje siebie działające już jako Liga Sprawiedliwości. Cóż w takich przypadkach możemy spokojnie założyć, że przyszłość nie jest sielska-anielska, no i nie jest. Tamtejsza wersja Ligi to w rzeczywistości grupa, która stworzyła policyjny reżim i pod płaszczem prawa terroryzuje swoją sprawiedliwością (wszelkie podobieństwa absolutnie zamierzone) większość Stanów Zjednoczonych. Znaczy się grupka superbohaterów, będzie musiała się skontaktować z miejscowym ruchem oporu i wrócić do swoich czasów, jednocześnie naprawiając historię (zmieniając przeszłość?). W drugiej części do Tytanów dołączy nowa zawodniczka nieśmiała i zakompleksiona blond Strzałeczka, protegowana Green Arrowa i od razu na starcie będzie się musiała zmierzyć się z nijakim Doktorem Lightem w przypadku którego zachodzą podejrzenia co do napisania dla niego retconu. Pod względem rysunków jest absolutnie przeciętnie, McKone to średniej klasy wyrobnik, jego rysunki nie pomagają specjalnie, ale również nie przeszkadzają, nie ma nad czym się rozwodzić i można postawić mu trójkę z plusem. Cóż mogę powiedzieć obydwie historie podobały mi się, ich problem leży w tym że obydwie są jakby nie dokończone, trudno powiedzieć czy wątki były dalej ciągnięte w ramach serii czy też nie. W pierwszej części Tytani uciekają swoim złym odpowiednikiem, wracają do teraźniejszości, postanawiają być dla siebie mili i pstryk przyszłość uratowana. W drugiej Cyborg pokonuje Dr. Lighta (dlaczego on? bez sensu) i koniec. Dowiadujemy się strasznej tajemnicy, doktorkowi dawno temu Liga Sprawiedliwości wyprała mózg, ale kto? po co? dlaczego? i jakie są tego konsekwencje chociażby moralne nie wiadomo. Dostaliśmy nawalankę na trzy zeszyty, która wygląda jak trzymający w napięciu finał bardzo dobrej historii. Drobna ciekawostka w tomie mamy zeszyty 17-19 oraz 21-23, z ciekawości sprawdziłem co się znajduje w brakującym 20. Okazuje się, że faktycznie jest on nie powiązany z pozostałymi historiami i opowiada o Robinie ścigającym Elektroegzekutora, który zamordował jego ojca najwyraźniej leżącego od czasu TM-Semic pod wpływem paraliżu spowodowanego trucizną Obeaha. Co ciekawe pomiędzy jedną historia ą a drugą, mamy jedną stronę wyrwaną z tego właśnie brakującego zeszytu użytą jako wypełniacz miejsca. Ciekawe ile takich składanek więcej zaoferowały nam kolekcje?. Ocena 6+/10.

  "WKKDC tom 73 Green Lantern - Poszukiwany:Hal Jordan" - Geoff Johns, Iven Reis, Daniel Acuna. Kolejny fragment runu Johnsa wydany w ramach kolekcji, dziejący się bezpośrednio po wydarzeniach zawartych w tomie "Zemsta Green Lanternów", tym razem Halowi przyjdzie zmierzyć się z synem Abin Sura oraz ze starą znajomą Carroll Ferris alias Gwiezdny Szafir, poobserwować będziemy mogli także tworzenie się nowego - żółtego korpusu. Komiks ma swoje momenty, historie żółtych latarników, rozbudowanie mitologii Szafirów oraz ogólnie OA, kilka ciekawych chociaż niekoniecznie trafionych pomysłów w stylu żółty pierścień trafiający do Batmana, jak również kilka niekonsekwencji (Amon Sur to raczej pożałowania godna łajza a nie żaden mistrz strachu). Cóż więcej, komiks jest przyzwoicie napisanym akcyjniakiem i tyle. Atencja do tego tytułu bierze się chyba ze sposobu w jaki Johns poszerzył mitologię Latarni bo historyjki same w sobie wcale tyłka nie urywają, taki Venditti absolutnie nie ma się czego wstydzić. Rysunkowo wygląda dobrze, obydwaj rysownicy są na naszym rynku znani, Reis bardziej typowo dla gatunku podchodzi do swojej pracy za to bardzo sprawnie technicznie, Acuna może i stylowo nieco słabszy ale za to pod względem "artystycznym" ciekawszy, ogólnie wygląd albumu na plus, ale same scenariusza to jakimiś przejawami niezwykłego geniuszu nie są. Ocena 6+/10.


5. Całkowicie darmowy dodatek

Trzeba czytać:

"Conan i Bóg Pająk tom 67" - Roy Thomas, John Buscema. Komiksowa wersja oryginalnej powieści Spraque de Campa, której mimo posiadania na półce do dzisiaj nie przeczytałem. Kiedyś to z pewnością zrobię, komiks zrobił na mnie naprawdę dobre wrażenie. Mroczny i ponury klimat w stylu Conana pisanego przez Dona Kraara, sam bohater nie tak niezwyciężony jak zwykle, kilka zazębiających się ze sobą z sensem wątków do tego niewątpliwie jedna z najładniejszych "dziewczyn Conana" świątynna tancerka Rudabeh. Nazwisko Buscema, mówi samo za siebie. Ocena 8/10.

"Transformers tom 20 - Koniec Drogi" - Zakończenie pierwszej serii US i UK. Cóż decyzje o zamknięciu tytułów przyszły nagle i to w momencie gdy Furman zaczynał kolejną historię  więc trudno się dziwić, że zakończenie wygląda jak napisane mocno na siłę. Cóż autorzy starali się jak mogli i nie wyszło to najgorzej, jest fajnie i emocjonująco, ale z oczywistych względów to nic co epickością dorównałoby Sadze o Unicronie ale koniec, końców nie jest źle. Trochę inaczej wygląda sprawa z wersją UK, tam już wcześniej zmieniono tytuł w kilkustronicowe nowelki i większość z nich jest w tym przypadku nie dość że ciekawa to jeszcze ze sporym ładunkiem humoru, wyjątkiem jest kilka ostatnich gdy ludzie odpowiedzialni za tytuł już wiedzieli o zamknięciu i całkowicie olali sprawę, ostatni story-arc jest głupi, nudny i niedokończony. Trzeba bo to koniec. Ocena 6+/10

Można czytać:

"Transformers tom 19 - I śnić może..." - Większość tomu to brytyjskie szorty, z których najlepsze jest kilka połączonych okładkowym tytułem. Do tego dwa zeszyty kontynuujące oryginalną historię dziejącą się tuż po zniszczeniu Unicrona. Trochę się czepię, ale przed chwilą zwaśnione strony umierały ramię w ramię, zresztą wcześniej już autor sygnalizował, że niektóre Decepticony nie są złe bo tak a tu taki numer. Trochę się to niewiarygodne wszystko zrobiło, zwłaszcza biorąc pod uwagę to co ten sam autor pisał kilka tygodni wcześniej. Ocena 5+/10.

Można ominąć:

  "Conan i Bogowie Gór" - Roy Thomas, James Rose, Ernie Chan, Rafael Kayanan. Podzielona na dwie nierówne "połowy". Pierwsza część Bóg Złodziei to historia oparta na schemacie, który już w niemalże identycznej formie pojawił się na łamach kolekcji, jest przyzwoicie zwłaszcza biorąc pod uwagę nieco gorzkie zakończenie. Druga większa "połowa" dosyć dobrze została przeze mnie zapamiętana, bo dawno temu czytałem "Bogów Gór" Greene'a i uznałem ją za jedną z najgorszych książek z jakimi miałem do czynienia i to nie wśród przeczytanych Conanów a przeczytanych wogóle. Pamiętam, że całość w wielu momentach nie miała żadnego sensu i zastanawiałem się czy to wina jakiegoś kulawego tłumaczenia czy pisarza-grafomana. Przyszła więc okazja zmierzyć się z tekstem w nieco innej formie, która być może rozjaśnić mogła nieco mroki mojej niekumacji. Cóż okazało się, że to jednak był pisarz-grafoman. Historia jest bezpośrednią kontynuacją "Czerwonych Ćwieków", tyle że kompletnie nie ma sensu. Autor powrzucał mnóstwo grzybów do tego barszczu i wyszły mu z tej zupy straszne pomyje. Wątków jest zbyt dużo, postacie pojawiają się i znikają bez sensu a sami Bogowie Gór, nie wiadomo kim są, nie wiadomo czym się zajmują i nie wiadomo jaką wogóle funkcję w tym utworze pełnią. Jeden wielki bełkot, bez wątpienia jeden z najgłupszych komiksów w całej kolekcji. Nowy rysownik Rafael Kaynan naprawdę daje radę, chociaż scena jak Conan z Valerią pożerają na surowo triceratopsa jest niedorzeczna. Ocena raczej tylko za rysunki 6/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: perek82 w Pn, 28 Grudzień 2020, 19:05:58
Uff udało się przeczytać wszystkie zaległości i w nowy rok wchodzę z czystym kontem. Chwilowo nie widzę nic do kupienia, więc można przerzucić się na parę tygodni na książki. Ostatni kwartał był dość obfity i kilka ciekawych komiksów udało się przeczytać:

Berlin vol. 1-3 - 4/5 - udało mi się przebrnąć dopiero za drugim podejściem. Było warto. Trudna lektura - historie kilku osób na tle budzących się upiorów w Niemczech w latach 20/30. Tematyka jest zaskakująco (lub nie, bo historia podobno się powtarza) aktualna. Faszyzm / komunizm okazują się zaskakująco do siebie podobne. Każda z opcji wybiera wrogów i wmawia ludziom, że ich pozbycie się jest lekarstwem na wszystkie bolączki. Nikt się nie interesuje jednostkami, które giną w politycznej zawierusze.

AvP - 4/5 - zaskoczenie na plus. Czytałem przeważnie pozytywne oceny i mimo pewnych obaw, że będzie zwykła rozwałka (widziałem jeden nieszczęsny film), to dobrze się bawiłem. Jak TM-Semic się bawił w alieny, to już porzuciłem komiksy. Teraz mogę za to je odkrywać od nowa.

Aliens: Bunt vol. 1-2 - 3,5/5 - trzymający w napięciu akcyjniak. Dostałem to, czego się spodziewałem. Można przymknąć oko na pewne pomysły
Spoiler: PokażUkryj
android włączający sobie uczucia
i przeżyć przygodę, gdzie nikt nie usłyszy twojego krzyku:)

Animal Man - 4/5 - przed chwilą skończyłem. Pięknie wydany komiks. Miałem nadzieję na coś w stylu Swamp Thing czy Miracle Man Moore'a. Okazało się trochę mniej "mięsiście", ale jak zwykle u Morrisona było sporo ciekawych pomysłów, zabaw fabułą itd. Odbiór trochę popsuły mi oczekiwania - po prostu spodziewałem się innego rodzaju historii - bardziej serio, ponuro. Ale i tak jest dobrze, a nawet bardzo dobrze - szczególnie im dalej w las. No i rysunki / kolory z tamtych lat. Ech, aż się chce powiedzieć więcej takich!!

Batman: Black & White vol. 1-2 (4,5/5) - kupiłem sobie jako nagrodę po szczepieniu (na grypę hehe) w Leclercu :). Historii było mnóstwo, część lepszych, część takich sobie, ale format tego wydania jest spektakularny. Można wracać sobie i odświeżać na wyrywki. I ćwiczyć bicka. Albo klatę, jak ktoś na leżąco czyta.

Eternals Gaimana - 4/5 - kupiłem na promocji w Multiversum, bo jakoś nigdy nie miałem okazji przeczytać. Troszkę inne superhero, z ciekawym wywiadem z Gaimanem opowiadającym o Kirby'm. Ocenę troszkę naciągnąłem ze względu na Gaimana, cenę i rozmiar (deluxe).

Hellblazer Eliisa - 4,5/5 - najbardziej mi się podobał ten (krótki) run. Czytając miałem wrażenie, że Ellis chce być bardziej ennisowaty niż Ennis - obrazić więcej osób i świętości. Tom obejmuje jedną dłuższą historię i kilka jednoczęściowych. John nie ma tutaj specjalnych skrupułów (chyba mniej niż zwykle) i się nie szczypie z nikim. Aż szkoda, że krótko trwała ta przygoda Ellisa. Zeszyt, o który się poprztykał z wydawnictwem jest uwzględniony. Mocna rzecz.
BTW tak czytając Ennisa i Ellisa to bardzo wybija się negatywna ocena rządów Thatcher i ogólnie sytuacji w UK w latach 80-tych. Trochę mnie zaciekawiło i może coś poczytam na ten temat. Tzn. wiedziałem, że tacy górnicy to lekko nie mieli, ale z drugiej strony rządziła ponad 10 lat, więc takiego całkowitego bagna to chyba nie zrobiła? Ktoś na nią głosował. Ciekawe.

Joker: Zabójczy uśmiech - 4/5 - lubię Lemirre'a, więc i ten komiks mi podszedł. Zaskoczył nieco format (A4). Jedyny "minus" to to, że czyta się to w pół godziny, albo i mniej. Ale sama lektura satysfakcjonująca.

Julia vol. 1 - 3,5/5 - mroczny, brutalny kryminał w stylu noir. Tutaj też format zaskoczył (B5?). Również komiks na raz, ale nieźle napisany. Chyba kupię następną część. Chcę wierzyć, że może być lepiej.

Kajtek i Koko w kosmosie vol. 1-7 - 3,5/5 - nie było mi łatwo przebrnąć. Komiks pisany jako pasek do gazety przez kilka lat i to daje się odczuć. Z jednej przygody wpada się w następną i tak dalej i tak dalej przez kolejne tomy. Trochę zabawy daje odnajdywanie pomysłów, które były też w innych komiksach Mistrza, np. pułapki w lesie:). Nie jestem pewny, czy będę chciał do tego komiksu wrócić. Kiedyś miałem 3 tomiki wydane gdzieś na początku lat 90-tych i myślałem, że to już tak z połowa była. A tak naprawdę to było chyba  z 1,5 tomu z 7.

Lady S vol. 1-5 - 3,5/5 - znalazłem na Olx po 10 zł za tom i w zachwycie po przeczytaniu Władców Chmielu zakupiłem. Bardzo solidny komiks, skomplikowane intrygi, które nie są oczywiste ani dla bohaterów ani dla czytelnika. Szpiegowsko-filmowy klimat. Jakby ktoś miał części 6-9 do opchnięcia, to możemy ponegocjować:)

Potwór - 4/5 - jak to zwykle bywa z komiksami na które czekam latami po lekturze lekki zawód. Lekki, ale zawsze. Do połowy mniej więcej było super. Klasyka Bilala - wizja przyszłości, gdzie technika coraz bardziej zastępuje relacje między ludźmi. Niepokojący rysunek, taki brudny, jakby niestaranny. Później coraz bardziej fabuła zaczęła się "rozpadać". Taka maniera autora, co zrobisz. Trylogię Nikopola cenię bardziej.

Raffington Event - 4/5 - ok. 10 krótkich historyjek z detektywem. Zabawa formą, fabułą. Oryginalne, przystępne i bardzo przyjemne w czytaniu.

Resident Alien vol. 1 - 3,5/5 - tutaj wszystko powinno mi się podobać. Ciekawy pomysł, małomiasteczkowy klimat, odludzie. Kosmita, który nagle został wplątany w życie mieszkańców. I pierwszy zeszyt był super, ale później kosmita, który przez dłuższy czas się ukrywał nagle staje się kimś w stylu Dr. Quinn z serialu sprzed lat. Ktoś nazwał go ojcem Mateuszem. Tak trochę nie rozumiem tego. Kosmita się zwyczajnie znudził? No i pewnie sprowadzi na siebie problemy. Oby drugi tom krył w sobie jakieś zaskoczenie (a nie uciekanie przed FBI i w końcu ratunek z gwiazd). Poszukam tego serialu - zajawka mnie zaintrygowała. Aktor to chyba Mr Nobody z Doom Patrol?

Swamp Thing; The Bronze Age vol. 2 - 3,5/5 - w tomie zebrane są zeszyty 14-24 pierwszej serii (zakończonej), ze 3 występy z Batmanem lub Supermanem i jakaś strasznie nużąca historia z challengers of the unknown. W głównej serii doszło do "uleczenia" Hollanda, co później odwrócono w trakcie występów gościnnych w innych seriach. To trochę stoi w sprzeczności z runem Moore'a, gdzie Swampy nie był człowiekiem więc i uleczony nie mógł być. No ale mam słabość do tej postaci i pewnie kolejny tom też kupię. Ale Snydera sobie darowałem - wolę ramotki z tą postacią.

Władcy chmielu vol.1-2 - 4,5/5 - to chyba mój top w tym roku. Komiks trzyma poziom od początku do końca, starannie przemyślane i wykonane. Historie z 19 wieku, z czasów wojny, końcówka 20 wieku mają swój urok. Aż trudno mi powiedzieć, która część była lepsza. Fajny pomysł z ostatnim albumem, który uzupełnia wybrane wątki. Super kreska.

Yiu vol. 1-2 - 4,5/5 - niesamowita energia, rozmach. Tak powinna wyglądać apokalipsa:) Końcówka mnie zniszczyła. Chcę, żeby powstał film - coś w stylu Mad Max i Yiu jak Furiosa. Piękne wydanie.

No i tyle - odpuściłem parę rzeczy jak Zegar zagłady czy Potwór z bagien Snydera. Może kiedyś, ale też specjalnych zachwytów nie zanotowałem. A co przyniesie nowy rok, to się okaże:)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Śr, 30 Grudzień 2020, 20:09:33
Grudzień
 
Zegar zagłady – tytuł, który okazał się czymś innym niż go pierwotnie anonsowano. Pozornie mamy do czynienia z formułą kontynuacji kanonicznych „Strażników”. Faktycznie jednak cała inicjatywa to kolejne tzw. wydarzenie obejmujące swoim zasięgiem główny nurt uniwersum DC z założeniem implantacji w jego ramy przynajmniej części osobowości wykreowanych przez Alana Moore’a. Dla jednych obrazoburstwo, dla innych jeszcze jeden przejaw determinacji włodarzy DC Comics by podtrzymać słabnące zainteresowanie ich produktami. W moim przekonaniu nie trzeba się obrażać, a co za tym idzie warto mimo wszystko tę realizacje rozpoznać. Choćby z tego względu, że mamy w tym przypadku do czynienia z fachowo wykonaną realizacją.
 
Śpioch t.2 – mariaż konwencji superbohaterskiej z opowieścią o aktywności tajnych służb w pierwszym tomie tej opowieści  nieco „zgrzytał” acz ogólnie owa inicjatywa okazała się jednym z najbardziej cenionych osiągnięć w dorobku duetu Ed Brubaker/Sean Phillips. Kontynuacja tej opowieści także nie zawiodła, a nawet (przynajmniej w przekonaniu piszącego te słowa) jakościowo „przebiła” odsłonę pierwszą. Krótko pisząc: mocne zwieńczenie trafnego i sprawnie zrealizowanego pomysłu.
 
Superbohaterowie Marvela: Cyclops
– zapowiadało się obiecująco, jako że wbrew pozorom introwertyczny sztywniak za jakiego zwykł uchodzić Scott Summers nie raz i nie trzy okazywał się osobowością charakterną i korzystnie odznaczającą się w opowieściach z jego m.in. udziałem. Ponadto scenarzysta tego przedsięwzięcia, pomimo tendencji do zbędnej logorei, niekiedy dał się poznać od znacznie lepszej strony („Lwy z Bagdadu”) co dobrze wróżyło na okoliczność tego przedsięwzięcia. Nie wolnych od nadziei oczekiwań dopełniał ponadto oddelegowany do współpracy z nim Mark Texaira, ale niestety wszystkie wymieniony „składniki” zawiodły. Z niemałym prawdopodobieństwem z racji realizacyjnego pośpiechu. Szkoda, bo potencjał na satysfakcjonującą fabułę z pewnością był.
 
Star Wars Komiks Kolekcja t.5
– klasycznych urokliwości ciąg dalszy, a przy okazji popis kunsztu jednego z najbardziej sprawnych nakładaczy tuszu w komiksowej branży w osobie Toma Palmera.
 
Kajtek i Koko w Kosmosie t.7
– zwieńczenie znakomitej realizacji mistrza Janusza wypada równie udanie co wszystkie jej wcześniejsze tomy. Nie da się jednak ukryć, że chciałoby się więcej, optymalnie całość przygód tytułowego duetu w wersji kolorowej.
 
Flash t.11 – podobnie jak powierzony mu bohater także Joshua Williamson nie zwalnia tempa na czym oczywiście zyskuje jego interpretacja Barry’ego Allena. Stąd bardzo cieszy okoliczność, że ta niezobowiązująco rozrywkowa seria jest u nas kontynuowana. 

Animal Man. Omnibus – w moim przekonaniu arcydzieło. Niezmiennie wciągające i w równym stopniu powalające błyskotliwością nie tak znowuż mocno przecież doświadczonego scenarzysty, którym był w momencie pracy nad tym przedsięwzięciem Grant Morrison. Krótko pisząc: kamień milowy gatunku.
 
Srebrni na szlakach Bitwy Warszawskiej 1920 r. – druga już retrospekcja dotycząca udziału rodziny Srebrnych w zmaganiach o byt niepodległego państwa polskiego. Zgodnie z tytułem tym razem przyszło im zmierzyć się z bolszewicką nawałą i wprost stwierdzić trzeba, że z podjętego zadania autorska spółka Michał Konarski/Hubert Ronek wywiązała się wręcz po kawaleryjsku. Dzieje się sporo i w zawrotnym tempie, a przy okazji nie zabrakło tak charakterystycznego dla serii macierzystej (tj. rzecz jasna „Wojennej odysei Antka Srebrnego”) humoru. Oby tak dalej.
 
Metabaron t. 5 i 6 – kontynuacja losów Bezimiennego bez tzw. Jodo „na pokładzie” może nie zawiera aż takiej skali dramatyzmu jak miało to miejsce w „Kaście…”; niemniej rozwój wszechświata kreowanego (czy może w tym akurat przypadku: wszechświatów) następuje. I co więcej ma się ochotę na… więcej co prawdopodobnie rzeczywiście będzie miało miejsce.
 
Potężna Thor t.4 – mocno, epicko i bez certolenia się acz także nie bez znamion chaosu przenikającego w materię tej opowieści. Stąd trudno opędzić się od poczucia, że pan scenarzysta trochę się pogubił. Niemniej i tak jest to lektura z kategorii przyjemnie przyswajalnych. Do tego udany dobór rysowników zaangażowanych na niebagatelną okazję 700-go numeru serii wśród których nie mogło zabraknąć m.in. Walta Simonsona, a także znakomitego Das Pastorasa.
 
PULP – zgrabnie rozpisana i równie udanie zilustrowana historyjka (jak zwykle zresztą w przypadku twórczego duetu), a przy tym na swój sposób metaforyczna. Okazuje się bowiem fabułą nieco bardziej złożoną niż sugerować może to ilustracja na okładce. Na pewno warto choćby z racji autorów tej inicjatywy.
 
DCeased: Nieumarli w świecie DC – lekko rozpisana i ogólnie nadspodziewanie udana rozrywkowa opowieść. Do tego bynajmniej podróbka „Marvel Zombies”. Ponadto niektóre za zawartych tu konstatacji („Zawsze podejrzewałem, że zniszczenie internetu będzie konieczne, aby uratować świat”) korzystnie świadczą o poczuciu humoru odpowiedzialnego za scenariusz przedsięwzięcia Toma Taylora. 

Kapitan Ameryka t.4
– album jakościowo porównywalny ze znakomitym „Zimowym Żołnierzem”. Bucky Burnes zmuszony jest odnaleźć się w nowej roli i pomimo pewnych trudności radzi on sobie nadspodziewanie nieźle. Do tego emocjonujące wykorzystanie motywu znanego z tzw. okresu Commie Smasher (tj. krótkotrwałego konfrontowania się „Capa” z komunistami). Krótko pisząc świetna lektura. 

Potwór z Bagien Scotta Snydera – uczciwie przyznać trzeba, że pomysłodawca Trybunału Sów łatwego zadania nie miał. Wszak na reinterpretowaniu losów „Aleca Hollanda” poległ m.in. w swoim czasie uznawany za topowego twórcę Brian K. Vaughan, a de facto nawet Mark Millar. Uruchomiona w ramach restaurowanego uniwersum DC Comics nowa seria z udziałem Potwora z Bagien okazała się jednak jednym z najbardziej udanych zjawisk w ówczesnej ofercie tego wydawcy. Scott Snyder znalazł swój „klucz” dla tej postaci znacząco wzbogacając jej mitologie oraz umiejętnie łącząc ją ze sferą aktywności Animal Mana. Do tego świetnie rozpisano role Abigail Arcane oraz jej opętańczego stryja. Brawa także dla rysownika Yanicka Paquette! Podsumowując jedna z najmocniejszych tegorocznych premier, której w żadnym wypadku nie warto przegapiać (o ile rzecz jasna ma się tolerancje na horrory).
 
Superman: Amerykański obcy – błyskotliwa reinterpretacja kluczowych momentów w dojrzewaniu młodego Clarka Kenta do roli najbardziej inspirującego herosa w dziejach. Co prawda zaangażowani w ten projekt plastycy nie zawsze zaprezentowali się od dobrej strony. Niemniej i tak kolejne epizody tegoż zbioru chłonie się z ogromnym zainteresowaniem, a momentami wręcz z wzruszeniem.
 
Julia. Z archiwum spraw kryminalnych: Oczy otchłani – bardzo miłe zaskoczenie. Fanem kryminałów nie jestem, a jednak ta opowieść (choć nie bez drobnych luk w jej strukturze fabularnej) mocno mnie wciągnęła. Tym bardziej, że jest na tyle dosycona, że dłużyzn w niej ani śladu. Do tego swoje robi także przekonująca warstwa plastyczna po której znać, że jej autorzy dobrze znają się na swoim fachu.
 
Raffington Event – długo oczekiwany u nas album nareszcie doczekał się swojej premiery i z miejsca przyznać trzeba, że nie zawodzi. Mamy tu bowiem do czynienia z Andreasem w fazie rozpoznawania swoistej „elastyczności” jego stylistyki, której popisowe realizacje zaprezentował on przy okazji serii „Koziorożec”. Zebrane tu krótkie formy z dużym prawdopodobieństwem nie rozczarują także wielbicieli tzw. opowieści niesamowitych.
 
Jeremiah: Karabin w wodzie – realizacja za sprawą której przynajmniej część polskich czytelników (w tym także ja) w swoim czasie zauroczyła się twórczością Hermanna Huppena. Niniejszy album uznawany jest za jedną z najbardziej udanych odsłon tegoż cyklu. Nieprzypadkowo.
 
Hellblazer Warrena Ellisa – jak przystało na Warrena Ellisa zafundował on odbiorcom najbardziej żywotnej serii Vertigo bezkompromisową, acz sensownie prowadzoną rozwałkę. Do tego stopnia, że aż żal iż planowana na dłużej aktywność tegoż scenarzysty z przyczyn innych niż merytoryczne dobiegła przedwczesnego zakończenia. Nieco lepiej mogłaby natomiast prezentować się warstwa plastyczna zbioru. Choć niektóre nowele sprawiają także i pod tym względem pozytywne wrażenie (zwłaszcza w wykonaniu znanego z okładkowych ilustracji serii „Punisher MAX” Timothy’ego Bradstreeta. Ogólnie jednak przynajmniej jak dla mnie jest to najbardziej udana odsłona perypetii Constantine’a z dotąd w Polsce wydanych.
 
Stumptown część druga – Greg Rucka najwyraźniej zamarzył sobie powołać do istnienia własną Jessice Jones choć równocześnie funkcjonującą w realiach zdecydowanie bliższych naszym (tj. bez superbohaterskiego „pokostu”). Wyszło jak wyszło czyli krótko pisząc nie wyszło. Napisane bez polotu i z udziałem papierowych osobowości. Do tego dosłownie i w przenośni. Przy czym rysownikowi tego przedsięwzięcia w osobie Matthewa Southwortha przydała by się solidna lekcja plastyki.

Podsumowując: komiksowo to był wręcz upojny rok. Dlatego oczywiście życzyłbym sobie takich więcej.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Chmurny w Śr, 30 Grudzień 2020, 21:50:00
Dobry wieczór animatorom i sympatykom tego tematu!

Na miarę skromnych możliwości (wracam do komiksu po latach) postaram się (może nieczęsto) aktywnie uczestniczyć. Za to czytał będę regularnie. Świetna robota, dzięki!

I od razu szczerze daję znać, że moje opinie będą trochę ułomne - w tym sensie, że większą uwagę przykładam do strony plastycznej komiksów, wychodząc z założenia, że i niespecjalnie ciekawą historię da się opowiedzieć w interesujący sposób. Pewnie, że w komiksie jest ważne 'co' i 'jak' się opowiada, i to ta odpowiednio spreparowana mieszanka stanowi pożądaną esencję, ale teoria sobie, a komiksy się kupuje. W moim zdaniu podeprę się znaną anegdotą o Helenie Modrzejewskiej, która deklamując po polsku alfabet lub, jak kto woli, tabliczkę mnożenia, potrafiła doprowadzić amerykańską publikę do łez wzruszenia. Czyli, w tę stronę można.

Z ostatnich nabytków:

Modigliani Książę Bohemy /L.Seksik - F.Le Henanff, Scream Comics/
Scenariusz tego komiksu oparty jest o wyimki z niedługiego życia Amedeo Modiglianiego, jednego z tych artystów, których w pełni odkryto i doceniono dopiero po śmierci. I to scenariusz, według mnie, jest słabszym składnikiem tej pozycji - dla mnie zabrakło szerszego pokazania poszukiwań twórczych i może barwnego przedstawienia hulaszczego życia słabowitego zdrowiem Włocha, ale akceptuję wybory scenarzysty.
Prawdziwą siłą tej opowieści jest natomiast strona wizualna: wspaniałe kadry będące skończonymi plastycznymi pracami, przepiękne nastrojowe akwarele połączone z własnymi technikami rysunkowymi, wszystko w spójnej harmonii kolorystycznej ze światłem, cieniem i przestrzenią. Niekiedy ilustracje dają wrażenie kadrów filmowych. Nie jestem w stanie stwierdzić, czy i na ile ilustrator pomagał sobie technikami komputerowymi, ale przykładowo tak dokładne oddanie twarzy tych samych postaci w różnych ujęciach sprawia wrażenie, jak gdyby korzystał z żywych modeli i ta właśnie 'fotograficzność' niektórych ujęć może wskazywać na użycie zdjęć (nie czynię z tego większego zarzutu, choć taka powtarzalność nie jest często spotykana nawet u doświadczonych rysowników, wymyślających postać z głowy). Wymownie przedstawione kadry wojenne sugerują, że taka z kolei tematyka może być konikiem ilustratora.
Podsumowując: komiks z może trochę za spokojnym scenariuszem, za to zilustrowany na bardzo wysokim poziomie artystycznym. Nawet jeśli nie znacie twórczości Modiglianiego albo słyszeliście o nim tylko w piosence grupy Nasza Basia Kochana, to ten komiks jest w stanie Was zainteresować życiem i twórczością malarską i rzeźbiarską artysty nazywanego ostatnim prawdziwym człowiekiem bohemy. A był to ktoś, kto za nic miał kanony i opinie, a stworzył własny, unikalny styl.

Tamara Łempicka /V.Greiner - D.Collignon, Marginesy/
Kolejna opowieść oparta o malarski życiorys, tu naszej rodaczki, która w twórczości nie była tak oryginalna jak Modigliani, za to sprawnie potrafiła się adoptować w artystycznym świecie. Trafiamy do Paryża lat 20. ubiegłego wieku i towarzyszymy bohaterce rozpoczynającej najbardziej twórczy i 'wyzwolony' okres życia. Podobnie jak w Modiglianim scenariusz był chyba tylko pretekstem do stworzenia pozycji mającej przypomnieć artystyczną, wyemancypowaną sylwetkę, za to strona plastyczna komiksu podobnie jest wysokiej próby.
Ilustratorka połączyła spójną klamrą swój syntetyczny styl ilustracji z duchem rycin lat 20. Skromna kolorystyka w tonacji starych zdjęć w odcieniach sepii. Collignon nie operuje w rysunkach światłocieniem – tylko kilkoma plamami i kreską. Tymi uproszczonymi, można rzec minimalistycznymi środkami plastycznymi, opisuje jakże trafnie fragment życia Łempickiej. Nie ma w tym komiksie klimatycznych wnętrz ani paryskich uliczek – są studia portretów bohaterów opowieści znakomicie oddane tymi skromnymi środkami wyrazu.
Całość jest w tej wizualnej formie zwyczajnie doskonała.

Obie powyższe pozycje z czystym sumieniem mogę polecić na prezent dla kogoś, kto ma do czynienia ze sztukami plastycznymi bądź po prostu ma artystyczną duszę, a sztuki komiksu nie zna bądź ma o niej nienajlepsze mniemanie. Jeśli takie dzieła kogoś nie zauroczą, to i egzorcyzmy nie pomogą.


Bajabongo /M.Turek, Kultura Gniewu/
Pozycja mająca już swoje lata, ja nabyłem ją dopiero niedawno.
W tejże opowieści bohater doświadcza i jest traktowany przypadkami z turnusu wypoczynkowego, a cała przygoda kończy się rzadko spotykanym w skończonych historiach 'open endem'. W warstwie fabularnej mamy tu sporo nawiązań historyczno-kulturowych, dla szukających głębszych interpretacji znajdzie się i coś z wolnej woli (bohater decyduje o przygodach, czy może jest nimi doświadczany?). Za zaletę scenariusza uznaję właśnie mnogość możliwych interpretacji tej złudnie nieskomplikowanej opowieści, która w pełni jednoczy się z warstwą plastyczną.
I właśnie: strona wizualna. Z twórcami operującymi bielą i czernią czasem pojawia się pewien kłopot: często zapominają o nieskończonej palecie możliwych do uzyskania szarości pomiędzy dwoma głównymi składowymi, a którą można wykorzystać do pokazania chociażby przestrzeni, światła itp., bądź uciekają w (jak to nazywam) plamart, czyli dużo napaćkanej bezpostaciowej czerni, stosowanej chyba w celu uzyskania sprawności 'mroczny klimat' u krytyków-meteorologów. A Turek nie poszedł w sztampę i dla uzyskania efektów przestrzennych bądź fakturowo-walorowych stosuje kropki, kreski i podobne zabiegi, które odpowiednio skondensowane na białym tle dają złudzenia szarości i głębi. Wypracował swój indywidualny styl graficzny, przemyślany i charakterystyczny, którym swobodnie snuje opowieść, a przedstawiony świat jest plastycznie spójny i konsekwentny. I choć przypuszczam, że w swojej kresce Turek nie zostanie szerzej doceniony, to ta estetyka mnie zwyczajnie w pełni przekonuje.
I robi to na tyle skutecznie, że nieważne w tak wykonanym przedstawieniu stają się ewentualne drobne niedociągnięcia (np.: różne proporcje postaci w różnych kadrach) czy potencjalnie za mało plastyczne sceny (jak poród, który można by ciekawiej skadrować) - paradoksalnie wydaje mi się, że poprawa tychże nie wpłynęłaby na bardzo pozytywny odbiór całości.
Mnie w takich fantasmagorycznych historiach urzeka jeszcze jedno:  dziwne skojarzenia oparte na pierwszych wrażeniach. Przy Bajabongo mam takie dwa: bombardowanie Drezna (nie mam pojęcia, skąd to się do mnie przyplątało) i to, że główny bohater kojarzy mi się z Jonem Szninkielem.
Konkluzja: Marek Turek w tej estetyce to jest to.


Idąc tropem artystycznym chciałem zdobyć komiks 'Śląski Wyspiański'; nie był dostępny, za to w ciemno kupiłem to:

Nasze Muzeum /T.Kontny - D.Gutowski, J.Babczyński, M.Turek, K.Budziejewski, A.H. Szymborska, L.Kassijan-Wicherek, M.Głowacki, A.Świętek, A.Wawryniuk, M.Laprus-Wierzejska, D.Matuszak, T.Kaczkowski, Muzeum Śląskie w Katowicach/
W tej publikacji opowieści pracowników i przyjaciół Muzeum Śląskiego zostały przekształcone na mini scenariusze i zaadoptowane w krótkie formy komiksowe. Kilkunastu rysowników podjęło się zadania i wzięło udział w projekcie.
Stronę plastyczną tej pozycji najlepiej oddaje chyba słowo: smutek. I to nie ze wzruszenia, a z powodu braku przejawów większych oznak życia w prezentowanych pracach. Przy Marku Głowackim można postawić plusik, może przy Agnieszce Świętek i Agacie Wawryniuk... Wybaczcie, na tym poprzestanę - odrobiłem lekcję i przyswoiłem, w jaki sposób się rozmawia o niespecjalnie dobrze ocenianej polskiej twórczości komiksowej, od zdaje się wielu lat. A na bezargumentowe przepychanki 'z autorytetu' mam tylko wzruszenie ramion.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Śr, 06 Styczeń 2021, 13:47:44
  Podsumowanie grudnia, po kilkuletnich zmaganiach w końcu zamknąłem WKKDC, żal że dalej tego nie ciągnęli. Uwaga jak zwykle pojawia się pewne SPOILERY!!!


1. Najlepszy:

  "Hellboy tom 3 - Zdobywca Czerw/Dziwne Miejsca" - Mike Mignola. Nie będę się rozpisywał bo co tu więcej do dodania, Mignola wjeżdża z kolejnym tomem i kolejną porcją w sumie tego samego, która tak czy inaczej okazuje się zbyt mała. Trochę się obawiałem akurat tej książki bo mamy tutaj odejście od formy noweli i przejście do dłuższych dłuższych powieści. W/g mnie Hellboy skrojony jest idealnie pod krótszą formę i poniekąd wydaje mi się, że mam rację, ale jeżeli nawet to spadku jakości nie stwierdziłem. W pierwszym albumie dostałem nową postać Lobstera Johnsona, kolejny pojedynek z Von Klemptem czyli głową szalonego nazisty ze swastyką na czole umieszczoną w słoiku odbywający się w rozpadającym się nazistowskim zamku, pół-mechaniczne nazistowskie goryle, nazistowski program kosmiczny, nazistowskich żołnierzy przemieniających się w żabo-ludzi rodem z wybrzeży Maine oraz nazistowską (a jakże) wnuczkę profesorka, której było mi prawie szkoda czyli wszystko to za co pokochałem dwa pierwsze tomy. Fabuła jeszcze mocniej rozwija się w stronę lovecraftowskich mitów. Album drugi to jedna historia z dwiema fabularnymi odnogami, najpierw Hellboy trafi do podwodnego królestwa gdzie spotka morską czarownicę oraz jej syrenie wnuczki (ta część nieco bardziej mi się podobała), w drugiej do kolejnego nawiedzonego zamku w którym zostanie przed nim odkryte sporo tajemnic o jego ręce (ta część za to głębiej szpera w mitologii serii). Nie będę przedłużał, kolejny sztos od Mike'a. Ocena 8+/10.

  "Deadpool - tomy 1-3" - Gerry Duggan, Brian Posehn i inni. Największe zaskoczenie zeszłego miesiąca razem z Lesterem Cockney. Lubię Deadpoola aczkolwiek nie jestem jakimś fanatykiem, pierwszy film mi się podobał, drugiego do dzisiaj nie obejrzałem mimo że stoi na półce, dwa komiksy od Hachette były całkiem fajne aczkolwiek nic wybitnego serię Classic odpuściłem. Za to po pożyczeniu od znajomego pierwszego tomu z Marvel Now, który przyznaję bardzo przypadł mi do gustu kupiłem cały pierwszy zestaw (Marvel Now 2.0 po słabych opiniach również odpuściłem). Stało sobie tak na półce i gniło od tego czasu aż w ramach programu rekultywacji miejsca pod nowe zakupy w końcu się zabrałem za serię. Historia niemalże nieśmiertelnego najemnika to akcyjniak ze sporą ilością humoru. Pierwszy tom "Martwi Prezydenci" niespecjalnie stara się nowemu czytelnikowi cokolwiek tłumaczyć i rzuca nas na głęboką wodę (aczkolwiek wystarczy obejrzeć film, ten Deadpool to ta sama postać co Ryan Reynolds). Agent SHIELD w ramach źle pojętego patriotyzmu wskrzesza wszystkich amerykańskich prezydentów, którzy zamiast pomóc mu odbudować Amerykę postanawiają ją zniszczyć i zbudować na nowo, SHIELD z racji tego, że zabijanie nawet złych demonicznych i już martwych ojców narodu przez siły rządowe lub przez superbohaterów było by niespecjalnie przyjęte przez opinię publiczną, wynajmuje pewnego pyskatego najemnika którego i tak nikt nie lubi aby rozwiązał problem. Tom drugi "Łowca Dusz" kontynuuje wątki pierwszego, Deadpool będzie musiał się zmierzyć z demonem z którym pechowy nekromanta z tomu pierwszego zawarł pakt, aby wskrzesić prezydentów. Tom trzeci "Dobry, Zły i Brzydki" jest dalszą kontynuacją historii, Deadpool który w tomie drugim poruszył lawinę wspomnień będzie musiał się zmierzyć z pomocą Kapitana Ameryki oraz Wolverine'a ze swoją przeszłością w programie Weapon. Pod względem rysunków seria póki co wygląda naprawdę bardzo dobrze, za początek odpowiada Tony Moore, którego znamy z Żywych Trupów, Venoma czy Fear Agent więc możemy być pewni jakości a także lekkich naleciałości Todda McFarlane'a, świetnie wyglądają rysunki Scotta Hoblisha, które pojawiają się w retrospekcjach i mają naśladować wygląd komiksów z lat 70-tych, pozostali rysownicy Shalvey i Hawthorne słabiej niż Moore, ale mimo wszystko to i tak powyżej marvelowskiej średniej. Ogólnie wygląd wszystkich trzech albumów jest zdecydowanie powyżej średniej, widać że Marvel kazał solidnie przysiąść nad jednym ze swoich koni pociągowych, może z wyjątkiem drugiego tomu ciężko znaleźć jakieś ilustracje na których nie ma tła. Rysunki są po prostu dopracowane i chwała artystom za to.  Pewnie niektórzy się czepią rodzaju i często słabej jakości żartów, ale nie wydaje mi się aby to miało sens. Konwencja serii jest taka a nie inna i albo się to kupuje albo nie, nikt kto się zabiera za Deadpoola nie spodziewa się raczej molierowskiej komedii a sucharów śmigających często-gęsto na poziomie gleby (aczkolwiek trochę inteligentnych żartów też się znajdzie). Autorzy kpią ze wszystkich i wszystkiego (w naszym kraju taka komedia/satyra nigdy w życiu by nie przeszła) i nie biorą jeńców, ale biorąc poprawkę na stylówę gagów spora część z nich potrafi rozbawić. Tutaj muszę pochwalić tłumacza Oskara Rogowskiego, tak jak go nie lubiłem z jego podkastów tak muszę przyznać że wykonał kawał dobrej roboty przy tym komiksie. Co dosyć ciekawe wbrew pozorom tytuł nie jest jedną wielką beczką śmiechu a posiada dosyć ciekawą fabułę. I tak oczywiście się zgadza, że tytuł to głównie gagi, strzelanina i latające flaki, ale mnie osobiście wciągnął w historię nawet najprostszy zdawałoby się bezsensowny akcyjniak jakim jest pierwszy tom. Przy drugim tomie scenariusz już zaczyna nabierać rumieńców aby w pełni rozwinąć skrzydła w najbardziej dramatycznym tomie trzecim. Cóż z pewnością nie każdemu seria podejdzie, ale mnie osobiście zadziwiła tym jak bardzo dobrze mi "wchodzi". Ocena 7+/10.


2. Zaskoczenie na plus:

  "WKKDC Batman - Dynastia Mrocznego Rycerza" - Mike Barr, Scott Hampton, Scott McDaniel, Gary Frank. Trzeba czytać to dla fanów Batmana, bo dla nie-fanów to będzie fajny komiks który przeczytać mogą ale niekoniecznie muszą. Batman elsworldowy (uwielbiam elseworldy, ale raczej te w wykonaniu DC niż Marvela) opowieść podzielona jest na trzy części dziejących się w różnych epokach i kręci się wokół rodziny Wayne'ów. W pierwszej XIII wiecznej sir Joshua z Wainwright templariusz (Zamaskowany Krzyżowiec do czegoś zobowiązuje), którego herbem rodowym jest nietoperz natknie się na zamek niewątpliwie będący dziełem szatańskiej magii będący domem dziwacznego nieśmiertelnego czarownika i jego "siostry". W drugim poznamy dopiero co szczęśliwie ożenionego Bruce Wayne'a, który Batmanem nie jest bo jego rodzice cieszą się doskonałym zdrowiem, a w trzeciej jego prapotomków żyjących w XXVI wieku Brennę i Williama Wayne'ów. Mimo tak wielkiego rozrzutu czasowego wszystkie trzy części są jedną długą zazębiającą się ze sobą historią z finałem w dalekiej przyszłości, najbardziej w sumie chociaż nie potrafię powiedzieć dlaczego podeszła mi ostatnia część, chociaż tak na zdrowy rozum wydaje się najsłabsza, chaotyczna i z niezbyt oryginalną czy wymagającą pracy futurystyczną wizją świata (za to Future Robin jest świetny). Za każdy z rozdziałów odpowiada inny rysownik, pierwszą zajmuje się Scott Hampton i jego malowana wersja świata Nietoperza podejerzewam, że powinna czytelnikom najbardziej przypaść do gustu, za drugą Gary Frank i są to dosyć typowe dla gatunku rysunki z przełomu XX i XXI wieku, niespecjalnie piękne, ale i nie przeszkadzają za bardzo. Intrygująco wygląda ostatnia część będąca wypadkową pracy Scotta McDaniela i Billa Sienkiewicza i w teorii najciekawsza (dla mnie), nie jest taka jednak z powodu nałożenia zbyt ciemnych kolorów (w techno-przyszłości będzie ciemno? Poważnie?) i te właśnie niespecjalnie wyraźne rysunki tylko pogłębiają scenariuszowy chaos. Cóż nie jest to z pewnością najlepszy komiks o Batmanie ani i najlepszy elsworld, ale ja się bawiłem całkiem nieźle. Komiks, którego jedyną w sumie poważniejszą wadą jest to, że jest zbyt mało obszerny przez co pewne wydarzenia dzieją się zbyt szybko, w dosyć fajny sposób bawi się pewnymi elementami (w sumie to cel każdego elseworldu) mitologii Gotham a konkluzja wynikająca z lektury, że Batman to nie postać ale idea może nie nadzwyczaj oryginalna jest ciągle interesująca. Ocena 7/10.

  "WKKDC Superman - Kryzys Szkarłatnego Kryptonitu" - Jerry Ordway, Roger Stern, Dan Jurgens. Klasyk z czasów TM-Semic czyli Mxyzptlk dający Luthorowi czerwony kryptonit, który pozbawia Supermana mocy. Story-arc chyba bardzo ważny dla całej postaci bo oprócz intrygi dostaniemy oświadczyny Clarka oraz "śmierć" napromieniowanego Lexa. Cóż nie będę wymyślał że to niewiadomo jakie dzieło komiksowej sztuki, historia to raczej standard dla gatunku, momentami też czuć nieco wyższy poziom kiczu niż to do czego się przyzwyczaiłem. Natomiast czyta się to dalej naprawdę fajnie i to chyba nie patrząc się na sentymenty z czasów dzieciństwa. Mając do wyboru czytany jakiś czas temu jurgensowy Action Comics, który mi się podobał a tą starą serię, biorąc pod uwagę fun z czytania wybrałbym chyba starocia. Napewno za to na sentymenty wzięło mnie na widok znanych i lubianych niegdyś postaci, Jose Delgado, profesor Hamilton, Guardian, Kelley i Turpin, do pełni szczęścia zabrakło chyba tylko Maximy, Draagi i Bibbo. Na pochwałę napewno też udane rysunki, dosyć realistyczne jak na swój gatunek oraz mały żarcik z Marvela, który przyuważyłem dopiero teraz. Może się kiedyś w końcu Egmont zabierze do komiksów DC z tamtego okresu? 7/10.


3. Najgorszy przeczytany:

  Nic strasznie złego nie czytałem chyba (o tym niżej).


4. Zaskoczenie na minus:

  "Lester Cockney tom 1" - Franz. Awanturniczo-przygodowy komiks belgijskiego autora i muszę powiedzieć, że największe zdziwienie zeszłego miesiąca, poważnie spodziewałem się czegoś lepszego. Tytułowy Lester to Irlandczyk-zawołany kawalerzysta który wskutek bardzo niefortunnej bójki z czepliwym świeżo mianowanym angielskim oficerem ląduje wbrew swej woli w czułych ramionach Matki Armii i wraz ze swoim odziałem zostaje przerzucony do Indii, gdzie zostaje członkiem eskorty lady Emmy Pebbelton gorącej ślicznotki zmierzającej do Afganistanu, która najzupłeniejszym przypadkiem okaże się siostrą zabitego przezeń oficera. Po przeżyciu a jakże kilku przygód, cała historia zakończy się szczęśliwie a bohater przez list Emmy zostanie wkręcony w ratowanie z łap złego radży jej przyjaciółki hrabiny Ilony von Horvath von coś tam również ślicznotki i po dokoptowaniu do dwuosobowej drużyny trzeciej z kolei ślicznotki młodziutkiej hinduski Taranny przez pół Afryki udadzą się do włości wzmiankowanej hrabiny znajdujących się na Węgrzech. Największą wadą komiksu jest fabularny chaos, rozumiem że to komiks przygodowy więc musi się dziać, ale tutaj chyba do przesady jest to wyeksponowane na dodatek w niezbyt udany sposób. Bohaterowie często-gęsto podejmują dziwne decyzje, pojawia się mnóstwo postaci wyskakujących niczym klauni z garbusa również zachowujących się dosyć absurdalnie. Wszystkiego jest za dużo, zbyt szybko i nie zawsze z sensem. Na dodatek przeszkadza dosyć spora niewiarygodność całości. W jaki sposób irlandzki koniokrad bez grosza przy duszy, który na pierwszej stronie sam stwierdza, że pierwszy raz na oczy widzi miasto dogaduje się z tymi wszystkimi ludźmi w różnych częściach świata? Nie wiadomo. Dlaczego będąc regularnym żołnierzem jeździ i robi co chce i wszyscy mają to gdzieś? Też nie wiadomo. Przeszkadza też trochę brak wydaje się nieodzownego w takich przypadkach wątku romansowego, z początku byłem przekonany, że z racji wspólnie przeżytych perypetii i obserwując zacieśniającą się więź między dwójką bohaterów wybranką będzie Emma, tyle że ta zastąpiona przez dwie nowe dziewczyny znika z kart komiksu po dwóch albumach. Blondynce w pewnym momencie Lester ni z gruchy ni z pietruchy wyznaje miłość, ale dopytywany o szczegóły milczy jak zaklęty, zdaje się że czarnulce wpada w oko, ale z tym też nic się nie dzieje, Lester chyba tylko konie kocha. Plusikiem w tym wypadku napewno to, że nie mamy do czynienia z typowymi damami w opałach, ale kobiecymi postaciami z krwi i kości każda z własnym charakterem, które potrafią robić za koło zamachowe następujących wydarzeń. Nie składa się jednak ta pozycja z samych wad, bardzo fajnie wpleciono w fabułę rzeczywiste wydarzenia historyczne a całość dzięki umieszczeniu w różnych realiach jest interesująca. No, ale największym atutem są bez wątpienie rysunki autora. Pięknie kolorowane, bogate w szczegóły, umieszczone w najróżniejszych scenografiach naprawdę cieszą oko. Franz świetnie sobie radził zarówno ze scenami dynamicznymi jak i statycznymi "gadającymi głowami", aczkolwiek i tu znajdzie się łyżka dziegciu. W kilku miejscach (co dziwne pod koniec komiksu a nie na początku) wychodzą mu dosyć brzydkie twarze, ale to naprawdę w kilku kadrach zaledwie. Fani Rosińskiego i Moebiusa powinni być naprawdę zadowoleni, odrobina (naprawdę odrobina) gustownej nagości też się znajdzie. Wydanie, jak to u Ongrysa tip-top, dodatków niespecjalnie dużo (dla mnie to raczej plus) kilka okładek plus kilka pięknych dwustronicowych malunków, w kilku miejscach znalazłem lekko sztucznie brzmiące teksty, ale może tak było w oryginale albo to tylko moje wrażenie. Podsumowując komiks jest fajny, ale tylko fajny. Ja osobiście odpadam od drugiego tomu Lestera, to jednak spora książka na dodatek za niemałe pieniądze, wobec naprawdę pozytywnych opinii przeskoczę na konkurencję czyli Jim Cutlass. Ocena 6+/10.

  "Transformers tomy 22,23,24" - Simon Furman, Andrew Wildman, Geoff Senior i inni. Dokończenie rozpoczętego w 21 tomie rewelacyjnego Regeneration One, i muszę powiedzieć ze smutkiem że nie aż tak rewelacyjne dokończenie jak się spodziewałem. W tomie 22 "Dobór Naturalny" powraca jeden z przywódców Decepticonów Scorponok i tutaj moim zdaniem (oczywiście rozumiem, że autorzy musieli opierać się na znanych robotach) tak jak w przypadku Soundwave'a średnio to wypaliło. Scorponok powraca bez swojej nebulońskiej głowy tylko z tą oryginalną. Otrzymał on wcześniej świetną scenę śmierci, przeszedł spory rozwój jako postać a tu cyk, aktualizacja oprogramowania i mamy znowu płaski-czarny charakter. W każdym razie za pomocą Grimlocka dalej usiłującego ocalić Dinoboty wytwarza jakiś genetyczny (?) wirus or something, który wyzwala w innych robotach ich podobno najgłębiej skrywane mroczne pragnienia (znaczy się każdy z nas ma wewnętrznego Decepticona) co oczywiście skończy się jedną wielką jatką, w tym samym czasie Hot Rod błąka się po podziemiach Cybertronu w poszukiwaniu Primusa a Optimus po spustoszonej Ziemi w poszukiwaniu chyba straconego czasu. Tom 23 "Przeznaczenie" najprostszy akcyjniak i przez to chyba najlepszy (no i przez to, że sporo miejsca dostanie jeden z moich ulubieńców Blaster) z tych trzech czyli ostateczne rozprawienie się przez Autoboty z Bludgeonem, Soundwave ich Warworldem oraz Decepticonami. Chociaż już tutaj zaczyna się to drażniące mieszanie w czasie,zapowiedź nadciągającego Jhiaxusa no i zobaczymy co się stało z Busterem i Jessie. Ostatni już tom "Ostatnia Wojna" to komiks co do którego mam najbardziej mieszane uczucia. Z jednej strony zakończenie jest po prostu piękne, całość odpowiednio epicka a sam Jhiaxus to rewelacyjna postać tyle że na to wszystko nie ma już miejsca. Na łamach pięciu zeszytów po ostatecznym zwycięstwie Autobotów w wojnie z Decepticonami dostajemy nowego wielkiego wroga, o którym chcielibyśmy się dowiedzieć o wiele więcej niż to co jest podane, ale nie zdążymy bo jeszcze musi on zostać pokonany i zrobić miejsce na finałowego bossa czyli spaczoną przez Thunderwinga Matrycę Stworzenia. Tam już będzie konkretna jatka, jakieś wizje przyszłości-przeszłości, multiwersa, śmierć Optimusa nie wiadomo kiedy, śmierć Galvatrona (tu akurat wiadomo) i mnóstwo innych wydarzeń upchanych już butem. Mnóstwo wątków pozostaje nierozwiązanych, zakończenie jak już wspomniałem jest cudowne (nie wierzę że ktoś na tym łez padole odgadł jak skończą Starscream i Shockwave), ale zostało umieszczone na całych dwóch stronach bo oczywiście miejsca już na nie zabrakło. Na deser dostaniemy "mini-opowiadanie" o Ravage'u, które miało być na początku komiksem, ale wiadomo.... Ja rozumiem, że zakończenie Marvela wyglądało jak wyglądało bo tam zamknięto serię w ciągu trzech numerów, ale tutaj? Przecież od początku wiedziano ile zeszytów będzie, fajnie że autorzy mieli kilka pomysłów dobrych ale naprawdę nie szło zrezygnować z części wątków, albo wynegocjować więcej miejsca nieco? Rysunki dalej fantastyczne. Cóż nie zmienia nic faktu, że to świetna seria jest którą gorąco polecam, tyle że pierwszy tom to kompletna historia w której absolutnie nic nie brakuje, dwa następne tomy nieco słabsze ale ciągle bardzo dobre a ostatni będący materiałem na najlepszy moment w historii serii, jest tragicznie pocięty. Ocena 7/10.


5. Całkowicie darmowy dodatek

Trzeba czytać:

"Conan Najemnik tom 70" - Roy Thomas, Esteban Maroto. Kolejna w kolekcji adaptacja powieści którą również posiadam i jeszcze nie czytałem. No i kolejna fajna adaptacja, intryga może i nie jest nadzwyczaj skomplikowana (gatunek zobowiązuje), ale ma ręce i nogi no i nie przynudza. Komiks jest kontynuacją powieści "Conan i Czarownik" tym razem barbarzyńca wynajęty przez arystokratkę Khastris i jej ochroniarza Shubala wplącze się w dworskie intrygi w stolicy Khauranu. Dwójki nowych bohaterów nie sposób nie polubić, Khastris to typowa wychowana w puchu dama z najwyższych sfer znudzona i poruszająca się z zadartym nosem wyłącznie lektykami. Natomiast nie sposób odmówić jej tego, że jest inteligentna, wesoła, odważna i lubi pokazać co ma najlepszego (posiadaczki takiego tyłeczka nie sposób nie polubić), Shubal to rycerz dzielny i prawy aczkolwiek nie pozbawiany niezbędnej dozy zdrowego rozsądku a jako kompan oddany.Jako dopełnienie albumu dostaniemy krótką historię pierwszego spotkania Conana z Ogarem Grimą oraz kontynuację nowej historii rozpoczętej w poprzednim tomie dziejącej się gdzieś w turańskich stepach. Za tytułowy komiks odpowiada kompletnie nowy rysownik i absolutnie nie ma się czego wstydzić w porównaniu do swoich wielkich poprzedników, wszystko wygląda świetnie a sam Maroto pozwala sobie na nieco większą odrobinę frywolności niż to co było widać od czasów ocenzurowania serii.  Ocena 8/10.

Można czytać:

"Conan - Rządy Thulandraa Thuu tom 69" - Roy Thomas, Ernie Chan i inni. Zbiór kilku opowiadań, tytułowe rządy dzieją się w czasie gdy Conan jest już królem Akwilonii, do tego krótka komediowa historyjka mojego ulubieńca Dona Kraara, również krótka zalatująca Lovecraftem nowelka Murraya, dosyć dziwna adaptacja opowiadania Tennesee Williamsa oraz początek nowej turańskiej sagi. Nie jest to z pewnością najlepszy tom kolekcji, ale z pewnością jest dobrze. Ocena 7/10

"WKKDC Hawkman - Wieczny Lot" - Geoff Johns, Rags Morales i inni. Ostatni tom kolekcji, który powinienem raczej umieścić w rozczarowaniach tego miesiąca po dosyć sporej ilości zachęcających opinii spodziewałem się naprawdę dobrego komiksu a otrzymałem przyzwoite super-hero. Dostajemy zatem restart serii napisany przez (przyszłą) gwiazdę DC, Geoffa Johnsa, czytanie jest momentami problematyczne bo całość jednak mocno sięga w głąb mitologii Jastrzębi, która przeciętnemu polskiemu czytelnikowi jest raczej kompletnie nieznana. Tom podzielony na dwie części, w pierwszej Hawkman i jego partnerka Hawkgirl przeniosą się do wymiaru hinduskich bóstw, druga to dosyć standardowa uliczna nawalanka na ulicach St.Roche (miasto którym się bohaterowie opiekują) w team-upie z Green Arrowem. Niestety widać, że to początek serii więc sporo wątków ie zostanie rozwiązanych na koniec. W całym komiksie najbardziej rozwalił mnie pomysł na pierwszą część. Jastrzębie udają się do Indii, aby odszukać syna (chyba nie pamiętam dokładnie) miejscowego kustosza, który wybrał się do Indii po jakiś tam legendarny diament, aby go sprzedać i ocalić muzeum przed wykupieniem przez główny czarny charakter w St.Roche czyli miejscowego Janusza Tracza. No pomysł rewelka, Amerykanie mają licencję na kradzież starożytnych skarbów z każdego miejsca na świecie, no bo przecież na co głupim Hindusom jakiś ich diament skoro można za niego uratować jakieś muzeum na amerykańskiej wsi a to przecież szczytny cel?  Rysuje głównie Morales więc wiadomo, że będzie dobrze. Ocena 6+/10.

Można ominąć:

  "WKKDC Flash - Błyskawica w Butelce" - Danny Bilson, Paul Demeo, Ken Lashey i inni. To dosyć zabawne, ale zaznaczyłem ten komiks jako najgorszy przeczytany w tym miesiącu i pamiętam że byłem przekonany że to jeden z najgorszych komiksów w kolekcji. Teraz po ponad miesiącu kompletnie nie pamiętam, jakie miałem zarzuty do niego, zresztą z wyjątkiem tego że jego wrogiem był współlokator co otrzymał moce w wypadku i chciał być bohaterem nie pamiętam nic więcej, toteż nie będę go na siłę tam wpychał a czytać po raz drugi nie mam ochoty. Oceny brak.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Nd, 31 Styczeń 2021, 20:45:27
Styczeń

Gideon Falls t.4[/b] – niniejsza seria tak bardzo przypadła mi do gustu, że de facto nie jestem już w jej ocenie obiektywny. Niemniej pozwolę sobie nadmienić, że podobnie jak miało to miejsce w przypadku poprzednich zbiorów „Gideon Falls” także tym razem sprawdza się reguła w myśl której im dalej w „gąszcz” fabularny tej inicjatywy, tym sprawy mają się coraz lepiej. Oczywiście znakomicie spisał się nie tylko szanowny pan scenarzysta, ale też wspierający go plastycy w osobach Andrei Sorentino i nie mniej istotnego nastrojowości utworu Dave’a Stewarta.     

Joker: Zabójczy uśmiech
– niby ze zbliżonym schematem fabularnym mieliśmy już do czynienia w „Strażnikach” tudzież opowieściach z udziałem Harley Quinn. A jednak Jeff Lemire zdołał zaproponować historie jakościowo bliską znakomitemu „Kryzysowi tożsamości” Petera Milligana („Batman” nr 2/1993), pełną złudnych tropów i somnambulicznej nastrojowości. Przynajmniej jak dla mnie najlepszy z dotąd opublikowanych u nas tytułów „batmanicznych” spod „szyldu” Black Label. 
 
X-Men: Era Apocalypse’a t.2 – ciąg dalszy jednej z najbardziej epickich opowieści z udziałem mutantów Marvela wypada nie mniej udanie niż tom pierwszy. Rzecz jasna można zgłaszać zastrzeżenia do użytkowania przez jej twórców zarzuconych obecnie metod narracyjnych i odmiennych standardów plastycznych. Trudno jednak mieć pretensje, że Elvis nie śpiewał jak Chris Cornell i na odwrót. Wszak popkulturowe trendy (podobnie zresztą jak oczekiwania kolejnych pokoleń ich odbiorców) ewoluują bardzo szybko i nie przeskoczymy tego. Stąd lepiej dać się porwać nostalgii i mimo wszystko docenić rozmach tej wciąż przekonującej wizji świata bez Charlesa Xaviera.
 
Snowpiercer. Przez wieczny śnieg t.2 – kontynuacja jednej z najciekawszych propozycji wydawniczych ubiegłego roku, mimo odmienionej warstwy plastycznej okazała się utworem w równym stopniu generującym nastrój przygnębienia stosowny dla nurtu postapokaliptyki. Do tego z umiejętnym podniesieniem fabularnej „temperatury” w końcowych sekwencjach albumu.
 
Batman Który się Śmieje t.2
– pytanie, czy Scott Snyder zdawał sobie sprawę z potencjału tytułowej postaci w momencie jej „kreacji” zapewne było już mu zadane. Nie znalazłem jednak na nie odpowiedzi i w gruncie rzeczy nie jest to istotne. Pewne jest natomiast, że przybysz z mrocznego multiwersum okazał się jeszcze jednym, obok Trybunału Sów, konceptem rzeczonego scenarzysty bez którego (przynajmniej na obecnym etapie) nie sposób już wyobrazić sobie mitologii Zamaskowanego Krzyżowca. Sam ów zbiór nie grzeszy co prawda przesadnym wysublimowaniem fabularnym. Niemniej jest to fachowo rozpisany „byt pośredni” pomiędzy wydarzeniem znanym jako „Batman Metal” oraz mini-serią „Batman Który się Śmieje”, a tym co dopiero przed nami. A dziać się będzie naprawdę wiele.
 
Superbohaterowie Marvela: Banshee – tytuł z udziałem pozornie nieszczególnie ciekawej postaci, a jednak interesujący z racji „uchwycenia” na jego kartach trendów z różnych momentów rozwojowych Marvela. W pierwszym (debiut Banshee) znać próbę odnalezienia przez nowego scenarzystę (w tej roli Roy Thomas) dla mniej popularnej serii nowej, odświeżającej formuły, z czasem z wielkim powodzeniem podjętej przez Lena Weina i Chrisa Claremonta (tj. „umiędzynarodowienie” X-Men). W drugim natomiast znać swoistą gonitwę na rzecz utrzymania popularności marki mutantów, która po oszałamiającym sukcesie „otwarcia” serii przybliżającej przypadki tzw. drużyny niebieskiej (vide „X-Men” nr 1/1995) stopniowo traciła czytelników. Dla odbiorców, którym nie straszna bezpretensjonalna rozrywka lektura tego tomu nie powinna być czasem straconym.
 
Batman: Sekta – tytuł szykowany pierwotnie na hit porównywalny z „Powrotem Mrocznego Rycerza” nie uzyskał co prawda tego statusu. Niemniej nastrojowość osiągnięta w tej opowieści zarówno przez scenarzystę (tj. znanego m.in. z „Rękawicy Nieskończoności” Jima Starlina) jak i eksperymentującego ze swoim stylem rysownikiem Bernim Wrightsonem zdecydowanie warta jest rozpoznania. Tym bardziej, że mamy tu do czynienia z jednym z najbardziej traumatycznych doświadczeń Bruce’a Wayne’a, porównywalnym z pamiętnym „Jadem” Dennisa O’Neilla i José Luisa Garcii-Lópeza tudzież „Upadkiem Rycerza”.
 
Smerfetka – jak w swoim czasie miał skonstatować pisarz Wiktor Żwikiewicz „(…) kobieta w życiu mężczyzny jest jak tajfun”. Niniejszy album stanowi idealne wręcz ujęcie tego jakże powszechnego zjawiska.
 
Daredevil Franka Millera t.4 – nic nie uchybiając wcześniejszym trzem zbiorom (w tym zwłaszcza poprzedniemu zawierającemu długo u nas wyczekiwaną opowieść „Miłość i wojna”) niniejszy to swoiste opus magnum szanownego klasyka w kontekście postaci Daredevila, porównywalne jedynie z jego realizacjami w kontekście Mrocznego Rycerza. Zarówno „Odrodzony” jak i „Nieustraszony” nic nie straciły na swej jakości. Emocjonujące i do głębi angażujące czytelnika fabuły.

Komiksy Star Wars Kolekcja t.49 – nadspodziewanie udany koncept ciągu dalszego realiów Gwiezdnych Wojen. Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że ówczesny imperator okazuje się na tyle udaną osobowością, że trudno mu nie kibicować. Mocno ciągnie do tzw. ciągu dalszego.
 
Przygody Stasia i Złej Nogi – mała przypominajka czytanego niegdyś we fragmentach zbiorku znowuż wypadała pomyślnie. Tym mocniej, że szanowny pan autor nie zbanalizował zakończenia. Brawa także za pomysłowość w zakresie oryginalnych stylizacji plastycznych.
 
Chrononauci t.2 – jak to zwykle w przypadku kontynuacji tzw. komedii jednego pomysłu bywa nie jest już tak rozrywkowo świeżo jak przy okazji pierwszego spotkania z bohaterami tej serii. Ponadto daje się odczuć absencje zajętego solowymi projektami Seana Murphy’ego. Niemniej to nadal projekt wart rozpoznania niczym epigońskie produkcje kina Nowej Przygody.
 
Superbohaterowie Marvela: Multiple Man – udane i zachęcające otwarcie nowego rozdziału w dziejach Madroxa oraz ponownie skrzykniętej (i w zmienionym składzie) drużyny X-Factor. Co prawda mogłoby być nieco lepiej w kontekście warstwy plastycznej (jej autor zaprezentował do bólu schematyczne rzemiosło). Niemniej ogólnie chciałoby się więcej i stąd liczę, że któreś z aktywnych na naszym rynku wydawnictw pewnego niezbyt odległego dnia pokusi się na podjęcie tej inicjatywy.
 
Korfanty – uzupełnione kolorami wznowienie komiksu duetu Zajączkowski/Wyrzykowski w wymiarze wizualnym prezentuje się znakomicie. Natomiast co do interpretacji losów tytułowego bohatera scenarzysta pozwolił sobie na zbyt wiele uproszczeń. 
 
Rodzina z domku dla lalek – powrót Mike’a Careya (a przy okazji także współpracującego z nim wcześniej rysownika Petera Crossa) wypada uznać za całkiem udany. Połączył on jakość klasycznych horrorów z nowocześnie prowadzoną narracją. Dzięki temu zawodu nie powinni doznać zarówno wielbiciele takich serii jak „House of the Mystery” jak również seriali w typie „Dark”.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Nd, 31 Styczeń 2021, 21:21:25
No i masz a ostatnio wykluczyłem ostatecznie Zabójczy Uśmiech z listy zakupowej.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pn, 15 Luty 2021, 15:42:32

  Podsumowanie stycznia, trochę poczytane zwłaszcza Transformerów. Uwaga jak zwykle pojawia się pewne SPOILERY!!!


1. Najlepszy:

  "Batman - Najlepsze Opowieści" - autorzy różni. Antologia komiksów o Batmanie powybieranych z całej historii tego tytułu, przekrój scenarzystów od Boba Kane do Marka Millara. Wbrew tytułowi nie są to z pewnością najlepsze komiksy, ale dobrane w/g pewnego klucza tj. (prawie) każda mówi nam "coś" o Batmanie. Podejrzewam, że dla większości zainteresowanych raczej nie będzie to nic nowego, ale może komuś coś się jednak przypomni że tak ongiś bywało. Książka o dziwo nie zaczyna się od pierwszego pojawienia się Batmana a od króciutkiej najstarszej w zbiorze dwustronicowej opowiastki o tym co się stało, że Batman Batmanem został (wiadomo co), aby zgodnie z kartkami kalendarza dojść do czasów niemalże współczesnych. Jak w to antologiach poziom nowelek różny, chociaż są raczej na minimum zadowalającym poziomie (aczkolwiek należy wziąć poprawkę na to, że około 1/3 tomu to kompletne starocie z lat 40-50). Tak obiektywnie starając się ocenić to najlepszą wśród nich jest "Pięciokrotna zemsta Jokera" chociaż "Noc Łowcy" i "Tak zaczynałem...i pewnie tak skończę" ustępują jej niewiele o ile wogóle. Dla zainteresowanych, wszystkie rozdziały pochodzą z czasów w/g mnie lepszych dla Batmana niż teraźniejszość, w których tytuł ten (wogóle prawie wszystkie w tym gatunku) był proceduralem, wobec czego każdy rozdział jest zupełnie autonomiczny i nie ma problemu z komiksami wyrwanymi z kontekstu. Z dodatkowych ciekawostek jednym z rysowników jest Frank Miller, najlepszym rysunkiem podług mojego gustu wykazuje się nowela narysowana przez braci Amendola (trochę tu z Totlebena trochę z Aparo, a raczej na odwrót) a jeden z rozdziałów to nie komiks tylko ilustrowane opowiadanie. Cóż jak dla mnie dla fanów Batmana taki komiks to jeden z "musisz mieć w bibliotece" niekoniecznie ze względu na fantastyczny poziom a raczej na wartość historyczną, aczkolwiek nie zachęcałbym raczej do wydawania jakichś przesadzonych sum na allegro, zwłaszcza obserwując ostatnie tendencje Egmontu do wznowień swoich wydanych dawno temu komiksów. Ocena 8/10.

  "Transformers tom 31 - Żelazna Pięść" - John Rieber, Jae Lee. Ostatni tom serii wydany przez Dreamwave i to dosyć nietypowy bo jest crossoverem z inną serią a mianowicie G.I.Joe. Właściwie rzecz biorąc on jest o wiele bardziej nietypowy niż można by wywnioskować z poprzedniego zdania. Raz, akcja dzieje się w alternatywnej rzeczywistości podczas II Wojny Światowej, którą rozpętali nie Niemcy a Cobra, dwa miniseria jest o wiele "doroślejsza" niż to czego zwykle oczekujemy po historiach opartych na linii zabawek. Fabuła rozpoczyna się w roku 1938 w momencie gdy zwiadowcy Cobry plądrują tajemniczą świątynię która okazuje się być wybudowaną na Arce i budzą Megatrona wraz z jego ferajną. Kilka stron dalej przenosimy się do w lata roku 39 do Wielkiej Brytanii, która okazuje się jedynym europejskim krajem nie zdobytym przez byłą organizację terrorystyczną i stanowi bazę dla wojsk aliantów mających zamiar wyzwolić Stary Kontynent. Naczelnemu Dowództwu Sił Alianckich udało się właśnie zdobyć co nieco informacji o tym co się w Europie dzieje (terytorium z niewyjaśnionych dla nich przyczyn jest niemalże całkowicie odcięte) wraz z mapą prowadzącą do Wyspy Cobry (sądząc po pogodzie i ogólnej kolorystyce gdzieś na Morzu Północnym). W celu wyjaśnienia wszelkich niewiadomych a być może i rozwiązania kilku problemów przy okazji postanawia utworzyć naprędce grupę komandosów, która dokona na rzeczonej wyspie agresywnego zwiadu. Nie będę ukrywał z czasów dziecięcych mam spory sentyment do Transformerów i chyba jeszcze większy do G.I.Joe i pomysł aby połączyć te dwa tytuły i zrobić to jeszcze "na poważnie" to pomysł trafiający w sam środek tarczy. Nie oszukujmy się tytuł to standardowa nawalanka, ale za to wykonana na naprawdę świetnym poziomie, stawka jest wysoka, ludzie dźgają się nożami i strzelają do siebie z karabinów, trupy padają po obydwu stronach i tego wszyscy po wojnie oczekują. Składy obydwu drużyn są dosyć przewidywalne, chociaż zespoły robotów są nieco pozmieniane i ich liczba jest nieco zmniejszona. Tytuł jest absolutnie autonomiczny i jest zamkniętą całością, spokojnie może go czytać ktoś absolutnie nie zaznajomiony z obydwoma tytułami, natomiast dobrze jest jednak znać co nieco oryginały bo jest tu sporo fanserwisu (dłuższą chwilę się zastanawiałem jak Lady Jaye odróżniła podrabianego Flinta od oryginału). Zobaczymy ostateczne rozrachunki pomiędzy Snake-Eyesem a Storm Shadowem oraz co się stało z twarzą tego pierwszego (drugi raz), będzie Zartan który za czasów Tm-Semic zdaje się zaczynał ciągnąć w stronę antybohatera tutaj jako zimny psychopatyczny zabójca, krótkie i niespecjalnie szczęśliwe love-story Scarlett i Snake-Eyesa, sojusz dwóch wiecznych kombinatorów Starscreama i Destro, Roadblocka musztrującego Grimlocka, czy Scarlett czarującą Bumblebee ("ummm...Scarlett...możesz mnie prowadzić kiedy zechcesz"), jest tego naprawdę sporo. Tym niemniej komiks nie miałby pewnie połowy swego czaru, gdyby nie genialne rysunki Jae Lee, nie ukrywam jestem wielkim fanem tego rysownika a on jest tutaj w naprawdę rewelacyjnej formie. Brudne, ciemne kolory, skalista wyspa pozbawiona praktycznie roślinności przemawiają do wyobraźni i momentami zalatują Mikiem Mignolą, chociaż nie tak bardzo jak projekty Transformerów. Te są totalnie odjechane, mieszkańcy Cybertronu są więksi niż zwykle i wyglądają jak groteskowe, pordzewiałe diesel-punkowe potwory (cudownie koszmarny Rumble ubrany w mundur piechura Cobry) transformujące się w sprzęty wojenne właściwe dla swoich czasów - taki Starscream to dajmy na to Focke Wulf, Grimlock to czołg (chociaż akurat z I WŚ) a Shockwave to nabrzeżna armata. Wracając do kolorów, niestety znowu (o tym niżej) jest zbyt ciemno i pisząc ciemno, mam na myśli naprawdę ciemno. Jasne taki był zamysł autora, że wszytko ma być skąpane w cieniach i do wydźwięku historii doskonale to pasuje, ale znalazłem w internecie zeszyt w wersji elektronicznej i tam jest widocznie jaśniej i widać więcej szczegółów chociaż tracą przez to kolory zwłaszcza nieba, które są bardziej sztuczne. Ja bym chyba przeżył jednak tę sztuczność i wolał wyraźniejsze rysunki, ciekawa czy to jakaś kwestia technologii, materiałów czy jeszcze czego innego? Jeszcze jakieś wady? Historia jest trochę zbyt krótka, kilka postaci pojawia się wyraźnie tylko po to aby odhaczyć swoją obecność, oprócz tego coś? Chyba nic, lubię elsworldy, sporo z nich naprawdę potrafi z zabawy konwencją wyciągnąć sporo nowych treści i tak jest w tym przypadku, dostajemy zaskakująco pełnokrwiste wojenne s-f, jako że fani "Dżołsów" w Polsce nie są specjalnie rozpieszczani (czytaj wcale), to koniecznie powinni przeczytać Transformers nr. 31, a nawet jak by byli to i tak bym polecał "Żelazna Pięść" to świetny komiks. 8/10.


2. Zaskoczenie na plus:

  "Kryzys Bohaterów" - Tom King, Clay Mann i inni. Strasznie mocno oberwało się temu komiksowi, tak samo zresztą jak i samemu autorowi za jego napisanie. Recenzje w internecie które przeglądałem praktycznie co do jednej były fatalne, co dosyć ciekawe zdecydowanie większy pluralizm opinii zanotowałem wśród "szarych" czytelników, wiele osób ganiło, sporo jednak też bardzo chwaliło, koniec końców średnia ocen jest jednak mocno przeciętna. Tak czy inaczej z uwagi na rozgłos i nazwisko autora postanowiłem to sprawdzić empirycznie. Cóż, zrozumiałem zarzuty przeciwników, w przeważającej większości są one niebezpodstawne, natomiast w mojej opinii całość jako całość naprawde nieźle się broni. Założenia opowieści, są raczej wszystkim zainteresowanym znane. Liga Sprawiedliwości, gdzieś tam na zadupiu środkowych Stanów Zjednoczonych buduje tzw. Sanktuarium przypominające wiejski domek z troskliwymi robotami w rolach typowej amerykańskiej rodziny z lepszych czasów, gdzie bohaterowie przy pomocy terapeuty czyli będącej dziełem kryptonijskiej technologii SI, będą mogli zaleczyć swoje traumy, będące dosyć często wynikiem stresu pola walki. W którymś momencie tuż obok domu znalezionych zostanie pięć ciał martwych herosów a podejrzanymi zostaną Booster Gold i Harley Quinn, którzy obydwoje obarczając siebie nawzajem winą umkną z miejsca morderstwa i na własną rękę zaczną poszukiwać dowodów swojej niewinności. Element psychoterapii, jest z pewnością najmocniejszym (od strony fabularnej) punktem tego albumu, scenki z sesji terapeutycznych znajdują się na 9-polowych planszach i przedstawiają postacie herosów zarówno tych najbardziej znanych jak i tych wyjętych z dna czwartej ligi spowiadające się w stronę oka kamery terapeuty czyli czytelnika, ze swoich grzechów, słabości, strachów a czasami zwykłych śmiesznych bolączek. I tak jak sam pomysł na historię jest naprawdę świetny, tak już jej wykonanie jest średnio udane. Największą bolączką w/g mnie jest oparcie fabuły na Harley, podług internetowych opinii DC wymusiło na Kingu z racji wyników sprzedażowych jej występ. Nie mam nic przeciwko tej postaci, więcej ona dostaje w komiksie naprawdę świetne momenty, ale jej występ powinien się zakończyć na drugoplanowej roli, ona po prostu w tej akurat historii na pierwszoplanową bohaterkę nie pasuje a napewno nie w roli którą odgrywa. Dokonuje szereg tak niewiarygodnych nawet jak na gatunek o latających ludziach akcji, że sam scenarzysta umieszcza w ustach Batmana komentarz na ten temat. Dalej im dalej w las tym historia staje się coraz bardziej chaotyczna. Zobaczymy dokładniejsze sceny z terapii trzech martwych od początku postaci, które są naprawdę fajnie napisane ale dlaczego akurat tych trzech a nie pozostałych dwóch? Nie wiadomo. Jaką one mają pełnić rolę w historii oprócz tego że są fajne? Nie wiem, może mają zapchać "czas antenowy"? No i trzecia sprawa zakończenie, dla mnie było ono rozczarowujące, jak już zorientowałem sie kto, to zadałem sobie pytanie "czy aby ostatnio nie nadwyrężają tego motywu?", ale nie to jest najgorsze a to jak na koniec dowiemy się dokładnie już nie kto a jak i po co, to już jest kompletnym odlotem. Sporo ludzi ma problem z tym, że morderca ma status "out-of-character", szczerze mówiąc ja się z tym nie bardzo zgodzę, zwłaszcza nie w tym komiksie poruszającym takie a nie inne zagadnienie. Natomiast fakt współudziału zdrowszego wspólnika, jest kompletnie nonsensowny. Bezapelacyjnie za to nie można się przyczepić do rysunków w komiksie. Osobiście nie jestem wielkim fanem takiego stylu czyli łączenia mitologicznych wręcz herosów Jima Lee z bardziej naturalistyczną kreską, ale w swojej kategorii ciężko byłoby znaleźć dla Kryzysu Bohaterów konkurenta. Komiks wygląda absolutnie fantastycznie, wzrok przyciągają zwłaszcza obłędne splaszpejdże, oraz naprawdę przekonujące oddanie emocji targających różnymi postaciami. Od czasu do czasu głównego rysownika wspomogą dwaj współpracownicy Kinga z serii Batman, Meeks i Gerads. Znalazłem opinie osób, które twierdzą że postacie Lois, Harley oraz Barbary Gordon są mocno "przeseksualizowane", cóż mogę na to odpowiedzieć? Trochę racji mają, ale kij tam z nimi, mogą kupić nadciągające "Muminki" Panna Migotka i Buka przeseksualizowane mocno nie są. Tak na koniec, szkoda wielka tego komiksu, bo gdzieś pod pokładami jego wad, czuć że był to materiał na naprawdę żelazny kanon komiksu superbohaterskiego. Z jednej strony widać że zbyt dużo było odgórnych ustaleń dotyczących scenariusza, z drugiej zdecydowanie zbyt mało kontroli nad całością. Istnieje chyba coś takiego w DC jak redaktor? I chyba powinien on pomagać autorom? Wskazywać miejsca gdzie fabuła zaczyna się rozjeżdżać albo całkowicie wykolejać a nie tylko przekazywać odgórnie założone ustalenia programowe? Tak czy inaczej, mnie osobiście  ten komiks wciągnął na tyle, że przeczytałem w jeden dzień, a to przy tomach tej grubości niespecjalnie często się zdarza, więc mogę polecić. A nawet jak kogoś nie zainteresuje temat, to może i warto dla samych rysunków? Ocena 7/10.

  "Transformers tomy 25,26 - Pierwsza Dyrektywa, Wojna i Pokój" - Chris Sarracini, Brad Mick, Pat Lee. Całkowicie nowe otwarcie dla tytułu, dla całkowicie nowego wydawcy. Czyli Dreamwave z jednak nie całkowicie nową a będącą na poły rebootem na poły kontynuacją historią w zdaje się alternatywnej rzeczywistości w której konflikt zamaskowanych robotów potoczył się nieco innym torem. Tutaj Optimus Prime wraz ze swoją ekipą rozbitków z Arki pokonał Megatrona tutaj na Ziemi nie mając jakiegokolwiek kontaktu z innymi Transformerami. W ostatecznym starciu pomogli mu ludzie wysyłając do boju połączone ziemskie armie, które w czasie bitwy doznały katastrofalnych strat. Nic więc dziwnego, że ludzkość chce się pozbyć wojowniczych robotów z planety, zostaje wybudowana Arka II, która ma zabrać przybyszów na ich rodzimą planetę i jednocześnie wziąć ze sobą kilku ziemskich naukowców, którzy w ramach podziękowań będą mogli się zapoznać z technologią Cybertronu. Podczas startu, Arka z nieznanych powodów eksploduje (ginie Sparkplug Witwicky) a jej wrak spada w nieznane miejsce na biegunie. Historia w której na pierwszym planie znajdzie się Spike Witwicky zaczyna się w momencie, gdy z lodów Arktyki zostają przez pewnego milionera wydobyte zamrożone roboty a skończy się nie ma się co okłamywać na wielkiej bijatyce i demolce całego miasta. Dodać należy, że ludzkość nie lubi Transformerów coraz bardziej co będzie stanowiło dosyć istotny punkt zaczepienia dla fabuły a zawiedziony Grimlock dołączy do Megatrona (który dostanie ostre wciry od Optimusa yeah!). Drugi tom jest jeszcze bardziej interesujący na Ziemię trafiają Transformery z Cybertronu i ku szokowi stałych bywalców naszej planety oznajmiają, że wojna jest dawno skończona a przywódcą został nie kto inny a Shockwave (z Ultra Magnusem w roli swojego głównego łapsa, ale jaja, ale jaja), który zlikwidował podział na Autoboty i Decepticony i wydał rozkaz, aby aresztować byłych bohaterów i złoczyńców i osądzić za zbrodnie wojenne. Cybertron teoretycznie zamieniony w pokojowy świat stał się czymś na kształt wojskowej dyktatury i mimo wszystko nie jest oazą spokoju, istnieje kilka niezależnie działających grupek dysydentów tudzież terrorystów, którzy w czystość intencji byłego głównego stratega Decepticonów nie wierzą (i słusznie, ale to pewnie żadna niespodzianka), więc ziemskim Transformerom nie pozostaje nic innego niż pokazać cwanemu jednookiemu i jednorękiemu cwaniaczkowi gdzie raki zimują i przywrócić świat do jego naturalnego stanu wiecznej wojny do czego pewnie wszyscy tęsknią. Pod względem rysunków obydwa albumy prezentują się przyzwoicie, styl mangowaty czego ja nie lubię, ale z pewnością docenić należy projekty robotów mocno nawiązujące do klasycznego serialu animowanego Sunbow. Niestety dosyć standardowo dla komiksów Dreamwave jest zbyt ciemno, pierwszy album wygląda pod tym względem w porządku, natomiast mocno doskwiera to w albumie drugim. Rażą sceny transformacji polegające na zwykłym rozmyciu w jakimś programie graficznym. Cóż więcej, może nie nadzwyczaj dobra, ale naprawdę przyzwoita seria ze wzrastającym z zeszytu na zeszyt potencjałem, który w wyniku plajty wydawcy niestety nie został wykorzystany. 6+/10.

  "Action Comics - Efekt Oza" - Dan Jurgens, Victor Bogdanovic, Ryan Sook. Jurgens kontynuuje swoje czytadło i dalej udaje mu się to robić na nadającym się do czytania bez bólu poziomie. Dosyć dziwny jest początek w którym Supermanowi przyjdzie się zmierzyć z jakimś facetem kontrolującym umysły a początkowe tropy wskazują na Lexa Luthora. Nasz heros poleci starym zwyczajem na szczyt wieży Lexcorpu gdzie starym zwyczajem zniszczy przeszklenie gabinetu i będzie się odgrażąć łysolowi. Wygląda na to, że się znowu nie lubią co było dosyć dziwne bo jeszcze dwa tomy wcześniej zostali prawie przyjaciółmi, cóż może stało się coś na łamach "Supermana" taki to urok czytania jednej z dwóch przeplatających się serii. Tak czy inaczej głównym daniem będzie tożsamość tajemniczego Pana Oza, który wydawał się głównym animatorem dotychczasowych problemów Supka, dla nikogo chyba już i tak nie jest tajemnicą, że Oz to Jor-El będący odwrotnością Supermana (ileś tam lat wstecz wylądował ranny na Ziemi i poznał głównie ból i cierpienie co pozwoliło mu wyrobić sobie osąd o tym miejscu) i który za pomocą nieznanego (akurat) zrządzenia losu przeżył zagładę Kryptona. Teraz jako wrogi mastermind planuje zniszczyć ziemię rękami jej własnych mieszkańców podsuwajac im po kryjomu powody do dokonywania różnych podłych uczynków, złamać ducha najpotężniejszego bohatera i zabrać jego i jego rodzinę gdzieś na drugi koniec kosmosu. Przyjemnie się to czyta, Jurgens kontynuuje serię w swoim nieco niedzisiejszym stylu i chwała mu za to, zobaczymy rozczulająco staromodną scenę w której tajny agent Oza poda butelkę wódki kapitanowi tankowca, który zaraz wjedzie na pełnej parze w plażę z wygrzewajacymi się na słońcu foczkami, albo innego agenta (szkoda, że żaden nie był ubrany w prochowiec i ciemne okulary) namawiającego właściciela fabryki aby obniżył pensje dzieciom pracującym na 12 godzinnych zmianach (jakby dostały podwyżkę to by pewnie było ok.) Superman z wyjątkiem wspomnianej sceny z Luthorem jest dalej superbohaterski do bólu, w klasycznym stylu strąca rakiety z nieba, ratuje afrykańskie dzieci oraz ekonomicznych imigrantów, znajduje czas na rzucanie dobrych rad w stylu "niech głodni zjedzą bezrobotnych" itp. Jednym słowem komiks zaangażowany w ten pozytywny chociaż mocno naiwny sposób, który jednak pasuje do bohatera jakim jest Superman. Pod względem rysunków to solidna, rzemieślnicza robota nic co by wychodziło ponad poziom, ale i nic rażącego nieudolnością. Szczerze mówiąc trochę się dziwię, że akurat tych rysowników zatrudniono, dobrze by się sprawdzili w regularnej serii ale do komiksu, który wpływał jednak na los całej linii wydawniczej powinno się nająć chyba jednak artystę z większą "parą w łapie", który w bardziej przekonujący sposób odciśnie swoje piętno. Cóż sporo ludzi było rozczarowanych (mało powiedziane) tożsamością Oza, spekulowano że będzie to Ozymandiasz który napewno dobrze by wypadł w roli władcy marionetek, ale w takiej konfiguracji musiałby chyba grać z Jonem Ostermanem do jednej bramki, na co sądząc po zakończeniu Watchmen ten drugi mógłby nie mieć ochoty. Problemem jest to, że w zakończeniu komiks mocno traci na "ważności" Jor-El jest zatruty kryptonitem i kontrolowany przez jakąś laskę więc tak naprawdę jego postać nie ma jakiegoś wielkiego znaczenia a my się domyślamy, że to nie jest ten "prawdziwy" Jor-El tym bardziej, że na koniec Batman ostrzega Supermana że ktoś miesza w kontinuum czasowym. Tak ogólnie to szczerze mówiąc po tej lekturze jeszcze bardziej nabrałem ochoty na przeczytanie crossoveru DC z Watchmenami, może to nie jest jednak taki głupi pomysł? I tak nie uznaję żadnych sequeli czy prequeli Strażników, więc co mi szkodzi? Ocena 6+/10.


3. Najgorszy przeczytany:

  "Nemezis" - Mark Millar, Steve McNiven. Kolejna z nazwanych tak przeze mnie "chińskich zupek" Millara czyli komiksów, które można pochłonąć w kilka minut i jak ktoś nie ma uczulenia na chemiczne wtręty to może mu to nawet smakować tyle że nie ma specjalnie żadnych wartości odżywczych. Tytułowy "bohater" to wypisz-wymaluj zły brat bliźniak Batmana. Piekielnie inteligentny, nadludzko sprawny ubrany w biały kostium spadkobierca fortuny, który z powodu śmierci rodziców (ojciec powiesił się w momencie próby aresztowania, matkę przewieziono do piekła na krześle elektrycznym) poprzysiągł całemu społeczeństwu w ramach zemsty śmierć, chaos i pożogę. Historia zaczyna się w momencie gdy Nemezis zabija ostatniego obranego za swój cel znanego ze skuteczności i nieprzekupności policyjnego inspektora w Azji i przenosi się do Ameryki, aby upolować tamtejszego  bohatera całego kraju, nieprzekupnego szefa waszyngtońskiej policji Blake'a Morrowa. Nie da się ukryć, że komiks ten to pastisz w/w Batmana oraz całego gatunku bohaterskiego (Nemezis jeździ Audi R8 identycznym jak Tony Stark, jedna z najbardziej paradnych scen) i jako ten właśnie pastisz komiks napewno działa. Nieraz przyjdzie nam się zaśmiać widząc zupełnie niewiarygodne rzeczy których dokonuje tytułowy superłotr, gdy zdamy sobie sprawę, że podobne może odrobinę mniej wyolbrzymione bzdury czytamy na co dzień (o ile czytamy co dzień) w regularnych seriach. Natomiast nie działa ten komiks zupełnie jako autonomiczna historia. Nie przedłużając, jest krótko, głupio i przewidywalnie. Po pierwszych spotkaniach z twórczością Millara stałem się jego wielkim fanem, owszem facet miał jeden dosyć prosty pomysł, brał na warsztat jakiś ograny patent funkcjonujący w komiksie, przekształcał go na bardziej "dorosłą" formę (czyt. dorzucał brutalność i przekleństwa), do tego dopisywał powieść którą świetnie się czytało i voila. Od jakiegoś czasu mam wrażenie, że zupełnie pomija etap drugi, wpada na jakiś fajny patent, dopisuje na kolanie jakiś szkielet historii do tego i czeka aż jakaś wytwórnia kupi prawa do ekranizacji i zrobi resztę roboty za niego (dajmy na to taki Kingsman, film jest conajmniej dwa razy lepszy niż oryginał). Gdyby nie wymagające jednak nieco czasu rysunki McNivena to byłbym przekonany, że cały komiks powstał w czasie jednej popijawy w garażu w którym spotkało się dwóch autorów oraz skrzynka piwa i dwie pizze. Historia jest tu doprawdy pretekstowa, akcja niby pędzi na łeb na szyję ale sam komiks ma zaledwie kilka kluczowych wydarzeń, za to pełny jest banalnych i totalnie przewidywalnych zwrotów akcji (no dobra ostatniej wolty się nie spodziewałem, więcej była całkiem fajna). Do tego obydwie główne postacie, są tak bardzo pozbawione jakichkolwiek własnych cech, że nawet nie wiemy komu tu kibicujemy bohaterowi czy złoczyńcy. Wracając do rysunku, samo nazwisko artysty wskazuje nam to, że będzie conajmniej dobrze. No i osiągnięto pułap "conajmniej" i dalej się nie posunięto. Prace McNivena wyglądają bardzo dobrze, ale tylko w przypadku scen statycznych, sceny akcji a tych jest całkiem sporo, jakoś tak nie mają w sobie żadnej dynamiki przez co bardzo brutalne momenty rzezi, których dokonuje Nemezis i z których komiks słynie wypadają jak dla mnie nieco blado. Uwagę zwracają świetnie co do jednej wykonane ilustracje zajmujące całą stronę. Cóż nie jest to jakiś strasznie zły komiks, ale jednak najsłabszy w zeszłym miesiącu. Sam pomysł, naprawdę fajny ale do stworzenia dobrego komiksu trzeba o wiele więcej pracy niż sam pomysł, który można opracować podczas posiedzenia w wucecie. Ocena 5/10.


4. Zaskoczenie na minus:

  "Transformers tomy 29, 30 - Wojna Domowa, Wojna Domowa:Epoka Mroku" - Simon Furman, Don Figueroa, Andrew Wildman. Sama nazwa wiele mówi, komiksy cofną nas do czasów początku wojny na Cybertronie, niestety nie do samego wybuchu, ale czasów już późniejszych chociaż w kilku retrospekcjach cofniemy się jeszcze do czasów pokoju. Fabuła pierwszego tomu nie jest jakoś nadzwyczajnie ambitna, Decetpticony prowadzą wydawałoby się chaotyczną podjazdową wojnę z Autobotami, ale Megatron ma własne plany, odkrył on że Cybertron posiada silniki i prawdopodobnie nie jest martwą planetą, więc postanawia je uruchomić i zamienić macierzysty glob w Świat Wojny. W tym czasie Optimus Prime planuje haniebną ucieczkę (słabo) wraz ze wszystkimi Autobotami (oczywiście sporo z nich się sprzeciwia), bo jak twierdzi ich świat nie jest wart tylu zabitych. Na szczęście w czasie potyczki z Megatronem dostaną obydwaj wizji przyszłości [znowu słabo] w której biją się już na Ziemi i postanawia jednak zostać i walczyć. Podczas fabularnych wycieczek wstecz, zobaczymy wydarzenia prowadzące do powstania frakcji tych złych. Otóż Decepticony wywodzą się z kręgu wojowników walczących w nielegalnych walkach na śmierć i życie, gdzie mistrzem areny jest oczywiście sam Megs. Pomysł na gladiatorów jest naprawdę ok i bez problemu pasuje, tylko z tego komiksu wychodzi na to, że Decepticony rozpoczęły wojnę bo lubią się bić i im się nudziło. Nie rozumiem Furmana stworzył wcześniej bardzo dobre podłoże filozoficzne dla tej frakcji a tutaj spłycił to do minimum, ja rozumiem że to inne uniwersum ale mógł tamten element bezpośrednio przenieść do tej serii i wszystko by ze sobą współgrało. Fajny pomysł, że koło areny kręcił się również Grimlock uważany tam za jednego z najlepszych wojowników i prawdopodobnie jedynego, który mógłby pokonać Megatrona a jednocześnie zbyt mało bezwzględnego żeby dostać się do najściślejszego kręgu wokół wodza, to by tłumaczyło jego ciągoty do ciemnej strony w czasie wcześniejszych występów. Drugie co fajne to podmiana charakterów Megatrona i Starscreama, teraz ten pierwszy jest kombinującym na zimno strategiem a ten drugi psychotycznym maniakiem. Słabo wypadł za to Optimus, jest on tutaj archiwistą co samo w sobie jest w sumie fajne, bo to pasuje do jego wiecznych prób rozwiązywania problemów bez przemocy, ale zostaje on obdarzony funkcją Prime bo "Matryca go wskazała". Bez żartów, do dzisiaj pamiętam numer jeden od Tm-Semica i kadr na którym pojawił się po raz pierwszy wraz z tekstem "W Iacon stolicy Cybertonu pojawił się przywódca, Optimus Prime i w najczarniejszej godzinie dał Autobotom nadzieję" (coś w ten deseń), takie rzeczy robią na dzieciakach wrażenie i do dzisiaj Optimus jest dla mnie postacią typu "battleborn", przywódcą który wykuł sam siebie w ogniu walki. A tutaj zaserwowano nam gryzipiórka, który nie wiadomo czy wie że się wojna toczy i zostaje wybrańcem bo tak, chyba po to żeby przywrócić równowagę mocy. Rysunki Figueroy wypadają tak sobie, do samego stylu rysowania zastrzeżeń nie mam bo z tym jest w porządku, w komiksie nałożone są dosyć jasne barwy więc tym razem wszystko widać bez problemu (a może to kwestia lepszej jakości materiałów otrzymanych od wydawcy). Natomiast kompletnie nietrafione są same projekty robotów, one są zbyt potężne, w "barkach" zbyt zmasowane. Ratchet wygląda jak Pudzian a ci bardziej bojowi to momentami jak jakieś karykatury, nie ma nic w nich kojarzącego się z siłą i szybkością. Jeżeli ktoś był zawiedziony, w sumie prościutką treścią tomu pierwszego to "Epoką Mroku" będzie zawiedziony jeszcze bardziej, bo ten tom właściwie już żadnej fabuły nie posiada. Na Cybertronie pojawia jakiś Upadły, nie wiadomo kim jest, nie wiadomo czego chce,wogóle nic o nim nie wiadomo i nic się nie dowiemy. Dwóch przywódców w tym tomie nie będzie, toteż komiks skupi się na innych postaciach, a właściwie na rozwałce. Cały tom to jedno wielkie mordobicie, akcja dzieje się gdzieś w początkowych etapach wojny, więc tak naprawdę nie są jeszcze wykrystalizowane dwie strony konfliktu a frakcji i stronnictw jest dużo więcej (chociaż wszyscy w przyszłości dołączą do jednych lub drugich). Tak czy inaczej po trwającej sto ileś tam stron bitce i tak wszyscy będą musieli się pogodzić, żeby dokopać Upadłemu, odprawiającemu jakieś czary (?). Czy było coś dobrego w tym tomie? Tak, scena ze Skywarpem i Bludgeonem, wygląd Ratbata i żart z marvelowskiego Hulka. Za rysunki odpowiada bardzo lubiany przeze mnie Wildman, ale tym razem szału nie robi, unormował on na szczęście nieco sylwetki robotów, ale znowu jest zbyt ciemno (chociaż nie tak jak w najgorzej wyglądających albumach) a sceny transformacji dalej nędzne. Ogólnie zawód, był materiał na fajny komiks ale tak doświadczonemu w temacie Furmanowi trochę chyba pomysłu a może i chęci zabrakło. 5+/10.

  "Action Comics tom 5 Booster Gold" - Dan Jurgens, Brett Booth, Will Conrad. Kontynuuacja "Efektu Oza" (chociaż obydwa komiksy na początku odsyłają do siebie nawzajem co może być konfudujące) i z przykrością stwierdzam, że najsłabszy póki co tom w cyklu i zdaje się ostatni w wykonaniu Jurgensa. Supek na końcu poprzedniego albumu wskoczył na bieżnię Flasha aby przenieść się do momentu eksplozji Kryptona i potwierdzić tożsamość Pana Oza (co jest pierwszym nonsensownym pomysłem, bo w jaki niby sposób on chciał tę eksplozję przeżyć?), za nim w pościg rusza swoim wehikułem strażnik czasu w osobie Booster Golda. Na miejscu trafia na Krypton, który nie eksplodował i którym rządzi rodzina El, chce czegoś tam szukać tylko nie wiadomo czego, później skaczą na Ziemię i trafiają do przyszłości którą rządzi generał Zod, gdzie muszą się bić ze wszystkimi co się nawiną pod rękę. Superman szaleje gada, że zależy mu tylko na wymierzaniu sprawiedliwości (zbyt często się chyba widuje z Batmanem) i ciągle chce latać po Kryptonie w momencie zniszczenia nieważne czy to rozwali multiwersum czy nie. Biedny Booster ma z nim kupę roboty i musi myśleć za nich dwóch a myślicielem wielkim to on nigdy nie był, w międzyczasie Lois Lane będzie ratować swojego ojca z opresji w Afryce. Po wszystkich akcjach nastąpi wielkie rodzinne pojednanie w familii Kentów a Superman dostanie wyrzutów sumienia i wydobędzie Hanka Henshawa ze Strefy Widmo, po to aby umieścić go w normalnej celi i zaopatrzyć w kryształy holograficzne pozwalające aby ten spędził czas w towarzystwie swojej byłej rodziny (myślałem że mu jeszcze da strzykawkę z heroiną, ale nie). Na koniec dostaniemy dosyć banalną historyjkę z Lexem Luthorem (a nawet dwoma). Mocną stroną komiksu są z pewnością rysunki. Jurgens postarał się wyraźnie mocniej niż ostatnio (podobała mi się plansza z "pierwszą rodziną Kryptona") a zdaje się wcześniej mi nieznani Booth i Conrad prezentują się też naprawdę fajnie, dosyć przyjemnie wyglądają żywe kolory nałożone przez osobę o ksywie Hi-Fi (pojawiła się ona w kilku kupionych przeze mnie ostatnio komiksach, będę musiał sprawdzić kto zacz). Jednym słowem osoby lubujące się w takim stylu rysowania powinny być zadowolone. Cóż dało się to przeczytać bez strasznego bólu dobrze że było sporo Boostera, który rzadko się u nas pokazuje a jest fajną postacią, ale drażniło mnie że Supek zachowuje się dziwnie a fabuła z zeszytu na zeszyt robiła się coraz bardziej miałka. Jurgens zaczynał być już chyba zmęczony tytułem, nie dziwota że wymienili go na Bendisa (czy to dobrze, nie wiem jeszcze). Ocena 5+/10.


5. Całkowicie darmowy dodatek

Trzeba czytać:

  "Potter's Field - Cmentarz Bezimiennych" - Mark Waid, Paul Azaceta. Bardzo przyjemne zaskoczenie, neo-noir pełną gębą. Założenia scenariusza proste aczkolwiek dosyć oryginalne, Potter's Field to nowojorski cmentarz na którym grzebie się m.in. niezidentyfikowane zwłoki czyli wszystkich Johnów i Jane Doe tego zakątka USA. Główny bohater przejmuje właśnie po nich pseudonim czyli John Doe i zajmuje się rozwiązywaniem spraw niewyjaśnionych morderstw za każdym razem przywracając jednej z ofiar jej imię i nazwisko wykuwając je na nagrobku. Cóż w tym leży największa siła i jednocześnie słabość tego komiksu nie wiadomo kim John jest i nie wiadomo po co to robi, więcej niczego takiego się nie dowiemy, aczkolwiek na sam koniec odstaniemy jeden nikły, nieprowadzący donikąd trop. Drugą wadą jest to, że jest zbyt krótki, główna historia to zaledwie 3 zeszyty do czego dostaniemy jeszcze jeden spinoffowy zeszyt absolutnie niezwiązany z pozostałymi. Osobiście wolałbym chyba standardowo napisaną serię z rozbudowaną intrygą na końcu której bohater odsłoniłby swoją tożsamość, ale nawet przyjmując, że jesteśmy gotowi na historię bez jakiegokolwiek wyjaśnienia o co chodzi spory żal, że jednak Waid nie rozszerzył swojej miniserii o chociażby dwa zeszyty żeby spowolnić nieco akcję, wydaje się momentami, że Johnowi wszystko zbyt szybko się udaje a i sam główny wątek zdecydowanie zbyt szybko się rozwija. Fenomenalnie w połączeniu z taką fabułą wypadają rysunki Azacety, brudne, ponure i mroczne, stylowo stojące w rozkroku pomiędzy pracami Seana Phillipsa a tym co widziałem w Gotham Central. Cóż mogę powiedzieć, ma ktoś ochotę na niezwykle klimatyczny sensacyjny kryminał? Śmiało może za niewielkie pieniądze coś takiego kupić od Muchy, mnie tak wciągnęło, że przeczytałem cały komiks za pierwszym podejściem a zdarza mi się to naprawdę bardzo, bardzo rzadko. Ocena 7+/10.

Można czytać:

  "Deadpool tom 4 - Deadpool kontra Shield" - Gerry Duggan, Brian Posehn, Scott Hawtorne. Pierwszy zeszyt to przerywnik o którym należałoby zapomnieć, pozostałe cztery to dokończenie story-arcu z agentką Preston uwięzioną w głowie Deadpoola, rozpoczętego w tomie pierwszym. Dalej się to czyta dobrze. Ocena 7/10.

  "Huck - Prawdziwy Amerykanin" - Mark Millar, Rafael Albuquerque. Kolejna pretekstowa fabułka od Millara, lepsza jednak niż wcześniejszy Nemesis. Tym razem szkocki scenarzysta bierze na warsztat mit Supermana. Huck to prostolinijny pracownik stacji benzynowej w typowym amerykańskim małym miasteczku, prostolinijny w takim stopniu, że niektórzy mogą podejrzewać u niego lekki stopień upośledzenia. No a oprócz tego, nie jest to zwykły nalewacz benzyny, Huck jest superbohaterem. Superbohaterem na małomiasteczkową skalę oczywiście, czyli żadnych potyczek z kosmitami i zamaskowanymi superłotrami, za to wyrwanie niepotrzebnych pni na polu sąsiada gołymi rękami jak najbardziej. Huck za swój punkt honoru obrał to, że co najmniej jeden dobry uczynek dla któregoś ze swoich sąsiadów zrobić musi, a że w takim miasteczku o dziwo roboty jest zawsze sporo to i dobrych uczynków już wiele sprawił (aczkolwiek potrafi pomóc czasami w poważniejszej sprawie na drugim końcu świata, chociaż trochę czasu mu to zajmuje bo w przeciwieństwie do swojego pierwowzoru nie potrafi latać, za to może odnajdować przedmioty i osoby). Cała miejscowość wie oczywiście o drugiej profesji Hucka, ale trzyma ją w tajemnicy aby nie sprowadzić na samego zainteresowanego kłopotów. I cały ten układ działa doskonale, dopóki pewna nowa mieszkanka nie sprzeda jego historii do gazety, co spowoduje zwrócenie uwagi całego świata na wcześniej nikomu nie znane miejsce oraz potężną lawinę wydarzeń która doprowadzi nas do poznania rodziny Hucka i wyjaśniania kim on wogóle jest i skąd się wziął tam gdzie znajduje się obecnie. Rysunki brazylijskiego rysownika jak to u niego w zwyczaju nie zawodzą, przyjemne dla oka kadry w lekko kreskówkowym stylu, aczkolwiek niespecjalnie bogate w szczegóły, stonowana kolorystyka i momentami spora ilość tuszu dają miły i uspokajający dla oka efekt. Cóż tak jak w przypadku Nemesis Millarowi udało się umiejętnie przerobić mitologię Batmana, tak tutaj udało mu się to samo zrobić z Supermanem, tyle że w tym przypadku Millar poradził sobie z o wiele lepiej w wciśnięciem tego we w sumie wciagającą aczkolwiek niespecjalnie inteligentną fabułę (może z racji większej objętości?). Jeżeli ktoś ma ochotę na naprawdę pozytywny (aczkolwiek nie pozbawiony mroczniejszych momentów) komiks w którym Forrest Gump z supermocami mierzy się z podłym światem, to spokojnie może sięgnąć po ten tytuł. 6+/10.

  "Transformers tomy 27, 28 - Zderzenie Światów część 1,2" - Simon Furman, Guido Guidi. Kolejna seria od Dreamwave dziejąca się w alternatywnej rzeczywistości, tym razem w świecie kreskówki pt. Armada. Samego serialu nie widziałem, a w kolekcji historia zaczyna się od zeszytu nr. 8 czyli mniej więcej od drugiego tomu zbiorczego. Samej fabule to nie przeszkadza, założenia są dosyć jasne, na Cybertronie mieszkają nie dwie a trzy frakcje - Autoboty, Decepticony oraz nowość Minicony, jak sama nazwa roboty niewielkich rozmiarów, które potrafią przyłączyć się do większych pobratymców jako źródła energii lub broń i znacząco zwiększyć ich możliwości bojowe. Nic dziwnego zatem, że Megatron chciałby "zebrać je wszystkie" a i Optimus nie ukrywa, że mali kuzyni byliby bardzo przydatni i również chciałby ich wykorzystać. Same Minicony, nie chcąc być wykorzystywane jako bezmyślne narzędzia w nie swojej wojnie uciekają z Cybertronu i znajdują schronienie na ziemskim księżycu, gdzie ich przywódca z zapędami dyktatorskimi wybuduje sobie małe prywatne królestwo. Większość Miniconów jest politycznej orientacji nieokreślonej część wspiera Autoboty, część Decepticony więc wiadomo że tak czy inaczej skończy się to wszystko mordobiciem, sporą rolę w historii odegra paczka ziemskich dzieciaków zaprzyjaźnionych z dobrymi Miniconami. W tomie drugim poskaczemy trochę po innych wymiarach i spotkamy Galvatrona z jego ferajną stanowiących forpocztę nadciągającego zjadacza światów - Unicrona. Bitwa z tym ostatnim, będzie kopią tego co zaproponował Furman pod koniec marvelowskich Transformerów. Rysunkowo seria nie wygląda źle, lekko mangowa stylistyka za którą nie przepadam ale która jako tako tutaj wygląda, średnio trafione projekty niektórych robotów, naprzykład Megatron jest kompletnie niepodobny do samego siebie, w w jednym czy dwóch zeszytach występuje dziwna "ziarnistość" kolorów, które dosyć standardowo są nieco zbyt ciemne (tragedii nie ma, bywało gorzej). Największym plusem jest z pewnością dodanie do drugiego albumu encyklopedii "More than meets the eye" obciętej o biosy Transformerów. Można się dowiedzieć ciekawych rzeczy, jak ktoś zainteresowany, aczkolwiek sporo materiału to zwykłe pierdalamento z racji tego, że da się większość tych wymysłów logicznie wytłumaczyć. Taki dajmy na to proces powstawania nowych robotów, jest jakiś taki mocno niejasny. Ocena 6/10.



  Kilka słów na zakończenie. Cóż całkiem przyjemnie zostałem zaskoczony poziomem Transformerów od Dreamwave, nie są to może jakieś szczególnie fascynujące komiksy (z wyjątkiem świetnego crossu z GI Joe), ale przyzwoite komiksy ze świeżym nieco spójniejszym spojrzeniem na markę. Wadą trochę rozłożenie historii na trzy różne uniwersa no i niedokończenie z powodu upadku wydawcy głównej linii. Bardzo fajnie, że więcej miejsca  ze świetnymi występami dostały Dinoboty (najlepszy Slag chodzący z głową Decepticona który miał pecha wejść mu w drogę w rękach "bo się zapomniał") i trójka moich ulubionych Decepticonów czyli Starscream, Skywarp i Thundercracker (nie wiem dlaczego to ulubieńcy, może dlatego że samoloty, albo że fajnie się nazywają, albo wyglądają jak bracia) o ile Starscream dostał nieco występów w Marvelu (nie tak dużo jak się spodziewałem) to pozostałej dwójki praktycznie nie było, co jest nieco dziwne biorąc pod uwagę, że taki Skywarp na zdrowy rozum powinien być jednym z najgroźniejszych kozaków w teamie tych złych. Ba dostali nawet wraz z Thrustem, Astrotrainem i Blitzwingiem wspólne miano Szperaczy - elitarnej uderzeniowej eskadry Decepticonów (w/g More Than Meets the Eye to Decepticony pierwsze opanowały zdolność latania i rzeczywiście latajacych Autobotów jest niedużo no i wcześniej wspomniana trójka to faktycznie są "bracia"). Z ciekawości sprawdziłem zagadnienie kobiet wśród Transformerów encyklopedia podawała, że istnieją. I mnóstwo przeczących sobie odpowiedzi znalazłem, z początku Budiansky twierdził, że wszyscy to faceci, później było że płci wogóle nie mają. Dalej, że w niektórych uniwersach jest ten podział w innych nie, czasami jest to naturalne a czasami że wynikiem eksperymentów. Ogólnie pomieszanie z poplątaniem, ale na chwilę obecną chyba należałoby przyjąć, że roboty są dwóch płci (niedługo pewnie będzie więcej). Co dosyć zabawne, całkiem sporo osób sugeruje, że Starscream jest kobietą (akurat ten? seksizm?), ale oficjalnie przyjęło się, że to mężczyzna (ciekawostka, nie we Francji, tam podobno jest to ona).
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Piterrini w Pn, 15 Luty 2021, 18:52:10
Odnośnie "Batman: Najlepsze opowieści", mnie się najbardziej podobała historia "Noc łowcy" pamiętam :)

@SkandalistaLarryFlynt gdybyś miał chwilę i rzucił okiem do komiksu, bo jedna rzecz mnie od dawna "nurtuje":
Strona 113 - afroamerykanin w schronisku dla bezdomnych zdobywa informację potrzebną Batmanowi, w następstwie na pierwszym kadrze strony 114 Batman zdejmuje "uliczne" ciuchy (takie jakie miał na sobie ww. afroamerykanin). Żeby się nie rozpisywać - czy Bruce Wayne przebrał się tam za afroamerykanina?
[ctrl-c ctrl-v, bo już kiedyś zadawałem to pytanie gdzie indziej, ale nikt nie pomógł w "interpretacji"...]

To nie jest tytuł z rodzaju tych "do wznowienia" (niestety?), więc jak komuś zależy to raczej rynek wtórny, ale zgadzam się co do tego, że żaden z tego "musiszmieć".

"Kryzys Bohaterów" - nie czytałem, ale graficznie z grubsza podzielam opinię, w polskim wydaniu w dodatkach jest skupienie na jednym splashu odnośnie doboru kolorów do "napisu w kwiatach", ciekawa rzecz. Ogólnie udane są prace Geradsa (chociaż w Batmanie Kinga najbardziej lubię Janina, dalej Mann, a Gerads trzeci) :)
Edit: akurat ww. splash to Clay Mann, myślałem że Gerads.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pn, 15 Luty 2021, 20:43:41
 Taaaaa, to on, szuka tego Świętego Mikołaja. Perfidny blackface i jeszcze czek na 1000 dolarów, jakby splunął w twarz bezdomnym.
  A właściwie co z tymi kolorami?
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Piterrini w Pn, 15 Luty 2021, 23:38:55
No tak myślałem że to on, ale musiałem mieć chociażby złudne potwierdzenie ;) Skonfundowała mnie ta sekwencja jak czytałem, człowiek potrafi zrobić charakteryzację taką, że nikt go nie pozna, a zdecydował się jeszcze do tego zmienić rasę... No dziwne.

Z kolorami w "Kryzysie bohaterów" - podziwiam pracę włożoną w taki pozornie nieistotny komiks, u nas został przyjęty średnio, tak samo wcześniej w Stanach. Może intencje były inne, ale ewidentnie nie jest to historia stojąca obok "Nowej granicy" i innych regularnie wznawianych pozycji. Jak pisałem, nie czytałem, ale ewidentnie jest to event w założeniu znaczący dla ciągłości rozwijanego uniwersum, generalnie w takich pozycjach liczy się budowanie/rozwijanie postaci/świata, nie wartość artystyczna. Stąd inne podejście to same plusy.
Co do samych kolorów, bazując na dodatkach dotyczących trzech "rozkładówek" widać jaką pracę wykonał kolorysta, gdzie plansze wynikowe robią wrażenie dzięki właśnie kolorom nałożonym (nawet nie nałożonym, a "wykonanym") wg wskazówek rysownika. Do tego ogólna paleta barw w komiksie wydaje się być przemyślana od początku (co przecież nie jest standardem). Solidna pozycja pod względem graficznym, szczególnie na tle wielu innych współczesnych pozycji superhero. Celem zobrazowania dla czytających wątek:
(https://i.imgur.com/qVCtCdK.jpg)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Wt, 16 Luty 2021, 17:02:25
Aaaaaa, myślałem że coś ukrytego jest gdzieś. Np, obracasz komiks do góry nogami a tam pojawia się słowo Szatan.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Nd, 28 Luty 2021, 22:00:58
W upływającym miesiącu książki wygrały z komiksami i w konsekwencji tych drugich wyszło mniej niż przy poprzednich okazjach:

Luty
 
Hitman t.2 – jaja jak berety! A przynajmniej mi ów pastisz superbohaterskiej konwencji bardzo podchodzi. Znać co prawda, że tzw. opieka redakcyjna pilnie czuwała nad powściągnięciem twórczego temperamentu Gartha Ennisa. Wyszło to jednak na dobre, bo równolegle rozpisywany przezeń „Kaznodzieja” dostarczył obrazoburczych treści w wystarczającym natężeniu. Tym sposobem otrzymaliśmy możliwość „ciśnięcia okiem” na uniwersum DC od nieco innej, bliższej jajcarskim realizacjom Keitha Giffena strony. Do tego świetny występ Demona Etrigana. Chcę więcej! 
 
Star Wars Komiks Kolekcja t.69 – gwiezdnowojenna starożytność przypadła mi do gustu już w czasach gdy Egmont zaprezentował „Złoty Wiek Sithów” oraz „Upadek imperium Sithów”. Z tym większą ochotą rozpoznałem kolejną opowieść osadzoną tysiące lat przed zmaganiami rebeliantów z imperium Palpatine’a. Opowieść o zgłębianiu ciemnej strony mocy m.in. przez cenionego w fandomie Exar Kuna to solidnie rozpisana fabuła acz z potencjałem na więcej. Podobnie w warstwie plastycznej znać sprawność zaangażowanych plastyków choć także prawdopodobnie towarzyszącą procesowi twórczemu presję czasu. Ogólnie jednak chętnie sięgnę po następny tom. 

Opowieści Grabarza: Serce – mimo że niniejsza produkcja liczy sobie ledwie osiem plansz zdecydowałem się nie pomijać jej w tym podsumowaniu. Choćby z tego względu, że mam sporo sympatii dla tego przedsięwzięcia i od pierwszego zbiorku liczę na coraz więcej. Stąd choćby tylko ów de facto produkt promujący to miłe pokrzepienie przy okazji oczekiwania na trzecią odsłonę tej serii.
 
Rork księga 1 – opus magnum Andreasa Martensa to nie tylko stricte komiksowa produkcja. To nade wszystko pełne rozmachu i błyskotliwych konceptów zjawisko artystyczne. Niezbywalny element komiksowego kanonu i bez cienia wątpliwości „musiszmieć”. Znakomita realizacja.
 
Zagor: Zasadzka
– w moim przekonaniu jeszcze jednak klasyka włoskiej „palpy” nadal w pełni się sprawdza. Pech w tym, że jako osobnik w bardzo wczesnej młodości zaczytujący się w opowieściach umiejscowionych na Dzikim Zachodzie mogę aż nazbyt niniejszą propozycje wydawniczą idealizować. Niemniej w moim przekonaniu i tak warto ów temat co najmniej „nadgryźć” mimo, że „Blueberry” czy „Durango” to to nie jest.
 
DCeased: Niezniszczalni
– początek tej opowieści był mocno obiecujący; rozwój fabuły również. Z czasem jednak zrobiło się aż nazbyt słodko-pierdząco w stylu filmowej „solówki” z osobliwie urokliwą panną Quinzel. Niemniej i tak warto. Choćby ze względu na rysunki Karla Mosterta, któremu najwyraźniej zamarzyło się naśladownictwo Franka Quitely’ego i wyszło mu to całkiem wdzięcznie.

Buddy Longway księga 1
– klasyka z gatunku takiej, której nigdy za wiele. Co więcej z racji uniwersalnych treści ów zbiór opowieści w znakomitej większości nic się nie zestarzał dzięki czemu okazać się może gratką nie tylko dla wielbicieli westernów. Także z racji brawurowo (i nastrojowo zarazem) rozrysowanej warstwy plastycznej.

Star Wars Komiks Kolekcja t.70
– udana konkluzja poczynań Exar Kuna i jego zwolenników. Raz jeszcze okazało się, że koncept wytworzenia w ramach „gwiezdnowojennego” uniwersum swoistej starożytności tej przestrzeni przedstawionej był jedną z najbardziej udanych (obok m.in. obu mini-serii „Mroczne Imperium” i tzw. trylogii Thrawna) inicjatyw w dziejach tej marki.
 
Superbohaterowie Marvela t.109: Storm
– powrót do klasyki zawsze mile widziany i z tym większą ochotą odświeżyłem sobie pamiętną opowieść o bliskiej relacji tytułowej bohaterki tego tomu z mutantem znanym jako Forge. Do tego w zdecydowanie lepszej jakości poligraficznej niż miało to miejsce w liczącej sobie już blisko trzy dekady edycji TM-Semic. Po drugiej z zawartych tu opowieści spodziewałem się typowego dla Marvela XXI w. tzw. produkcyjniaka, którego treść zapomina się niemal w chwilę po lekturze. Dzieło wybitne to co prawda nie jest, ale też krzywdzącym byłoby uznać owo przedsięwzięcie za niewarte uwagi. Tym bardziej, że całkiem sporo się w nim dzieje, a i obecność jednego z najciekawszych (w moim rzecz jasna przekonaniu) adwersarzy mutanckiej społeczności robi swoje.
 
Smerfy i Wioska Dziewczyn t.4 – kolejna udana przygodówka w ramach poszerzania niezmiennie cenionej marki. Do tego z nienachalnie „wmontowanym” przesłaniem z gatunku uniwersalnych.
 
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w So, 06 Marzec 2021, 12:02:00
  Podsumowanie lutego. W tym miesiącu lekka zmiana formuły, kończyłem czytać zakupione komiksy z kolekcji Transformers i nie bardzo dało się je rozrzucić po różnych podpunktach. Uwaga jak zwykle pojawia się pewne SPOILERY!!!


1. Najlepszy:

  "Paper Girls tomy 1-6" - Brian K.Vaughan, Eric Cheng. Cóż mogę powiedzieć, jestem po prostu oczarowany tym komiksem. Troszeczkę oszukiwany, bo jak pamiętam początkowe recenzje mówiły o Stephenie Kingu (fakt czuć tu dosyć silnie emanacje "Stań przy Mnie", ale tylko na pewnym poziomie), czy klimacie lat 80-tych (owszem jest sporo nawiązań często na zasadzie dowcipów, ale to nie to stanowi clou programu, zresztą na szczęście). Komiks to połączenie dosyć hardkorowego s-f z Kinem Nowej Przygody (no dobra to kolejny element z lat 80-tych, może jednak nikt mnie nie oszukiwał), opowiadającego w gruncie rzeczy o dorastaniu nastoletnich dziewcząt (ktoś mógłby się nawet pokusić o stwierdzenie, że cała powieść jest dosyć metaforyczna). Akcja rozpoczyna się w roku 1988, trzy gazeciarki ratują z opałów czwartą właśnie rozpoczynającą pracę i nie zdążą nacieszyć się nową znajomością gdy wplączą się w wir wydarzeń rodem ze Strefy Mroku (na samym początku), który wyrzuci ich w podróż w czasie. Nie przedłużając przejdźmy do meritum mocna strona tej historii jest tutaj jednocześnie jej stroną słabą. Fabuła jest rozbuchana do granic przyzwoitości są klony, starsze bądź młodsze wersje bohaterek z innych czasów, potwory z innych wymiarów, wielkie roboty, małe roboty, gigantyczne roboty, dinozaury, dziwne wizje, zmutowani wojownicy ninja, latające motocykle, jaskiniowcy, gargantuiczne monstra rodem z Godzilli i wiele wiele innych rzeczy naraz i to wszystko w sumie o dziwo działa. Czyta się to bardzo płynnie i trzyma cały czas w napięciu z powodu tego, że w żaden sposób nie da się przewidzieć jakim torem pojedzie dalej fabuła (momentami miałem skojarzenia z "Garażem Heremtycznym" Moebiusa), tyle że to wszystko trochę zbyt intensywne jest. Za dużo, za szybko, czasami jest to trochę męczące, cierpią na tym trochę bohaterki które najlepiej wyglądają jak są wszystkie cztery razem i mają sposobność rozwinąć trochę relacje pomiędzy sobą a takich momentów jest naprawdę niewiele co chwila coś lub ktoś, którąś porywa i wyrzuca gdzieś indziej na linii czasu a reszta musi jej szukać jednocześnie cały czas goniąc rok 88. Chwilami łapałem się na stwierdzeniu, że najlepszym zwrotem fabularnym byłby brak jakiegokolwiek zwrotu fabularnego chociaż przez 10 stron. Jeszcze jakieś wady? Tak komiks jest lewacki do bólu, z każdej strony na którą by się na niego nie spojrzało, cokolwiek, ktokolwiek rozumie pod pojęciem lewackie prawie napewno wcześniej czy później w fabule się pojawi (tematu aborcji zdaje się nie było). A tak naprawdę żartuje, osobiście raczej tego słowa nie używam, komiks niesie treści jakie niesie, ale są one tak wdzięcznie i naturalnie przedstawione że doprawdy trudno nie kibicować. Rażą momentami truizmy połączone z tanią filozofią w stylu "Czas nie ma znaczenia" (poważnie dziecku w takiej sytuacji a nie innej?), no i jednak trochę wiek bohaterek (12 lat, wyglądają i zachowują się doroślej, biorąc pod uwagę perypetie dziewczyn powinien im Vaughan jednak coś dodać). Sporo "naukowego" mambo-jambo i pokręcona fabuła przy której w pewnym momencie przestałem się zastanawiać kto jest kto, czy nie powoduje to paradoksów i czy wogóle ma sens. Sporo osób narzeka na zakończenie, fakt jeżeli trzeba by zilustrować obrazkiem pojęcie Deus Ex Machina, można by użyć okładki szóstego tomu, ale mi szczerze mówiąc się podobało, chociaż wolałbym aby było bardziej jednoznaczne.  Tak jak pod względem literackim oceniam albumy na dobrze z plusem tak pod względem graficznym daję celujący, rysunki są wprost absurdalnie fantastyczne, dawno już z tak wielką przyjemnością nie oglądałem żadnego albumu (bardziej mi się podobało niż zachwalane przeze mnie jakiś czas temu Opowieści z Czasów Kobry), nieco kreskówkowy styl z okazjonalnymi przejściami najczęściej w czasie chwilowego uspokojenia na jeszcze bardziej uproszczoną karykaturalną kreskę (kropki zamiast oczu wychodzą naprawdę pociesznie), bardzo fajne projekty właściwie wszystkiego no i przede wszystkim piękne kolory nałożone przez Matta Wilsona, zgodnie z oczekiwaniami od lat 80-tych w sporej części różowe bądź fioletowe ale w żadnym wypadku zarówiasto-neonowe a spokojnie-stonowanie-pastelowe, kojące i jednocześnie cieszące wzrok. Naprawdę nie pamiętam komiksu w którym bym tak często wracał do kadrów które widziałem już wcześniej. Do wydania NSC absolutnie się nie czepiam, ta guma czy co to tam jest bardzo przyjemna w dotyku (komiksy leżały dotychczas nieruszane w jednym miejscu więc wszystko z nimi w porządku), jakość druku więcej niż zadowalająca, teksty brzmią zupełnie naturalnie na dodatek zdaje się uniknęły cenzury, wolałbym chyba jednak jakąś zbiorówkę w powiększonym formacie. Tak podsumowując seria po rozłożeniu na czynniki pierwsze naprawdę niepozbawiona wad, ale w całości to fantastyczna, momentami brutalna a i bywa wulgarna słodko-gorzka (bardziej gorzka) opowieść o konflikcie pokoleń i dorastaniu. Mnie kupiono w zupełności i przekładając ostatnią stronę odrazu poczułem że już tęsknię za pyskatą MacKenzie, inteligentną Erin, ułożoną Tiffany i najspokojniejszą i jednocześnie najbardziej bojową KJ, gazeciarkami z przedmieść Cleveland w Ohio, które skradły mi serce. Energetycznie, świeżo a jednocześnie nostalgiczno-sentymentalnie, emocjonująco i poruszająco (mimo że często tanimi chwytami) nawet dla takiego starego cynika jak ja (naprawdę tak jak wszystkie komiksy czytam po tomie na przemian, tak tutaj łykałem naraz po dwa). A przede wszystkim zachwycająco wizualnie. Ocena 8+/10.



2. Zaskoczenie na plus:

  "Ptaki Nocy - Morderstwa i Tajemnice" - Gail Simone, Ed Benes i inni. Ot taki tom wydany niby pod film (bez Harley Quinn, niby jaki fan filmów miał to kupić, a ten co nieświadomy jednak kupił mógł się nieźle wkurzyć) i który pomimo naprawdę przyzwoitych opinii w "zagranicznych internetach" przeszedł na na naszym rynku raczej bez echa, kupiony przeze mnie bardziej z ciekawości co do dosyć egzotycznego u nas tytułu niż z rzeczywistej chęci czytania i z zamiarem późniejszej sprzedaży. No i mamy kolejne pozytywne zaskoczenie, Birds of Prey to naprawdę przyzwoity tytuł. Początek serii pisanej przez Simone, rozkręca się dosyć powoli wrogiem dwójki (narazie) bohaterek czyli Barbary - Oracle i Czarnego Kanarka jest Savant wyglądający niczym model (taki bardziej z lat 80-90) obdarzony swoistym geniuszem, niedoszły superbohater, który po burze od Batmana przeszedł na stronę zła oraz jego pomagier, z wyglądu jeszcze większy troglodyta (wrażenie mylne) z którym łączą go do nie do końca jasne stosunki. Same początki nie są zachwycające, pierwszy story-arc jest ok i tylko tyle przy czytaniu nie zdziwiłem się, że jakoś nie porwało to tłumów, natomiast po jego zakończeniu robi się zdecydowanie lepiej, druga historia fabularnie ciągnie wątki z pierwszej ale jest zdecydowanie bardziej rozbudowana, dochodzą nowe postaci, nowe miejscówki, nowe odnogi fabularne, zdecydowanie seria nabiera wiatru w skrzydła. Odpowiadający za rysunki Ed Benes myślami zdecydowanie siedział jeszcze w latach 90-tych, sporo oskarżeń o nadmierną seksualizację bohaterek padło pod adresem serii (we wstępniaku są nawet słowa samej autorki, która twierdzi że to nieprawda, chociaż jednak chyba trochę kłamie), potężne biusty, napompowane wargi, dekolty do pępka, napięte do granic możliwości zadki (udało się nawet pokazać wypięty tyłek Barbary, mimo że ona wózkiem inwalidzkim się porusza przecież), można lubić ten styl można nie lubić, ja nie narzekam a przypominając sobie ten smutny obrazek wklejony tutaj na forum kompletnie pozbawionych atrybutów kobiecości Hawkeye i jej czarnej koleżanki staję się powoli jego gorącym fanem, Benes zresztą podobnie do Simone rozkręca się z zeszytu na zeszyt z pozoru dosyć proste kadry jak i styl rysunków z czasem wyraźnie nabierają szczegółów, mi się wizualnie podobało, spodoba się zapewne też fanom nieco old-schoolowego rysunku, ostrzegam jednak żeby ktoś się nie zdziwił widokiem kobiecych kroczy wwiercających się w mózg co piątą stronę. No cóż, zaskakująco fajny napisany z polotem komiks, jak ktoś ma ochotę na kryminalno-sensacyjnego akcyjniaka bez wielu superbohaterskich wtrętów (dla mnie tutaj to zaleta) ze zdroworozsądkowym podejściem do feminizmu w którym bohaterki kopią facetom dupy (seksistkami nie są innym kobietom też kopią) nie dlatego że są kobietami, tylko dlatego że są fajne i dobre w tym co robią to myślę, że nie będzie niezadowolony. Podobno Egmont miał wydać w zależności od wyników sprzedaży dalszy ciąg, ale patrząc na to, że startujący w podobnym czasie Hitman już niedługo wjedzie z czwartym tomem a po drugim Ptaków Nocy ani widu ani słychu to możemy raczej o tym zapomnieć, a wielka szkoda bo mimo, że wszystkiego nie czytam to podejrzewam, że to lepsze niż 3/4 superbohaterskich serii, które wychodzą obecnie. Tym niemniej tom to zamknięta całość, więc można bez obawy kupować bez strachu niedokończonej historii, chociażby ten jeden. Ocena 7/10.



Transformery:

  Kolejny restart tytułu od nowego wydawcy czyli IDW i póki co będącego nim do dzisiaj więc zdaje się narazie ostatniego. Podobnie jak w przypadku Dreamwave, tytuł ustawia nowe uniwersum ze swoimi własnymi pomysłami i zmianami, jednocześnie korzystając z dorobku swoich poprzedników tak więc:

  "tom 32 - Infiltracja" - Simon Furman, E.J. Su. Ustawienie nowego settingu możemy zapomnieć o Witwickich, jakichś Arkach miliony lat temu i tak jak lubiłem te elementy tak te nowe wcale nie są gorsze a nawet dające chyba nieco więcej możliwości. Komiks zaczyna się od poznania z Verity Carlo młodocianą złodziejką, która właśnie ukradła nieznajomemu dziwnego palmtopa i łapie stopa w postaci chłopaka o dosyć kretyńsko brzmiącym w naszym języku nazwisku Hunter Burrak poszukiwacza kosmitów i miłośnika teorii spiskowych. Dwójka nowych znajomych zostanie zaatakowana przez dziwny teleportujący się samolot uratowana przez karetkę pogotowia prowadzoną przez jeszcze dziwniejszego niż samolot kierowcę. Po dokoptowaniu kolejnego członka ekipy mechanika Jimmy Pinka przejdziemy do pościgu za karetką rzecz jasna Ratchetem, podczas którego odkryte zostaną pewne tajemnice. Otóż, wojna pomiędzy Autobotami a Decepticonami przewala się przez cały znany kosmos. Źli podbijają planety w/g z góry ustalonego programu, którego pierwszym etapem jest właśnie infiltracja, czyli wynajdywanie i przejmowanie źródeł energii przez niewielkie zakamuflowane grupki robotów (tutaj pod dowództwem Starscreama), przechodzące dalej do działań dywersyjnych. Na Ziemi odkryją one tajemniczą rudę X, która stanowi dla transformerów swoiste turbodoładowanie, natchniony nowymi możliwościami Starscream tradycyjnym zwyczajem przekona swoich podwładnych o możliwościach przejęcia władzy nad całą frakcją. Do zwalczania takich właśnie grup partyzanckich Autoboty wysyłają swoje własne grupki komandosów tutaj pod dowództwem Prowla. Jakby się nie ukrywać do świadomości mieszkańców Ziemi powoli się przebija, że coś jest nie tak (chociażby Hunter, na początku szuka "dziwnych maszyn" rodem z internetowej teorii spiskowej) a jednemu z agentów, którejś tam z licznych agencji wywiadowczych w USA udaje się odnaleźć kopalnię Decepticonów i porobić tam zdjęcia (to właśnie jego palmtop wpadnie w ręce bohaterów na początku i przez niego będą ścigani). W tym samym czasie na Ziemię leci Megatron, sprawdzić dlaczego stracił łączność z jednym ze swoich oddziałów wywiadowczo-dywersyjnych i nie trzeba dodawać, że nie będzie zachwycony tym co zobaczy. Cóż niestety niewiele dobrego mogę powiedzieć o rysunkach, styl podchodzący pod mangę ale w przypadku ludzkich twarzy wyglądający najczęściej doprawdy okropnie nieudacznie, rysunki nie powalające bogactwem szczegółów (z wyjątkiem samych Transformerów te są akurat dosyć szczegółowe w stylistyce podchodzącej pod pierwszy serial animowany), fajnie że uaktualniono "park maszynowy" z zachowaniem jednak tradycji (trójka "braci" szperaczy to Raptory, Prowl - Nissan 350Z itp.), komiks lekko przyciemnawy jakby, ale nie ma problemów z rozpoznaniem co jest co więc ujdzie w tłoku. Co więcej, podobało mi się, dobre otwarcie nowej serii młodzieżowego przygodowego-sf z interesującą i przede wszystkim sensowną fabułą. Gdyby nie słabe rysunki, oceniałbym lepiej. Ocena 6+/10.

  "tom 33 - Megatron:Początek" - Eric Holmes, Alex Milne i inni. To chyba ten tom z tej kolekcji co do którego mam najbardziej mieszane uczucia. Z jednej strony czyta się naprawdę nieźle i sama koncepcja jest interesująca. Z drugiej strony jest to zrobione trochę na bazie naprawdę prostackiego pomysłu do którego trzeba było doprawdy niewiele wyobraźni, komiks stanowi w teorii punkt wyjścia dla całego uniwersum ale jest tu sporo sprzecznych w stosunku do komiksów innych autorów koncepcji, tak jakby żaden redaktor nad tym nie panował, a sama historia to po prostu jest komuna w wersji hard. Tak dobrze przeczytaliście słowo "komuna", Megatron:Początek to nie dość że Karol Marks w czystej postaci, to na dodatek jednocześnie deprecjonujący cały czas "lud pracujący miast i wsi". Z teraźniejszości przedstawionej w "Infiltracji" przeskoczymy do zamierzchłej przeszłości na Cybertron na którym jeszcze wojny nie było. I co widzimy, otóż istnieją sobie Autoboty które są właściwie ciężko powiedzieć rasą panów, kastą dominującą? Wygląda na to, że poza nimi nie istnieją żadne inne frakcje. Historia zaczyna się podczas protestów górniczych, brutalnie stłumionych przez Autoboty (tak mamy tu do czynienia ze standardową walką klas). Dalej możemy zaobserwować czym zajmują się niziny społeczne podczas gdy nie są pałowane przez robocią policję, albo nie piją sfermentowanej benzyny by zapomnieć. Otóż urządzają sobie walki gladiatorów na śmierć i życie a jednym z czempionów okazuje się młody bezrobotny górnik Megatron, więcej on na początku chyba wcale nawet nie chce zabijać dopiero w miarę odnoszonych sukcesów bezwzględnieje coraz bardziej (ktoś to kupuje? może wiele osób, dla mnie to absurd). W miarę trwania zawodów (oczywiście odbywających się w podziemiu, autobocia policja cały czas szuka przenoszonych z igrzysk na igrzyska aren) nowy ruch nad którym Megatron w końcu zdobywa całkowitę władzę ewoluuje i przyobleka się w polityczno-społeczne ambicje oraz zyskuje coraz więcej sympatyków wśród wszystkich rozczarowanych, biedoty, środowisk przestępczych, po prostu znudzonych czy wszelkiej maści dorobkiewiczów-lawirantów z wyższych sfer (skorumpowany senator Ratbat i jego osobisty asystent Soundwave). Tak czy inaczej grupa gladiatorów na czele z ich duchowym przywódcą zostaje pochwycona i osadzona w więzieniu w Jednym z największych miast Cybertronu Kaonie co stanie się gwoździem do trumny dla samego miasta. Pobyt w więzieniu był od początku zaplanowany, więźniom udaje się uwolnić samych siebie a także swoich wcześniej złapanych towarzyszy, sympatyków i zwykłych przestępców oraz rozpocząć powstanie. W ostatecznym pojedynku Megatron zabija przywódcę Autobotów Sentinel Prime'a, wojna domowa na Cybertronie staje się faktem. Do rysunków też mam trochę uwag, o ile sam styl jest jak najbardziej w porządku to tak jak z reguły chwalę sobie mocną szczegółowość tak tutaj chyba ona trochę przeszkadza, Milne był chyba zbyt mocno drobiazgowy, zwłaszcza biorąc pod uwagę sporą ilość drobnych kadrów oraz dosyć duże ilości tekstów co sprawia że sporo rysunków jest nieczytelnych, słabo też wypada kolorysta, który większość kolorów nałożył z palety "szaro-bura" co wcale czytelności nie poprawia. W kilku momentach Milne'a wspiera inny rysownik Marcelo Matere i tam wygląda to lepiej, rysunki trochę bardziej "drapieżne", kolory żywsze. Owszem fajnie się to czyta, ale ja nie kupuję tej koncepcji, nie kupuję pomysłu na tym, że to źli to szara masa robotnicza a dobrzy to (no wiadomo były lata błędów i wypaczeń) jakaś elita, nie kupuję tego że roboty posługują się pieniędzmi, bo gdzie niby te pieniądze podziały się później? Oprócz tego od tegoż właśnie tomu będą drukowane dodatkowe "Opowieści" któtkie komiksy (od kilku stron do jednego zeszytu) z których każdy przedstawia jakąś jedną postać z uniwersum, czasami są to zwykłe nowelki z przeszłości mówiące nam coś o charakterze lub historii któregoś robota, czasami dosyć ważne poboczne historie wprowadzające nowe ważne wątki do głównego uniwersum (niewątpliwie po to aby zachęcić do kupowania wszystkiego). W tym numerze Blurr (historia nawet ujdzie, ale jakoś charakterologicznie mi nie pasował ten Blurr do tego mi znanego) oraz Orion Pax (młody gliniarz, który w przyszłości zostanie bossem Autobotów, tutaj jeszcze z ustami z czego zresztą będą żarty). Ocena 6-/10.

  "tom 34 - Autokracja" - Chris Metzen, Livio Ramondelli i inni. No i zupełnie niespodziewanie jeden z najlepszych tomów w kolekcji. Luźna kontynuacja "Megatrona - Początku" (teoretycznie sensownie następują po sobie, chociaż po dosyć nieokreślonym czasie i w kilku drobnych elementach sobie przeczą). Cóż jeżeli oswoimy się z faktami przedstawionymi w poprzednim tomie to ten czyta się wyśmienicie. Na Cybertronie wrze, trwa powstanie Decepticonów a reszta obywateli zaczyna się burzyć z powodu kończących się zapasów energonu i coraz większej nędzy. Oficer Orion Pax (coraz częściej zastanawiający się czy aby napewno znajduje się po właściwej stronie) robiący za łapsa wraz ze swoją grupą specjalną (Bumblebee jako bezlitosny snajper, jasne) zajmuje się chwytaniem najcięższych przestępców co w obecnej sytuacji przypomina zatykanie dziury w tamie palcem. Tymczasem w miejsce poprzedniego tragicznie "zmarłego" wodza, Autoboty mają nowego Zetę "jestem potworem, którego teraz potrzebujecie" Prime'a, który obiecuje rozwiązać wszelkie problemy za pomocą tradycyjnej i często skutecznej metody zaprowadzenia morderczego terroru wśród wszystkich którym się coś nie podoba. Pierwszym celem nad którym zacznie się pastwić będzie dzielnica biedoty w Iacon stolicy Cybertronu na którą napuści Niszczyciele Omega (kuzyni Omegi Supreme, tyle że on jest żywy, oni nie) wyposażone w broń ostatecznej zagłady. Pod względem graficznym, album wygląda świetnie, mroczne plansze wykonane w całości na komputerze doskonale pasują do klimatu zarówno tej historii jak i całej serii, fajnie wyglądają zarówno sceny akcji jak i statyczne przybliżenia czy też większe panoramy (scena Iaconu niszczonego przez mechaniczne olbrzymy niczym z nowej Godzilli Edwardsa). Skojarzenia z tytułami 2000AD mocno pasujące tutaj będą. Niestety album znowuż jest zbyt ciemny, nie ma może jakiejś strasznej tragedii jak w przypadku kilku innych tomów, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że całość odautorsko jest w ciemnej tonacji, ale porównałem z wersją elektroniczną i niestety w naszym wydaniu tracą trochę rysunki na szczegółowości. Cóż mogę powiedzieć znakomity tom, mocny, brutalny a jednocześnie niepozbawiony heroiczno-patetycznych momentów. Na dodatek głęboko sięgający w mitologię serii, np. przeszłość Hot Roda, czy wisienka na torcie pierwsze publiczne wezwanie Optimusa do walki z Decepticonami poprzez piracką rozgłośnię Blastera (była gwiazda mediów szykanowana przez poprzednie rządy Autobotów) i tłumy słuchających gdzie dajmy na to w fabryce w tłumie będzie widać Huffera i Gearsa na uniwersytecie Ratcheta i Wheeljacka a na torze wyścigowym Blurra, takie rzeczy robią klimat. Jedna dodatkowa "Opowieść" przedstawiająca "ludzką" twarz Thundercrackera, czyli nie zawsze Decepticon taki zły jak go piszą. Znakomity komiks, jak Transformers i bardzo dobry jako komiks wogóle. Ocena 8/10.

  "tom 35 - Prymat" - Chris Metzen, Livio Ramondelli. Część dalsza poprzedniego tomu, tak naprawdę zawierająca dwa komiksy "Prymat" i "Monstrum" czyli pełną trylogię Metzena. Nie tak dobry komiks jak jego poprzednik, ale mimo wszystko naprawdę dobry. Megatron za swoją porażkę zostaje skazany na wygnanie czyli śmierć na Rupieciarni gdzie spotka starego znajomego (czytelnika nie swojego), poznamy historię Dino a raczej Dynobotów (niegdyś najlepszego na Cybertronie oddziału komandosów, dzisiaj ukrywających się wyrzutków obarczonych "klątwą" przemieniającego ich w rządne "krwi" bestie), będziemy świadkami epickiego boju dwóch tytanów z zamierzchłej przeszłości Metropleksa i Trypticona, oraz ostatecznej przemiany Optimusa Prime w przywódcę. Rysunki dalej świetne i jakby odrobinę jaśniejsze. Ocena 7/10.

  "tom 36 - Zwiastun Burzy" - Simon Furman, Don Figueroa i inni. Od poprzedniego tomu skaczemy w przyszłość, ale ciągle nie do momentu rozpoczęcia, okazuje się że Transformery walczą w kosmosie, ponieważ Cybertron jest martwą,wypaloną i pozbawioną energii planetą. Fabuła będzie opierać się na próbach ożywienia Deathwinga przez Bludgeona. Deathwing jeden z najlepszych naukowców wśród Decepticonów, próbował niegdyś ostrzec zwaśnione strony, że ich działania doprowadzą do planetarnej katastrofy no i jak to bywa z głosem rozsądku nie został wysłuchany. Wobec czego zajął się technologią powłok pretender które miały pomóc przetrwać w trudnych warunkach i pierwszy prototyp wypróbował na samym sobie co nie było fortunną decyzją bo pancerz dał mu niemal boską moc, ale biomechaniczne sprzężenie spaliło mu mózg i zamieniło w niepowstrzymanego wariata, tak niebezpiecznego, że obydwie wrogie sobie armie musiały zawrzeć sojusz aby go powstrzymać. Teraz na tej technologii próbuje łapy położyć Bludgeon, uważający że akurat jemu się uda. Szczerze mówiąc komiks jest słaby, biegają, strzelają i to wszystko, epicka bitwa po raz kolejny już sojuszników mimo woli jest równie epicka co ostatnie mecze Legii z Lechem. Wynudziłem się setnie całościowo tom ratują opowieści, pierwsza o Shockwavie wyjaśniająca pochodzenie tajemniczej rudy na Ziemi, oraz w dosyć zabawny sposób dlaczego Dinoboty wyglądają jak dinozaury, druga z Soundwavem to wstępniak do Zwiastuna, ta o Nightbeacie to zgodnie z oczekiwaniami kryminał którego konkluzja będzie miała wpływ na główną serię oraz ostatnia o Hot Rodzie, tak samo dodająca kolejny  wątek do uniwersum. Ocena 5+/10.

  "tom 37 - Eskalacja" - Simon Furman, E.J.Su. W końcu po kilku tomach powrót do głównej linii. Decepticony przechodzą do kolejnego etapu podboju czyli eskalacji, polegającej na ciągle jeszcze skrytych próbach wywołania przy pomocy sterowalnych klonów lokalnych konfliktów. Na Ziemię jako nieoczekiwanie strategicznie ważny punkt przerzuca się coraz więcej robotów na czele z Optimusem. W tym czasie trójka ludzkich przyjaciół wespół z Ratchetem poszukuje porwanego Sunstreakera. Dalej fajnie się to czyta i dalej kiepskie rysunki. W opowieściach ostateczna broń Decepticonów czyli Sixshot, tak straszny że w jego obecności przerażone są  nawet największe ogry z obozu tych złych oraz wprowadzenie do ważnego wątku Żniwiarzy czyli morderców całych planet, którzy chętnie Sixshota przywitali by w swoich szeregach. Druga to przypomnienie jakim Ultra-Magnus jest kozakiem i lekki wstępniak do następnych zeszytów. Ocena 6+/10.

  "tom 38 - Dewastacja" - Simon Furman i inni. Kontynuacja poprzedniego tomu, Megatron doprowadzony do stanu niemalże obłąkania uprzednią porażką postanawia pominąć wszystkie etapy planów (ku niezadowoleniu reszty Decepticonów) i przejść do ostatniego czyli dewastacji wzywa w tym celu Sixshota za którym przylecą Żniwiarze. Paczka Ziemian w tym samym czasie gubi już nie tylko Sunstrakera ale i Huntera którzy odnajdą się w tajemniczej korporacji niejakiego Zaraka (wiadomo o co chodzi), na Ziemi pojawia się również Galvatron (tutaj nie jest inną wersją Megatrona, tylko posłannikiem Nemesis Prime'a i Jhiaxusa z Martwego Wszechświata - nie wiem o co chodzi). Większość rysuje E.J.Su, na szczęście są też inni rysownicy i w tych momentach, historia wygląda o wiele lepiej. W ramach "Opowieści", fajny w klimacie horroru i ze specyficznymi rysunkami Kup, Ramjet w którym tytułowy Deceptcion odbierze surową lekcję na temat tego, że chcieć nie zawsze znaczy móc, oraz w bajkowych klimatach i z bajkowymi rysunkami oraz zgoła nie bajkowym, smutnym zakończeniem Cliffjumper. Wszystkie trzy naprawdę zacne. 7/10.

  "tom 39 - Serca ze Stali" - Chuck Dixon, Guido Guidi. Kolejny elseworld w świecie Transformerów, tym razem potężne roboty budzą się w wieku pary. Wśród bohaterów postacie historyczne jak Mark Twain i Juliusz Verne czy pół-legendarne jak John Henry. Komiks miał wystartować nową serię opierającą się na alternatywnych światach w których każdy mający do powiedzenia coś ciekawego o robotach mógłby się spełniać bez ograniczeń, tyle że po tej pierwszej historii seria z powodu niskiej sprzedaży padła na twarz i już się nie podniosła. I wcale się nie dziwię, bo pomimo pomysłu, komiks Dixona jest po prostu słaby, nieciekawy bez interesujących bohaterów i chyba zakończony na szybko. Równie kiepskie są rysunki Guidiego, styl jak z komiksu dziecięcego tylko praktycznie bezbarwny, z kompletnie pozbawionymi polotu projektami Transformerów zamieniających się w lokomotywy. Co dosyć ciekawe z przypisów możemy się dowiedzieć, że pierwotnie artystą miał być Ted McKeever, ale po przejrzeniu przykładowych plansz wydawca zrezygnował z jego usług. Cóż, są dwie jego plansze pokazane i każdy który zrezygnował z usług McKeevera na rzecz Guidiego musi mieć doprawdy martwe poczucie gustu, a tak naprawdę pewnie stwierdzono, że banalniejszy styl rysunków pewnie będzie łatwiejszy do zaakceptowania przez przeciętnego czytelnika, tyle że te bezbarwne rysunki w połączeniu z równie bezbarwnym scenariuszem zabiły fajny pomysł. Jako "Opowieści" Galvatron i Optimus Prime, nadgryzające nieco temat Martwego Wszechświata, oraz dosyć przewrotny (jakżeby mogło być inaczej) Mirage. Ocena 4+/10.


Dodatkowo można spokojnie czytać:

  "Deadpool tom 5 - Wyzwanie Draculi" - Posehn, Duggan, Koblish, Brown. Hrabia Dracula wysyła Deadpoola z zadaniem przyprowadzenia swojej narzeczonej królowej potworów Shiklah chcąc dzięki temu mariażowi połączyć obydwa podziemne królestwa. Cóż żadna tajemnica, Deadpool złamie kodeks najemnika i zdobędzie dziewczynę. Do tego występy tak zacnych postaci jak Bob z Hydry oraz Marcus idealny żołnierz z jedną słabością. Wiadomo nie jest to dalej komiks najwyższych lotów, ale i nie taki miał być a mnie dalej bawi a połączenie standardowej (dla tej serii, nie wiem jak w innych) głupawki z komedią romantyczną to strzał w dziesiątkę, rysunki przyjemne dla oka. Jeden z najfajniejszych narazie tomów (a wszystkie w sumie były fajne) Ocena 7/10.

   "Bodycount" - Kevin Eastman, Simon Bisley. Prosto z uniwersum Turtles, historia prosta jak drut (tak naprawdę nie za bardzo ona wogóle istnieje). Casey Jones i Raphael podczas knajpianej bijatyki natykają się na piękną (dobrze wiemy że nie, Bisley nie rysuje pięknych ludzi) i tajemniczą nieznajomą równie sprawnie operującą seksapilem (znaczy się niewiarygodnej wielkości balonami, bo piersiami się tego nazwać nie da) co karabinem maszynowym Midnight ściganą przez nieustępliwego hongkongskiego gangstera znanego jako Johnny Woo Woo (jakby znane), co będzie okazją do umieszczonej na tych stu iluś stronach jednej wielkiej rzezi niewiniątek i winnych pospołu. Komiks opiera się na jednej wielkiej serii jatek, pościgów, wybuchów itp. co dosyć ciekawe na końcu znajdziemy o dziwo fabularny twist. Jak można umieścić fabularny twist w komiksie w którym nie ma fabuły? Eastman udowodnił, że się da. Rysunki Bisleya jakie są każdy widzi, ciężko faceta nie kochać odejmuję od oceny za standardowy amerykański format, album który kupuje się właściwie ze względu na wygląd powinien być chyba jednak powiększony. Cóż fani Bisleya kupili, fani Żółwi Ninja pewnie byli zszokowani a jak ktoś ma ochotę na lekturę ostrej głupawki, która w dzisiejszych czasach miałaby raczej marne szanse na powstanie, może spokojnie sięgnąć. 6+/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Szekak w Wt, 09 Marzec 2021, 19:34:54
Ja tak bez żadnego trybu - kocham komiksy!
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Wt, 30 Marzec 2021, 11:26:51
Marzec
 
Flash Forward – po fabułach sygnowanych przez Scotta Lobdella nigdy nie spodziewam się aż nazbyt wiele i dzięki temu na ogół nie doznaję zawodu. W przypadku tego tytułu można nawet mówić o miłym zaskoczeniu i próbie skorygowania niefrasobliwego dysponowania postacią Wally’ego Westa przez Toma Kinga (vide fatalny „Kryzys bohaterów”). Swoje robi także dynamiczna warstwa plastyczna, trafnie ujmująca formułę opowieści z udziałem Szkarłatnych Sprinterów.
 
Gdzie jest jasnowłosa? – wyrobiona kreska mistrza Jerzego niezmiennie cieszy, a fabuła w sumie wciąga. Niemniej jak to często w tej serii bywa nie obyło się bez niezamierzonych akcentów komicznych („Kochany Kapitanie Żbiku! Pragnę donieść Ci, co zauważyłem…”).

Bloodshot U.S.A. – emocjonujące „dopięcie” stażu Jeffa Lemire’a uważam za satysfakcjonujące. Nie tylko ze względu na walor stricte rozrywkowy, ale też z racji poszerzenia tej części uniwersum „Walecznych” o nowe wątki i osobowości z perspektywą ich użytkowania przez kolejnych autorów (vide m.in. Pancerny i Wietnam). Co prawda z warstwą plastyczną mogło być nieco lepiej (tym bardziej, że za sterami Doug Braithwaite). Niemniej także pod tym względem nie sposób mówić o fuszerce.
 
Conan-Miecz Barbarzyńcy: Conan Hazardzista – najbardziej udany z dotychczasowych opublikowanych u nas komiksów „howardiańskich” spośród współczesnych produkcji Marvela. Scenarzyści, których zaangażowano do tego projektu (wśród nich znalazł się również legendarny Roy Thomas) trafnie uchwycili zarówno profil psychologiczny najsłynniejszego „tworu” teksańskiego pisarza, jak również posępną i bezwzględną nastrojowość ery hyborejskiej. Do tego cieszące oko rysunki (Alan Davies!).
 
Duchy zmarłych – popisowa realizacja niedawno zmarłego Richarda Corbena i równocześnie dowód długowieczności utworów powstałych za sprawą Edgara Alana Poe. 

Daredevil t. 0 – jestem wielce kontent, że zdecydowano się na publikacje tego obszernego zbioru. I to  pomimo okoliczności, że otwierający go „Diabeł stróż” był już u nas wcześniej prezentowany. Zresztą biorąc pod uwagę, że jest to w wymiarze rozrywkowym (a w gruncie rzeczy nie tylko) bardzo udana historia to i tak warto ją sobie odświeżyć. Cała reszta zróżnicowanej formalnie publikacji także jest warta uwagi; bez względu na to czy mamy do czynienia z thrillerem sądowym („Przed kamerami”) czy też refleksyjną wędrówką w głąb osobowości niejakiej Echo. Do tego zjawiskowe wręcz kompozycje autorstwa Davida Macka oraz gościnny występ klasyków opowieści z udziałem Śmiałka czyli Stana Lee i Gene’a Colana. Zaiste warto!
 
Kajko i Kokosz: W krajinie borostraszków – lektura znanego od lat tytułu tym razem w gwarze śląskiej okazała się całkiem zabawnym doświadczeniem. W momencie tworzenia tego albumu (tj. na etapie roku 1986) mistrz Janusz był w znakomitej formie i po blisko trzech dekadach intensywnej aktywności na komiksowej niwie. Nie sposób tego w niniejszym albumie nie dostrzec, a jego pomysłowość w zakresie kreowania oryginalnego bestiarium także dzisiaj nie przestaje zadziwiać. Szkoda tylko, że w zestawieniu z oryginalnym wydaniem kolorystyka sprawia wrażenie jakby przygaszonej, nieadekwatnej do baśniowej nastrojowości tego utworu.
 
Kingdom Come-Przyjdź Królestwo – dzieło w pełni zasłużenie uznane za kanoniczne. Jedno ze szczytowych osiągnięć komiksu superbohaterskiego, a przy okazji medium w całej jego rozciągłości. Do tego w obecnym wydaniu wzbogacone o liczne i wiele wnoszące dodatki.
 
Slaine: Kroniki Brutanii t.1 – swoiste nowe otwarcie jednego z najbardziej znanych przedsięwzięć komiksowych zaistniałych na Wyspach Brytyjskich teoretycznie zawiera wszystko co potrzeba by urzec w zbliżonym stopniu jak miało to miejsce przy okazji „Skarbów Brytanii” czy wręcz „Rogatego boga”. No, może prawie wszystko, bo rola nieocenionego Ukko jest tu ograniczona do skandalicznego wręcz minimum. Ponadto pozytywne wrażenie robi pełna ekspresji warstwa plastyczna. A jednak mimo tego w trakcie lektury niniejszego albumu mocno się wymęczyłem. Co więcej do tego stopnia, że nie jestem pewien czy sięgnę po tom drugi. Niewykluczone jednak, że najzwyczajniej dopadł mnie incydentalny przesyt tego typu rąbaniną i z czasem mi przejdzie. 

Hitman t.3 – po lekturze poprzedniej odsłony tej serii życzyłem sobie więcej tego typu jakości. Jak się okazało wraz z niniejszą otrzymałem dokładnie to czego chciałem (epizod z Supermanem boski!). Kolejny dowód, że odpowiednio przypilnowany Gartn Ennis radzi sobie wcale niezgorzej niż przy okazji swoich najbardziej rozbuchanych realizacji.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: perek82 w Śr, 07 Kwiecień 2021, 19:25:58
Takie krótkie podsumowanie 1 kwartału. Trochę nadrabiałem zaległości z poprzedniego roku i pod wpływem głosowania znalazłem kilka komiksów, które kiedyś pominąłem. Na szczęście naprawiłem te błędy:

Indyjska włóczęga (4,5/5) - pięknie wydany (duży format) a w środku kapitalna historia przygodowa. Dużo humoru, zwrotów akcji ale też bardzo smutne momenty. Można by rzec, że komiks kompletny. Nie wiem, dlaczego go odpuściłem w tamtym roku i też jakoś nie zauważyłem wtedy zachwytów. No ale jest na półce i cieszy oko. Na pewno wrócę do niego w wolnej chwili za jakiś czas.

Yans (4/5) - drugie podejście do tematu. Za pierwszym razem czytałem przy małym dziecku i kilka razy mi się przysnęło, przez co nie mogłem się wczuć w historię ani klimat. Teraz znalazłem sobie chwilę, żeby móc poczytać w spokoju i odbiór zupełnie inny. Można powiedzieć, że trochę ramotka, ale taka, która ma swój klimat. No i pięknie wydanie. Chciałbym Thorgala w czymś takim.

Czarne nenufary (5/5) - długo nie mogłem znaleźć szczęki. Wszystko się zgadza - pomysł, historia, rysunki, klimat, dialogi. Fantastyczne dzieło - jak komuś bym chciał pokazać, co można osiągnąć w komiksie to dał bym mu właśnie to. Dołącza do Sandmana, Swamp Thinga, Prosto z piekła i Mausa na moim prywatnym Olimpie komiksu.

Miotacz śmierci (4,5/5) - wszystkie komiksy Clowes'a jakie znam były ciekawe, ale ten zaskoczył mnie pomysłem. No i teraz myślę, kogo bym tu
Spoiler: PokażUkryj
zdezintegrował
:)

Tokyo ghost (4/5) - akcja bez trzymanki, klimat trochę jak z Matrixa plus samurajskie miecze. Rzeźnia, ale z ciekawą obserwacją (i trochę niepokojącą) dotyczącą znaczenia technologii w życiu ludzi. Lubię czasami poczytać takie komiksy, trochę w stylu Studio Lain.

Kenia/Namibia (3,5/5) - skusiłem się na jakiejś aukcji. Czytało się z przyjemnością, czasami trochę drętwe te historie, ale bez specjalnych dłużyzn. Nie chwyciło do końca, ale nie żałuję.

Aldebaran/Betelgeza (3,5/5) - poszedłem za ciosem. Tutaj druga część bardziej mi się podobała. W sumie źle nie było, ale Aldebaran mnie trochę wymęczył. Tak się zastanawiam, czemu w świecie przyszłości kobiety muszą być niemal cały czas w negliżu? Incydentalnie, czy w ramach historii to ok, ale co chwila ktoś wpada na pomysł, że sobie popływa, albo jakieś sceny pod prysznicem, które nic nie wnoszą. Widać jakiś taki fetysz autora. Też mnie zastanowiła pierwsza część - już nie pamiętam dokładnie ale akcja rozgrywa się 100 lat po lądowaniu a na planecie już miasta, drogi, stolica, uczelnia, gazety, autorytarna władza. Szybko poszło. Odpuszczam kolejną część. Półki z gumy nie są.

Kroniki Brutanii (4/5) - przeczytałem pierwszy tom i to było moje pierwsze spotkanie ze Slainem. Trochę nie wiedziałem, czego się spodziewać, ale przez to często byłem zaskakiwany. To dobrze:) Piękne rysunki.

Lady S (3,5/5) - dokupiłem gdzieś tomy 6-9 i poziom zbliżony, może już brakuje świeżości. Czyta się z przyjemnością. Cieszę się, że kiedyś za parę złotych trafiłem pierwsze 5 tomów. Bez tego pewnie bym nigdy na to nie trafił.

Animal Man (4/5) - Morrison czasem mnie zauroczy, czasem zanudzi na śmierć. Tutaj nudy nie było, ale też nie tak, żeby nie spać po tym po nocy. Kiedyś na pewno wrócę. Patent z
Spoiler: PokażUkryj
autorem
w komiksie mnie zniszczył. Lubię takie pomysły.

Batman Sekta (4/5) - o tym komiksie prawie nic nie wiedziałem przed czytaniem. Wciągająca lektura. Później dopiero się doczytałem, że to komiks z lat 80-tych. Dużo podobieństw do DKR (relacja telewizyjna, miasto ogarnięte chaosem, bezsilne władze, Batman pokonany i wątpiący w siebie). Aż się trochę zdziwiłem. No ale dobrze wykonane. Rzadko mi wpada superhero, ale takie to chętnie.

Czarna Orchidea (4/5) - taki gaimanowski styl, dość powolne, klimatyczne, przemyślane. Oryginalne rysunki. Kilka gościnnych występów. W sumie dość odważny komiks jak na nazwijmy to mainstream.

Weatherman (3,5/5) - zobaczymy co będzie dalej. Początek nawet niezły.

Zagubione psy (3,5/5) - prosta historia, topornie narysowana. Ale cieszę się, że kupiłem. Ciekawy wstęp, który opisuje, jak autor zaczynał swoją karierę. Gdybym posiadał jakiś talent to bym powiedział, że to było inspirujące, ale jest jak jest, więc tylko ciekawe:)

Dorwać Ramireza (3,5/5) - niezła rozrywka, ale odpuściłem sobie. Może wrócę, jak druga część zrobi wrażenie.

Dni, których nie znamy (3,5/5) - Nie podeszło mi to tak bardzo jak wielu osobom. Przeczytałem jakoś bez większych emocji. Fajny myk na koniec, ale trochę dla mnie za mało.

Śmiech i śmierć (3,5/5) - kilka historii, niektóre lepsze, niektóre mniej ciekawe. Do przeczytania na raz. W takich komiksach trochę mnie zniechęca kreska. Wiem, że to nie rysunek jest tu istotny i nie powinien wpływać na ocenę, ale co zrobię jak nic nie zrobię.

Płaszcz i szpony (3/5) - ocena jest wyjątkowo subiektywna, po prostu nie kupiłem konwencji tego komiksu. Bohaterowie (zwierzęta) przeżywają przygodę na każdej stronie, co chwila kolejna zasadzka, pościg, bijatyka. Dzieje się tak dużo, że pod koniec już nie pamiętam jak się znaleźliśmy w tym punkcie. No i jednak wolę komiksy, w których bohaterowi coś się może złego stać. Tutaj zawsze jest pewne, że dwóch bohaterów z łatwością złoi 10 opryszków i przy okazji poderwą jakąś pannę. Jednak trudno jest nie docenić kunsztu autorów i jakość wydania - komiks wygląda pięknie. Rozumiem, że wiele osób ceni ten komiks.

Następny kwartał się zapełnia powoli (Zrozumieć komiks - kolejna ominięta pozycja bo coś, nie wiadomo już co, może Moonshadow, Mroczne miasta, Kiwu, Tom Strong, Lucyfer). Trzeba trochę miejsca na to znaleźć.

Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: death_bird w Śr, 07 Kwiecień 2021, 21:11:18
perek82 - a jeśli chodzi o "Czarne nenufary" to czytałeś wcześniej książkę może?
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: perek82 w Śr, 07 Kwiecień 2021, 22:06:31
Nie czytałem książki. Ale to może dobrze bo inaczej bym porównywał na siłę. Może dodam do następnego zamówienia
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: death_bird w Śr, 07 Kwiecień 2021, 23:16:01
Ok.
Bo od pewnego czasu chodzi za mną ten komiks, ale traktuję go trochę jak taką ekranizację i w sumie chyba jednak wypadałoby najpierw przeczytać książkę.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: misiokles w Cz, 08 Kwiecień 2021, 08:13:40
Najpierw przeczytałem komiks i już mnie nie ciągnie do książki. Chyba sytuacja jak z Wieczną Wojną.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Voitas w Cz, 08 Kwiecień 2021, 13:57:11
Funky Koval - wczoraj dobrnąłem do końca. Czy tylko ja mam wrażenie, że im dalej tym bardziej naćpanym/pijanym trzeba być, żeby to czytać? Wydaje się, zwłaszcza w ostatnim zeszycie, że autorzy tworzyli jedną planszę, następnie robili przerwę w trakcie której zapominali co stworzyli wcześniej, a potem zabierali się za kolejną planszę. I tak do końca. Totalnie bez ładu i składu. Dla mnie masakra. Nie wiem jak to można nazywać klasyką polskiego komiksu. Bo nie było dużo więcej w tym czasie wydane?
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: misiokles w Cz, 08 Kwiecień 2021, 14:01:10
Spotkałeś się gdzieś w internecie z opinią, że czwarty tom da się czytać na trzeźwo? ;)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Voitas w Cz, 08 Kwiecień 2021, 14:15:04
Nie szukałem, ale zgaduję, że nie jestem sam w tej ocenie w takim razie ;]
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Cz, 08 Kwiecień 2021, 14:15:30
"Wrogie przejęcie" faktycznie ma swoją specyfikę. Na pewno zabrakło udziału Jacka Rodka, najbardziej niedocenionego "ogniwa" zespołu odpowiadającego z to przedsięwzięcie. A skądinąd wiadomo, że to jemu dane było (zwłaszcza w dwóch pierwszych epizodach) "wygładzać" niekiedy przyciężkie fragmenty w wykonaniu Macieja Parowskiego. Do tego w duchu stricte rozrywkowym, wzorowanym na przygodowej science fiction. Ponadto na ostateczną wersję scenariusza miał spory wpływ Bogusław Polch, który był zdecydowanie lepszym plastykiem (choć może niekoniecznie akurat na tym etapie swojej aktywności) niż pomysłodawcą fabuł. Mimo wszystko parę smaczków także w tym albumie da się znaleźć - np. odniesienia do sytuacji Lecha Jęczmyka/Paula Barleya już po "zwycięstwie" oraz kierunku "rozwoju" współczesnej edukacji. Niemniej na pewno to co seria ma najlepszego do zaoferowania zawarto przede wszystkim w jej dwóch pierwszych odsłonach.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Cz, 08 Kwiecień 2021, 22:13:51
  "Faktycznie ma swoją specyfikę", to dosyć spore niedomówienie. Przeczytałem "Wrogie przejęcie" raz w tym zbiorczym wydaniu i kompletnie nie mam pojęcia o czym on był, powinni go z jakimś streszczeniem odrazu drukować tłumaczącym o co autorowi chodziło.
  "Czarne nenufary" - rewelacja przeczytałem w święta i jestem urzeczony.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Pt, 09 Kwiecień 2021, 12:19:05
Mniej więcej na początku 2013 r. szykowała się perspektywa wywiadu z Maciejem Parowskim poświęconego tylko i wyłącznie omówieniu czwartego tomu "FK". Właśnie wówczas miały zostać wyjaśnione wszelkie niuanse fabularne tej opowieści, a mogę zapewnić, że było ich całkiem sporo (np. drobna szydera z ówczesnego szaleństwa w kontekście sagi "Zmierzch" Stephenie Meyer i ogólnie motywu wampiryzmu). Inną sprawą jest, że rzeczony doskonale zdawał sobie sprawę iż utwór, który wymaga dogłębnego wyjaśniania przez jego pomysłodawcę siłą rzeczy nie może być uznany za udany.  Był świadom, że nieco się z Polchem zagalopowali. Niestety z powodu opieszałości osoby, która miała Macieja Parowskiego wypytywać do wywiadu w końcu nie doszło.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pt, 09 Kwiecień 2021, 16:42:22
 Podsumowanie marca. Uwaga jak zwykle pojawia się pewne SPOILERY!!!


1. Najlepszy:

  Niestety jakoś nic nadzwyczajnie znakomitego w tym miesiącu, ale technicznie rzecz ujmując najlepszy to ten zaraz poniżej.


2. Zaskoczenie na plus:

   "Pewnego Lata" - Mariko Tamaki, Jillian Tamaki. Dwie przyjaciółki zaczynające wychodzić właśnie z wieku dziecięcego spotykają się jak co roku w czasie wakacji w pewnej miejscowości nad jeziorem. Główna bohaterka Rose przybywająca z oschłą matką i próbującym zachować klimat rodzinnych wakacji ojcem jest o rok starsza od drugiej Windy i mimo że obydwie ciągle zachowują swoje dziecięce rytuały wypracowane w minionych latach, zaczyna jej momentami ciążyć, że koleżanka jest jednak odrobinę mniej dojrzała. Rose jest już gotowa do dołączenia do społeczności miejscowych nastolatków, chociaż jeszcze nie bardzo wie jak, Windy pomimo zainteresowania pewnymi tematami i pomimo infantylnych zachowań posiadająca całkiem sporą ilość zdrowego rozsądku jeszcze nie. W pewnym momencie relacje pomiędzy rodzicami staną na krawędzi a Rose poczuje pierwsze porywy uczuć do miejscowego sprzedawcy Dunca nazwanego przez Windy Dupkiem, co oznacza iż wakacje nie będą takie jak zwykle. Przy pobieżnym przewertowaniu, stwierdziłem że komiks wygląda raczej paskudnie, ale podczas lektury zdanie zmieniłem. Do wpadających w mangową stylistykę raczej nieatrakcyjnych twarzy wszystkich postaci przyzwyczaiłem się bardzo szybko, a szczegółowe czasami letnio wyluzowane czasami o dosyć mrocznej nucie kadry w jeszcze większym tempie zaczęły robić spore wrażenie. Dobrze wychodzą jedno-dwustronicowe rysunki na większości powierzchni puste stanowiące swoiste przerwy między "rozdziałami". Grafika więc zdecydowanie na plus z wyjątkiem tego, że w oryginale komiks ma kolor taki jak okładka czyli jakiś-takiś niebiesko-fioletowy, nasze wydanie jest czarno-białe. Fabuła może być uznana przez niektórych za dosyć banalną, ale przecież "zwykłe życie" w większości też jest takie, dobrze, że nie tyczy się tylko jednego wątku dorastających dzieci, ale również będzie co nieco o depresji, czy życiu młodych ludzi pozbawionych większych perspektyw na przyszłość. Najbardziej przypadł mi do gustu doskonale oddany klimat powoli upływających wakacji oraz pewna "zwykłość" tego komiksu. Nie ma jakichś wielki fabularnych zwrotów, ani przerażających tajemnic wydobywanych na światło dzienne (pewne jednak będą i co nieco się wyjaśni). Wielkiego finału po którym wszystkie elementy układanki wskoczą na swoje miejsce a życie uczestników spektaklu zmieni się nie do poznania też nie będzie. Ale w końcu za rok też będzie lato. Ocena 7+/10.


3. Najgorszy przeczytany:

  "Umbrella Academy" - 3 tomy. Gerard Way, Gabriel Ba. 43 kobiety w różnych miejscach świata, wcześniej nie dając żadnych oznak ciąży w jednym momencie rodzą dzieci obdarzone dziwnymi zdolnościami. Siedmioro z nich udaje się odnaleźć ekscentrycznemu miliarderowi i naukowcowi Reginaldowi Hargreeves, który złoży dla nich szkołę w której stworzy z nich grupę nadludzi mających chronić w przyszłości miasto w którym mieszkają znane pod nazwą Miasto oraz całą planetę przed różnymi zagrożeniami. Brzmi znajomo? X-Men czy Doom Patrol jak się patrzy. W tomie pierwszym "Suita Apokaliptyczna" obejrzymy jedną z wcześniejszych akcji grupy znanej jako Umbrella Academy jeszcze jako dzieci aby później przeskoczyć 20 lat dalej do pogrzebu sir Reginalda, w czasie którego dowiemy się, że super-grupa już od dawna nie istnieje, znaczy się nie wszystko poszło zgodnie z planem. Nic zresztą dziwnego skoro dalej dowiadujemy się, że Hargreaves zwany Monoklem był tak marnym ojcem, że ponazywał swoje adoptowane dzieci cyframi od 1 do 7 (później one same się ponazywały nieco normalniej), więc nic dziwnego, że rodzinka w której za prawdziwego ojca robił inteligentny gadający szympans Pan Pogo nie potrafiła się dogadać w żadnej kwestii. Tak czy inaczej familia dziwolągów (spokojnie można użyć tego określenia) z racji tego, że Piątka (ten akurat "imienia" nie zmienił) ciągle wyglądający jak dziecko twierdzi że przybywa z przyszłości i za 3 dni cały świat zostanie zniszczony, będzie się musiała jeszcze raz zabrać do roboty i zrobić to do czego została stworzona. A niebezpieczeństwo jest jak najbardziej realne ponieważ w Mieście pojawiło się coś takiego jak Orkiestra Verdammten czyli quasi-sekta, której dyrygent napisał suitę, która właściwie odegrana sprowadzi zagładę na całą Ziemię. Obecnie brakuje im tylko odpowiedniej skrzypaczki a kandydatkę na to stanowisko znajdą w osobie Vanyi czyli Siódemki, jedynej członkini Umbrelli, która nie posiada żadnych nadnaturalnych zdolności. Tom drugi "Dallas" skupi się głównie na osobie oraz przeszłości Piątki, który skacząc w czasie trafi do Wietnamu w czasie wojny, oraz do Dallas w roku 63 z czym wiadomo co się wiąże, tak czy inaczej cała spaczona rodzinka będzie musiała mu pomóc w walce z dwoma psychopatycznymi mordercami oraz byłym mocodawcą. W tomie trzecim "Hotel Niepamięć" czytelnik będzie miał okazję zwiedzić tytułowy hotel, który okaże się miniaturowym wymiarem stanowiącym więzienie dla byłych wrogów Umbrelli, oraz obejrzeć potyczkę teamu z szefem pewnej korporacji. Mieszane uczucia mam co do prac Gabriela Ba. Teoretycznie jego styl jest bardzo w moim guście, praktycznie momentami jego rysunki są aż za bardzo umowne. Świetne, urzekające kadry potrafią sąsiadować z kompletnie nieciekawymi albo po prostu z paskudnymi. Pochwalić można artystę za bardzo fajne projekty wielu dziwnych rzeczy i postaci tyle że większość jego pracy tak naprawdę ginie w tłoku. Widzę, chwalona jest raczej praca kolorysty Dave'a Stewarta, ja mam na ten temat mocno odmienne zdanie, o ile barwy są faktycznie ładne o tyle w wielu miejscach one po prostu czynią rysunki mniej wyraźnymi, w dodatkach jest umieszczonych kilka plansz przed nałożeniem kolorów i w/g mnie one o wiele lepiej wyglądają. Jakie zastrzeżenia do komiksu jako całości? Całe mnóstwo, Way chciał napisać naraz dramat rodzinny, superbohaterszczyznę z jednoczesną jej dekonstrukcją oraz parodią, klasyczne s-f, pulpowy horror, komiks akcji łączony z czarnym humorem i Bóg wie co jeszcze i nie udało mu się to na żadnym etapie. Te trzy tomy to jeden wielki śmietnik na różnego kalibru pomysły, które jeżeli oglądamy je każde z osobna to czasami bywają rewelacyjne, ale razem połączone nie trzymają się wogóle kupy. Tutaj prawie nic nie działa, niektórzy z członków Umbrelli przez trzy tomy nie dostali najmniejszego śladu jakiegokolwiek własnego charakteru. Jak można pisać komiks o toksycznych relacjach w rodzinie w której większość członków da się określić jednym przymiotnikiem a niektórych wogóle żadnym? No Way uważa, że się da. Nie wiemy kompletnie nic o tym co się stało pomiędzy braćmi i siostrami wcześniej, ale mimo to te zaszłości mają wyraźny wpływ na fabułę tylko nie bardzo wiadomo jaki, bo autor uznał za kompletnie niepotrzebne żeby cokolwiek tłumaczyć, co powoduje, że połowa uczestników tego teatru sprawia wrażenie (nie sprawia wrażenie tylko tak jest faktycznie) jakby była pozbawiona jakichkolwiek motywacji, chodzą, mówią i wykonują czynności które dla czytelnika nie mają kompletnie żadnego sensu i powodowane są absolutnie niczym. Fabularnie mamy do czynienia z kompletnym chaosem (najgorzej w tomie środkowym), postaci występuje jakichś tysiąc z czego dziewięćset osiemdziesiąt jest kompletnie niepotrzebnych i nie pełni żadnych wyraźnych funkcji oprócz tego, że istnieją zajmują miejsce na kadrach, zabierają dialogi których tak bardzo brakuje aby rozwinąć jakkolwiek główne postacie i nie wiem, robią klimat? Identycznie jest z wątkami fabularnymi, jest tego całe mnóstwo z czego większość prowadzi absolutnie do niczego. Zamiast na początek dać jakąkolwiek solidną podbudowę swoim bohaterom (albo chociaż wyjaśnić jakie mają moce bo nawet co do tego nie możemy być pewni) autor zasypuje nas jakimś cienkimi wątkami pobocznymi jak kompletnie płaskie i niepotrzebne love story, albo totalnie nic nie wnoszącymi szczegółami, które na domiar złego czasem sprawiają wrażenie kompletnie nieprzemyślanych w stylu Hargreaves był kosmitą. I co z tego? Ano nic. Jego "żona" robiąca w Umbrelli za matkę i gosposię jednocześnie to robot (?) wyglądający jak skrzyżowanie sklepowego manekina z modelem anatomicznym bez rąk. Jaką funkcję pełni w komiksie? Absolutnie żadną, ale czasami się pojawia. Orkiestra Verdammten na początku składa się z największych żyjących przestępców i szaleńców, a na końcu okazuje się, że od kilku lat porywano muzyków grających na klasycznych instrumentach. To jak w końcu jest i czy to ma sens? Nie wiadomo. I tak w kółko. A co jeszcze tak naprawdę w tym wszystkim razi? Kompletny brak oryginalności. Ta seria to kompletna zżyna łącząca wszystko co widzieliśmy w Doom Patrolu, Lidze Niezwykłych Dżentelmenów i Hellboyu zarówno od strony fabularnej jak i graficznej i pod każdym względem słabsza od wyżej wspomnianych, spójrzmy prawdzie w oczy jak na komiks bazujący na oryginalności to jest bardzo słabe. Póki co Kboom wydał całość i do jakości wydania nie mam najmniejszych zastrzeżeń. Way coś tam kombinuje podobno z kontynuacją, która może być prequelem (w końcu ktoś mu podpowiedział, że ciężko jest napisać strawną dramę o postaciach które wszyscy mają głęboko gdzieś bo niewiele o nich wiadomo?), ale to już z jakąś współautorką. Patrząc się na to jak szybko jego druga największa seria czyli Doom Patrol została skasowana oraz to, że zdaje się reaktywował My Chemical Romance (wiadomo pieniądze i emocje gwiazdy rocka to chyba nie to samo co w przypadku gwiazdy sceny komiksowej), to chyba jego kariera scenarzysty nie przebiega tak jak sobie wymarzył. Ja już jego komiksami zainteresowany nie jestem. A trochę szkoda jednak, Umbrella Academy ma swój potencjał który mógłby być wykorzystany gdyby Waya wspierał jakiś bardziej doświadczony scenarzysta. Jest potencjał w postaciach, jest potencjał przede wszystkim w wykreowanym świecie w którym nikogo nie dziwi szympans w marynarce zamawiający kawę, jest kilka rewelacyjnych motywów (spotkanie z Bogiem, kapela punkowa Krakena i Vanyi, Vanya zamieniona w żyjące skrzypce i kilka innych) i o ile pierwszy tom jest w miarę obiecujący to autor kompletnie nie wyciąga wniosków ze swoich błędów i bezustannie brnie tą samą drogą, która prowadzi czytelnika absolutnie donikąd. Szkoda serii, która tak bardzo chce być kolejnym Doom Patrolem i tak bardzo jej to nie wychodzi. Ocena 5/10.


4. Zaskoczenie na minus:

  "Indyjska Włóczęga" - Alain Ayroles, Juanjo Guarnido. Chyba trochę padłem ofiarą zachwytów nad tą pozycją. Jakoby kontynuacja jakiejś hiszpańskiej barokowej powieści pikarejskiej, czyli historyczno-przygodowy komiks o perypetiach pewnego łotrzyka w Ameryce Południowej. Umierający na łożu tortur Pablos z Segowii złodziej, oszust i alfons opowiada Alguacialowi urzędnikowi hiszpańskiego króla zajmującego się poborem podatków w Panamie swoje przygody które doprowadziły go do legendarnego Eldorado. Cóż napewno pierwsze czym zwraca uwagę ten tom to rysunki w środku. Piękne, bajecznie szczegółowe, w pewnych składowych realistyczne w innych kojarzące się z animowanym filmem Disneya, przerysowane, a jednocześnie nie stroniące od brutalności. Zwraca uwagę bardzo duży wachlarz scenerii, ale momentami zastanawiałem się czy w niektórych (dżungla dajmy na to) nie przydałoby się nieco bardziej intensywnych kolorów nałożyć. Mimo wszystko to jeden najładniejszych komiksów jakie widziałem w dosyć sporym przedziale czasu. Fabuła podróżniczo-przygodowo-awanturnicza nawiązująca równocześnie do gatunku "heist" łącznie z całym bagażem z jakim ten gatunek zazwyczaj kojarzymy (humor dajmy na to). Bardzo fajnie wygląda podzielenie historii na trzy fragmenty, pierwszej czyli opowiadania Pablosa, drugiej w której dowiadujemy się w których miejscach Pablos mijał się z prawdą (a kilka razy mu się to zdarzyło) i trzeciej jakie były konsekwencje całej tej historii. Co mi nie do końca zagrało? Sama postać głównego bohatera "budząca nieodpartą sympatię" podług tekstu na tylnej okładce, która jakiejkolwiek sympatii we mnie nie wzbudziła. Podobno zaskakująca fabuła, która jeżeli pamiętamy cały czas o gatunku jakoś strasznie zaskakująca nie jest. Ograne do przesady ostatnimi czasy samobiczowanie się autorów w/g których wszyscy Europejczycy to ku...y i złodzieje a wszyscy Murzyni i Indianie są szlachetni, oraz dosyć absurdalne zakończenie. Uwagę zwraca świetne wydanie przez Egmont, bardzo duży format (na oko jakieś 1,5 cm mniej niż Batman Noir) oraz wytłaczana i pozłacana obwoluta (nawet z boku, kto to widział takie dziwactwa zamiast ekskluzywnej płóciennej tasiemki bez żadnego napisu). Żebym nie został źle zrozumiany komiks naprawdę fajny, błyskotliwy, zabawny, wciągający i urzekający wizualnie tyle, że po tych wszystkich zachwytach spodziewałem się jakichś niemalże ezoterycznych doznań a dostałem po prostu komiks dobry. Komiks roku? U mnie nawet nie miesiąca. Ocena 7/10.


  "Royal City" 3 tomy - Jeff Lemire. Tytuł cenionego u nas autora, którego tak patrząc po półkach dosyć sporo tytułów kupiłem a póki co niewiele przeczytałem. Zamieszczone w trzech tomach Royal City to dosyć kameralna powieść obyczajowa o rodzinie Pike mieszkającej w większości w tytułowym robotniczym miasteczku. Mamy więc rodziców, Tarę bizneswoman która chce zrównać fabrykę w której pracuje pół miasteczka aby zamienić je w wypoczynkowy kurort, Patricka jedynego, który wyjechał z miasta - pisarza z dwiema książkami na koncie, z których ta jedna która wyniosła go na szczyt pisarskiego Olimpu jest kradziona, Richiego staczającego się w przepaść alkoholika, narkomana i hazardzistę oraz Tommy'ego który jest martwy. Do tego kilkoro drugoplanowych, ale ważnych bohaterów oraz tego jednego pierwszoplanowego bohatera czyli same Royal City. Fabuła skacze od teraźniejszości do różnych momentów w przeszłości, tłumacząc dokładnie co się stało najmłodszemu członkowi rodziny i co powoduje że postaci zachowują się tak a nie inaczej a wydarzenia będziemy obserwowali z perspektywy wszystkich bohaterów. Rysunki Lemire jakie są każdy widzi, wiem że sporo ludzi za nimi nie przepada i ja też nie jestem fanem, ale muszę przyznać że po pokolorowaniu wyglądają o wiele znośniej niż w czerni i bieli i w sumie pasują do tego snującego się jak dym z komina klimatu więc daję tutaj delikatny plusik.  Cóż więc mam do tego komiksu? Jest całkiem przyzwoity, ale w/g mnie to tak naprawdę kopia Podwodnego Spawacza, to jakby ten sam komiks z zmienionym bohaterem solowym na bohatera kolektywnego czyli Pike'ów. Ten sam melancholijnie senny klimat, te same psychologiczne problemy, te same chrzanienie o tym jak to małe miasteczka przytłaczają ludzi, te same tajemnice z przeszłości determinujące teraźniejszość itd. itp. a to wszystko uatrakcyjniane zwrotami fabularnymi godnymi Ilony Łepkowskiej. Cały czas zachodzę w głowę, dlaczego autor uparł się aby zaskakiwać czytelnika fabularnymi twistami równie niespodziewanymi jak obecność Beaty Kozidrak na którymś tam koncercie Sylwestrowym, na dodatek w kilku przypadkach tak durnymi, że aż śmiesznymi? Cóż nie jest to napewno zły komiks, bo pomimo a może właśnie dzięki swojej telenowelowatości jest całkiem wciągający, a bohaterowie są w całkiem wyraziści  w swej niewyraźności. Dobrze się to czyta i fajnie że autor skopiował również pozytywny wydźwięk zakończenia, ale ja oczekuję od twórców z tak uznaną marką po prostu czegoś więcej. Aha plusik dla Lemire za całkiem spoko gust muzyczny. Ocena 6+/10.


5. Suplement

Można czytać:

  "Predator - Betonowa Dżungla i inne historie" - Mark Verheiden, Ron Randall, Chris Warner. Podobnie jak wcześniejszy screamowy Terminator, bezpośrednia kontynuacja filmu wydana jeszcze przed wejściem na ekrany drugiej części filmu. Głównym bohaterem "Betonowej Dżungli" jest bezimienny detektyw Schaefer (brat Arniego), który wraz z partnerem detektywem Rasche rozwiązując sprawę dziwnych morderstw dosyć szybko wplącze się w międzygwiezdną aferę. W drugim opowiadaniu "Zimna Wojna" obydwaj detektywi trafią na Syberię gdzie wspólnie z rosyjskimi żołnierzami będą musieli odeprzeć atak napastników z gwiazd, w trzeciej "Mroczna Rzeka" Schaef wyruszy do Kolumbii aby odkryć jaki los spotkał jego brata Dutcha. Rysunkowo jest naprawdę nieźle dwa pierwsze albumy dają nam dosyć dokładny wgląd w styl rysowania z lat 80-90 czyli czasów kiedy artyści mieli jednak trochę więcej czasu na narysowanie zeszytu. Trzeci komiks wygląda już nowocześniej, bardziej jak coś z czym mieliśmy do czynienia na początku XXI wieku, za to kolorowiej i nie sądzę żeby to był krok w dobrą stronę. Cóż komiks ma wady i zalety typowe dla produkcji z tego czasu, Schaefer wygląda jak bohater dowolnego akcyjniaka B klasy z obowiązkową fryzurą na "jeża" rzucającym co chwilę czerstwymi one-linerami, z początku jest to nawet fajne, ale z biegiem czasu autor zaczyna z tymi tekścikami przesadzać i to trochę wkurza. Większość postaci jest wiecznie wkurzona i nie wszystkie ich zachowania mają sens. Mimo wszystko komiksowy Predator naprawdę dobra lektura, spodziewałem się prawdę mówiąc czegoś gorszego. Verheidenowi udało się dobrze dobrać proporcje akcji oraz scen gadanych popychających o dziwo sensowną fabułę do przodu. Z minusów dałbym dwie rzeczy, raz Predatorzy fizycznie wydają się zbyt słabi, można iść tutaj z nimi z powodzeniem na wymianę ciosów pięściami (i robi to nie tylko główny bohater), dwa nie uznają tutaj jeszcze zasad fair-play. Komiks może i nie tak dobry jak pierwsze dwie części filmu, ale napewno lepszy niż ich kontynuacje. Nie pamiętam już dokładnie bo czytałem to kiedy wychodziły u nas po raz pierwszy, ale chyba nie ma się czego wstydzić na tle Batman vs Predator i Alien vs Predator, znaczy się dla fanów uniwersum "musisz mieć". Ocena 7/10.

  "Edelweiss" - Yann, Romain Hugault. Pierwszy z przeczytanych przez mnie "lotniczych" komiksów Screamu. Za dzieciaka wielki fan lotnictwa był ze mnie (może nie taki jak mój znajomek co to lata paralotniami i pogina na Microsoft Flight Simulatorze używając joyticka za 2 tysiące) i w sumie do dzisiaj zdarza mi się pograć w War Thunder toteż sporo sobie obiecywałem po tytule. I szczerze mówiąc trochę się zaskoczyłem, w opisach zapowiadany był ultrarealizm, autorzy podobno fanatycy lotnictwa zadbali nawet o właściwe oznaczenia odpowiednich dywizjonów, naszywki na kurtkach i tym podobne sprawy. Nie wiem, być może i tak faktycznie jest, ale fabularnie ten komiks jest bardzo daleki od realizmu. Jakoś tak podświadomie założyłem, że akcja będzie się opierać na rzeczywistych operacjach wojennych z rzeczywistymi postaciami chociażby drugoplanowymi. A tu raczej nic z tych rzeczy, historia przypomina jakąś włoską operę, główny przeciwnik to wariacja Czerwonego Barona a bohater to z pięć razy rozbija się za liniami wroga bez żadnego szwanku. Nieco mieszane odczucia mam co do rysunków, owszem samoloty (ogólnie wszystkie maszyny) wyglądają świetnie oddane z tak wielką pieczołowitością, ale z twarzami (niespecjalnie realistycznie rysowanymi, ale to żaden zarzut) już bywa różnie, raz bardzo dobrze raz raczej średnio, zależnie od kadru. Na dodatek komputerowo nakładane kolory, zwłaszcza w przypadku efektów jak dymy, wystrzały czy ogień wyglądają sztucznie, coś takiego po prostu nie przystoi w komiksie historycznym. Trochę rysowanej erotyki w środku się znajdzie. Na koniec, sama historia jest w sumie naprawdę wciągająca ale raczej z gatunku tych, które jak odkryją swoje wszystkie karty sprawiają, że orzekamy "jasne ku...a napewno", rysunkowo naprawdę ok, ale i tutaj spodziewałem się czegoś więcej. Nic to lotnictwo IWŚ nigdy nie było moim szczególnym konikiem. Czekam na teatr Pacyfiku i pojedynki Warhawk vs Reisen, tym razem na jakiś zadziwiający realizm nastawiać się nie będę. Ocena 7/10.
 
  "Star Wars - Doktor Aphra - Ścigana przez Wszystkich" - Kieron Gillen. Kev Walker. Przygody starwarsowego odpowiednika Indiany Jonesa, czyli doktor Chelli Aphry pani archeolog, oszustki, naciągaczki i złodziejki w jednym. Aphra zmuszona do spłacenia długów, poszukuje pozostałości po Ordu Aspectu czyli sekcie starożytnych Jedi-renegatów którzy szukali nieśmiertelności. Świetny pomysł osadzenia jak comic-relief dwóch droidów 0-0-0 oraz B1T będących klonami C3-PO oraz R2-D2 tylko, że z morderczymi skłonnościami i co więcej możliwościami oraz dodatkowym komicznym efektem z racji tego, że w tym duecie to odpowiednik C3 wydaje się tym bardziej rozsądnym. Rysunki Walkera bardzo w porządku z tą uwagą, że Aphra podobno typu azjatyckiego wygląda tu bardziej jako południowo-amerykańska Indianka. Dobry komiks, może to nie poziom Dark Empire czy serii Ostrandera, ale jest naprawdę, naprawdę przyzwoicie. Ocena 7/10.

  "Star Wars - Cytadela Grozy" - Kieron Gillen, Jason Aaron, Salvador Larocca, Marco Chechetto. Cross-over dwóch serii czyli Star Wars oraz Doktor Aphra. Luke początkujący Jedi poszukuje nauczyciela a Aphra jest w stanie mu takiego znaleźć zabierając go na planetę królowej Ktath'atn, która raz do roku spełnia jedno życzenie. Oczywiście zgodnie ze swoim ufnym charakterem młody Skywalker nie przypuszcza nawet, że Aphra ma co do jego osoby swoje własne plany, lecz nawet ona nie podejrzewa że tajemnica Wrzeszczącej Cytadeli jest o wiele bardziej ponura nawet niż wskazywałaby nazwa. Kolejny dobry komiks ze świata Star Wars tym razem w klimatach horroru, choć oczywiście nie zabraknie i sporej dawki humoru serwowanej przez dwa szalejące droidy. Wadą, to że autorzy chyba przesadzili z ilością atrakcji, wygląda na to że wpakowali w opowiadanie elementy z kilku horrorów naraz. Rysunki nieco lepsze niż wcześniej a przecież tam były już dobre, Doktor tym razem wygląda zgodnie z przynależnością etniczną. Ocena 7/10.

  "Człowiek z Ciguri" - Moebius. Kontynuacja "Garażu Hermetycznego", major Grubert ścigany przez swych wrogów Spera Gossiego i Batmagoo, zagubiony w innym wymiarze poszukuje swojego statku a tropy prowadzą do tajemniczej książki napisanej przez kogoś o pseudonimie Łucznik i wydanej przez wydawnictwo Garaż. W tym samym czasie załoga Ciguri poszukuje swojego kapitana. Jednak mniej mi się spodobało niż poprzednik, fabuła jest bardziej zwięzła oraz o wiele logiczniejsza przez co komiks traci sporo swego zaskakującego czaru. Rysunki to arcymistrzostwo i warto chyba tylko dla nich. Ocena 6+/10.


Można ominąć:

  "Corto Maltese - Młodość" - Hugo Pratt. Najsłabszy póki co album z serii który przeczytałem i właściwie jedyny niezbyt dobry. Historia pierwszego spotkania Corto i Rasputina. Corto praktycznie nie występuje, zastępuje go autentyczna postać Jack London który w dosyć podobny sposób z pogiętym kiepem w ustach wikła się ze stoickim spokojem w kolejne tarapaty i którego przygody są chyba jedynym ciekawym elementem komiksu. Rasputin robi to co zwykle i nic nowego o nim się nie dowiemy, spotkanie dwóch przyjaciół/wrogów raczej blade i niezbyt epickie. Średnio potrzebna część, odradzałbym ale spokojnie daje się to czytać no i w końcu to "Corto Maltese" tym niemniej spory opad poziomu. Ocena 6/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: ukaszm84 w Pt, 09 Kwiecień 2021, 18:09:32
Mam to samo z Indyjską włóczęgą, zacząłem już myśleć, że jestem jedyny, chyba nawet jeszcze punkcik mniej bym dał.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pt, 09 Kwiecień 2021, 20:33:08
  Sam widzisz, ta siódemka to za rysunki właściwie rzecz biorąc. Komiks zrobił furorę, nawet na tym forum wygrał tytuł albumu roku. Większości propozycji nie czytałem, z racji tego że jestem ze wszystkim ze trzy lata do tyłu, ale ten komiks ma być lepszy niż Daredevil Millera, The Goon, Doom Patrol czy Szninkiel? Nie żartujmy.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: PJP w Pt, 09 Kwiecień 2021, 22:20:48
Pomijając kwestię gustu liczy się także czytalność i tutaj - moim zdaniem oczywiście - tytuły, które wymieniłeś nie mają nawet startu do Indyjskiej włóczęgi, Szninkiel to w zasadzie miks wszystkiego a Doom Patrol? Proszę, nie żartuj tak okrutnie :> Gwoli wyjaśnienia, czytałem wszystko.
Ale jak już jesteśmy w temacie komiksów roku, byłem nieco rozczarowany Płaszczem i szponami - dłużyzny i momentami nuda. Żeby było śmieszniej ostatnio od pewnego czasu dużą frajdę daje mi Hitman, właśnie wyszła 4. Polecam, nawet jeśli nie lubicie specyficznej maniery lat 90.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pt, 09 Kwiecień 2021, 22:48:46
  No co mam Tobie powiedzieć? Nie znasz się :)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: PJP w Pt, 09 Kwiecień 2021, 22:54:25
Każdy ma inny próg wrażliwości i gust 8) Musi być też odpowiedni czas. Czytane po latach hity okazują się kitami i na odwrót, doceniamy wcześniej rzucone czy te, które oceniliśmy kiepsko.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Death w So, 10 Kwiecień 2021, 09:37:52
Indyjska włóczęga to rzadki przykład przemyślanej w każdym szczególe historii, gdzie wszystko do siebie pasuje jak puzzle, gdzie każdy wątek, przedmiot i postać nie są pozostawione w niebycie i w pewnym momencie nabierają znaczenia. A wszystko to cudownie namalowane przez Guarnido. I jeszcze wydano to jako jeden długi frankofoński album w bardzo dużym formacie i nie trzeba się męczyć latami czekając na 3 części po 48 stron. Dzieło. Ja tam w ogóle nie widzę minusów, same plusy i absolutne 10 na 10. To mi się już prawie nigdy nie zdarza żeby komiks tak bardzo mną zawładnął. Najczęściej zdarzało się to ostatnimi laty Bourgeonowi i Corto.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: ukaszm84 w So, 10 Kwiecień 2021, 10:20:49
Indyjska włóczęga to rzadki przykład przemyślanej w każdym szczególe historii, gdzie wszystko do siebie pasuje jak puzzle, gdzie każdy wątek, przedmiot i postać nie są pozostawione w niebycie i w pewnym momencie nabierają znaczenia. A wszystko to cudownie namalowane przez Guarnido. I jeszcze wydano to jako jeden długi frankofoński album w bardzo dużym formacie i nie trzeba się męczyć latami czekając na 3 części po 48 stron. Dzieło. Ja tam w ogóle nie widzę minusów, same plusy i absolutne 10 na 10. To mi się już prawie nigdy nie zdarza żeby komiks tak bardzo mną zawładnął. Najczęściej zdarzało się to ostatnimi laty Bourgeonowi i Corto.

Obiektywnie mógłbym się nawet zgodzić, tylko co z tego skoro sama historia mnie zupełnie nie zaangażowała, nawet znudziła a postacie i ich motywacje były dla mnie niewiarygodne. To oczywiście kwestia gustu i tego, czego się szuka w historiach jako takich :)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Negaido w Wt, 13 Kwiecień 2021, 08:31:24
Obiektywnie mógłbym się nawet zgodzić, tylko co z tego skoro sama historia mnie zupełnie nie zaangażowała, nawet znudziła a postacie i ich motywacje były dla mnie niewiarygodne. To oczywiście kwestia gustu i tego, czego się szuka w historiach jako takich :)
O to to. Mam podobne zdanie. Niby rewelacyjnie wydane, świetnie narysowane, scenariusz dobrze skonstruowany, ale sam bohater nie wzbudził we mnie sympatii. Jego losy były mi całkowicie obojętne. Po lekturze nic nie czułem ;)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w So, 01 Maj 2021, 10:46:34
Po wczorajszych zapowiedziach Egmontu nie ma innej opcji niż znacząco przyspieszyć proces przyswajania kolejnych lektur  8)
 
Kwiecień
 
Skarga Utraconych Ziem. Czarownice-Czarnogłowy t.1 – Jean Dufaux nigdy nie należał do grona wirtuozów pióra pokroju Jeana Van Hamme’a czy Pierre’a Christina. Niemniej sygnowane przezeń fabuły na ogół były łatwo przyswajalne, a oferta szeroka. „Skarga…” uznawana jest za jedną z najbardziej udanych realizacji tego autora i tym samym nie zaskakuje okoliczność kontynuacji tego przedsięwzięcia. Głównym walorem trzeciego już cyklu w ramach tej serii jest jednak jego warstwa plastyczna w wykonaniu Béatrice Tillier. Oczywiście żal przedwcześnie zmarłego Phillipe’a Delaby’ego; niemniej nie sposób też nie docenić starannych i trafnie oddających nastrojowość scenariusza rysunków w wykonaniu wspomnianej artystki.
 
War of the Gods – drobna retrospekcja wydarzenia, które walnie przyczyniło się do zaistnienia mojej fascynacji uniwersum DC. Oczywiście z dzisiejszej perspektywy owa opowieść razić może stylistycznymi archaizmami (tzw. przegadanie, warstwa plastyczna zrealizowana według trendów obecnie rzadko już stosowanych). Dla mnie to jednak żaden kłopot, a nawet istotny walor. Mocna konkluzja znakomitego stażu w ramach miesięcznika „Wonder Woman vol.2” (bo tym faktycznie było niniejsze przedsięwzięcie) współczesnych odbiorców komiksowego medium raczej nie oczaruje. Niemniej tak jak już wyżej wspomniałem z mojej osobistej perspektywy „Wojna bogów” pozostaje zjawiskiem nie do przecenienia.

Bajabongo – realizacja co prawda nie tej klasy co „NeST”; niemniej i tak dobrze było sobie ten tytuł przypomnieć. Choćby z racji starannie wykonanej warstwy plastycznej tego przedsięwzięcia.
 
SP-139-WA zaginął – czegoż tu nie ma! Łobuzerka „ciskająca” się na konstruktywnie usposobionych młodych ludzi, tabor cygański, zawrót głowy na punkcie filatelistyki, a do tego „strugający” się na tzw. zagraniczniaków walucierze… A to tylko część atrakcji upchanych na kartach tej całkiem emocjonującej opowieści.
 
Władcy Chmielu t.6 – miło po latach wrócić do tej w swoim czasie niedokończonej niestety serii. A przyznać trzeba, że Jean Van Hamme zaproponował na tyle wartko rozpisaną sagę rodzinną, że nawet ja, na ogół dystansujący się od fabuł obyczajowych „wsiąkłem” po przysłowiowe kokardki. Do tego pomimo upływu blisko dwóch dekad od momentu gdy po raz pierwszy zetknąłem się z zapisem dziejów belgijskich piwowarów.
 
Superbohaterowie Marvela: Iceman – nigdy nie przekonałem się do tej postaci, a i udział w przedsięwzięciu poświęconym Robertowi Drake’owi m.in. Joe Madureiry i Carlosa Pacheco również mnie szczególnie nie zachęcał. A jednak dzięki temu zbiorkowi miałem sposobność rozpoznać fragment perypetii mutantów Marvela z czasów bardzo mało mi znanych. Do tego na swój sposób interesujących, bo z jednej strony okres największego „boomu” z lat 1990-1995 marka ta miała już za sobą; z drugiej natomiast czasy Granta Morrisona („New X-Men”), Marka Millara („Ultimate X-Men”) i Jossa Whedona („Astonishing X-Men vol.2”) dopiero przed sobą. Ówcześni autorzy oddelegowani do podtrzymywania jej popularności dwoili się zatem i troili nad powierzonym im zadaniem. I nie da się ukryć, że to widać, a sama opowieść, pomimo typowych dla czasów jej zaistnienia mankamentów w kategorii tzw. niezobowiązującego rozrywkowca „na raz” ogólnie się sprawdza. 
 
Calvin i Hobbes t.1 – klasyka z gatunku genialnej i niepodlegającej procesowi „starzenia” się. Co prawda po lekturze tego zbiorku strach nawet myśleć o posiadaniu dzieci. Ci, jednak którzy przeszli już „proces” pomnażania zasobów ludzkich zdają sobie sprawę, że aż tak wybuchowo (na ogół…) nie jest. Dlatego prawdopodobnie jeszcze tylko bardziej się pośmieją.
 
Opowieści Grabarza: Różaniec świętej Apolonii – miło, że autorowi tegoż cyklu w osobie Piotra „Śmiechosława” Wojciechowskiego chce kontynuować się tę inicjatywę i nie da się ukryć, że zarówno w wymiarze plastycznym jak i narracyjnym radzi on sobie coraz sprawniej. „Mitologia” jego okołocmentarnego „uniwersum” ulega ponownemu wzbogaceniu. Szkoda tylko, że zdolny twórca kontentuje się niezbyt oryginalnym obecnie (wszak wszędzie tego pełno) brnięciem w antyklerykalizm. Najważniejsze jednak, że seria „żyje” i konsekwentnie jest rozwijana.
 
Władcy Chmielu t.7 – dalszy ciąg nadspodziewanie  udanej sagi rodzinnej traktującej o belgijskich piwowarach wypada tradycyjnie dla tego przedsięwzięcia udanie. Nic w tym dziwnego skoro za jego „sterami” odnalazł się sam Jean Van Hamme, wirtuoz scenopisarstwa i równocześnie znawca zagadnień handlowych. Aż żal, że opowieść o rodzinie Steenfortów (nawet jeśli nikt spośród uczestników tej odsłony serii nie nosi już tego nazwiska) dobiega swego końca.
 
Dylan Dog: Strefa mroku – crème de la crème klimatu tej serii, a do tego zdecydowanie więcej nieprzecenialnego Groucho niż w poprzednim tomie. Plus udane odniesienia do jednego z kanonicznych klasyków literackiej grozy.
 
Amazing Spider-Man. Epic Collection: Ostatnie łowy Kravena – w trakcie lektury tego puchatego tomiszcza poczułem się jakby znów miała miejsce ta absolutnie fantastyczna jesienio-zima przełomu 1990-1991 r.! Sąsiadeczki Randi i Candi opalające swoje wdzięki na dachu czynszowej kamienicy, wrzaskliwa pani Muggins domagająca się od Petera zaległego czynszu, Mary Jane z „ząbkowaną” grzywką i masa żarcideł ciskanych wraz z kolejnymi ładunkami pajęczyny w kwasiastych supełotrów. A do tego jeszcze niezmiennie rewelacyjne „Ostatnie łowy Kravena”. Właśnie takiego „Przyjaciela z Sąsiedztwa” zawsze uwielbiałem! 

Kapitan Szpic i upiory przeszłości – w odróżnieniu od poprzednich odsłon wspólnej inicjatywy Artura Ruduchy i Daniela Koziarskiego tym razem mamy do czynienia z fabułą najbardziej „odautorską”.  Fanów serii wypada jednak uspokoić: pokaźnej dawki odniesień do klasyki rodzimego komiksu (w tym także „osobiście” samych klasyków) nie zabrakło. Podobnie zresztą jak mnóstwa humoru i wprawnych rysunków tradycyjnie dlań brawurowo poczynającego sobie rysownika.
 
Hitman t.4 – zarówno tytułowy bohater jak i jego twórcy raz jeszcze wykazali się znakomitą formą. Nie zgorzej ponadto wypada reszta całkiem licznej obsady tego obszernego zbioru, w tym zwłaszcza sardonicznie usposobiony Natt Czapa. Ależ by się chciało ujrzeć kinową adaptacje tej serii! Najlepiej z udziałem śp. Zbigniewa Cybulskiego.
 
Superbohaterowie Marvela: Niesławny Iron Man – tzw. cudowne nawrócenia wśród supełotrów uniwersów wszelakich przekonywały mnie co najwyżej incydentalnie (vide Killer Croc w  „Batmanie” nr 6/1993). Tym mniej wiarogodne wydało mi się przejście na tzw. stronę aniołów megalomana tego sortu co Victor Van Doom. Stąd takie też odczucie sceptycyzmu dominowało we mnie w trakcie lektury. Ogólnie jest to fachowa robota, mimo że wyzbyta błyskotliwości wcześniejszych prac odpowiadającego za scenariusz Briana Michaela Bendisa. Nadrabiają jednak rysunki jego dobrego znajomego w osobie Alexa Maleeva z którym dane mu było współrealizować perypetie Daredevila. W fabule brak iskrzenia i pociągającej intrygi choć równocześnie nie sposób mówić o fuszerce. Niemniej mając w pamięci publikowaną już blisko trzy dekady temu serię „Doom 2099” trudno wyzbyć się poczucia, że John Francis Moore (tj. jej scenarzysta) z podjętym przezeń zadaniem poradził sobie znacznie lepiej.
 
Flash: Rok pierwszy – Joshua Williamson zdążył już przyzwyczaić czytelników przygód Flasha do emocjonujących, wartkich i pełnych zwrotów akcji fabuł. Nie inaczej sprawy mają się także w tej rozległej retrospekcji. Nie dość na tym przynajmniej w moim przekonaniu mamy do czynienia z najbardziej udaną odsłoną przypadków Barry’ego w wykonaniu tego scenarzysty. Świetnie spisał się także jej rysownik Howard Porter prezentując oryginalny i skrupulatny styl, którego nie sposób pomylić z żadnym innym. 

Batman: Klątwa Białego Rycerza – kontynuacja dobrze przyjętego „Białego Rycerza” wykazuje te same walory i mankamenty co album rozpoczynający tę interpretację postaci Batmana. Mamy zatem do czynienia z jeszcze jednym przejawem plastycznego talentu Seana Murphy’ego, w moim przekonaniu jednej z najciekawszych indywidualności aktywnych współcześnie w komiksowej branży. Z drugiej natomiast, pomimo ewidentnego rozmachu i niekiedy interesującego przetworzenia motywów zaczerpniętych z głównego nurtu mitologii Mrocznego Rycerza niekiedy trudno opędzić się od poczucia, że na etapie tworzenia zrębów fabuły wspomnianemu przydałoby się jednak odrobinę wsparcia ze strony nieco zdolniejszych odeń scenarzystów. Tempo prowadzenia akcji nie zawsze bowiem jest równe, a i motywacja części postaci jakby kuleje. Niemniej i tak warto. Choćby z racji sugestywnej wizji plastycznej tego przedsięwzięcia.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: gloriadeus w So, 01 Maj 2021, 21:42:33

Ograne do przesady ostatnimi czasy samobiczowanie się autorów w/g których wszyscy Europejczycy to ku...y i złodzieje a wszyscy Murzyni i Indianie są szlachetni.


To oznacza dla mnie dyskfalifikację tego tytułu. Neokomunizm ***********
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: brvk w So, 01 Maj 2021, 23:13:29
No to nie przeczytasz dobrego komiksu i nie dowiesz się, czy Skandalista nie przesadził z powyższym stwierdzeniem.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w So, 08 Maj 2021, 14:21:50
  Podsumowanie kwietnia. Przyszedł w końcu czas na nadrabianie zaległej kolekcji. Uwaga jak zwykle pojawia się pewne SPOILERY!!!


1. Najlepszy:

  "Czarne Nenufary" - Michel Bussi, Frederic Duval, Didier Cassegrain. Kompletne zaskoczenie w tym miesiącu, tytuł kompletnie mi nieznany, kupiony na podstawie zachęcających opinii i równie zachęcającej ceny zwłaszcza w przypadku tak dużego formatu, adaptacja jakiegoś bestsellerowego francuskiego kryminału. Miasteczko Giverny, miejsce gdzie spędził swoje ostatnie lata oczywiście cały czas pracując Claude Monet zostaje zaskoczone odnalezieniem zwłok miejscowego lekarza. Tenże denat był znanym kolekcjonerem sztuki i jedną z najzamożniejszych person w rzeczonym miasteczku, mimo czego nigdy nie było by go stać na zakup oryginalnego obrazu Moneta, aczkolwiek przy tak często odkrywanych nieznanych dziełach starych mistrzów i biorąc pod uwagę plotki krążące po miejscowości o słynnych i nigdy przez nikogo niewidzianych Czarnych Nenufarach bez problemu można umieścić domniemany fakt wejścia w posiadanie bezcennego dzieła sztuki jako powodu zabójstwa. Sprawy nie ułatwia również fakt, że doktorek był znanym kobieciarzem któremu stan matrymonialny jego kolejnego celu nigdy nie przeszkadzał w miłosnych podbojach więc kandydatów na mordercę znajdzie się sporo. Do sprawy wraz z podległymi mu ludźmi zostanie oddelegowany młody gwiazdorek policji bodajże w Tuluzie inspektor Serenac, który owszem posiada sporo pozytywnych cech, ale z pewnością nie należy do nich skromność czy ogłada przez co momentami wychodzi na zarozumiałego dupka, a jego śledztwo przetnie się z losami trzech mieszkanek Giverny. Małej Fanette przyszłej gwiazdy wszelkich galerii sztuki, Stephanie miejscowej nauczycielki podejrzewanej o bycie kochanką w/w lekarza oraz nieokreślonej z imienia babci - przysłowiowej obserwatorki zza firanki o zdaje się morderczych skłonnościach będącej jednocześnie narratorką. Arcymocnym punktem komiksu (zresztą czyż mogło być inaczej w komiksie kręcącym się wokoło malarstwa?) sa rysunko-malunki Cassegraina, fantastycznie oddany sielski klimat normandzkiego miasteczka, cudownie wymalowane okoliczności przyrody oraz pocieszne budzące natychmiastową sympatię wizerunki postaci zalatujące lekko Disneyem a mimo to doskonale oddające (niemalże) emocje nimi targające. Dwa kamyczki do ogródka, te wcześniejsze "niemalże" oznacza iż artysta przesadza trochę z manierą rysowania jakichś dziwnych pół-uśmiechów oraz to co wspominał jeden z forumowych bywalców chyba nie do końca szczęśliwy dobór papieru przez wydawcę. Po trosze muszę się z tym zgodzić, po trosze ponieważ nie znam sie na technikaliach i nie mam pojęcia czy to akurat wina papieru, ale porównałem tę wersję z tą w internecie i tamta wydaje się może nie tyle ostrzejsza co raczej jaśniejsza i przez to wygląda jednak lepiej, może faktycznie trzeba było użyć kredy? Cóż mogę powiedzieć świetny album, wycyzelowana co do milimetra historia kryminalna połączona z romansem oraz przemyśleniami na temat  straconych szans i nadziei, o więzieniach w złotych klatkach, przemijaniu i wiecznym czekaniu, błędach młodości i o tym że czasami po prostu nie potrafimy się dogadać pomimo tego że bardzo chcemy. I kurde aż zły jestem na siebie, że sam się nie zorientowałem "kto zabił", chociaż pod sam koniec coś mi tam zaczeło świtać, może gdybym lepiej znał historię sztuki to bym się szybciej zorientował? Nie przypuszczam abym uznał "Czarne Nenufary" za komiks roku, ale z pewnością o wiele mu bliżej do tego tytułu niż "Indyjskiej Włóczędze" (chociaż ciężko oczywiście je porównać) za to nie wyobrażam sobie sytuacji w której wypada poza pierwszą dziesiątkę, znakomita robota. Ocena 8/10.

  "Legendy Mrocznego Rycerza" - Tim Sale i inni. Z pewną taką nieśmiałością (jak to mawiała niegdyś pani z reklamy) sięgnąłem po ten zbiorek Batmanów z racji tego, że został na tym forum został dosyć ostro potraktowany przez dwóch użytkowników co to w moim mniemaniu jednak "się na komiksach znają" parafrazując Kazika. Zupełnie niepotrzebne były moje obawy, kompletnie żadnych zarzutów nie rozumiem. W skrócie tom zawiera kolekcję komiksów Batman narysowanych przez Sale'a (pomijając miniserie bądź powieści graficzne typu Długie Halloween), ułożonych w kolejności chronologicznej także możemy zaobserwować rozwój stylu rysownika. Pierwsze opowiadanie "Szaleńcy w więzieniu" napisane przez mojego ukochanego Alana Granta okazało się o dziwo najsłabszym w całym zbiorze, fabuła wydaje się dosyć absurdalna dopóki nie zdamy sobie sprawy z jej komediowego charakteru, nie absolutnie nie jest źle ale nic powyżej poziomu "nieźle". Drugie pt "Ostrza" Jamesa Robinsona umieszczone niegdyś w tm-semicowym Batman Halloween, to te które najbardziej przypadło mi do gustu, grantowskie reminiscencje są tu o wiele mocniej wyczuwalne niż u samego oryginału, czyli czarny charakter którego z pewnością nie możemy nazwać złym a którego na drogę występku sprowadził jeden głupi wybór, jedna przypadkowa tragedia czy jedno pechowe spotkanie prowadzące do kolejnych niewłaściwych posunięć z determinizmem godnym Szekspira. Wielokrotnie używany przez Granta mooreowski motyw "jednego złego dnia" działa dalej doskonale i w tym przypadku, w rękach sprawnego scenarzysty prowadząc do klimatycznej opowieści (przy okazji dowiemy się, że Batman potrafi być nie tylko sentymentalny - chociaż to wiemy od dawna ale i małostkowy). Kolejna nowela "Nieudacznicy" autorstwa po raz kolejny Alana Granta, o dziwo posiada również nieco komediowe zacięcie, chociaż oprawione w bardziej typową dla tytułu kryminalno-sensacyjną powłokę. Do Gotham trafia Chancer zamaskowany łotrzyk obdarzony mocą niewiarygodnego szczęścia, dzięki któremu udaje mu się wymykać nawet Batmanowi, nadnaturalny fart działa doskonale dopóki nie zostanie skaptowany przez gang nieudaczników czyli Killer Motha, Catmana i Calendar-mana, którzy mają dosyć swojej reputacji żałośnie śmiesznych frajerów i postanawiają w Gotham wykręcić numer stulecia czyli porwać burmistrza Krola, komisarza Gordona i Bruce Wayne'a aby zażądać za nich gigantycznego okupu. Nie oszukujmy się przy tak misternym planie nie ma na tej planecie koniczyny z wystarczającą ilością listków aby zapewnić Chancerowi powodzenie. Dwa ostatnie komiksy to shorty "Mroczny Rycerz na randce" śp. Darwyna Cooke'a czyli Bruce kontra Selina w czymś bardziej przypominającym animację niż klasyczny komiks oraz znany z Batmana B&W "Noc po nocy" Kelleya Pucketta, do tego w dodatkach garść okładek które Sale rysował we wszystkich około-batmanowych tytułach. Cóż o rysunkach? W skrócie Tim Sale, z wyjątkiem może dwóch ostatnich szorciaków nie jest jeszcze to ten Sale, którego dobrze znamy, ale i tak czuć od samego początku jego rękę i wyróżniającą się w tłumie stylówę. Polecam, gorąco nic a nic się nie zestarzało, funu dalej co niemiara a "Ostrza" nawet pomimo tego, że Grant czy Milligan potrafili napisać lepsze komiksy na takich samych fundamentach to poziom nieosiągalny dla wirtuozów pióra aktualnie pracujących przy Batmanie. Ocena 8/10.


2. Zaskoczenie na plus:

   "Superbohaterowie Marvela - Profesor X" - Chris Claremont i inni. "Saga o Wyspie Muir" to dosyć zabawne o ile pamiętam że to był jeden z moich ulubionych X-Menów i wiele razy go czytałem a zupełnie o nim zapomniałem, więcej po otwarciu mało co pamiętałem z tego komiksu, nic to przynajmniej zwłaszcza biorąc pod uwagę, że Shadowking jest jednym z moich ulubionych wrogów X-Men ubawiłem się kolejny raz. Pierwszy zeszyt efekt legendarnej kooperacji Claremonta z Johnem Byrne to historia pierwszego spotkania prof. Xaviera ze Storm oraz Amahlem Faroukiem i jest naprawdę dobra zwłaszcza biorąc pod uwagę, genialnie ukazany moment zwycięstwa Charlesa w psychicznym pojedynku, jednocześnie pierwszy raz w życiu zdałem sobie sprawę z oczywistego faktu, że pomysł aby Ororo była złodziejką był głupi jak but z lewej nogi. Danie główne czyli "Saga...", w skrócie źle się dzieje na Wyspie Muir, wszyscy przebywający tam mieszkańcy zaczynają się dziwnie zachowywać a po jakimś czasie kontakt z nimi zostaje zerwany a jednocześnie cała ludzkość dostaje jakiegoś fioła i zaczynają się ogólnoplanetarne zamieszki, na miejsce w celu "rozpoznania bojem" zostaje wysłana drużyna X-Factor. Za rysunki odpowiada aż czterech rysowników za to operujących podobnym stylem także całość wygląda raczej spójnie (no dobra z wyjątkiem epilogu, który u nas wydany nie był i wygląda raczej dziwnie) wśród nazwisk tacy artyści jak Whilce Portacio czy Andy Kubert a więc rysownicy u nas znani i lubiani, także nie powinien mieć z tym nikt problemu. Wziąć poprawkę należy na to, że ten komiks to dziecko lat 90-tych i to dosyć mocno czuć widać to na rysunkach (pancerze Shield toczka w toczkę niczym armory z Ufo:Enemy Unknown, większość postaci jak mówi to szczerzy zęby chyba aby groźniej wyglądać, faceci chodzą non stop napięci jak przysłowiowe baranie yaya, kobiety wyginają się w jakichś wyuzdanych pozach nawet jak rozmawiają o wczorajszej pogodzie), jak i w pewnych rozwiązaniach fabularnych (Forge trzepiący znikąd wynalazki na każdą okazję niczym MacGyver). Troszeczkę bawiła mnie pewna "hardkorowość" tego tytułu, X-Meni są bardziej krwiożerczy niż zwykle - "Och nie, Shadowking używa Legiona jako swojej fizycznej manifestacji, chyba będziemy musieli go zabić" - "dobra, jedziemy z tym koksem", - "Och nie, Polaris stanowi portal łączący ziemski wymiar z planem astralnym Shadowkinga, kto wie czy nie będziemy musieli jej zabić?" - "cóż, mówi się trudno, jedziemy z tym koksem", "Och nie, ważna szyszka z FBI została opanowana przez Shadowkinga" - tu już nikt nawet nie komentuje oczywistych rzeczy, tylko odrazu jadą z koksem i facet bez gadania dostaje kulę w łeb. No naprawdę trudno się nie uśmiechnąć od czasu. Tak czy owak powrót do przeszłości, okazał się naprawdę udany, jasne komiks ma swoje wady, przede wszystkim w porównaniu do dzisiejszych epopei potrafiących ciągnąć się jak flaki z olejem sprawia wrażenie, że jest zbyt krótki. Zdecydowanie lepsza jest jego część pierwsza, X-men bijący się w kamiennym kręgu niczym zwierzęta, atmosfera narastającego szaleństwa na świecie, potyczki zwłaszcza słowne pomiędzy powoli opanowywanymi umsyłowo mutantami którzy cały czas zachowują swoje wspomnienia a także głęboko skryte animozje, ale wyzwalane jest w nich wszystko to co najgorsze, quasi-erotyczna scena pod prysznicem z Rogue i widmem Shadowkinga to robi wrażenie do dzisiaj, szkoda że druga część sagi zamieniona jest w standardową nawalankę (zgodnie z duchem czasów z udziałem karabinów których kaliber to jakieś 90 mm.), zbyt szybką i zbyt gładką. Tym niemniej zdecydowanie polecam. 7/10.


3. Najgorszy przeczytany:

  "Superbohaterowie Marvela - Union Jack" - Ben Raab, John Cassaday, Christos N. Gage, Mark Perkins. Kolejny tom w kolekcji podzielony na mniej więcej dwie równe części. I Union Jack czyli kolejny superbohater pochodzący ze stolicy Commonwealthu, w przeciwieństwie do Kapitana Brytanii nie powiązany z żadnymi szlachetnymi legendami tylko krew z krwi potomek prawdziwego liverpoolskiego czerwonego jak krew robotnicza dokera (co czasami do przesady jest podkreślane), czy może być coś bardziej angielskiego? Pewnie może, ale niewiele będzie to rzeczy. Pierwsza część nawiązuje to starej historii z Baronem Blood oraz mitów arturiańskich oraz św. Graala (czyli jednak) a autor wpakował tam chyba wszystko co wiedział na temat wampirów. Poważnie mamy przegląd chyba każdego motywu z tej dziedziny, problem w tym że nie składa się to w jakąś sensowną całość. Historia jest strasznie rwana, bohater rozmawia sobie z kimś w parku by nagle bić się w jakiejś katedrze do której dotarł nie wiadomo po co i kiedy bo o zupełnie innej porze. Miałem też spore kłopoty z rozróżnianiem postaci, strasznie dziwnie jest to napisane aczkolwiek nie można komiksowi odmówić sporej ilości gęstego, nieco kiczowatego klimatu, podkręcanego zwłaszcza przez rysunki Cassadaya. Nie ukrywam bardzo lubię tego rysownika i tutaj jego styl dobrze pasuje, spora ilość zabawy światłocieniem, zmęczone trupioblade twarze, wytrzeszczone oczy, dobrze rozrysowane sceny akcji stanowią spory plus do tej pół na pół udanej i nieudanej jednocześnie historii. Część druga, jak jest napisane w przedmowie powstała na fali popularności Zimowego Żołnierza czemu oczywiście nie da się zaprzeczyć z racji szpiegowsko-sensacyjnego kierunku. Osią fabularną jest zdobycie przez MI5 informacji o planowanych zamachach na Londyn, jako że poważni superbohaterowie jak zwykle są niedostępni zadanie uratowania miasta i tysięcy żyć dostaje Union Jack, który do pomocy dostaje grupkę bohaterów których wszyscy mają gdzieś jeszcze bardziej niż jego samego. I tu Gage jako scenarzysta przewraca się po raz pierwszy. Zamachów mają dokonać trzecioligowi najemnicy w rodzaju Shockwave'a, Boomeranga czy Jacka Latarenki i spójrzmy na to chłodnym okiem to nie ma sensu. Nie ma takiego najemnika na tej planecie który poszedł by na masowe mordownie setek ludzi na oczach niewątpliwie milionów widzów, to automatyczny wyrok śmierci na każdej szerokości geograficznej, to nagroda za twoją głowę tak wielka że wcześniej czy później (w przypadku najemnika to pewnie natychmiast) ktoś i tak cię sprzeda a także przesłuchania dla bliskich tobie osób w katowniach pokroju Klewek. Jest tam więcej takich pomysłów autor postanawia zagęścić akcję i jednocześnie pogłębić fabułę poprzez konflikt pomiędzy izraelską agentką Sabrą a Navidem - Arabskim Rycerzem którego mieliśmy już nieszczęście poznać. Otóż, w którymś tam momencie Rycerz wyskoczy z tekstem o tym, czy zamiast nie wygłupiać się jako agentka nie powinna przyjąć uświęconej roli żony i matki jaką przykazał jej Bóg. No nie wiem facet jest superbohaterem i jednocześnie tajnym agentem wydawało by się, że do takiej roli wybiera się ludzi o mentalności jednak odmiennej niż wieśniak z lepianki z wielbłądziego łajna, a nawet skoro gość jest tak wielkim tradycjonalistą to będzie potrafił zatrzymać dla siebie przekonanie że miejsce kobiety w rodzinie jest tuż za wielbłądem ale jednak przed psem. Na szczęście Sabra nie pozostaje mu dłużna i wyznaje że była matką ale jej dzieci zostały wysadzone w autobusie z wycieczką szkolną (pytanie za 100 punktów, kto tam częściej zajmuje się wysadzaniem autobusów z dziećmi, nie wątpię że autor i jego amerykański czytelnik nie mają wątpliwości). Do tego mamy takie kwiatki jak po raz kolejny Arabski Rycerz który okazuje się ognio- i kuloodporny bo jak twierdzi swoją kamizelkę Aladyna uszył w rozprutego latającego dywanu (pomysł jest fajny ale na litość boską w jakimś pastiszu a nie w 'realistycznej" opowieści sensacyjnej), oraz to że centralnym punktem ataku terrorystycznego będzie zmontowanie 10 metrowego robota z adamantium na środku Piccadilly, no fajnie jako komiks akcji się sprawdza w sumie ale jako realistyczny komiks akcji absolutnie nie. Rysunki w standardzie i na dobrym poziomie. Trochę szkoda, tom miał pewne widoki, bohater całkiem sympatyczny, ale średniej klasy bądź średnio doświadczeni scenarzyści uwalili trochę temat. Ocena 5/10.


4. Zaskoczenie na minus:

  "Superbohaterowie Marvela - New Mutants" - Chris Claremont, Bill Sienkiewicz. Pierwsza część to debiut trzeciej z kolei generacji X-Men czyli New Mutants stworzony przez Claremonta i Boba McLeoda. Czyta się nawet fajnie (chociaż stawiam piwo, temu kto mi wytłumaczy o co chodzi w scenie z policjantami bijącymi w hotelu Moirę), natomiast zastanawia kompletna archaiczność tego komiksu. W latach 80-tych gdy komiks superbohaterski dokonał skoku jakiego nie zrobił nigdy wcześniej i nigdy później, artysta taki jak Claremont wyskakuje z typową kopią drużynowych originów Stana Lee sprzed 20 lat na dodatek w równie przestarzałej i kompletnie nieatrakcyjnej formie graficznej. Nieważne i tak wiadomo, że główne danie to Demon Bear Saga. I cóż mogę powiedzieć? No zawód, ten komiks to zwykła nawalanka z tajemniczym niedźwiedziem jakich w gatunku wiele, momentami scenarzyście udaje się uzyskać nastrój horroru (zamknięty szpital, śnieżyca, brak prądu te klimaty), ale jest tego zdecydowanie zbyt mało i szybko zostaje przesłonięte kolejnymi wystrzałami laserów na kolejnym planie astralnym, zakończenie i wyjaśnienie tajemnicy demonicznego niedźwiedzia to kompletny absurd. Nie wiem może dla amerykańskiego czytelnika wkręconego w komiksonowelę i czekającego z wypiekami na twarzy na kolejny odcinek to był jakiś efekt wow, ale na mnie czytelniku w zgoła innej sytuacji wywołało to efekt w postaci "Co? Przecież to jakaś bzdura, a wogóle co mnie to gó...o obchodzi?". Zdecydowanie na tym tle wypada ostatni zeszyt z poznaniem i włączeniem do drużyny technoorganicznego Warlocka w którym członkowie New Mutants robią zapoznawczą imprezę dla znajomych i sąsiadów z okolicy. Obserwowanie ich relacji z normalną młodzieżą, "docieranie" się między sobą oraz bezcenna mina "ku...a to przecież nie może być moja chata" po powrocie na drugi dzień prof. Xaviera to mocne atuty tego komiksu, szkoda że to tylko zeszyt. Nie oszukujmy się, w/g mnie uznanie jakim podobno cieszy się ten komiks wynika tylko i wyłącznie z rysunków Sienkiewicza w przypadku mniej charakterystycznego rysownika powątpiewam aby ktokolwiek wśród ogromu przeróżnych x-menowych zeszytów pamiętał akurat tę historię. Natomiast jest jak jest i to akurat Bill dostał to w swoje ręce i co ja mogę dopowiedzieć w tym temacie? Każdy zainteresowany wie jak rysunki tego pana wyglądają, ja osobiście nigdy go nie uważałem za równego rysownika, po prostu brzydkie kadry bez problemu mogą koegzystować z po prostu cudownymi koło siebie. Tyle, że w przypadku akurat jego te mniej udane natychmiast wylatują mi z pamięci a te świetne zostają na bardzo długo. Co jeszcze ode mnie Sienkiewicz chyba lubi blondynki, kadry na których występują Amara Aquilla i zwłaszcza Illyana z reguły są najbardziej udanymi (no dobra Warlock i sam Niedźwiedź też wyglądają czadowo). Warto, ale raczej dla samych rysunków, chociaż muszę przyznać, że Claremontowi udało się nakreślić fajne, żywe postaci nie będące jednocześnie kopiami swoich poprzedników. Ocena 6+/10.


5. Suplement

Należy czytać:

  "Luc Orient tom 2" - Greg, Eddy Paape. Pierwszy tom uznałem za udany aczkolwiek dwie pierwsze opowieści średnio przypadły mi do gustu, za to dwie kolejne spodobały mi się. Obecność serii na półce uzależniłem od jakości tomu drugiego i tego czy bliższy będzie pierwszej połowie swojego poprzednika czy drugiej. Na szczęście nie musiałem komiksu wystawiać na sprzedaż, drugi tom wskazuje wyraźną tendencję zwyżkową. Pierwszy album to kontynuacja i jednocześnie zakończenie historii z Terrango, drugi to dosyć splapstickowa historia pewnego eksperymentu, trzeci to historia pewnego meteorytu który spadł na zapomnianą górską wieś, czwarty tyczy się niezwykłych niemowląt. Na uwagę zasługuje szerokie spektrum zainteresowań i umiejętności pisarskich scenarzysty, każda z historii ma kompletnie odmienny klimat pierwszy album to znane z poprzedniego tomu sci-fi w stylu Flasha Gordona, drugi komediowy sensacyjniak, trzeci kryminało-horror oraz czwarty mój ulubiony "Legion Przeklętych Aniołów" to coś w stylu przez jednych uwielbianego przez innych znienawidzonego "W Tajnej Służbie Jej Królewskiej Mości". Rysunki Paape identycznie jak scenariusze Grega rosną w siłę z albumu na album a przecież już wcześniej były conajmniej dobre. Jedyne czego mogę się czepić, to zbytnie skondensowanie ostatniego albumu, historia aż się prosi o rozpisanie jej na dwa komiksy. Dla fanów klasyki pozycja obowiązkowa, dla tych co mają alergię raczej nie do polecania, dla tych niezdecydowanych raczej bym polecał, warto chociażby dla samych rysunków i migawek z przeszłości w której panna Lora co chwilę wymaga ratunku, co chwilę wyskakuje z tekstem "ojej, to ja już zupełnie nic nie rozumiem", albo usłużnie biegnącej z zapalniczką aby odpalić którejś z męskich postaci papierosa (ogólnie wszyscy jarają tam na potęgę, fajki były chyba jeszcze zdrowe), która jednak na szczęście dla równowagi uratuje od czasu do czasu sytuację. Ocena 7+/10. 


Można czytać:

 "Conan tom 71 - Mroczni Jeźdźcy Śmierci" - autorzy różni. Tom podzielony pomiędzy 3 historie. Pierwsza to kolaboracja Conana z innym howardowskim bohaterem Solomonem Kanem, druga to dosyć abstrakcyjna "Wilkołaczka" w którym Conan zamieniony w ludzką bestię zagryza ludzi żywcem, trzecia dokończenie opowiadania z Kozakami z jednego z wcześniejszych tomów. Czuć zdecydowanie zmierzch serii, autorzy już chyba byli zmęczeni o ile graficznie wciąż jest conajmniej dobrze o tyle fabularnie jest coraz słabiej. Ocena 6+/10.

 "Conan tom 72 - Mieszkańcy Wieży Trwogi" - autorzy różni. Przedłużająca się agonia serii. Cztery pierwsze historie do kompletnego zapomnienia tematy przemielone już na milion sposobów i to w zdecydowanie atrakcyjniejszych formach. Zdecydowanie na plus wyróżnia się ostatnie opowiadanie "Mieszkający pod Grobowcami", niezbyt piękne ale z pewnością interesujące z wyglądu i w pewnym sensie kopiujące założenia loveraftowskiej "Przyczajonej Grozy". Ocena 6+/10.
 
 "Superbohaterowie Marvela - Spider-Man 2099" - Peter David, Rick Leonardi, Will Sliney. Tom podzielony na dwie mniej więcej równe części - przygody Człowieka-Pająka z przyszłości, Miguela O'Hary który stanowi dosyć przewrotne przeciwieństwo Petera Parkera. Zamiast wiecznego pechowca mamy raczej szczęściarza, nieco arogancką gwiazdę naukowego działu korporacji Alchemax, mieszkającą w wypasionym lofcie na szczycie wieży razem z kochającą dziewczyną na szczęście z tym podobieństwem do Petera, że jego kompas moralny również ustawiony jest w dobrym kierunku. Dalej wypadek w laboratorium genetycznym i nabycie mocy Pająka, reszta jest historią. Rysunki całkiem w porządku, na czele z rewelacyjnym pomysłem na Lylę szałową SI będącą jednocześnie cyfrową pocieszycielką Miguela wizualnie będącą skrzyżowaniem Marilyn Monroe, Gwen Stacy i Betty Brant. Część druga to początek serii z Marvel Now komiks o Pająku przeniesionym do teraźniejszości raczej ustanawiający fundamenty pod cały tytuł niż posiadający jakąś super-fabułę, rysunki niestety takie sobie, typowy nowożytny, bezpłciowy Marvel. Całość z pewnością nie należy do najlepszych tomów w kolekcji, nie jest to nic po czym bym uznał, że koniecznie muszę poznać inne przygody Spider-Mana z roku 2099, ale jako jeden strzał jak najbardziej. Ocena 6+/10.

 "Superbohaterowie Marvela" - New Warriors" - Tom DeFalco, Ron Frenz. Pierwszy zeszyt z originem grupy u nas już kiedyś w Mega Marvelu, kolejne to dalsza część regularnej serii uzupełniona o pierwsze pojawianie się grupy w serii Thor. Przyjemna bajeczka o nowej supergrupie młodocianych bohaterów ze stajni Marvela ze wszelkimi wadami i zaletami związanymi z datą ich wydania (Cannonball z tą koszmarną fryzurą i w katanie z naszywką Poison - szczyt, szczytów bezguścia). Najlepsza historyjka z Juggernautem, w którym okazuje się on nie jakimś przerażającym czarnym charakterem, tylko po prostu facetem który idzie i nic go nie powstrzyma na dodatek niepozbawionym pewnej dozy ciętego dowcipu, najsłabsza ta z wietnamskim rodzeństwem. Jak ktoś nie lubi komiksów z tamtego okresu to nie polecam bo ten tom z pewnością nie zmieni jego zdania, ale jak ktoś lubi superhero z przełomu lat 80tych i 90tych to jak najbardziej bo to całkiem sympatyczne czytadełko. Ocena 6/10.

  "Deadpool się Żeni" - autorzy różni. Wbrew tytułowi i moim oczekiwaniom samo wesele to tak naprawdę tylko kilka pierwszych stron, dalej dostaniemy antologię krótkich historyjek przedstawiających wszystkie wcześniejsze śluby lub "śluby" Deadpoola. Jak w to przypadku antologii poziom różny, ale paradoksalnie, ci autorzy na których liczyłem najbardziej napisali najsłabsze fragmenty. Dalej mamy komiks z podróżą poślubną w Tokio (jest kilka fajnych gagów czy nawiązań ale całość raczej niespecjalnie porywająca), nowelę stylizacją po raz kolejny nawiązującą do klasycznych tytułów Timely Comics przedstawiającą nam prawdziwy los jaki spotkał Adolfa Hitlera (zdecydowanie najmocniejszy punkt albumu), oraz ostatni komiks o tym co Deadpoolowi siedzi w głowie (fajne rysunki i niespecjalnie interesująca treść). Komiks przyzwoity, ale póki co najsłabszy w serii z wyjątkiem kilku historyjek i opowiadania z Hitlerem poziom raczej średni aczkolwiek pod względem rysunków cały czas wysoki poziom (całe szczęście akurat w tym komiksie "przeseksualizowania" nie brak, jest w sporej ilości i ze względu na dosyć frywolną jak na Marvel treść pasuje jak najbardziej). Ocena 6/10.

Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Chmurny w Nd, 09 Maj 2021, 13:49:11
@SkandalistaLarryFlynt

"Na kredowym to i Gliwice ładne"

 ;)

W "Czarnych nenufarach", w tym konkretnym przypadku, sama zmiana papieru na lepszy (czy może: bardziej odpowiedni) dałaby widoczny efekt. A te pół-uśmiechy to najprawdopodobniej odbicie jakichś cech samego ilustratora, np.: ludzie pogodni rysują częściej pogodne postacie (no bo siebie - w lustrze - czy żonę widzisz najczęściej).

Nie deliberując, czy może lepsza maszyna coś by dała (np.: dziesięciokolorówka), mnie generalnie ciekawi, skąd ten ogólny zachwyt nad papierami offsetowymi; one zawsze były papierami śmieciowymi, trochę nad gazetowymi, nadawały się do książek, ale jak chciałeś mieć dobry kolor, no to kreda. I owszem, częściowo da się wytłumaczyć, że faktura, że grubość, że nie świeci, ale tylko dlatego, że u nas nikt nie wydaje na porządnej kredzie, no bo to trochę pesos więcej trzeba wysupłać. A są takie kredowe, że i nowi drukarze mieliby problem rozpoznać (nie mówiąc o wydawcach), co to za papier jest. Świat poszedł mocno do przodu, druk cyfrowy częściowo niweluje słabości druku offsetowego (głównie te ludzkie), ale ja nie widziałem jeszcze wydanej w Polsce ilustrowanej publikacji książkowej na offsecie, w której kolor był istotny i w druku wszystko zagrało. Ktoś tu gdzieś pisał, że papiery offsetowe są droższe od porównywalnych gramaturą kred: no pewnie, lepiej jest produkt tańszy i gorszy sprzedawać drożej (Kopernik się kłania), a klient się i tak nie gapnie, a jak jeszcze się mu nawciska, że 'o panie, to szlachetny, czerpany papier, produkowany w starodawnej druidzkiej formule' itp., to zachwyt sam się pojawi i jeszcze zadziała samonakręcająco. A przecież szlachectwa nie dają wypełniacze w postaci kleju, bo co powiedzieć na alfacelulozowe papiery klasy 'prestiż' czy fineartowe szmacianki bawełniane?

Niedługo wychodzi ponownie "Przybysz", na papierze offsetowym. Kusi mnie, żeby zobaczyć, czy może i jak, w sepii, się ten papier sprawdzi (bo tu nawet nie można mówić o wąskiej palecie kolorów, jak w "Czarnych nenufarach"). Mam jakieś wydanie angielskie, na kredzie ;)  pewnie nie wytrzymam i z ciekawości kupię.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pn, 10 Maj 2021, 12:22:17
  Jak mówiłem nie znam się na technikach drukarskich więc się nie wypowiadam, porównałem tylko tę naszą wersję z elektroniczną (wiem, że to nie to samo) i tamta jest jaśniejsza, wyraźniejsza i ładniejsza, niedużo ale jednak.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Chmurny w Pn, 10 Maj 2021, 13:00:07
No ja kupiłem jeszcze francuskie wydanie Nenufarów, na kredzie, raz, że żonie się spodobało, a dwa, że nachlapałem na forum i trzeba było postawić pieniążek za przekonanie.
I się okazało, że
tamta jest jaśniejsza, wyraźniejsza i ładniejsza, niedużo ale jednak.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Chmurny w Pt, 28 Maj 2021, 14:44:41
Niedługo wychodzi ponownie "Przybysz", na papierze offsetowym. Kusi mnie, żeby zobaczyć, czy może i jak, w sepii, się ten papier sprawdzi (bo tu nawet nie można mówić o wąskiej palecie kolorów, jak w "Czarnych nenufarach"). Mam jakieś wydanie angielskie, na kredzie ;)  pewnie nie wytrzymam i z ciekawości kupię.
Wreszcie przyszedł do mnie "Przybysz" i tylko informacyjnie: papier jest jednak kredowy, to biały chyba półmat, na Gildii jest błąd. Nieźle wydane, choć istotnie różni się od wydania angielskiego (ja mam z 2007), przede wszystkim spójnością kolorystyczną (to dwie odmienne wersje tonalne).
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: kierpic w Pt, 28 Maj 2021, 21:21:16
Chmurny, ja mam takie wydanie, to jest to samo co Ty posiadasz? Polskiego nie mam.
(https://naforum.zapodaj.net/thumbs/994445c9105e.jpg) (https://naforum.zapodaj.net/994445c9105e.jpg.html)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Chmurny w Pt, 28 Maj 2021, 22:07:59
Nie, ja mam inne wydanie, jakiś brytyjski brand dziecięcy należący do Hachette. Drukowane w Chinach, wydanie z tłoczeniami, utrzymane tonalnie w sepii, szeroka wstążka pod kolor, ładne i bardzo przyjemne dla oka. Nasze nie ma takiej spójności koloru ilustracji, nie ma tłoczeń, które są widoczne w druku na okładkach (?), żółta wstążka, no różni się trochę. Za to ilustracja okładkowa pod lakierem kolorystycznie podoba mi się bardziej w naszym w dziennym świetle (a teraz w sztucznym niekoniecznie).
Te wydania to dwa rożne pomysły na kolorystykę.
Aż ciekawe, jak wygląda Twój "Przybysz".
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: kierpic w So, 29 Maj 2021, 13:49:27
Myślę Chmurny, że piszemy trochę nie w tym wątku co trzeba. Proszę moderatora o przeniesienie tych postów tam gdzie powinny być.
Wygląda na to że moje wydanie było na rynek amerykański, drukowane w Singapurze. Brak wstążki, papier to grubsza kreda, tłoczenia na okładce. Nie wiem na co zwrócić szczególną uwagę przy robieniu zdjęć, ale starałem się uchwycić różne tonacje kolorów.

(https://naforum.zapodaj.net/thumbs/58ade0070317.jpg) (https://naforum.zapodaj.net/58ade0070317.jpg.html)
(https://naforum.zapodaj.net/thumbs/457805486635.jpg) (https://naforum.zapodaj.net/457805486635.jpg.html)
(https://naforum.zapodaj.net/thumbs/f217257968c5.jpg) (https://naforum.zapodaj.net/f217257968c5.jpg.html)
(https://naforum.zapodaj.net/thumbs/f1c59fe1523d.jpg) (https://naforum.zapodaj.net/f1c59fe1523d.jpg.html)
(https://naforum.zapodaj.net/thumbs/ca04fd67fe2f.jpg) (https://naforum.zapodaj.net/ca04fd67fe2f.jpg.html)
(https://naforum.zapodaj.net/thumbs/2df184f2283f.jpg) (https://naforum.zapodaj.net/2df184f2283f.jpg.html)
(https://naforum.zapodaj.net/thumbs/527a5713b6c9.jpg) (https://naforum.zapodaj.net/527a5713b6c9.jpg.html)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Chmurny w So, 29 Maj 2021, 14:48:05
O, dzięki, jeśli kiedyś będzie okazja, z wielką chęcią od Ciebie pożyczę.
Twoje wydanie może być jeszcze inne, przykładowo inaczej zrobili tylną okładkę - w tych co mam oprócz tekstu jest mała ilustracja pod lakierem, w brytyjskim jeszcze w tłoczeniu. Mam domysł, czemu w polskim jest widoczne niezrealizowane tłoczenie: to brytyjskie wg notki projektował Tan i mógł sam w plikach od razu zaznaczyć obszar tłoczenia na przedniej i tylnej, nasi zaś nie tłoczyli, a chyba korzystali z tych właśnie plików i nie uznali, że warto w grafikę ingerować.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: kierpic w So, 29 Maj 2021, 15:01:26
O, dzięki, jeśli kiedyś będzie okazja, z wielką chęcią od Ciebie pożyczę.
Po prawdzie komiksów nikomu nie pożyczam, ale dla Ciebie zrobię wyjątek ;)

Wszystko fajnie, ale ja nadal nie wiem jak wygląda polskie ani brytyjskie wydanie. Zapodaj kilka fotek, przecież wiem że umiesz :)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Chmurny w So, 29 Maj 2021, 15:24:54
Pięknie dziękuję!
Moja żona twierdzi, że mógłbym być poślednim marszandem, a już sztuki nowoczesnej to na pewno (ale to każdy mógłby być), ale że zdjęć to ja nie umiem robić (z tym się trochę nie zgadzam). Wprawdzie do pierwszego nałożyła na mnie embargo na temat "komiks", ale pstryknie kilka fotek, tylko nie wiem, czy dziś, bo słabe światło (a foto lampy mamy po ludziach).
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Chmurny w So, 29 Maj 2021, 21:51:31
Popieram prośbę do Moderatora, tu piszą sympatyczni ludzie i po co mamy im podpadać.
Zdjęcia chińskim patefonem (najlepiej wyszły), do porównania poglądowego ujdą.
Polskie wydanie jest ołówkowe, wypłukane z sepii (może taki był pierwszy z 2006?), czasem nierówna tonacja na sąsiednich stronach i niekiedy lekko przebijająca czerwień lub żółć. To brytyjskie trzyma tonację starych fotografii.

(https://i.postimg.cc/WpJwCGVr/01.jpg)
(https://i.postimg.cc/52Pz6y1b/02.jpg)
(https://i.postimg.cc/x1gvMgGr/03.jpg)
(https://i.postimg.cc/gJhLSKh2/04.jpg)
(https://i.postimg.cc/cCNgV87M/05.jpg)
(https://i.postimg.cc/02PKnDy9/06.jpg)
(https://i.postimg.cc/g0nZRpkR/07.jpg)
(https://i.postimg.cc/LXGBhXtn/08.jpg)
(https://i.postimg.cc/JhvB5FGF/09.jpg)
(https://i.postimg.cc/0jdMx2cg/10.jpg)
(https://i.postimg.cc/2j4Bn2mH/11.jpg)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Pn, 31 Maj 2021, 23:56:37
Maj

Tom Strong t. 1 – zgodnie z oczekiwaniami otrzymałem realizacje od której wprost trudno było mi się oderwać. Co więcej z miejsca zajęła ona wysoką lokatę w tegorocznym zestawieniu najbardziej udanych (w moim rzecz jasna przekonaniu) propozycji wydawniczych. Nic w tym zresztą dziwnego skoro ta rozpisana z polotem i głęboką znajomością zasobów kultury popularnej produkcja powstała dzięki wyobraźni Alana Moore’a. Świetnie spisał się także główny jej rysownik w osobie Chrisa Sprouse’a oraz pozostali, wspomagający go plastycy (Gary Gianni!). Jedynym mankamentem „Toma Stronga” jest tylko świadomość, że gdyby pierwsza próba Egmontu w kontekście America’s Best Comics (z lat 2003-2004) wypadła nieco lepiej polskiej edycji tego znakomitego tytułu zapewne moglibyśmy się spodziewać już kilkanaście lat temu.

Stumptown część 3
– w poprzednich dwóch odsłonach perypetii nieszczególnie charyzmatycznej pani detektyw Greg Rucka, autor w swoim czasie ceniony, delikatnie rzecz ujmując, nie popisał się. Być może trudno w to uwierzyć, ale w tym przypadku jest jeszcze gorzej. Choćby z tego względu, że wiodąca intryga jest równie nijaka co wspominana protagonistka. Zdecydowanie nie warto.
 
Julia t.1 – kontynuacja dobrze rozpoczętej „Julii” wypada jeszcze lepiej niż pierwsza prezentacja przypadków tytułowej bohaterki. Gęsty, „dosycony” akcją i mrocznym „klimatem” kryminał nie tylko dla fanów tego gatunku. 

Authority t.2 – kontynuacja znakomitego pierwszego zbioru może nie „iskrzy” aż tak bardzo jak miało to miejsce przy poprzedniej okazji; niemniej i tak jest bardzo dobrze. Stąd można zaryzykować twierdzenie, że znowuż mamy do czynienia z materiałem, który pomimo upływu blisko dwóch już dekad od pierwotnej prezentacji nic a nic nie stracił ze swej wręcz masakrycznej „siły rażenia”. Aż żal, że ta marka nie jest już rozwijana. Przydałaby się na natomiast retrospekcja względem dziejów tytułowej drużyny, tj. rozpisywane przez Warrena Ellisa losy drużyny StormWatch z której Authority „wypączkowała”. 

Superbohaterowie Marvela: Rogue – jeszcze jedna produkcja powstała na fali ogromnego zainteresowania mutantami Marvela w dobie lat 90. nie zachwyca, ale też i nie wzbudza nadmiernego rozczarowania. Ot, jeszcze jedna „masówka” w zamiarze zdyskontowania wspomnianej hossy. Natomiast ciekawiej prezentuje się zarówno debiut bohaterki tego tomu (przedruk „Avengers Annual” nr 10) jak również jej dołączenie do grona wychowanych Charlesa Xaviera. Ogólnie, wielbiciele niezobowiązujących produkcji Domu Pomysłów zawodu doznać nie powinni.
 
Criminal t.4 – duet Brubaker/Phillips w niezmiennie znakomitej formie. Mi zwłaszcza przypadła do gustu druga z zebranych tu opowieści czyli „Parszywy weekend” rozgrywająca się na tle życia środowiskowego społeczności wielbicieli i twórców komiksowych produkcji.
 
Orlęta. „Straceńcy”. Lwów 1918 – album bez cienia niespodziankowy. Choćby z tego względu, że mamy do czynienia z przejawem twórczości autora, który co najmniej kilkukrotnie wyrażał, delikatnie rzecz ujmując, sceptycyzm wobec działalności Instytutu Pamięci Wydawniczej na komiksowej niwie. O dziwo stylistyka Marka Turka, znana z diametralnie odmiennych gatunkowo realizacji, nie „gryzie” się z podjętym tematem, a linearnie prowadzony rozwój akcji umożliwia względnie klarowne rozpoznanie tematu. Do tego tendencyjne posłowie nie psuje ogólnie dobrego odbioru tej produkcji. 
 
Star Trek: Rok piąty – drugie w polskich realiach podejście do „Gwiezdnej Włóczęgi” w jej odmianie komiksowej z nóg co prawda nie ścina. Niemniej i tak dobrze, że fani tej marki najwyraźniej doczekali się długo wyczekiwanego przełomu. Prezentacje kontynuacji macierzystego serialu jako otwarcia przez Egmont tej grupy tytułów wypada uznać za pomysł w pełni zasadny. Tzw. stara załoga na czele z Jamesem Tiberiusem Kirkiem ma się dobrze, a przy tym nie zabrakło licznych odniesień do telewizyjnej produkcji, która okazała się początkiem wielkiej, popkulturowej przygody.

Niepodległość na Namiestnikowskiej
– nadspodziewanie udana realizacja. Zarówno w wymiarze plastycznym jak i w warstwie fabularnej mamy do czynienia ze starannie wykonanym utworem. Jak na „pojemność” podjętego tematu autorowi w osobie Tomasza Wilczkiewicza udało się zachować stylistyczną lekkość i stąd nie sposób doznać poczucia przytłoczenia być może z perspektywy części potencjalnych czytelników zbyt „ciężkostrawnym” zagadnieniem. Znać przy tym pieczołowite rozpoznanie ikonografii z epoki dzięki czemu Lublin A.D. 1918 jawi się bardzo przekonująco. Oby jak najwięcej prac tego autora.
 
Potężna Thor t.5 – udana konkluzja równie (a przy tym nadspodziewanie) udanego etapu w dziejach dysponentów Mjolnira. Co prawda bardzo niewiele zabrakło by było jeszcze lepiej (zwłaszcza w kontekście sceny kulminacyjnej niniejszego zbioru); niemniej już teraz można zaryzykować twierdzenie, że była to jedna z najbardziej emocjonujących (a przy tym znakomicie zilustrowanych) opowieści Domu Pomysłów minionej dekady. I co więcej możemy liczyć na przybliżenie dalszych losów bohaterów tej serii już w ramach restartowej serii „Thor”.
 
Batman: Trzech Jokerów – z jednej strony opus magnum Jasona Faboka (przynajmniej jak na ten moment jego aktywności), jednego z objawień plastycznych ery „Nowego DC Comics!”. Z drugiej natomiast poczucie niedosytu co do fabuły zaproponowanej przez Geoffa Johnsa. Znać bowiem, że w jego kolejnej, de facto kontynuacji kanonicznej realizacji Moore’a (po „Strażnikach” tym razem padło oczywiście na „Zabójczy żart”) mogło być lepiej. Nie da się jednak ukryć, że pomimo „ciągnących” w dół mankamentów scenariusza nadal mamy do czynienia z utworem wyróżniającym się na tle współczesnych produkcji superbohaterskich oraz istotnym głosem uzupełniającym dzieje niewątpliwie pokręconej relacji na linii Batman-Joker. 

Gideon Falls t.5 – koniec bywa niekiedy nowym początkiem. Tak też sprawy mają się w przypadku niniejszego finału tego jednego z najbardziej udanych przedsięwzięć w dotychczasowym dorobku Jeffa Lemire’a. Koncept konglomeratu równoległych wszechświatów w jego wykonaniu raz jeszcze zagrał, co biorąc pod uwagę wzmożoną eksploatacje tego motywu samo w sobie świadczy o klasie tego autora.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: turucorp w Wt, 01 Czerwiec 2021, 01:42:59

Orlęta. „Straceńcy”. Lwów 1918 – album bez cienia niespodziankowy. Choćby z tego względu, że mamy do czynienia z przejawem twórczości autora, który co najmniej kilkukrotnie wyrażał, delikatnie rzecz ujmując, sceptycyzm wobec działalności Instytutu Pamięci Wydawniczej na komiksowej niwie. O dziwo stylistyka Marka Turka, znana z diametralnie odmiennych gatunkowo realizacji, nie „gryzie” się z podjętym tematem, a linearnie prowadzony rozwój akcji umożliwia względnie klarowne rozpoznanie tematu. Do tego tendencyjne posłowie nie psuje ogólnie dobrego odbioru tej produkcji. 

Uwzględniając fak, że IPN do dnia dzisiejszego nie poinformował mnie o wydaniu tej publikacji, komiksu nie widziałem na oczy, o posłowiu nic nie wiem, zbrakło jakiejkolwiek korekty i sensownej redakcji (było za to dużo o guzikach, czapkach, karabinach, samochodach i budynkach), to mam wrażenie, że była to jednorazowa przygoda. Niemniej zazdroszczę, że miałeś okazję czytać, może też sobie kiedyś kupię ;)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Wt, 01 Czerwiec 2021, 10:35:45
Warto im sie przypomniec. Od momentu reorganizacji (czy moze raczej: centralizacji) wydawniczych inicjatyw IPN wciaz maja tam niezly metlik. Jestem zdania, ze jeden mail ,,przypominajkowy" powinien zalatwic sprawe.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Chmurny w Wt, 01 Czerwiec 2021, 10:56:23
@turucorp nie miałeś w umowie egzemplarzy autorskich? Nic a nic?
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: brvk w Wt, 01 Czerwiec 2021, 11:14:59
Czy Gideon Falls nie ma mieć jeszcze jednego tomu?
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Wt, 01 Czerwiec 2021, 11:38:37
Racja! Juz sie przyzwyczailem, ze Lemire tak konczy serie by rownoczesnie zaczac jej kontynuacje (vide ,,Descender"). A tu faktycznie ciag dalszy nastapi.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Gazza w Wt, 01 Czerwiec 2021, 12:49:23
Ostatni tom, tj. 6 zawiera powiększony zeszyt #27 i materiały dodatkowe.
https://www.previewsworld.com/Catalog/JUN210132
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pt, 11 Czerwiec 2021, 17:20:07
  Podsumowanie maja. W tym miesiącu sporo czytanych przeze mnie komiksów to kontynuacje czegoś czytanego wcześniej a nie lubię specjalnie się powtarzać a i sensu to wielkiego nie ma, więc szerzej tylko w dwóch przypadkach. Uwaga mogą wystąpić SPOILERY!!!


1. Najlepszy:

  "Hawkeye - Moje Życie To Walka" - Matt Fraction, David Aja, Javier Pulido. Komiks, który swego czasu wzbudził nieco emocji na naszym rynku (chociaż na forum nie był jakoś często komentowany zdaje się) z jednej strony bardzo chwalony zdobywca nagród, z drugiej zawód dla niektórych spowodowany zapewne podbijaniem bębenka i odmiennymi oczekiwaniami. No ja w każdym razie staję po stronie tych, którym się bardzo podobało. Podoba mi się przede wszystkim bezpretensjonalność tego komiksu, nie udaje on jakiegoś wiekopomnego dzieła i wychodzi to z korzyścią dla niego. Napisany z luzem, pełen ironicznego humoru momentami faktycznie zabawnego. Fraction nie starał się na siłę stworzyć jakiegoś głębokiego arcydzieła, które będzie drukowane w twardej okładce z napisem "powieść graficzna" ale podszedł do tematu bez spiny i z polotem, zawsze miałem o nim dobre zdanie jako o scenarzyście i ten komiks to potwierdził. Rzecz podzielona na kilka krótszych historii pokazujących czytelnikowi co Hawkeye porabia, gdy wspólnie z Avengers nie ratuje świata. Najmocniejszą stroną tego komiksu to sam bohater a raczej bohaterowie. Łucznika nie da się nie polubić, niespecjalnie lubi obnosić się ze swoim bohaterstwem, nie jest to jakiś wielki intelektualista, można by rzec wręcz przeciwnie. Życie prywatne jego uporządkowane także nie jest, facet jest impulsywny a z powodu braku lepszych pomysłów często rozwiązuje swoje problemy pięciami, za to serce ma zdecydowanie po właściwej stronie. Drugą postacią jest Kate Bishop następczyni Hawkeye'a, trochę się obawiałem tej postaci wystraszony opinią ziejącej ogniem feministki, na szczęście przynajmniej w tym tomie nic takiego nie przyuważyłem. Panna Hawkeye wydaje się całkiem sympatyczna a jej relacje z Clintem  balansują pomiędzy statusem mistrz-uczennica a dwóch kumpli-gliniarzy o odmiennych charakterach, aczkolwiek ciężko czasami nie odnieść wrażenia, że ta dwójka ma się z lekka ku sobie. Fabuła, fabułą ta jest przyzwoita chociaż nie nią komiks stoi, z pewnością początek Hawkeye vol.4 nie odbiłby się tak szumny echem w komiksowym światku gdyby nie jego wygląd. Za pierwsze zeszyty odpowiada Aja i jego minimalistyczny styl kojarzący się raczej z jakimś niezależnym komiksem niż z fabryką Marvela sprawdza się rewelacyjnie, gruby, toporny kontur czasami wyglądający jakby powleczony jakimś filtrem, minimalizm zarówno w szczegółach (chociaż tam gdzie trzeba, Aja się przykłada) jak w i palecie barw nałożonych przez Matta Hollingswortha doskonale pasują do agresywnej i kreatywnej zabawy kadrem. Wyraźnie widać, że rysownik i scenarzysta ściśle ze sobą współpracowali wymyślając (Kate jako Pris jest świetna) nad tym jak wogóle te zeszyty mają wyglądać i naprawdę dzięki temu powstał świetnie oddający dynamikę scen komiks Marvela, który nie przypomina w żaden sposób to co zwykle rozumiemy pod terminem komiks Marvela. Za rysunki w drugiej części tomiku odpowiada Javier Pulido, rysunki zdecydowanie bardziej stonowane niż jego poprzednika aczkolwiek i tutaj nie brakuje momentami graficznych fajerwerków, sam styl wyraźnie nawiązujący do rysunków Jacka Kirby pomimo tego, że stylistycznie wygląda odmiennie niż to co widnieje w pierwszych trzech zeszytach to pod względem koncepcyjnym, kojarząc się z jakimś offowym old-schoolem pasuje do całości. Nie pasuje za to ostatni zeszyt wyciągnięty z którejś naszej kolekcji narysowany przez Alana Davisa skądinąd świetnego rysownika, który na tle reszty przez swoją normalność wygląda po prostu "bleeeee" (ogólnie cały zeszyt jakiś taki wyrwany z kontekstu jest na dodatek dziejący się chyba przed wydarzeniami z reszty tomu). Więcej pisać już nie będę bo nic lepszego i tak nie wymyślę, jak ktoś ma ochotę na komiks o najbardziej zwykłym z niezwykłych, ciekawym, zabawnym, momentami wzruszającym, co interesujące nie unikającym seksualnych treści a przede wszystkim kapitalnie wyglądającym to polecam. Ocena 8/10.


2. Zaskoczenie na plus:

  "Transmetropolitan tom 1,2" - Warren Ellis, Darrick Robertson. Ciężko mi właściwie było określić czy jestem bardziej tym komiksem zachwycony czy zawiedziony. Streszczać sensu nie ma, wszyscy zainteresowani wiedzą o co chodzi a materiału jest sporo. Pająk Jeruzalem, dziennikarz wyglądający na starcie jak Alan Moore wzorowany jak wieści niosą na Hunterze S. Thompsonie (możliwe, widziałem trzy filmy i coś w tym jest, dwie książki leżą do dzisiaj nieprzeczytane kiedyś porównam) walczy właściwie ze wszystkim i wszystkimi za pomocą swoich artykułów. Główny bohater stanowi bardzo mocny fundament całej opowieści napędzany pragnieniem prawdy i sprawiedliwości, nikotyną, prochami i potężną megalomanią jest postacią na tyle sprytnie złożoną przez Ellisa że sprawia wrażenia prawdziwego człowieka z krwi i kości. Pająk gwiazda mediów znana przez wszystkich, dręczony obsesjami i natręctwami z typowymi dla narkomana okresami hiperaktywności i apatii nieustannie podąża za czymś co sam nazywa prawdą, czyniąc z samego siebie ofiarnie "sumienie Miasta" i pochylając się nad losem każdej jednej udręczonej sierotki, nie zapominając aby jednocześnie cały czas domagać się podwyżek i przeprowadzać do coraz bardziej wypasionych apartamentów. Z jednej strony wrażliwy idealista, z drugiej podły i cyniczny manipulator, raz nas wkurza raz sprawia, że go kochamy i tak jest dobrze. Ogólnie komiks bohaterami mocno stoi zarówno sprzymierzeńcy Jeruzalema jak jego obydwie asystentki i palący po pięć papierosów naraz wydawca czy wrogowie jak prezydent nazywany Bestią czy sekciarz Fred Chrystus to postacie mocno stojące na swych własnych nogach, do których czujemy sympatię  bądź nienawidzimy. Rysunki Robertsona to jest coś co lubię, taki styl w sumie dosyć typowy dla lat w których Transmetropolitan powstawało niech będzie że i w Marvelu i w DC, łączący przerysowanie będące spadkiem po latach 90-tych z realizmem oraz kreskówkowością, która miała dopiero nadejść. Tam gdzie to wystarczy Robertson rysuje gadające głowy na tle jakiegoś koloru, tam gdzie trzeba ultra szczegółowe pełne detali panoramy aby czytelnik dosłownie przeniósł się w miejsce wydarzeń. A jest się gdzie przenosić, samo Miasto jest na równi z Pająkiem bohaterem tego komiksu, z jednej strony rysownik poszedł trochę na łatwiznę bo poprostu narysował wszystko (naprawdę wszystko) mieszające się w jednym wielkim betonowym tyglu w drugim doskonale to pasuje do chaotycznego charakteru świata przyszłości. Patrząc na to, że sporo twarzy w pewnych momentach przybiera naprawdę realistyczny wygląd, przypuszczać można że sporo z nich to faktycznie żyjący ludzie umieszczeni tam w ramach żartu (zresztą sporo kadrów, przepełnionych jest easter-eggami, wystarczy dokładnie się przypatrywać obrazkom na których sporo się dzieje). Co mi się nie do końca podobało? Jak często bywa zawiodły chyba trochę oczekiwania. Spodziewałem się jakoś chyba czegoś poważniejszego przede wszystkim. Transmetropolitan owszem porusza sporo ciekawych tematów ale robi to pod płaszczykiem tandetnej szydery i przerysowanego absurdu do tego stopnia, że momentami ten płaszczyk wydaje nam się nieco przyduży. Czytając zwłaszcza pierwszy tom, miałem chwilami wrażenie, że czytam jakąś komedię Setha Rogena skrzyżowaną z Lobo, jakbym był na powrót szesnastoletnim młodym-gniewnym to bym pewnie piał z zachwytu, teraz momentami się uśmiechałem z przekąsem (drugi tom bardziej mi podszedł, nieco bardziej wyważony i chyba nieco jednak inteligentniejszy). Autor chyba zbyt mocno skupił się na tych obscenicznych gagach i próbach szokowania czytelnika a zbyt mało na kluczowych problemach. Komiks miewa przestoje np. historia z chłopakiem Channon zmieniającym postać czy wizycie w rezerwatach, niby chcą coś przekazać, ale tak naprawdę są nudnawe i spłynęły po mnie jak woda po kaczce. Wykreowany świat jest fajny, ale niezbyt sensowny przy tak wielkim skoku technologicznym a zwłaszcza przy tych przetwarzaczach materii ekonomia miałaby działać dokładnie tak jak dzisiaj? Rozumiem, że sci-fi jest tutaj w dużej mierze teatralnymi dekoracjami ale takie rzeczy wybijają jednak z rytmu. Nie wiedzieć dlaczego (albo i wiedzieć, ale nie powiedzieć) w komiksie jest bardzo mało seksu, jeden czy dwa nagie biusty, coś tam mimochodem między wierszami, gdzieś coś tam na obrazku na drugim planie, w komiksie poruszającym tak wiele zagadnień z dziedziny socjologii jest tego zadziwiająco niewiele a nie oszukujmy się to jeden z najważniejszych tematów czy tego chcemy czy nie. Osobiście jestem też nieco zawiedziony ilością obiecanego cyberpunku. Nie jest tego wcale strasznie dużo wbrew pozorom (jestem wychowany na Gibsonie, dla mnie cyberpunk to haker-outsider w lustrzankach stojący w nocnym deszczu i spoglądający na neon reklamujący jakieś zaibatsu). Niby komiks rusza gdzieś zagadnienia transhumnanizmu ale to raczej pobieżnie a ludzie dalej uzależnieni są głównie od telewizji. Na dodatek przepowiednie, Ellisa póki co nie wyglądają jakby się miały sprawdzić, aczkolwiek to wada większości przepowiadaczy a nie autora. Jakby nie patrzeć spodobało mi się jednak, wizja świata przyszłości (wbrew powszechnym opiniom wcale nie jest to antyutopia, wręcz powiedziałbym, że jest dosyć optymistyczna) jest przyjemnie zwariowana a obserwowanie bohaterów zmagających się z całym syfem tego świata jest wciągające i zabawne (o ile rzecz jasna tolerujemy rynsztokowy humor). Po prostu spodziewałem się tego wszystkiego w nieco innych proporcjach. Jak zaczynałem pisać miałem dać siedem i pół, ale w trakcie zdałem sobie sprawę że bardzo mi się podobało jednak i czekam na lekturę kolejnego tomu. Ocena 8/10.


3. Zaskoczenie na minus i najgorsze przeczytane jednocześnie:

  "Deadpool tom 7 - Grzech Pierworodny" - Brian Posehn, Gerry Duggan, John Lucas. Akcja tomu dzieje się w czasie znanego i u nas eventu, chociaż wszystko jest wytłumaczone na tyle jasno, że nie ma obowiązku czytania. Deadpool pomaga swojej małżonce w wycinaniu resztek wampirzej armii i po pomoc uda się w przeszłość aby ściągnąć tamtejszą wersję Dazzler, jeszcze na wrotkach i jeszcze śpiewającą disco. W czasie zamieszania wyruszy na pomoc swojej córce próbując ratować ją przed Flag Smasherem. Fabuła niestety nie wciąga a nawet i za bardzo nie istnieje, zastępuje ją seria niezbyt interesujących krwawych jatek ze stale zmniejszającą się ilością udanych żartów. Pod względem rysunków niestety poziom równie słaby a przecież wcześniej seria błyszczała m.in. dzięki nim. Lucas rysuje dziwnie zniekształcone niespecjalnie przyjemne twarze, Agent Adsit nie wiadomo dlaczego przestał przypominać Scotta Adsita a co najlepsze córka Deadpoola urodzona przez Meksykankę okazuje się nie wiedzieć czemu małą murzynką. Na tym tle zdecydowanie najlepiej wypada składający się głównie z retrospekcji ostatni zeszyt wątki są ciekawe, mocno dramatyczne pogłębiające tytułową postać a jednocześnie Posehnowi udało się napisać kilka fajnych żartów. Scott Koblish kapitalnie sparodiował styl rysowania z lat 90-tych i naprawdę przyjemnie się to ogląda (chociaż Adsit też nie przypomina Adsita). Mimo wszystko jeden dobry lub nawet bardzo dobry zeszyt nie przesłoni wcześniejszych pięciu absolutnie przeciętnych. 5+/10.

  "Deadpool tom 8 Axis" - Brian Posehn, Gerry Duggan i inni. Kolejny tom dziejący się w czasie kolejnego eventu i tym razem w przeciwieństwie do poprzednika zrobiono to fatalnie. W fabułę komiksu wpleciono chyba bardzo dużo wydarzeń z Axis i na dobrą sprawę nie bardzo o co chodzi na niektórych stronach. Deadpool przemieniony zaklęciem w Zenpoola starającego się rozstrzygać konflikty bez stosowania przemocy wypada nieciekawie a jego konfrontacja ze złymi X-Men jest drętwa jeszcze bardziej, niektóre dialogi bywają dosyć bełkotliwie a humor na coraz słabszym poziomie, Posehn wyraźnie był już zmęczony serią. Narzekałem przy wcześniejszym tomie na rysunki? Kurde przy tym wyglądają prawie jak prace Moebiusa. Komiks wygląda po prostu okropnie co dziwne Hawthorne pojawiał się we wcześniejszych numerach i o ile zawsze tam odstawał na minus od reszty to nic nie wyglądało tak paskudnie jak tutaj. Kłopoty z symetrią, kłopoty z perspektywą, kłopoty nawet z narysowaniem prostej kreski na widok niektórych twarzy miałem wyraźne odruchy wymiotne. Doprawdy jeden z najgorzej narysowanych komiksów Marvela jaki oglądałem od długiego czasu a przecież źle narysowanych komiksów u nich nie brakuje. Po raz kolejny sytuację ratuje za to ostatni zeszyt rysowany znowu przez Koblisha tym razem w stylu kolorowanki zamalowanej przez dziecko kredkami, w którym Deadpool, Sarah Silverman, Jason Aaron i Jason Latour walczą z Roxxonem i wydobyciem gazu łupkowego. Nawiązujący do "krótkometrażówki" napisanej przez Stana Lee która pojawiła się w bodajże pierwszym czy drugim numerze Spidermana od Tm-Semic. Sam temat w sumie niezbyt wesoły, ale przedstawiony z polotem i z kilkoma fajnymi dowcipami. Poziom Deadpoola opada z tomu na tom na łeb na szyję, pierwszych pięć tomów naprawdę mi się podobało, dalej jest coraz gorzej ale w sumie nawet jak dwa ostatnie będą również złe (jeszcze się łudzę, że może się odbiją) to i tak pięć dobrych tomów na dziesięć to bardzo dobry wynik. Niektóre serie nie dostają ani jednego. Ocena 4-/10.


5. Suplement

Należy czytać:

  "Doom Patrol tom 2" - Grant Morrison, Richard Case i inni. Początek lektury jakoś niespecjalnie mnie zachwycił historia z Dannym Ulicą i Ludźmi Znikąd całkiem fajna, ale nieco wtórna w stosunku do pierwszego tomu. Dalsza z kosmiczną wojną dwóch ras najsłabsza z całego materiału jaki dotychczas widziałem. Niezbyt ciekawa opierająca się głównie na tym aby było jak najdziwniej i jak najbardziej egzotycznie a nie przepadam za taką sztuką dla sztuki, aczkolwiek bardzo doceniam zakończenie z indiańskim rytuałem i biblijnymi nawiązaniami. W ten sposób zeszła ponad 1/3 tomu i już zacząłem się bać, że na takim jednak słabszym poziomie seria pozostanie do końca. Na szczęście się jednak pomyliłem. Kolejna historia to triumfalny powrót Flexa Mentallo, bardzo lubię wszelkie teorie spiskowe i zagadka tego co leży pod Pentagonem mocno mi podeszła, na dodatek fajny origin Flexa zrobiony w stylu durno-śmiesznych originów postaci ze Złotej Ery. Dalej wcale nie jest gorzej rewelacyjna parodia Punishera, bitwa a Szatanem (przynajmniej sam siebie tak określa ta postać) oraz powrót w nowym składzie Bractwa Dada. Większość postaci przejdzie spory rozwój, na którym najlepiej wypadnie Szalona Jane. Za większość rysunków odpowiada znany z pierwszego tomu Case, podobają mi się jego rysunki tworzące bardzo fajny kontrast pomiędzy swoją zwykłością a psychodelicznymi scenariuszami. Tym niemniej, zobaczymy tutaj innych artystów a Doom Patrol pokazuje pazury wtedy jak zabiorą się za niego wariaci pokroju Jamie Hewletta. Jasne można się zżymać na światopoglądowe fantazje Morrisona, można mu zarzucić metafory ciosane siekierą, pretensjonalność czasami spotęgowaną aż do śmieszności i z rzadka średnio udolne naśladownictwo. Tym niemniej całość wchodzi jak zimne piwko, świetna robota. Ocena 8/10.

  "Invincible tom 4" - Robert Kirkman, Ryan Ottley. Tak jak w przypadku powyżej początek lekko mi nie podszedł, ogólnie uważam ten wątek za lekko nonsensowny. Na dodatek myślałem że może zmęczenie materiału też wchodzi w grę. Nic z tych rzeczy kolejna porcja świetnie narysowanej telenoweli wciągnęła tak jak poprzednie. Nowi wrogowie, nowe zagrożenia, kolejne perypetie sercowo-obyczajowe bohaterów i kolejne zwroty fabularne rodem z brazylijskiego tasiemca dalej dają nieprzyzwoitą radochę. Ocena 8/10.

  "Sędzia Dredd - Kompletne Akta tom 3" - autorzy różni. No i znowu komiks, którego początek nie do końca mi podszedł, na szczęście to tylko kilkanaście pierwszych stron, dalsze albo są lepsze albo po prostu przestawiłem się na te same fale. Zawartość w sumie ta sama co poprzednich dwóch tomów, króciutkie nowelki czasami łączące się w jedną dłuższą historię, ale zazwyczaj osobne. Zakres fabularny dosyć spory, dużo satyry, czasami proste akcyjniaki a czasem komiksy poruszają w sposób całkiem inteligentny dosyć interesującą tematykę a i dramatyczne momenty się znajdą. Fajnie, że powrót znanych i lubianych postaci jak Walter Łobot czy Max Normal i fajnie że nowe i też dobre w stylu Henry'ego sarkastycznego, mięsożernego, mówiącego konia. Tom dosyć ważny dla całego uniwersum zdaje się pierwszy raz pojawia się koncepcja Marszu Śmierci w wykonaniu sędziego, Holocaust Squad a także postać Sędziego Śmierci z gotowym originem aktualnym do dzisiaj oraz Cassandry Anderson, która od początku widocznie lubiła podroczyć się nieco z najlepszym sędzią Megacity One. Jak zawsze złote myśli Dredda w stylu "Prawdziwe szczęście to prawo i porządek" albo "czasami niewinny musi ucierpieć, czym jest jeden człowiek wobec 800 milionów" - bezcenne. Rysownicy to między innymi Mike McMahon, Ian Gibson czy Brian Bolland więc pod tym względem komiks żadnej reklamy nie potrzebuje. Kurde mol, bardzo mocno trzymam kciuki za dalsze albumy. Ongrys podjął się bardzo ciężkiego zadania i domyślam się że jakiś wielki hit sprzedażowy to to nie jest, ale mam wielką nadzieję że będą dalej wydawać jeden z najbardziej punkowych komiksów na naszym rynku. Ocena 8/10.


Można czytać:

  "Conan Barbarzyńca tom 73 - Miecze Sukhmet" - autorzy różni. Końcówka kolekcji pierwsze opowiadanie to nazwijmy to "prequel" legendarnych Czerwonych Ćwieków, nienajgorszy a blondynka z kitkami (w tym wypadku Valeria) to zawsze u mnie ma +1 do wszystkiego. Drugie to kontynuacja opowieści o spotkaniu Conana i Czerwonej Sonji z Kullem Zdobwywcą równie nudna i bełkotliwie napisana co jej poprzednia część (najgorzej że wcale się nie kończy) a kolejne to dosyć króciutkie nowelki jedna z młodości Conana (stylem rysunku starająca się naśladować chociaż nieco nieudolnie brytjską falę z 2000AD), jedna wierszowana - wcześniejsze bardzo lubiłem i tu też tłumaczenie jest naprawdę fajne chociaż momentami toporne (co oczywiście pasuje) , kolejna horrorowata (chociaż wcale nie straszna) i ostatnia to sequel howardowskiego Feniksa na Mieczu, z pozoru dosyć absurdalny okazuje się w sumie całkiem przyzwoity. Odrobinę lepiej mi się to czytało niż dwa poprzednie tomy. Gdyby nie druga historia, która tak naprawdę zajmuje większość albumu to powiedziałbym że było naprawdę dobrze, a tak tylko przyzwoicie. Z plusikiem 6+/10.

  "Conan Barbarzyńca tom 74 - Atak na Acheron" - autorzy różni. Pierwsze opowiadanie, fabularnie nie zachwyca może chociaż podobało mi się nawiązanie do antycznych tragedii za to z pewnością wyróżnia się rysunkami Pablo Marcosa (już wiem od kogo zżynał Cam Kennedy). Później krótki wierszowany przerywnik (niestety w przeciwieństwie do swoich poprzedników, potrafiących stanowić miniaturowe epopeje składa się z pięciu wersów na krzyż i przypomina coś napisanego na serwetce w czasie lunchu). Cała reszta tomu to zakończenie (mam nadzieję, bo nie wiadomo co z Grimą) historii z Conanem i Czerwoną Sonją skaczącymi w czasie, która trwała zdecydowanie zbyt długo. Pierwsza tytułowa część, wypada naprawdę słabo, Thomas kompletnie nie wykorzystał okazji do przedstawienia nam jakiejś ciekawej wizji przeklętego pradawnego imperium ograniczając się do biegania po podziemnych labiryntach i ganiania za oczywiście Xaltotunem. Druga ostateczna rozprawa, wydaje się nieco fajniejsza aczkolwiek zakręcona jak świński ogonek. Nie było najgorzej, ale bywało zdecydowanie lepiej, w sumie nic dziwnego że autorzy nie mieli już pomysłów po tylu numerach. Ocena 6/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Pt, 02 Lipiec 2021, 08:34:25
Czerwiec
 
Zupa ze Smerfów – niniejszy album ustępuje co prawda poprzednim odsłonom perypetii Smerfów (w tym zwłaszcza „Smerfetce” oraz „Smerfowi naczelnikowi”). Aczkolwiek dzieje się tu sporo i w dobrym guście. Po raz pierwszy daje się tu słyszeć pamiętne zawodzenia Pasibrzucha w kontekście jego nienasyconej żertości, a i jedyna pięknolica w Wiosce Smerfów daje się poznać od dobrze znanej strony. Wysoki poziom tej serii został zatem zachowany.
 
Ascender: Nawiedzona galaktyka – nie ukrywam, że perspektywa pożegnania się z serią „Descender” nie należała dla mnie do szczególnie oczekiwanych. Z tym większym entuzjazmem przyjąłem zapowiedź powrotu do prezentowanej w tym przedsięwzięciu rzeczywistości przedstawionej. Tym razem jednak w serii kontynuującej, którą jest właśnie „Ascender”. O co więcej nie zawiodłem się. Co prawda wkomponowanie w ramy tej opowieści pewnego ostatnimi laty aż nazbyt mocno eksploatowanego motywu nieco irytuje, ale cała reszta rozwija się bardzo udanie. Dotyczy to także nieco bardziej wyrazistych (acz wciąż nade wszystko wrażeniowych) ilustracji w wykonaniu niepowtarzalnego Dustina Nguyena. Krótko pisząc: jest dobrze, a są szansę, że będzie jeszcze lepiej.
 
Diuna księga 1 – niniejsza komiksowa adaptacja miała już co prawda swój precedens w „okolicach” ekranizacji powieści Franka Herberta przez zespół Davida Lyncha. Stopień dokładności tej akurat inicjatywy jest jednak bliższy oryginałowi. Pomijając niewielką liczbę pominiętych scen de facto mamy do czynienia z wiernym ujęciem wspomnianego „niezbędnika” kanonu literackiej science fiction. Do pozornie nieco sztywnej warstwy plastycznej dość szybko można się przyzwyczaić doceniając skrupulatność i kompletność w ujmowaniu świata kreowanego. Aż żal, że na kolejny tom (z ogółem trzech) będzie trzeba poczekać do roku 2022. 
 
W poszukiwaniu Ptaka Czasu t. 6
– przedłużanie w nieskończoność popularnej marki? Być może trochę tak. Za to w bardzo dobrym stylu. Do tego nie tylko plastycznym, ściśle wzorowanym na rozwiązaniach zaproponowanych przez nieprzecenialnego Regisa Loisela. O warstwę fabularną niezmienne dba bowiem właśnie wspomniany oraz pomysłodawca macierzystego cyklu w osobie Serge’a Le Tendre’a. Efekt tej kooperacji (we współpracy z jeszcze dwoma plastykami) jest jak najbardziej wart rozpoznania, bo konfrontacja z wyznawcami bożka Ramora  nie tylko nic nie traci z dotychczasowego napięcia, ale nabiera przysłowiowego rozpędu.
 
Wereszko Niezłomny – kolejna realizacja Mieczysława Skalimowskiego podejmująca tematykę dziejów jego rodzinnego Podlasia wypada jeszcze lepiej niż poprzednie (nic przy tym wcześniejszym nie uchybiając). Zachowany został charakterystyczny i natychmiast rozpoznawalny styl plastyczny tego autora z pogranicza groteski i okazjonalnego stylu realistycznego. Ponadto, jakby na przekór osadzeniu fabuły w ponurych czasach okupacji niemieckiej zastąpionej sowiecką daje o sobie znać charakterystyczny humor autora celnie „punktujący” absurdy także naszej współczesności.
 
Liga Sprawiedliwości: Wojna totalna
– dobrze rozpoczęty (a przy tym niezgorzej prowadzony) staż Scotta Snydera i Jamesa Tiniona IV w kolejnej serii z udziałem najważniejszej formacji superbohaterskiej uniwersum DC generował znaczne co do tego potężnego zbioru oczekiwania. Tymczasem otrzymaliśmy utwór na swój sposób epicki, acz na tyle w swojej jakości przeciętny, że zapewne nie na długo zagości on w pamięci jego czytelników. Jest lepiej niż przy okazji znanego także u nas „Lewiatana”; niemniej pomimo rozpiętości tego kolosalnego tomiszcza to jednak za mało by stawiać ten tytuł w jednym rzędzie z takimi wydarzeniami jak m.in. „Flashpoint-Punkt krytyczny” czy „Nieskończony Kryzys”.

Ucieczka z Gestapo w Białej – tematyka oczywiście straszna i przygnębiająca, a jednak momentami trudno w trakcie lektury nie parsknąć śmiechem. Dzieje się tak za sprawą nieszablonowanego poczucia humoru Mieczysława Skalimowskiego (tj. autora tego albumu) którego nie szczędzi on odbiorcom swoich produkcji. Do tego nie tylko w kontekście przybliżanych w tej realizacji wydarzeń, ale też obnażając absurdy współczesności. 

Kajko i Kokosz-Nowe Przygody: Zaćmienie o zmierzchu
– nie jest to co prawda poziom realizacji mistrza Janusza; niemniej zespół udzielających się w ramach tego projektu twórców robi co może aby czar dawnych przygód Wojów Mirmiła urzekał w swoich zupełnie nowych odsłonach. Toteż im dalej tym lepiej.

Avengers: Ostatnia fala – powrót do tej formacji takich postaci jak Syn Odyna, Tony Stark i Steve Rogers niewątpliwie cieszy acz coś w tym przedsięwzięciu poszło nie tak. Niby mamy tu do czynienia z często udanie wdrażaną przez Jasona Aarona (bo to on odpowiadał za scenariusz tej opowieści) taktyką przeplatania głównego nurtu opowieści uzupełniającymi ją retrospekcjami (vide m.in. „Thor Gromowładny” i „Bękarty z Południa”). A jednak tym razem lektura tego akurat przejawu jego twórczości okazała się nieco nużąca. Wątek Celestian również jakby odzierający te zagadkowe istoty z charakterystycznej dla nich enigmatyczności. Do tego rysunki w wykonaniu Eda McGuinnesa nigdy mi nie „podchodziły” (choć równocześnie trudno odmówić temu twórcy fachowości i rozpoznawalności) co stawia pod mocnym znakiem zapytania mój dalszy udział w rozpoznawaniu tej serii.
 
Liga Sprawiedliwości t.6 – nic nie uchybiając duetowi odpowiedzialnemu za poprzednie zbiory tej serii (tj. Scottowi Snyderowi i Jamesowi Tynionowi IV) tzw. zmiana warty w roli scenarzysty na Roberta Venditti’ego okazała się bardzo fortunnym pomysłem. I chociaż w przypadku obu opowieści (a faktycznie trzech) mamy do czynienia z nieprzesadnie odkrywczymi fabułami to jednak lekkość ich rozpisania, przygodowa formuła oraz sięgnięcie po (przynajmniej z mojej perspektywy) interesujące osobowości (w tym „obecnego” na okładce zbioru Spectre’a) przejawiło się satysfakcjonującą rozrywkowo fabułą. Toteż chciałoby się więcej i według katalogu Egmontu na bieżący rok ciąg dalszy na szczęście nastąpi.

Superbohaterowie Marvela: Colossus
– bardzo interesujący „składaczek” fabuł o różnej proweniencji. W przypadku pierwszej otrzymujemy klasykę w wykonaniu Chrisa Claremonta i Johna Byrne’a; stąd już z racji tej okoliczności nie warto przegapiać tego tytułu. Druga to wczesna realizacja Bryana Hitcha w której ten z czasem bardzo doceniony plastyk usiłuje stylizować „się” na manierę Alana Davisa. W końcu ostatnia to znacznie mniej pogodna wersja początków aktywności tytułowego bohatera tego zbioru niż miało to miejsce w pamiętnym „Giant-Size X-Men”.
 
Skarga Utraconych Ziem. Czarownice-Inferno t.2
– muszę przyznać, że scenarzysta tej serii mile mnie zaskoczył. Sygnowana przezeń fabuła prezentuje się bowiem nadspodziewanie jak na niego udanie. Intrygi związane m.in. do odnalezienia miejsca pochówku Czarnogłowego „zagęszczają” się, a przy tym dzieje się tu autentycznie sporo i na miarę co bardziej udanych utworów utrzymanych w formule mrocznego fantasy. Do tego w swojej klasie znakomite, skrupulatnie ujmujące szczegóły świata przedstawionego ilustracje w wykonaniu Béatrice Tillier. 

New X-Men t.4 – bardzo udane dopełnienie znakomitego stażu „Szalonego Szkota”. Potencjalni odbiorcy tego zbioru znowuż spodziewać się mogą oryginalnych konstatacji tego autora (rzecz jasna ujętych w ramy emocjonujących fabuł) w zakresie procesów ewolucyjnych i wynikających z niego konsekwencji społecznych. Do tego świetnie spisali się także wspomagający Morrisona plastycy w osobach Phila Jimeneza oraz Marca Silvestri, przynajmniej w moim przekonaniu autora Logana Optymalnego. 
 
Artemizja – pozycja intersująca już z racji osobliwie oryginalnej warstwy plastycznej oraz osadzenia jej w ciekawej epoce (przełom renesansu i baroku) acz skażona tak powszechnym obecnie prezentyzmem. Autorka scenariusza najwyraźniej wpadła w koleiny anglosaskiego reportażu w którym założona na tzw. starcie teza jest ważniejsza niż wnioski zaistniałe w toku rozpoznawania podjętego tematu. Stąd niniejsza realizacja to niestety jeszcze jedna przypowiastka o ofiarach opresyjnego patriarchatu. Nawet  pomimo okoliczności zapewnienia bohaterce przez ów „system” dostatniego życia oraz możliwości realizacji na niwie artystycznej. Plus zupełnie niewykorzystany motyw wrogiego przejęcia dochodowego interesu od rodziny tytułowej bohaterki przez szajkę wpływowych arystokratów. A szkoda.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: perek82 w Nd, 04 Lipiec 2021, 13:36:02
Taki tam krótki przegląd ostatniego kwartału.

Kiwu (3,5/5) - pomysł trochę oklepany: młody, ambitny korpoludek zostaje wysłany z misją przez swoich mocodawców. Po drodze dostąpi objawienia, że jego korpo to tak średnio etycznie postępuje. Komiks zrobiony sprawnie i nawet ciekawy temat poruszony, ale zrobiony wyłącznie do przedstawienia tezy. Źli są źli, dobrzy są dobrzy, ale zła sami nie wyplenią, a kasa kręci światem i wszystkimi watażkami po drodze. Gdyby to było mniej nachalne, to byłby całkiem dobry komiks.

Buddy Longway (4/5) - trochę mniej typowy western. Historia niespieszna, melancholijna. Rysunki w starym dobrym stylu. Trafiłem na olx koło domu i dobrze się stało.

Cartland (3,5/5) - trochę bardziej typowy western. Indianie, kowboje, strzelaniny, zasadzki, bijatyki. Wydał mi się trochę bardziej "zestarzały". Główny bohater niby doświadcza tragedii, stacza się, ale jak pojawia się przygoda, to na następnej stronie trzeźwy, ogolony, umyty i gotowy do jazdy. Duży plus to rysunki i ogólnie klimat, jak ktoś lubi takie tematy.

Criminal 4 (4/5) - kolejny tom i kolejne dobre historie. Już się powtarzam, ale dla mnie to takie nowe Sin City.

Hellblazer Delano (3,5/5) - troszkę mnie wymęczył ten tom. Bardzo dużo horroru, diabłów, demonów. Początki Constatine'a więc też wiele jego cech trzeba było uwypuklić. Jest trochę retrospekcji, co pomaga ułożyć sobie wydarzenia. Bardziej podobały mi się późniejsze tomy, gdzie większy nacisk jest położony na jego interakcje ze znajomymi / rodziną. Szczególnie tom Ellisa. No ale 2 kolejne Delano też będą do kupienia.

Historie prawdopodobne (4/5) - kilka różnych historii, w różnym stylu rysowane. Dożo zapożyczeń z Lovecrafta, trochę z innych autorów. Bardzo przyjemny zbiorek.

Julia t. 2 (3,5/5) - trochę zmienił się charakter historii z kryminału na akcję. Do przeczytania.

Moonshadow (4,5/5) - pięknie zilustrowana historia o dorastaniu a w drugiej części o dorosłym życiu głównego bohatera. Bardzo oryginalny komiks, aczkolwiek wymaga pewnego zaparcia. Plus dla wydawnictwa za odwagę i piękne wydanie.

Mroczne miasta: Wieża (4/5) - kolejny pomysłowy i cudownie zilustrowany komiks. Bardziej podobała mi się gorączka, ale niewiele bardziej.

Raport Brodecka (5/5) - komiks jest bomba, kto nie kupił ten trąba. I tyle. Top tego roku, bez znaczenia, co się pojawi jeszcze.

Stwory nocy i inne historie (3,5/5) - kolejny zbiorek Gaimana, ale ten jakoś mniej podszedł. Może czytałem zmęczony, albo coś.

Tom Strong (4/5) - Seria rozpoczęta z przytupem. Dużo się dzieje od samego początku, dużo pomysłów, dużo akcji, retrospekcji. Czekam na kontynuację. A Top 10 Moore'a mnie odrzuciło.

W tajemniczym ciemnym lesie (3,5/5) - skusiły mnie opinie z forum, ale jakoś nie chwyciło. Ani rysunki, ani sama historia też. Wciągnąłem w samochodzie na parkingu, gdy kiblowałem na jakimś treningu dziecka. Widać moje wewnętrzne dziecko się już zestarzało i nie przejmuje się leśnymi straszydłami.

Zakazany port (4,5/5) - też na pewno trafi na prywatne top 10 tego roku. Przygoda, statki, abordaże, skarb i dużo więcej. Piękna kreska, która wygląda jak zwykłe, niedokończone szkice na pierwszy rzut oka, ale niesamowicie dopracowane i pełne szczegółów.

Lucyfer (3/5) - zupełnie obojętny dla mnie tytuł. Oczekiwałem czegoś zupełnie innego - myślałem, że więcej czasu Lucyfer będzie spędzał w swoim klubie i rozgrywał ludzi wg swoich upodobań. Podobno na koniec się to wszystko układa w jakąś misterną, kompletną historię. Ale jednak pasuję. Za to sięgnąłem znowu po Sandmana i 5 tomów pękło sam nie wiem kiedy (między meczami, w czasie meczów).

Rozbitkowie czasu - w trakcie czytania. Fabularnie jest różnie. Główny wątek (tysiącletnia hibernacja) nawet ciekawy, ale kolejne przygody, dziwne postaci, cywilizacje itd. przypominają trochę KiK w kosmosie. Taki chyba urok tzw. space opery, że można ją ciągnąć bardzo długo. Rysunki piękne. Wydanie również. Skusiłem się na niezłej promocji na allegro. Mam nadzieję, że historia będzie podążać do jakiegoś satysfakcjonującego końca.

Przybysz - jeszcze przede mną. Znalazłem za śmieszne pieniądze na allegro. Miał być uszkodzony, a przy tym co czasami widzę na forum to niemal mint.

Wakacje raczej na spokojnie. Jesień pewnie przyniesie coś do poczytania.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Death w Nd, 04 Lipiec 2021, 13:56:13
3.5/5 to 7/10. Czyli w Tajemniczym ciemnym lesie trochę jednak chwyciło. Ocena wysoka, a opinia jakby było max 4/10. :)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: perek82 w Nd, 04 Lipiec 2021, 14:37:09
Moja skala to jak ze szkoły od 2 do 5.
Może rzeczywiście opis trochę zbyt negatywny ale też miał oddać rozczarowanie (bardziej sobą niż komiksem chyba).
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w So, 24 Lipiec 2021, 10:13:53
  Podsumowanie czerwca. W tym miesiącu praktycznie tylko zakończenie kolekcji Conan oraz nadrabianie jedynej pozostałej czyli Superbohaterów Marvela. Z racji tego, że nie potrafiłem rozsądnie poustawiać tytułów w punktach tym razem wszystko odbędzie się bezpunktowo.  UWAGA!!! jak zwykle mogą wystąpić SPOILERY!!!


 "Conan Barbarzyńca Kolekcja tom 75" - Roy Thomas, John Buscema i inni. Ostatni tom kolekcji w którym znajdziemy tylko dwie historie. Pierwsza to dokończenie sagi z Valerią oraz Grimą rozpoczęta kilka tomów wcześniej i na szczęście trochę rozsądniej i bardziej interesująco napisana niż poprzednie części, chociaż ostateczna konfrontacja jest nieco rozczarowująca. Druga to "Córka Raktavashi", która stanowi konwersję opowiadania pt. "Córka Erlik Chana" z innym bohaterem stworzonym przez Roberta E. Howarda czyli El Borakiem - Francisem Gordonem na świat Hyboryii (można je przeczytać w języku polskim, dawno temu było wydane u nas). Nie jestem pewien, ale głowę bym dał, że jedna taka przeróbka już się w kolekcji znalazła. Sama nowela bardzo fajna i doskonale wpisuje się w conanowe klimaty, przebiegli kapłani, damy w opałach, zdradzieccy towarzysze, bandy rabusiów oraz skarby do zdobycia doskonale się ze sobą komponują. Tom zdecydowanie lepszy niż kilka poprzednich, ale z pewnością nie dorównujący tym najlepszym w kolekcji. Ta kolekcja była naprawdę rewelacyjna a poziom niektórych komiksów zaskakująco wręcz wysoki. Pomimo to odetchnąłem trochę z ulgą po zamknięciu ostatniej strony. To jednak 75 tomów dosyć podobnych do siebie historii a spadku poziomu na sam koniec trudno było nie zauważyć. Mimo wszystko to była fantastyczna podróż przez czasy "...kiedy oceany pochłonęły Atlantydę z jej błyszczącymi miastami...a wojownik o posępnym spojrzeniu przybył...by swymi obutymi w sandały stopy deptać błyszczące klejnotami trony Ziemi." , teraz trochę odpoczynku i trzeba się będzie zapoznać z egmontowymi wypustami od Marvela i Dark Horse. Ocena (za ostatni tom) 7/10.


 "SM tom 76 - Excalibur" - Chris Claremont, Alan Davis. Kolejny brytyjski wynalazek ze stajni Marvela, czyli grupa superbohaterów - mutantów, która związuje swoje losy z Wielką Brytanią. Akcja rozpoczyna się po którymś tam z kolei wielkim evencie w którym po raz kolejny zabici zostali X-Men, nie wpływa to dobrze na morale dwóch pozostałych przy życiu członków ekipy czyli Kitty Pride i Nightcrawlera a także Kapitana Brytanii, który stacza się w alkoholizm zapijając ból po utracie swojej siostry Betsy. Mniejszym lub większym przypadkiem grupka przyjaciół wśród których znajdą się również Meggan - zmiennokształtna dziewczyna Kapitana oraz Rachel Summers nowa Phoenix zetrą się z drużyną dziwacznych istot, będących podwładnymi Opal Luny Saturnyne byłej kochanki Braddocka, ścigającej Rachel z oczywistych powodów. Konfrontacja pójdzie im na tyle dobrze, że postanowią zamieszkać razem i spróbować wypełnić pustkę po martwych przyjaciołach. Czasu do nacieszenia się nowym towarzystwem nie będzie wiele, bo tropem znowuż Rachel idą dziwaczne stwory zwane Wojwilkami wysłane przez naczelnego producenta Mojoworldu aby sprowadzić z powrotem jego największą gwiazdę filmową. Dalej szybka rozprawa z Juggernautem i starcie z Arcadem i jego bandą dziwolągów w kolejnym Murderworldzie. Rysunki Davisa świetne, zawsze go ceniłem jako faceta od ołówka i tutaj nie zawodzi. Styl przywodzi na myśl nieco Johna Byrne, ale Davis ma większe tendencje i chyba nieco więcej fantazji do rysowania bardziej odjechanych rzeczy. Więcej tu zabawy kadrem, więcej dziwacznych projektów, więcej humoru. Tak czy inaczej zarówno Davis jak i Claremont starali się wyraźnie aby ich dzieło odróżniało się od stylu panującego wtedy w komisach Marvela i zdecydowanie bliżej ich produkcji do moore'owskiego Kapitana Brytanii. Komiks zaczyna się jako pełnokrwisty horror aby dosyć szybko przejść w na poły slapstickową na poły błyskotliwie absurdalną komedię połączoną z obyczajowym serialem, wypełnioną dziwacznymi przygodami i jeszcze bardziej dziwacznymi postaciami a jednocześnie nie stroniącą od wątków romansowych ze zwrotami fabularnymi godnymi Zbuntowanego Anioła. Co dosyć interesujące komiks, jest (jak na mój gust, może ktoś to odbiera inaczej) w sposób bardzo ale to bardzo delikatnie, perwersyjny (jak na Marvel). Summers prowadzana na smyczy w tym skórzanym stroju z kolcami, Nightcrawler obmacujący wróżkę Meggan, przyjaciółka Kapitana Brytanii Courtney porwana przez Arcade'a przebrana za małą Alicję z Krainy Czarów, kilka postaci znajdujących się w kadrach nago (oczywiście bez pokazania "wrażliwych" punktów), ot ten komiks pozwala sobie na nieco więcej niż to do czego się przyzwyczaiłem. Zdecydowanie jeden z ciekawszych komiksów tej kolekcji, jeden z gatunku tych o których człowiek myśli "mogliby wydać to dzisiaj w całości", oryginalny nawet po upływie tych 30 lat. Ocena 7+/10.


 "SM tom 77 - Venom (Flash Thompson)" - autorzy różni. Tom dosyć niestandardowo dla kolekcji podzielony na trzy części. Pierwszy zeszyt pochodzi ze Spider-Mana i ukazuje nam historię utraty nóg przez Flasha, są podniosłe teksty, są powiewające flagi, Flash dokonujący bohaterskich czynów oczywiście cały czas czerpie wzory ze swojego największego idola. Całkiem sympatyczny zeszycik, chociaż jak ktoś jest mocno uczulony na patos to może się odbić. Drugi to początek serii Venom vol.2 który był już u nas wydany w ramach WKKM, historyjka to raczej rozwalanka jak na Marvel dosyć brutalna. Trzecia najdłuższa to kręcące się niedaleko gatunku horroru (chociaż są oczywiście komediowe momenty), historia wyciągnięta z jakiejś dalszej części tego samego runu w którym Flash rozpocznie nowe życie w Filadelfii gdzie przyjdzie mu się zmierzyć z alkoholizmem, jakimiś robo-kosmicznymi pasożytami oraz Toxinem czyli Eddie Brockiem połączonym z nowym symbiontem. Dwie pierwsze części przyzwoite, trzecia najdłuższa, sprawiająca wrażenie najbardziej kompletnej  i chyba najlepsza. Flasha da się polubić, można się czasami uśmiechnąć a i kibicować mu nietrudno, to jedna z tych postaci w Marvelu która przeszła strasznie daleką drogę. Pod względem wizualnym wszystkie trzy części prezentują się również nieźle, w pierwszym zeszycie rysunki Kitsona charakteryzują się sporą dozą realizmu (realizmu "marvelowskiego" czyli wiadomo takiego nie do końca), w drugim segmencie rysunki Tony Moore'a przede wszystkim zwracają uwagę na swoją szczegółowość oraz momentami pewną karykaturalność chociaż łączącą się również z realizmem. W przeciwieństwie do trzeciego fragmentu rysowanego przez Declana Shelveya, którego to talentu jestem wielkim fanem, mocno uproszczone, nie narzucające się specjalnie z koniecznością odwzorowywania doskonałych szczegółowych anatomicznych, za to skupiające się bardziej na tym aby wyglądać fajnie z tym swoim sznytem komiksu niezależnego po prostu cieszą oko. Nie jest to może poziom Moon Knighta, ale jest naprawdę "spoko". Cóż nie jest to komiks po którego przeczytaniu nie mogłem w nocy spać, myśląc o tym że koniecznie muszę przeczytać całość. Ale jakby Egmont wydał coś takiego po taniości w miękkiej okładce po dwa, trzy tomy naraz to bym się solidnie zastanowił nad zakupem. Ocena 6+/10.


 "SM tom 78 - Alpha Flight" - Chris Claremont, John Byrne. Wystarczy spojrzeć na nazwiska obydwu twórców by zgadnąć, że mamy do czynienia z dziełem genialnym. Żarcik oczywiście, duet pisał na różnym poziomie aczkolwiek ich nazwiska były z reguły gwarantem co najmniej przyzwoitej zabawy i tak jest w tym przypadku a nawet odrobinę lepiej. AF, czyli grupę kanadyjskich superbohaterów spowinowaconych z programem Weapon X poznajemy w jednym zeszytów X-Men, który z racji urwania w środku akcji jest totalnie zbędny. Dalej dostajemy kilka pierwszych zeszytów ich samodzielnej serii, która wypada naprawdę fajnie. Czuć, że autorzy próbowali nieco podkreślić różnice dzielące obydwa kraje i obydwa społeczeństwa i dla mnie jako nieobeznanego w temacie wychodzi to całkiem ok. Więcej tutaj mamy magii, jakieś indiańskie demony, starożytni bogowie śpiący pod lodem, pradawne statki kosmiczne gdzieś na śnieżnych pustkowiach, takie klimaty, nieco old-schoolowe ale i dzisiaj jak najbardziej strawne. Sama drużyna także wydaje się w porządku, śnieżna bogini z umiejętnością przekształcania w gorącą laseczkę (o lodowatych manierach) lub różnego rodzaju zwierzęta, atletyczny karzeł (tu jest nie do końca jasne, Puck jest z pewnością mutantem ale w tym komiksie twierdzą, że nie ma żadnych nadnaturalnych zdolności tylko jest atletą, no sorry ale bycie niewiarygodnie wyszkolonym a akrobatyce karłem to nie są chyba najwspanialsze predyspozycje do takiej roboty tak na zdrowy rozsądek), doktorek zamieniający się w Yeti, indiański szaman, rybo-dziewczyna rodem z Lovecrafta, rodzeństwo w którym jedna osoba jest nienormalna a łączące ich więzy wydają się momentami niestosowne. Jednym słowem ekipa jest jednocześnie i dziwna i fajna. Dosyć interesującym jest fakt, że obydwaj panowie najpierw zajęli się przedstawieniem drużyny toteż na przestrzeni tych siedmiu zeszytów raczej rzadko zobaczymy ich działających razem a każdy zeszyt skupi się na orignie lub przedstawieniu jakiejś solowej przygody (niestety zabrakło miejsca dla Sasquatcha). Za rysunki odpowiada Byrne i tyle wystarczy. Ocena 7/10.


 "SM tom 79 - Miles Morales Ultimate Spider-Man" - Brian Michael Bendis, Sara Pichelli. Peter Parker Spider-Man trafia do świata Ultimate gdzie natyka się na Milesa Moralesa. Tyle o fabule mniej więcej wystarczy. Przez większość tomu szczerze mówiąc nieco się nudziłem, takie to standardowe łubu-dubu z Mysterio i jego iluzjami oraz jeszcze bardziej standardowy pojedynek pomiędzy dwoma herosami (pomysł że Miles wygrałby z Peterem pojedynek na pięści wydaje się mocno abstrakcyjny). Już byłem przekonany, że tom dołączy do tych z zakładki "Przeminęło z wiatrem", ale Bendis na zeszyt-dwa przeskakuje w tryb, który zna i lubi, czyli kontakty i więzi łączące postaci oraz soczyste dialogi. Czytanie dialogów pomiędzy Peterem, Milesem, Tony Starkiem i Nickiem Furym (żart o jego wyglądzie całkiem zabawny) to czysta przyjemność. Spider-Man pytający się przypadkowych ludzi co się stało z jego odpowiednikiem sprawia wrażenie autentycznie wystraszonego. A scena w której Peter udaje się do domu Cioci May jest doprawdy nacechowana potężnym ładunkiem emocjonalnym. Uśmiechniemy się na widok entuzjazmu Gwen, rozczulimy na widok May zszokowanej widokiem martwego przecież bratanka i zasmucimy na widok popłakującej w ukryciu MJ, znakomity fragment, Bendis potrafi grać w te gierki no i możemy w pełnej krasie ujrzeć zalety elseworldów. Niestety końcówka to znowu średniej jakości akcyjniak tym niemniej nie psuje efektu poprzednich stron. Sara Pichelli wywiązuje się ze swojej pracy przyzwoicie, zachwycać się nie ma czym, ale i odwracać wzroku z przykrością nie będziemy. Wygląd aktorów odwzorowany jest odpowiednio, no i autorce całkiem udatnie wychodzi odwzorowywanie emocji targających bohaterami, także plusik. I plusik dla całości, szkoda że większość to durnowata bijatyka, ale te nieliczne spokojniejsze fragmenty naprawdę potrafią nam to wynagrodzić. Cóż przyznam się, że od czasu do czasu przychodzi mi na myśl aby kupić tego Ultimate Spider-Mana tyle że krytycznie mała ilość miejsca na półkach oraz ilość tomów tej serii skutecznie mnie od tego powstrzymują. Ale czytanie tych próbek z kolekcji wcale, ale to wcale nie ułatwia mi trzymania się tego postanowienia. Ocena 6+/10.


 "SM tom 80 - Scarlet Spider (Ben Reilly)" - autorzy różni. Pierwszy zeszyt, czyli klasyczna legenda od Conwaya i Andru w którym zginął profesor Warren a świat poznał klona Spider-Mana oraz klona Gwen Stacy. Dalej przejdziemy do głównego dania tomu. tzn. w normalnym trybie przeszlibyśmy do głównego dania, bo znajdziemy tu zajmującą większość miejsca w niniejszym albumie mini-serię Odkupienie, dziejącą się już pod koniec słynnej Sagi Klonów. Odkupienie opowiada o powrocie Kaine'a czyli nieudanego klona Spider-Mana do Nowego Jorku w celu zemsty na Benie Reillym czyli prawdziwym Spider-Manie. I tak na zdrowy rozsądek stanowi całą Sagę Klonów w pigułce, biorąc pod uwagę pierwszy ramotkowy zeszyt, jeżeli wystarczająco się skupimy nad Odkupieniem to uda nam się wyklarować całość tego eventu. A ten wprost zachwyca rozmachem głupoty, która złożyła się na budowę tej piramidalnej bzdury, która to powinno być dla wszystkich oczywiste, że nie przejdzie ale mimo wszystko jednak takim oczywistym nie było. O ile rzeczona seria jest jakby streszczeniem, to da się ją samą w sobie streścić w dwóch słowach "Wszyscy cierpią". Nie wiem ile razy słowo cierpienie pada w tym komiksie, ale bardzo dużo razy to napewno. Cierpi Kaine, cierpi Ben Reilly, cierpi Janine dziewczyna Bena która pojawia się znikąd (żeby czytelnicy nie czuli się za bardzo nieswojo również ruda jak MJ i równie ślicznotka tyle, że w bardziej dziewczęcym stylu), cierpi Flash Thompson (krótkie, ale bardzo dobre cameo) no i cierpią policjanci notorycznie okładani podczas napadów szału których dostają obydwaj pajęczy bohaterowie niewątpliwie z powodu cierpienia. Przez większość czasu jest noc i nieustannie leje deszcz niczym w Blade Runnerze, jest mroczno, straszno i ponuro. O dziwo historia kończy się czymś na kształt happy-endu, Benowi udaje się przekonać Kaine'a aby nie popełniał samobójstwa i oddał w ręce policji a Janine robi to sama (ona oczywiście też ma swoje mroczne tajemnice), na szczęście są okoliczności łagodzące. Tak czy inaczej przechodzimy do creme de la creme tomu osiemdziesiątego czyli sławetnej Nocy Goblina, jednego z najgenialniejszych w historii retconów. Marvel dokonał czegoś absolutnie fantastycznego ten komiks aż krzyczy "Co my nie damy odkręcić czegoś o czym czytaliście przez ostatnie ponad dwa lata w praktycznie we wszystkich naszych tytułach, w jednym zeszycie!!!??? No to ku...a patrzcie!!!". Czyli wielki powrót zabitego jeszcze na początku lat siedemdziesiątych Normana Osborna, który okazuje się przez ten czas ukrywał się w kiblu u Petera Parkera i jednoczesne skasowanie całej Sagi Klonów. Za rysunki w Odkupieniu odpowiada Mike Zeck i nie jest to najlepsza rzecz jaka wyszła spod jego ręki, komiks nie wygląda źle, na plus napewno słodziutka Janine oraz odrażający Kaine, Ben nie wiedzieć dlaczego na większości kadrów wcale nie jest podobny do Petera, średnio też wypadają "ujęcia" na których Zeck próbuje odwzorować McFarlane'owe wygibasy. W Nocy Goblina rysownikiem jest Romita Jr., ma on fanów, ma przeciwników ja raczej do fanów należą a tutaj John był jeszcze w wysokiej formie (chociaż może nie tak jak w Daredevilu), widok Osborna pędzącego w pełnym rynsztunku, robi wrażenie. Cóż żebyśmy się źle nie zrozumieli, nie odradzam tego komiksu. Więcej każdy fan Pająka powinien go conajmniej przeczytać o ile nie posiadać w bibliotece, jest nie tylko megaważny dla historii tej serii (Peter i MJ tracą dziecko), ale i stanowi niewiarygodnie kuriozalny eksponat. Po prostu nawet abstrahując od treści, nie jest on zbyt dobry sam w sobie, jest tam jakiś pomysł ale to jest zbyt rażąco jednostajne. Podejrzewam, że prędzej czy później (raczej później ale jednak) Saga Klonów zostanie u nas wydana i ten tom ujawnił mi tutaj kolejną swoją zaletę, tak jak uwielbiam klasyczne komiksy tak ten odpuszczę, jeszcze żeby to się zamknęło w tomie dwóch to może bym przetrwał, ale skoro ta drama na ok. 170 stronach tak mnie wymęczyła to 20 razy więcej tego samego nie przetrwam. Ocena (plusik za Normana Osborna, uwielbiam Normana Osborna) 5+/10.

 "SM tom 81 Quasar - Wendell Vaughn" - Mark Gruenwald, Paul Ryan, Mike Manley. Marvel pozazdrościł DC Green Lanterna i stworzył swojego własnego. Wendell agent SHIELD, który mimo doskonałych wyników nie nadaje się na polowego agenta z powodu braku agresji wchodzi przypadkiem w posiadanie kosmicznych bransolet pozwalających mu na manipulowanie energią kwantową, latanie z kosmicznymi prędkościami, tworzenie świetlnych konstruktów i inne wiadome duperele. Bransolety są własnością jakiegoś pradawnego kosmity, który mieni sam siebie strażnikiem wszechświata i wyznacza sobie kolejnych czempionów do obrony pokoju w tymże wszechświecie, kolejnym okaże się właśnie Wendell. Znaczy się sprawa jest jasna a jak zobaczymy że tytułowy bohater ukrywa swoją superbohaterską tożsamość zaczesując włosy do tyłu i zakładając okulary będzie jasna jeszcze bardziej. Całość w sposób typowy dla lat wydania nie jest proceduralem a każdy zeszyt postawi kosmicznego policjanta przed innym zagrożeniem, niemniej spaja je jednak pewien ciąg fabularny. Eon czyli właściciel bransolet twierdzi, że na Ziemię przybędzie jakiś straszliwy kosmiczny przeciwnik aby ją zniszczyć, dlatego Wendell musi latać po naszej planecie i spotykać się wszystkimi istotami pozaziemskimi (część znana) co da mu okazje do przeżywania przeróżnych przygód. Manley jako rysownik jest u nas znany więc nie ma nad czym deliberować, styl rysunków prosto z przełomu lat 80-90 bez żadnych udziwnień i prób przełamania schematów, ale przyjemny dla oka. Cóż nie polecałbym komiksu z pewnością komuś, kto nie lubi komiksu superbohaterskiego z tamtego okresu, to całkowicie klasyczny przedstawiciel gatunku ze sporą ilością tekstów i niespiesznym prowadzeniem scenariusza, powiedziałbym nawet że z lekka zapóźniony do swoich czasów, jakbym nie znał daty powstania to bym strzelał że to mniej więcej 85-86 rok. A sam Quasar całkiem sympatyczny chociaż taki trochę lelum polelum. Ocena 6+/10.


 "SM tom 82 - Thunderbolts" - Kurt Busiek, Mark Bagley i inni. Marvel znowu pozazdrościł czegoś DC, tym razem nie konkretnego bohatera a całej grupy Suicide Squad. Co dosyć interesujące, Thunderbolts na początku kariery nie działali na wzór swojego pierwowzoru, ale jako grupa faktycznych złoczyńców podszywająca się pod grupę bohaterów. Sprawę ułatwia im fakt, że ich działalność rozpoczyna się tuż po walce z istotą zwącą się Onslaught w czasie której zginęło po raz n-ty większość Avengers oraz Fantastyczna Czwórka a połowa Nowego Jorku legła w gruzach. W tymże mrocznym czasie Baron Zemo szef Mistrzów Zła wpada na w sumie niegłupi pomysł dokonania rebrandingu swojej wiecznie kopanej po tyłkach drużyny i wypełnienia luki na rynku po martwych herosach celem wkradnięcia się w łaski społeczeństwa i rządu aby uzyskać dostęp do wszelkich zasobów w postaci technologii i informacji. Wspominać chyba nie trzeba, że początkowe efekty są bardziej niż dobre Thunderbolts są świeży, fajni, dobrze wyglądają, lubią się fotografować i udzielać wywiadów z jednej strony odwołują się do patriotyzmu z drugiej mają odpowiednią ilość luzu i bezczelności a ich działalność przynosi wymierne efekty. Sytuacja zaczyna się komplikować w momencie gdy drużyna przygarnie (z powodów reklamowych oczywiście) sierotkę z supermocami nie mającą pojęcia o niecnych zamiarach swojej nowej rodziny nazywającą się Jolt a część drużyny zacznie przejawiać oznaki tego, że życie superbohatera wcale nie sprawia im szczególnej nieprzyjemności. Wodę w tym stawie zacznie na dodatek mącić zastępczyni Zemo czyli Moonstone mająca sprawować psychologiczną opiekę nad przebranymi złoczyńcami, która zacznie prowadzić swoją własną grę. Za Bagleyem nigdy nie przepadałem i ten tom raczej nie zmieni tego faktu. Chociaż nie ma się jakoś strasznie czegoś czepiać (może z wyjątkiem tego że od czasu do czasu zobaczymy niesymetryczne zwłaszcza gdy przyjdzie narysować je pod kątem twarze). No może jeszcze kretyńskich w niektórych przypadkach projektów kostiumów, ale wiadomo lata 90-te. No i tutaj przechodzimy do clou programu, jak dla mnie ten komiks jest żywym zaprzeczeniem teorii której nigdy nie byłem fanem, że komiks superbohaterski ma się niezbyt dobrze bo jest już zajechany tematycznie i brakuje w nim nowości. W Thunderbolts nie ma praktycznie nic oryginalnego (dobrze może pomysł villainów przebranych za herosów był oryginalny wtedy, ale dzisiaj nie robi już specjalnego wrażenia), za to wszystko jest wykonane na naprawdę dobrym poziomie. Bohaterowie są interesujący, dają się polubić lub wręcz odwrotnie i każdy z nich ma swoje własne motywacje, proporcje akcji oraz elementów "gadanych" dobrane są idealnie, Busiek doskonale zdaje sobie sprawę kiedy momenty w których fabuła lekko się leni przerwać kolejnym zwrotem fabularnym i dorzuca nowe wątki z odpowiednią częstotliwością. Po prostu nie każdy komiks musi odkrywać koło na nowo, czasami wystarczy aby zabrał się za niego po prostu ktoś z talentem do tego fachu. Kurcze kolejna naprawdę fajna seria którą chciałoby się w całości i na którą akurat w tym przypadku nie ma raczej żadnych szans. Ocena 7+/10.


  "Deadpool tom 9 - Wszystko Co Dobre" - autorzy różni. Tom kończący przygody Deadpoola w linii czasowej obowiązującej w Marvel Now. Wade jedzie na Bliski Wschód i bierze udział w zadymie w której Roxxon to ci źli a arabscy terroryści to ci dobrzy (plus za jednego z moich ulubieńców Omega Red). Dalej będzie końcowa krwawa rozwałka organizacji Ultimatum i ich szefa (nowego) Flag Smashera. Poziom obydwu wątków zbyt wysoki nie jest (rzekłbym raczej niski) tym niemniej nie jest to coś czego się nie spodziewałem po ostatnim tomie co do którego raczej nie było wątpliwości, że pewne sprawy będą musiały się rozwiązać poprzez bezsensowną przemoc. Niemniej ostatnie dwie strony, przynajmniej dla mnie były mocno zaskakujące (chociaż gdzieś tam ktoś tam coś tam napomykał), ale cóż tak to jest jak się nie czyta flagowego tytułu wydawnictwa i raczej pomija eventy. Resztę tomu dopełnia kilka krótkich opowiadanek i z wyjątkiem tego w którym Shiklah nadrabia swoją nieznajomość XX wiecznej kultury i tej z nowym psem Preston raczej marnej jakości. Rysunki z gatunku "ujdzie" za pierwsze dwa zeszyty odpowiada Mark Brooks i ten jego kompletnie bezpłciowy styl mający trafiać do 12-latków z mocno widocznym komputerowym nakładaniem kolorów kompletnie mi nie pasuje, chociaż w porównaniu do tego co się odjaniepawlało w poprzednim tomie wygląda niemal dobrze. Dalej na szczęście jest już lepiej. Cóż, niespecjalnie porywająca lektura na szczęście w porównaniu do poprzednich tomów nieco lepszej jakości. Ocena 5+/10.


  "Deadpool tom 10 - Deadpooliana" - autorzy różni. Ostatni tom Deadpoola wydany w ramach Marvel Now, dziejący się już poza główną linią fabularną zbiór opowiadań z różnych okresów życia Najemnika z Nawijką. Do połowy tomu było naprawdę fajnie, całkiem niezła historyjka w której Deadpool i jego ulubieniec (drugi) Spider-Man ścigają Kameleona, druga jeszcze fajniejsza z Deadpoolem wynajętym do zlikwidowania Brute Force czyli grupy zwierząt zamieniających się w pojazdy (poszukałem w internecie, faktycznie kiedyś ktoś w Marvelu wpadł na tak absurdalny pomysł i dostało to to własną serię), aczkolwiek ostrzegam że jest strasznie niedorzeczna. Kolejna z postarzałym wtedy Kapitanem Ameryką (to ten pierwszy) i poszukiwaniami resztek martwego Logana również zacna. I to jest połowa tomu, drugą jest najdłuższa nowela w której Wade wraz z Thanosem poszukują Śmierci i ta kompletnie nie przypadła mi do gustu, powtarzalne żarty niespecjalnej jakości, fabuła tak bardzo cierpiąca na ADHD że ciężko się na niej skupić. Wizualnie komiks wygląda po prostu nieźle a w porównaniu do ostatnich tomów fantastycznie. Cóż w sumie seria podobała mi się jako całość i na półce zostawiam, ale już chyba nie mam ochoty na więcej przygód Wade'a Wilsona, nie wiem może jak wyjdzie coś o jakichś genialnych opiniach to się skuszę. Ocena 6/10.

Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: misiokles w So, 24 Lipiec 2021, 10:24:07

 "SM tom 78 - Alpha Flight" - Chris Claremont, John Byrne. Dosyć interesującym jest fakt, że obydwaj panowie najpierw zajęli się przedstawieniem drużyny toteż na przestrzeni tych siedmiu zeszytów raczej rzadko zobaczymy ich działających razem a każdy zeszyt skupi się na orignie lub przedstawieniu jakiejś solowej przygody (niestety zabrakło miejsca dla Sasquatcha)

Czytałem ten run w oryginale i nie wiem, w którym miejscu ucina się w SBM, ale fakt - właściwie do końca runu Alpha Flight rzadko działają razem, ale... też mnie to ujęło jak twórcy poradzili sobie z rozstawieniem postaci i prowadzeniem ich własnych plotów. Dla mnie to komiks o drużynie superbohaterów, która właściwie nie ma czasu być drużyną :)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Śr, 04 Sierpień 2021, 16:15:42
Lipiec
 
Lampart – zdawać się mogło, że przez kilkanaście lat prezentacji komiksowych fabuł przybliżających losy tzw. Żołnierzy Niezłomnych temat ulegnie kolokwialnemu „przegrzaniu”. Przynajmniej na ten moment tak jednak nie jest, bo w tym kontekście wciąż pozostało mnóstwo historii do opowiedzenia. Stąd wspólna inicjatywa księdza Roberta Bartosika i Mieczysława Skalimowskiego może tylko cieszyć. Wszak tym sposobem kolejny przedstawiciel Podziemia Niepodległościowego - tym razem w osobie Adama Ratyńca ps. „Lampart” - doczekał się swoistego, komiksowego epitafium.
 
Hellblazer Jamie’ego Delano t. 1
– co prawda długo się zeszło, ale w końcu jest! Parający się okultyzmem „szpaner i tani kanciarz” (wedle słów własnego ojca) nareszcie w swojej najbliższej oryginałowi wersji! Fantastycznie jest poczuć znowuż nastrojowość towarzyszącą mi w trakcie lektury przejawów tzw. starego dobrego Vertigo. Zdecydowanie chcę więcej.

Superbohaterowie Marvela: Kitty Pryde – fachowa, jakościowo ponadczasowa opowieść „debiutancka” bohaterki tego tomu niezmiennie wypada znakomicie. Co by nie mówić ma się przecież do czynienia z pochodną talentów jednego z najbardziej udanych duetów w dotychczasowych dziejach superbohaterskiego komiksu w osobach Chrisa Claremonta i Johna Byrne’a. Druga z przybliżonych w niniejszym zbiorze – tj. „Kitty Pryde i Wolverine” – ma już się nieco gorzej z racji nieco pretekstualnego zawiązania fabuły oraz mocno archaicznej warstwy plastycznej. Niemniej im dalej tym lepiej i od pewnego momentu nawet już nie żal, że Al Milgrom, miast rysować po swojemu, zupełnie niepotrzebnie usiłował stylizować się na wczesnego Franka Millera.
 
Z archiwum Jerzego Wróblewskiego t.14 – o tym, że mistrz Jerzy uwielbiał tworzyć westerny nikogo spośród osób choćby pobieżnie zaznajomionych z jego twórczością przekonywać nie trzeba. O tym jednak, że przejawiał także atencje wobec produkcji Marvela z udziałem takich osobowości jak Rawhide Kid czy Two-Gun Kid wie już nieco mniej osób. Pierwsza z zawartych w tym zbiorku opowieści („Dexter”) idealnie oddaje to zjawisko. W drugiej natomiast wraz z rzutkim bohaterem „Mściciela” stajemy się świadkami zmagań poddanych Władysława Łokietka z mocno problematycznymi Krzyżakami. Bardzo się cieszę, że ta inicjatywa jest kontynuowana.

Punisher MAX t. 10 – jako że w przypadku tej propozycji wydawniczej mamy do czynienia ze swoistym „składakiem” gromadzącym tzw. opowieści różnej treści toteż różna też jest ich jakość. W ogólnym jednak rozrachunku rzecz wypada co najmniej nieźle, a „Franciszek Zamecki” jest tu sobą i czyni to w czym jest najlepszy. Do tego kilka plastycznych niespodzianek takich jak udział w tym przedsięwzięciu m.in. znanego z albumu „Castaka” Das Pastorosa oraz sprawdzonego w twórczym „boju” Laurence’a Campbella.
 
Bazyliszki t. 1 – retro-kryminał to konwencja ostatnimi laty niemiłosiernie eksploatowana. Stąd w trakcie lektury tej pozycji trudno było mi opędzić się od znużenia. Tym trudniej, że wiodąca intryga (której w gruncie rzeczy jakby nie było…) nie „iskrzy” i nie przekonuje, a i zestaw osobowości z których uczyniono obsadę tego projektu przynajmniej na obecnym etapie jego rozwoju prezentuje się bezbarwnie. Co więcej nie tylko dlatego, że współpracujący z Tobiaszem Piątkowskim (tj. scenarzystą „Bazyliszków”) Wiesław Skupniewicz zdecydował się na zastosowanie w warstwie kolorystycznej monochromatyzmu. Swoją drogą ów zabieg stylistyczny, zapewne zmierzający do uczynienia z tej pozycji komiksowej emanacji filmowych czarnych kryminałów, odebrał przedwojennej Warszawie przywoływany w pamiętnikach z epoki jej witalny koloryt. Choć gwoli ścisłości skrupulatnie rozrysowane elementy składowe świata kreowanego to zdecydowanie najmocniejsza strona tego przedsięwzięcia.

Cartland – wydanie zbiorcze 2 – „Tajfun” na Dzikim Zachodzie powraca i nie ukrywam, że ta okoliczność bardzo cieszy. Pod względem dosycenia w gwałtowne zwroty akcji nie jest to co prawda klasa „Blueberry’ego” (tj. westernu optymalnego). Niemniej także czytelnicy wspólnego dokonania duetu Charlier/Giraud nie powinni doznać zawodu. Przyczyniają się do tego nie tylko fabularne zawiłości, ale też skrupulatna i fachowa kreska. Dla fanów tego typu produkcji jak wspomniany chwilę temu klasyk tudzież „Durango” i „Buddy Longway” lektura wręcz wskazana.
 
Kapitan Ameryka t.5 – zbiór może nie aż tak udany jak poprzedni acz trzyma ogólnie wysoki poziom zaproponowany przez Eda Brubakera. Znowuż mnóstwo udanie prowadzonych retrospekcji, dobry występ Batroca (zdecydowanie lepszy niż jego filmowej emanacji) oraz coraz lepiej radzący sobie w nowej roli Bucky Barnes. Do tego jeszcze jubileuszowy, 600-tny numer serii z całkiem ciekawym konceptem kompozycyjnym. Aż żal, że kolejny tom dopiero w przyszłym roku.
 
Jeremiah t.23 – najlepsza komiksowa postapokaliptyka wszechczasów (oczywiście w moim przekonaniu) niezmiennie ma się bardzo dobrze. Hermann po mistrzowsku operuje wypracowaną przezeń techniką syntezy szkicu i malarstwa, a przy okazji dba o spójną wizję świata przedstawionego prezentując kolejną enklawę ludzkości odbudowującej się po druzgocącym konflikcie. Teoretycznie wszystko to już było. A jednak pomimo tego nie sposób raz jeszcze nie docenić kunsztu tego autora. Krótko pisząc realizacja bez choćby śladowych słabych stron.
 
Superbohaterowie Marvela: Gambit – rozbuchanie na miarę lat 90. w pozytywnym rozumieniu tego słowa. Zebrane w tym tomie opowieści raczej na długo w pamięć nie zapadną; niemniej w kategorii tzw. rozrywkowca do którego być może pewnego dnia się powróci rzecz sprawdza się w całej rozciągłości.
 
Wonder Woman Grega Rucki t.3 – dopełnienie stażu współautora „Gotham Central” w miesięczniku „Wonder Woman vol.2” to solidna i fachowa robota, acz nie zachwyca w równym stopniu jak miało to miejsce przy okazji poprzednich dwóch zbiorów. Natomiast mini-seria traktująca o udziale Diany w wydarzeniu znanym jako Najczarniejsza Noc wypada potraktować w kategorii uzupełnienia albumu zawierającego tę właśnie opowieść. 

Stumptown cześć czwarta
– według deklaracji twórców tej serii niniejsza jej odsłona miała być jej „wystrzałowym” wręcz zwieńczeniem. Pech w tym, że jakoś tego nie zauważyłem. Być może w tego względu, że „Stumptown” od samego jej początku sprawiało na mnie wrażenie realizacji nużącej i wyzbytej choćby śladowego polotu. Do tego fatalnie prezentowała się warstwa plastyczna tego przedsięwzięcia. W moim przekonaniu nie inaczej sprawy miały się także tym razem i stąd bez choćby grama żalu pożegnałem się z tą propozycją wydawniczą.
 
Księżycówka t.3 – trochę już traciłem nadzieję co do możliwości wyprowadzenia fabuły tej serii na tzw. prostą. Azzarello bowiem (tj. szanowny jej pan scenarzysta) nie bardzo odnalazł się w roli kompilatora dwóch jakości gatunkowych jakimi są neonoir i horror. Tym razem jednak rzeczony zdecydował się skoncentrować na drugiej z wymienionych „opcji” co przysłużyło się zarówno spójności tej opowieści jak i jej nastrojowości. Ponadto znakomicie i bez choćby śladowej fuszerki zaprezentował się Eduardo Risso, którego efekt pracy przy okazji „Księżycówki” to przynajmniej w moim przekonaniu najbardziej udane osiągnięcie w jego dotychczasowym dorobku.
 
Faithless t.2 – wizja trawionego zdegenerowaniem środowiska dobrze opłacanej awangardy aspirującej do rangi objawień na firmamencie sztuki nowoczesnej wypada jeszcze bardziej dosadnie niż w tomie tę serię inicjującym. To zupełnie inny Azzarello niż ten, którego była okazja poznać za sprawą jego udziału w powstaniu m.in. „Wonder Woman” okresu „Nowego DC Comics!” (skądinąd bardzo udanej serii). Stąd tym bardziej warto sięgnąć po ów tytuł; także za sprawą rozedrganego (acz równocześnie spójnego i konsekwentnego) stylu autorki warstwy plastycznej.
 
Ars Gratia Artis. Malarstwo z dymkiem – jak dotąd nie byłem tego świadom, ale wygląda na to, że klasyka malarstwa europejskiego (i oczywiście nie tylko związanego z wspomnianym kontynentem) to jedynie skondensowany komiks! Odpowiadający za ten zbiór Grzegorz Weigt wykazał to zjawisko ze swadą, humorem i – jakkolwiek zabrzmi to pompatycznie - mądrymi refleksjami. Zdecydowanie nie warto przegapiać.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Toranga w Śr, 04 Sierpień 2021, 16:35:08

 "SM tom 76 - Excalibur" - Chris Claremont, Alan Davis. Kolejny brytyjski wynalazek ze stajni Marvela, czyli grupa superbohaterów - mutantów, która związuje swoje losy z Wielką Brytanią. Akcja rozpoczyna się po którymś tam z kolei wielkim evencie w którym po raz kolejny zabici zostali X-Men, nie wpływa to dobrze na morale dwóch pozostałych przy życiu członków ekipy czyli Kitty Pride i Nightcrawlera a także Kapitana Brytanii, który stacza się w alkoholizm zapijając ból po utracie swojej siostry Betsy. Mniejszym lub większym przypadkiem grupka przyjaciół wśród których znajdą się również Meggan - zmiennokształtna dziewczyna Kapitana oraz Rachel Summers nowa Phoenix zetrą się z drużyną dziwacznych istot, będących podwładnymi Opal Luny Saturnyne byłej kochanki Braddocka, ścigającej Rachel z oczywistych powodów. Konfrontacja pójdzie im na tyle dobrze, że postanowią zamieszkać razem i spróbować wypełnić pustkę po martwych przyjaciołach. Czasu do nacieszenia się nowym towarzystwem nie będzie wiele, bo tropem znowuż Rachel idą dziwaczne stwory zwane Wojwilkami wysłane przez naczelnego producenta Mojoworldu aby sprowadzić z powrotem jego największą gwiazdę filmową. Dalej szybka rozprawa z Juggernautem i starcie z Arcadem i jego bandą dziwolągów w kolejnym Murderworldzie. Rysunki Davisa świetne, zawsze go ceniłem jako faceta od ołówka i tutaj nie zawodzi. Styl przywodzi na myśl nieco Johna Byrne, ale Davis ma większe tendencje i chyba nieco więcej fantazji do rysowania bardziej odjechanych rzeczy. Więcej tu zabawy kadrem, więcej dziwacznych projektów, więcej humoru. Tak czy inaczej zarówno Davis jak i Claremont starali się wyraźnie aby ich dzieło odróżniało się od stylu panującego wtedy w komisach Marvela i zdecydowanie bliżej ich produkcji do moore'owskiego Kapitana Brytanii. Komiks zaczyna się jako pełnokrwisty horror aby dosyć szybko przejść w na poły slapstickową na poły błyskotliwie absurdalną komedię połączoną z obyczajowym serialem, wypełnioną dziwacznymi przygodami i jeszcze bardziej dziwacznymi postaciami a jednocześnie nie stroniącą od wątków romansowych ze zwrotami fabularnymi godnymi Zbuntowanego Anioła. Co dosyć interesujące komiks, jest (jak na mój gust, może ktoś to odbiera inaczej) w sposób bardzo ale to bardzo delikatnie, perwersyjny (jak na Marvel). Summers prowadzana na smyczy w tym skórzanym stroju z kolcami, Nightcrawler obmacujący wróżkę Meggan, przyjaciółka Kapitana Brytanii Courtney porwana przez Arcade'a przebrana za małą Alicję z Krainy Czarów, kilka postaci znajdujących się w kadrach nago (oczywiście bez pokazania "wrażliwych" punktów), ot ten komiks pozwala sobie na nieco więcej niż to do czego się przyzwyczaiłem. Zdecydowanie jeden z ciekawszych komiksów tej kolekcji, jeden z gatunku tych o których człowiek myśli "mogliby wydać to dzisiaj w całości", oryginalny nawet po upływie tych 30 lat. Ocena 7+/10.


W Stanach wydali w tym roku (albo końcem ubiegłego) w Omnibusie, który zbiera serię do numeru #34, czyli całość runu Claremont/Davis plus kilka zeszytów z innymi rysownikami i trochę występów gościnnych w innych seriach.
A jest już zapowiedziany drugi tom, który będzie zawierać kolejne kilkadziesiąt zeszytów oryginalnej serii, w tym drugi run Davisa tym razem odpowiadającego również za scenariusz.

W Polsce raczej długo tego nie wydadzą (jeśli kiedykolwiek), bo jest wiele innych zaległości o wyższym potencjale sprzedażowym.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Wt, 31 Sierpień 2021, 16:39:01
Sierpień
 
Superbohaterowie Marvela: Nightcrawler – jeśli kogokolwiek interesowało czym w dobie funkcjonowania X-Men okresu rozpisywania ich przygód przez Jossa Whedona zajmował się Kurt Wagner to wraz z niniejszym zbiorkiem przynajmniej częściowo zaspokoją oni swoją ciekawość. A działo się całkiem sporo; do tego w wymiarze stricte przygodowym w dobrym guście. Dominacja motywów paranormalnych również wypadła przekonująco i tym samym otrzymaliśmy jeden z ciekawszych „mutanckich” tomów tej kolekcji. 

Władcy Chmielu t.8 – dwie dekady i dwa miesiące przyszło mi czekać na możliwość pełnego rozpoznania tej komiksowej inicjatywy. Historie obyczajowe to nie moja bajka, a jednak powstała za sprawą wprawnego pióra Jeana Van Hamme’a saga o belgijskich piwowarach okazała się odpowiednio zajmująca. Niniejszy tom to niejako dopowiedzenie niektórych, co bardziej istotnych wątków według zbliżonego schematu jak miało to miejsce przy okazji trzynastego tomu serii „XIII”. Solidne rzemiosło i dobre historie. Nawet jeśli momentami mamy do czynienia z tak nieciekawymi indywiduami jak znana m.in. z tomu drugiego Margrit.
 
Zagor: Zdrada – kontynuacja zmagań z podstępnymi Delawerami zachowuje poziom pierwszej odsłony tej klasycznej serii. Dzieje się zatem sporo, w szybkim tempie i nie bez okazjonalnych akcentów humorystycznych z udziałem Meksykanina Cico. Do tego wraz z dokończeniem rozpoczętej w pierwszym tomie opowieści otrzymujemy początek kolejnej. Wielbiciele komiksowych westernów z niemałym prawdopodobieństwem nie powinni doznać rozczarowania.
 
Superzłoczyńcy Marvela: Red Skull – dobre otwarcie mikro-kolekcji. Nie dość, że otrzymujemy przejaw wczesnej aktywności twórczej Jacka Kirby’ego (siódmy epizod „Captain America Comics” z tzw. okresu Timely) to jeszcze „poprawiono” ją historią z magazynu „Tales of Suspens” gdy „Król” był już w pełni swojej artystycznej mocy. Natomiast główna historia tomu, znacznie bliższa nam chronologicznie (tj. z roku 2003), choć swoją jakością nie zwala z nóg to jednak charakteryzuje się fachowością wykonania. Szkoda natomiast, że zabrakło znanej z „bohaterskich” tomów historii postaci, a miast tego przytrafiło się kilka edytorskich wpadek („Marsz żałobny Chopna”). W ogólnym jednak rozrachunku cieszę się, że doczekaliśmy się przedłużenia kolekcji właśnie o tomy z udziałem superzłoczyńców.
 
Start Trek Picard: Odliczanie
– sprawnie i fachowo rozpisana fabuła wprowadzająca do niezbyt niestety udanego serialu, który o dziwo jakoś „się obejrzał”. Romulanie na „pokładzie” to zawsze duży plus opowieści osadzonych w tym uniwersum i tak też sprawy mają się w tym przypadku. Warstwa plastyczna poprawna i bez przysłowiowych fajerwerków acz wykonana przez autorów, którzy najwyraźniej wiedzieli co robią. Do tego całkiem sporo materiałów dodatkowych. Miło, że komiksowe uniwersum „Gwiezdnej Włóczęgi” w końcu także i u nas stopniowo się rozrasta.
 
Dylan Dog: Czarne jezioro
– niestety znów daje o sobie znać absencja Groucho. Mimo tego somnambuliczna, duszna atmosfera tej odsłony serii kompensuje ów mankament. 

Green Lantern t.3 – Grant Morrison imitujący samego siebie z czasów realizacji przezeń serii „Doom Patrol vol.2” i „Animal Man vol.1”? Dlaczego nie! Do tego otrzymujemy jeszcze jeden przejaw zdrowego dystansu Hala Jordana wobec tzw. autorytetów, interesujące uzupełnienie dziejów Strażników Wszechświata i spokrewnionych z nimi Kontrolerów oraz kolejny popis plastycznych umiejętności Liama Sharpa. 

Julia t. 3 – wraz z trzecią odsłoną ta niespodziankowa i nadspodziewanie udana seria nadal wykazuje tendencje zwyżkującą. Zwłaszcza za sprawą brawurowego ujęcia sedna psychopatycznej osobowości oraz ogólnie skrupulatnie zakomponowanej fabuły. Do tego okazuje się, że tytułowa bohaterka mocna jest nie tylko w tzw. gębie i dedukcji, ale gdy jest ku temu konieczność potrafi także nieźle wierzgać. 
 
Superzłoczyńcy Marvela: Doktor Doom
– tytuł w dwójnasób wart uwagi. Po pierwsze z racji okoliczności zaistnienia polskiego tłumaczenia kolejnej, przełomowej opowieści w wykonaniu historycznego duetu Stan Lee/Jack Kirby. Pod drugie główna fabuła tej odsłony kolekcji, choć nie wolna od drobnych mankamentów, okazuje się solidną i ogólnie dobrze pomyślaną genezą jednego z czołowych zbirów Domu Pomysłów (a w gruncie rzeczy superbohaterskiej konwencji ogólnie). Niestety znów daje o sobie znać brak historii tej postaci według schematu znanego sprzed tomu 121.
 
Flash t.12 – Joshua Williamson dał się poznać jako scenarzysta z jednej strony oferujący niczym nie skrępowaną rozrywkę; z drugiej natomiast jako autor wykazujący ambicje postawienia po sobie istotnych modyfikacji w ramach mitologii Szkarłatnych Sprinterów. I co więcej na ogół nie tylko udawało mu się te założenia osiągać, ale też niemal każdy kolejny tom sprawiał wrażenie bardziej udanego niż poprzedni. Jak jednak każdemu twórcy zaangażowanemu w dłuższy projekt także i jemu przytrafiały się (choć incydentalnie) gorsze momenty (vide tom 7). Tak też sprawy mają się w niniejszym tomie co przejawia się brakiem pełnego panowania nad materią fabularną, przy równoczesnym braku pomysłu na bardzo liczną obsadę. Zachowując ostrożny optymizm można jednak założyć, że to jedynie chwilowy wypadek przy pracy.
 
Conan Barbarzyńca: Exodus i inne opowieści – swoisty crème de la crème z tytułowego bohatera. Co więcej w krótkich formach (doskonała nowelka otwierająca zbiorek w wykonaniu Esada Ribića) świetnie ujęto nie tylko naturę tytułowej osobowości, ale też ramy świata przedstawionego w którym przyszło mu „(…) deptać błyszczące klejnotami trony (…)”. Do tego zróżnicowane i na ogół udane stylizacje plastyczne – m.in. na wczesne prace Barry’ego Windsor-Smitha.
 
Suicide Squad: Zła krew – całkiem zgrabnie rozpisana próba implantowania w sferę uniwersum DC osobowości na miarę wyobrażonych przez zarząd tego wydawcy oczekiwań względnie młodego czytelnika. Stąd nie obyło się bez odrobiny pretensjonalności, nabzdyczenia w typie tzw. pokolenia „Brawo Ja!” oraz lansowania aktualnie forsowanych trendów. Raczej trudno wróżyć nowym „bohaterom” nadmierną popularność. Niemniej na pewno wypada docenić scenopisarską sprawność Toma Taylora, a przy okazji także wspierających go przy tym projekcie plastyków.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w Śr, 01 Wrzesień 2021, 10:11:38
@Nawimar, @Skandalisto, dziękuję Wam Panowie za wytrwałość  :)
Dołączę do Was od września (będę już wtedy m.in. po lekturze pierwszego tomu Bagniaka Moore'a  :D).

Tymczasem chciałem się podzielić wrażeniami z lektury Omega Men Toma Kinga.
Powiem krótko: kapitalna przygodówka utrzymana w klimacie najlepszych sag s-f. King w niezwykle wiarygodny sposób stworzył cały świat i zapełnił go wspaniałymi bohaterami, których przygody odkrywamy z niesłabnącą przyjemnością. Każda planeta i każda postać z niej pochodząca odznacza się swoimi unikalnymi cechami i osobowościami, dzięki czemu unikamy nudy i powtarzalnych schematów. W odróżnieniu od uwielbianego przeze mnie Mister Miracle'a (gdzie spore znaczenie miały wydźwięk obyczajowy i związek Scotta z Big Bardą), King w tym tomie postawił na czystą akcję i częste jej zwroty, co sprawia, że przez poszczególne zeszyty wręcz płyniemy bez chwili wytchnienia. W trakcie lektury miałem nieodparte wrażenie podobieństwa tego komiksu z równie kapitalną Planetą Hulka (szczególnie na linii Namiestnik - Czerwony Król), lecz zestaw postaci, ich motywacje i geneza, a także całe tło gwiazdozbioru Vegi stanowią zupełnie odrębną i chyba nawet ciekawszą historię. Dodanie do tej opowieści Kyle'a Rynera nieodzownie służyło podkreśleniu, że całość dzieje się w głównym uniwersum DC, niemniej jednak Biała Latarnia nie stanowił przysłowiowej kuli u nogi, lecz był pełnoprawnym bohaterem całego komiksu.
Jeśli ktoś się jeszcze waha nad zakupem Omega Men ("Zupełnie nie znam tych postaci, to po co mam o nich czytać", "Po lekturze Batmana mam już dosyć Kinga" itp.) i łaknie historii s-f w wykreowanym od podstaw świecie to zdecydowanie zachęcam do zapoznania się z tym komiksem.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Śr, 01 Wrzesień 2021, 17:08:24
HA!Wytrwałość je nam z ręki!!!
Tak na marginesie, ktoś wie co się dzieje z Lordem Disneylandem? Coś nam zaginął jakiś czas temu.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w So, 11 Wrzesień 2021, 15:11:44
  Podsumowanie wakacji. Z reguły w tym okresie komiksy raczej odpuszczam i przerzucam się bardziej na książki, których w sumie też aż tak namiętnie w ten czas nie czytam, woląc spędzić wolny czas na świeżym powietrzu. Także lipiec - komiks jeden, sierpień - komiksów trzy na liczniku więc nie ma się za bardzo nad czym rozpisywać. Wszystkie cztery to dalsza desperacka próba podgonienia kolekcji Superbohaterowie Marvela. Uwaga jak zwykle pojawią się pewne SPOILERY!!!


  "SM tom 83 - Beta Ray Bill" - Michael Avon Oeming, Dan Berman, Andrea Di Vito i inni. Dwa pierwsze zeszyty autorstwa jednego z gigantów Marvela Waltera Simonsona to klasyczna historia pierwszego występu Billa na łamach tego wydawnictwa, ukazało się to to już w WKKM w bardziej kompletnym wydaniu więc tam odsyłam bo warto. Daniem głównym jest sporo nowsza mini-seria "Stormbreaker - Saga o Beta Ray Billu". Początek zaczyna się w miarę obiecująco, poznamy rasę obcych która wydała na ten świat tytułowego bohatera, co dosyć mnie zdziwiło są oni bardziej humanoidalni niż sam Bill. Ten posiada sztuczne ciało i pierwsze co mi przyszło na myśl, kto by wytworzył sztuczne ciało, które nie jest podobne do niego samego? Otóż teoretycznie jest na to odpowiedź, to ciało najbardziej niebezpiecznego drapieżnika na tej planecie (z tą końską szczeną faktycznie musi niezwykle brutalnie rozszarpywać kolby kukurydzy), na dodatek w wypadku starcia musi to być mocno niepraktyczne, ale dobra szkoda klawiatury to Marvel a nie podręcznik ksenobiologii. W każdym razie Asgard nawiedza Ragnarok (zapewne enty z kolei), Bill pragnie paść chwalebną śmiercią u boku swoich przyjaciół, ale ci odsyłają go tam gdzie będzie bardziej potrzebny, czyli do jego własnych ziomków. I robią to rychło w czas bo okazuje się, że nad planetę na której zamieszkują Korbinici czyli ziomkowie Billa nadciąga Galactus (przy okazji okazało się, że on wygląda jak wielki facet z garnkiem na głowie bo każda rasa widzi go inaczej, ma to sens w sumie). Bohater będzie musiał się zmierzyć po kolei ze swoim poprzednikiem robotem Alpha Ray, heroldem Galactusa wyglądającym jak ci goście ze Starcrafta połączeni z tymi drugimi ze Starcrafta, będzie trochę przebitek z przeszłości (dowiemy się że Bill był wcześniej naukowcem - doskonały materiał na największego wojownika), póżniej podczas bójki z w/w nowym heroldem czyli Stardustem otworzą jakiś portal z którego wyskoczy nieznana mi demonica (???) z którą będą musieli się bić tym razem w tag-teamie a na końcu Beta Ray Bill zginie i odrodzi się w ciele jakiegoś martwego murzyna w Nowym Jorku gdzie będzie zajadać tacosy czy tam inne kebaby ze Spider-Manem (???????). Graficznie komiks wygląda przyzwoicie, kreska jest prosta i czytelna, dosyć kolorowo bywa. Rażą trochę projekty właściwie wszystkiego kosmicznego, są absolutnie bez żadnego pomysłu. Te wszystkie śmieszne istoty, statki kosmiczne itp widzieliście już wcześniej milion razy, zero oryginalności, za to rysownik dobrze się czuje w rysowaniu scen epickiej rozwałki, eksplodujące planety, wybuchy nuklearne, gargantuiczne lasery śmierci i inne tego typu pierdolety wyglądają dobrze i jest ich sporo. Cóż mogę powiedzieć więcej? Jedyną wartością tego komiksu są te fabularne powroty do przeszłości, można się czegoś tam dowiedzieć o Beta Rayu i społeczeństwie z którego pochodzi i tyle, cała reszta to chaotyczna nawalanka z postaciami trzepanymi z rękawa przy czym autor kompletnie nie potrafi wykorzystać większości z nich (najlepszy tępawy wykonujący jakieś nie dające się tłumaczyć czynności Galactus, którego szefem jest chyba jego herold). Jak macie jakiegoś znajomego, który twierdzi że komiksy są głupie to sprezentujcie mu ten, będzie zachwycony. Jak ktoś jest fanem kosmosu Marvela, albo nie wiem postaci to może przeczytać bo można się nadziać na o wiele sroższą chałę. Tyle, że w/g mnie nie jest to nawet średnie. Ocena 4+/10.

  "SM tom 84 - Squirrel Girl" - Ryan North, Erica Henderson i inni. Pierwszy zeszyt to debiut tytułowej bohaterki w wykonaniu Steve'a Ditko mam wrażenie, że już go widziałem gdzieś, więc być może było to u nas wydane. Dalej mamy początek pierwszej solowej serii Squirrel Girl, tej samej która była umieszczona w WKKM tyle, że tamto było dalszą częścią. Cóż mogę powiedzieć na temat tego komiksu hmmmmm...Chyba to, że raczej nikt z forumowiczów nie jest targetem takich produkcji a są nim prawdopodobnie nastoletnie dziewczęta. Prawdopodobnie. Cóż jeszcze mogę o nim powiedzieć? Jest słaby, fabularnie o dziwo jest nawet przyzwoicie, Squirrel Girl pod koniec pokonuje nawet Galactusa o czym dowiemy się wcześniej i przez chwilę miałem nawet nadzieję, że autor ma pomysł jak to wytłumaczyć, ale oczywiście nie miał. Najgorsze jest to, że North usiłuje zrobić z tego tytuł komediowy tyle że nie ma chyba w tej dziedzinie jakiegokolwiek talentu, kompletnie to nie wychodzi, 90% żartów nawet nie próbowało mnie rozbawić a największymi wtopami są te dopiski pod każdą stroną, te suchary to istny festiwal żenady. W pewnym momencie przyłapałem nawet samego siebie, że usiłuję sobie wyobrazić czy jakbym był dwunastolatką to by mnie ten komiks rozśmieszył, niestety okazało się, że nie mam aż tak bogatej wyobraźni. Paradoksalnie co zabawne ten tom z WKKM o ile oceniłem też słabo to jednak lepiej go zapamiętałem i aż to sprawdziłem do dwójki autorów był tam jeszcze dokoptowany Chip Zdarsky, nie znam go za bardzo ale widocznie to o wiele lepszy dowcipniś niż  król komedii wymieniony na okładce. Samego Ryana Northa też sprawdziłem, jest zdobywcą dwóch nagród Eisnera w tym jednej za właśnie Squirrel Girl, także jak następnym razem ktoś zareklamuje jakiś komiks faktem, że ten zdobył tę nagrodę to zapomnę że przeczytałem ten post. Rysunki Eriki Henderson? Jaka pisanina, taka bazgranina, kompletnie do mnie nie przemawia ta stylistyka, sama Doreen wygląda fatalnie, chociaż w teorii powinna może nie tyle być śliczna co budzić chociaż sympatię, tyle że nie udaje jej się nawet to. Reszta postaci nie wygląda o wiele lepiej, chyba że mówimy o współlokatorce z akademika nijakiej Nancy, która wygląda jak czarny facet w kiecce i znając Marvel Comics na 99% nim jest, ta/ten wygląda chyba jeszcze gorzej. Najlepiej w tym wypadku wygląda ostatni zeszyt, który ogólnie stanowi najmocniejszy punkt programu, w zeszycie tym grupa ludzi uwięzionych w Statui Wolności opowiada znane sobie historie pochodzenia Squirrel Girl nawiązujące do znanych tytułów Marvela w którym to pani grafik musi nieco modyfikować swój styl aby naśladować tamte komiksy co w miarę jej wychodzi. Drugim mocnym punktem jest fajna okładka jednego z zeszytów wzorowana na stylistyce bijatyk 2D produkcji Capcom i to by było na tyle. Cóż na koniec, nie oceniam komiksu nie dla mnie, więc może się nie znam. Fenomenu a jakiś tam był nawet jeśli i nie jakiś potężny skoro seria dociągnęła do 50-tego numeru, kompletnie nie rozumiem. Nie chciałbym go więc krzywdzić niepotrzebnie, ale jak miałbym to zrobić to dałbym ze trzy w porywach. Najgorsze to, że widać w Dziewczynie-Wiewiórce pewien potencjał, może gdyby pisał to ktoś miałby jakiś pomysł aby jednocześnie uradować i małoletnich czytelników i tych pełnoletnich (Np. taki Pixar udowadnia że się da), może gdyby rysował to ktoś w sposób przyjemniejszy dla oka (też się da), to może...

  "SM tom 85 - Totalnie Odlotowy Hulk" - Greg Pak, Frank Cho, Mark Choi. Wejście z przytupem nowego Hulka czyli 19-letniego supergeniusza Amadeusa Cho. Pierwsze kilka stron to jakiś składak z któregoś tam zeszytu oryginalnej serii, chyba pierwszy występ bohatera, głowy bym za to nie dał, wyrysowany w taki sposób przez nieznanego mi Takeshiego Miyazawę, że chciałbym o nim jak najszybciej zapomnieć. Dalej dostaliśmy sześć pierwszych zeszytów serii TAH. No a wewnątrz kolejny marvelowski tytuł z serii "łatwo, lekko i przyjemnie" na dodatek ze sporą ilością żarcików i przekomarzań pomiędzy postaciami, powiedziałbym że jak słyszę taką opinię na temat czegokolwiek od największego wydawcy komiksów w USA to momentami zbiera mnie na porządny womit, tyle że tym razem na szczęście nie nastąpił. Pak udowadnia, że bez kozery uważany jest za jednego z lepszych scenarzystów Hulka a samemu tytułowi raczej na dobre wyszła podmiana głównego bohatera po części podobnego nieco do starego Bannera po części stanowiącego jego kompletne przeciwieństwo. Amadeus to nieco arogancki zarozumialec, ale z gatunku tych co to da się ich lubić a sam ma dobre intencje chociaż wszystko pragnie robić "stylowo" (różnie z tym bywa) i się dobrze przy tym bawić. Do pomocy będzie miał młodszą siostrę, również geniusza która będzie się w tym duecie zajmowała stroną koncepcyjno-strategiczno-techniczną i starała utrzymać Hulka na wodzy. Rysunki Cho przyzwoite, jak ktoś lubi taki marvelowy styl mazania to będzie zadowolony, gorzej z drugim rysownikiem, stylowo sporo gorzej (chociaż znajdzie się kilka fajnych kadrów) na dodatek uwagę zwracają obrzydliwe komputerowe barwy, totalna amatorszczyzna momentami kojarząca się ze wspaniałymi czasami grafiki VGA i jej cudownych 256 kolorów w niższej rozdzielczości. Obydwaj mają kłopot z narysowaniem Maddy siostry Amadeusa, która w/g scenariusza ma lat 15 a w/g wyglądu jakieś 30 w obydwu przypadkach. Podsumowując, podobało mi się. Nowego Hulka da się polubić i pomimo że Pak utrzymuje całość w raczej luźnej-młodzieżowej konwencji to jest to napisane porządnie (no dobra drugi blok z Czarodziejką, Thor i krasnoludami jest szczerze mówiąc nieco bełkotliwy) i z obietnicą na przyszłość że będzie jeszcze lepiej a fabuła ma kilka intrygujących rozwidleń fabularnych. Pomimo sporej ilości śmieszkowania (ja się nie uśmiechnąłem ani razu za stary już jestem na takie bzdety, ale myślę że niektóre momenty mogą śmieszyć) tytuł ma całkiem niezły potencjał dramatyczny co po raz kolejny Pak wyraźnie sygnalizuje że zamierza wykorzystać. Są fajne pomysły w stylu Amadeus prowadzący klasyczny kabriolet przez pustynię, z Hulkiem schowanym w bagażniku, który od czasu do czasu wyłazi i chwyta za kierownicę (wiadomo co się wtedy dzieje). No po prostu dobrze przemyślana i solidnie wykonana robota. Fajnie, że ktoś tam jeszcze potrafi napisać komiks mogący zainteresować młodszego czytelnika, który ma przysłowiowe "ręce i nogi". Ocena 6+/10.

  "SM 86 - Riri Williams:Ironheart" - Brian Michael Bendis, Mike Deodato Jr., Stefano Caselli. HAHAHAHAHAHAHAHAHA. Jakby ktoś miał jakiekolwiek wątpliwości, to Bendis na koniec uprzedzająco tłumaczy, że wszystko jest w porządku. Rysunki fajne, chociaż Caselli ma chyba jakieś kłopoty z odwzorowaniem wieku ludzi. 5/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Gazza w Nd, 19 Wrzesień 2021, 19:47:38
HA!Wytrwałość je nam z ręki!!!
Tak na marginesie, ktoś wie co się dzieje z Lordem Disneylandem? Coś nam zaginął jakiś czas temu.
Żyje ale faktycznie stroni ostatnio od forum. 😉
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: asx76 w Nd, 19 Wrzesień 2021, 20:14:32
Żyje ale faktycznie stroni ostatnio od forum. 😉

Wyjdzie z tego? ;)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Death w Nd, 19 Wrzesień 2021, 20:17:56
Itachi z tego wyszedł. Także jest nadzieja. :)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: kv w Nd, 19 Wrzesień 2021, 20:21:18
Żyje ale faktycznie stroni ostatnio od forum. 😉
To tak się da?!?

Niech zdradzi, jak to zrobił  ;D
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Gazza w Wt, 21 Wrzesień 2021, 22:08:28
Sorry za offtop - mały update - Lord prosił bym, póki co, przekazał Wam pozdrowienia. 🙂

Edit: LordDisneyland aktualnie namiętnie i z powodzeniem oddaje się spacerowaniu po Wawie i jej fotografowaniu. Polecam jego profil na Instagramie - yvx_official
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: tuco w Wt, 21 Wrzesień 2021, 22:18:39
Edit: LordDisneyland aktualnie namiętnie i z powodzeniem oddaje się spacerowaniu
to etap zaprzeczenia i izolacji, następną fazą powinien chyba być gniew?
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Śr, 22 Wrzesień 2021, 20:54:20
Jemu też pozdrowienia przekaż oraz to, że czy wróci tu za miesiąc czy za pięć lat to i tak różnicy nie zauważy bo tu dalej paw z kolekcji na głównej leży.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Cz, 30 Wrzesień 2021, 01:00:23
Wrzesień

Rok 1984 – od lat obiecywałem sobie przypomnienie tej kanonicznej powieści, ale w natłoku innych oczekujących tytułów jakoś to się nie udawało. Zaproponowana przez wydawnictwo Jaguar jej komiksowa adaptacja okazała się zatem idealną okazją do chociaż w tej formule spełnić wspomniany zamiar. Zdecydowanie się nie zawiodłem, a miast tego tylko patrzeć jak za niebawem przyswoję sobie którąś z kolejnych propozycji wspomnianego wydawnictwa.
 
Wolverine: Czerń, biel i krew – patent sprawdzony przy okazji pamiętnego „Batman: Black & White” (choć uzupełniony jeszcze o trzeci o trzeci „składnik”) także tym razem sprawdził się. Rzecz jasna można dyskutować co do jakości prac zaproszonych do tego przedsięwzięcia autorów. Jednak żadna z zaproponowanych przez nich nowelek (do tego zarówno fabularnie jak i w wymiarze plastycznym) nie wykazuje znamion fuszerki. Krótko pisząc udane urozmaicenie regularnych tytułów z udziałem Rosomaka.
 
Wonder Woman: Martwa Ziemia – wprost znakomita realizacja! Do tego zarówno pod względem plastycznym jak i fabularnym co tym bardziej cieszy, bo DC Comics od lat boryka się z brakiem odpowiednio licznego zespołu ponadprzeciętnie utalentowanych scenarzystów. Przynajmniej jak dla mnie jest to jeden z najbardziej udanych komiksów superbohaterskich powstałych po roku 2011. Bez śmieszkowania i palenia głupa. Mariaż wspomnianej konwencji z postapokaliptyczną nastrojowością okazał się zatem wyjątkowo udany.
 
Superzłoczyńcy Marvela: Magneto – kawał wartego uwagi czytadła. Oczywiście swoje robi już tylko charyzma oraz „ciężar gatunkowy” głównego bohatera (?) tego tomu. Niemniej zarówno „Wojna Magneto” jak i „Magneto Rex” (bo właśnie te opowieści zebrano w niniejszej odsłonie kolekcji) to dowód na niesłuszność licznie reprezentowanej w anglojęzycznej sieci opinii jakoby fabuły z udziałem mutantów poprzedzające pamiętny staż Granta Morrisona (skądinąd zjawiskowy i zasłużenie zewsząd „obcmokiwany”) nie były godne rozpoznania. Tymczasem jest tu dobrze pojmowany patos, determinacja uczestników tych wydarzeń oraz świadomość skali ich ewentualnych konsekwencji. A do tego na „pokładzie” tego przedsięwzięcia znalazło się miejsce także dla Alana Daviesa wobec którego prac najzwyczajniej nie potrafię przejść bez, jakkolwiek to zabrzmi, znacznej dozy zachwytu.
 
Borka i Sambor cz. 5 – kontynuacja wspólnej inicjatywy Elżbiety Żukowskiej i Karola „KRL” Kalinowskiego zachowuje pełnię jakości poprzednich odsłon serii. Tym razem jednak miast odniesień do podań, klechd i legend z okresu formowania się polskiej państwowości otrzymujemy opowieść inspirowaną wierszem prawdopodobnie jednego z młodych czytelników niniejszej serii. Co tu kryć: wyszło to niezgorzej niż w przypadku zużytkowania przez autorską spółkę przekazów Galla Anonima i mistrza Wincentego Kadłubka. Dlatego tym bardziej cieszę się, że gnieźnieńskie Muzeum Początków Państwa Polskiego (oczywiście wspólnie z wspomnianym duetem) poszerza swoiste „uniwersum” tegoż urokliwego przedsięwzięcia.
 
Kosmiczna Odyseja – nic nie uchybiając opowieściom takim jak m.in. „Nieskończony Kryzys” i „Flashpoint-Punkt krytyczny” to jednak nie mogłem odżałować braku polskich edycji tzw. wydarzeń obejmujących rozległe obszary uniwersum DC doby lat 80. i 90. A nie da się ukryć, że pod tym względem był to czas znakomity, choć zapewne dla części współczesnych czytelników obfitujący w opowieści z ich perspektywy nie do przebrnięcia. Ja jednak niezmiennie pozostaje pod urokiem takich przedsięwzięć jak m.in. „Legends” czy „Armageddon 2001” i dlatego cieszy mnie „spolszczenie” także niniejszej opowieści. Co prawda ustępuje ona chwilę temu wspomnianym, aczkolwiek skala zagrożenia jest na tyle przekonująca, że zaproponowana przez skądinąd znanego Jima Starlina fabuła, ujmując rzecz kolokwialnie, wciąga. Do tego fani Mike’a Mignoli zapewne będą uradowani. 

Mama Smerfetka – girl power w „smerfnej” odmianie wypada co prawda nieco przewidywalnie, acz mocne zwroty akcji (rzec jasna jak na formułę tej serii) zapewniają oczekiwaną rozrywkę.
 
Superzłoczyńcy Marvela: MODOK – nadspodziewanie warta uwagi pozycja. Na tzw. otwarcie otrzymujemy bowiem prace Jacka Kirby’ego (oczywiście wspieranego przez Stana Lee) z okresu jego szczytowej formy. Znać zatem owo tak charakterystyczne dlań plastyczne rozbuchanie i operowanie efektami wizualnymi, których próżno byłoby doszukiwać się we wcześniejszych komiksowych produkcjach. Ponadto na „listę płac” tego akurat tomiku „załapał” się także wyjątkowy Gene Colan. Natomiast znacznie bliższa nam chronologicznie opowieść o gronie trzecioligowych „badassów” zwerbowanych przez tytułowego „bohatera” zbiorku pozytywnie zaskakuje swoją lekkością i bezpretensjonalnością, a co najważniejsze także sensownością. Jestem zdania, że fabularnej jakości tej opowieści nie powstydziłby się żaden z twórców zaangażowanych w rozwijanie lansowanej obecnie marki Oddziału Samobójców.
 
Najemnik t.6 – Vicente Segrelles to plastyczny geniusz i nikt mnie nie przekona, że jest inaczej. Natomiast co do warstwy fabularnej wczesnych odsłon jego najsłynniejszego przedsięwzięcia zasadnie zwracano uwagę na niekoniecznie przesadny stopień ich komplikacji. Przy czym nie było w tym nic złego, aczkolwiek część potencjalnych odbiorców przyzwyczajonych do tzw. piętrowych opowieści mogła odczuwać drobny dyskomfort. Im jednak dalej „w serię”, tym także jej fabuły zauważalnie zyskują na swej jakości. Dzieje się tak za sprawą kumulacji zjawisk, którymi wspomniany artysta stopniowo dosycał „Najemnika”. Dotyczy to zwłaszcza aktywności dobrze już znanego Clausta, uparcie spędzającego przysłowiowy sen z powiek głównego bohatera (i zresztą nie tylko jego). Tak też sprawy mają się w niniejszym epizodzie przypadków bezimiennego specjalisty od rozwałki, a co więcej jest to z jak dotąd zaprezentowanych tomów serii historia najbardziej zajmująca/emocjonująca. Warto.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w Cz, 30 Wrzesień 2021, 08:23:43
A do tego na „pokładzie” tego przedsięwzięcia znalazło się miejsce także dla Alana Daviesa wobec którego prac najzwyczajniej nie potrafię przejść bez, jakkolwiek to zabrzmi, znacznej dozy zachwytu.
Jestem świeżo po lekturze Kapitana Brytanii z WKKM, w którym świetnie widać jak kreska Davisa ewoluuje i krystalizuje się w jedynie znaną i słuszną  :). Pokazanie współpracy dwóch brytyjskich twórców, którzy powoli zaczynali już być rozpoznawalni, czyli Moore'a i Davisa, to jeden z najciekawszych punktów tej kolekcji. Podobnie jest z D.R. & Quinch wydanym przez Studio Lain oraz Miraclemanem od Muchy. Co do prac Davisa najbardziej cenię sobie jego Fantastyczną Czwórkę: Koniec.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Cz, 30 Wrzesień 2021, 22:01:08
  Heretyk, Brytania i Excalibur wyglądają świetnie są dziwne i niepokojące, takie rysowanie pomiędzy Byrne a Sienkiewiczem, FF to taka generyczna bagleyówa dla dzieci, to nie ewolucja to cofnięcie się w rozwoju.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Cz, 30 Wrzesień 2021, 23:10:59
U mnie "FF: Koniec" załapało się do "Topki" za 2014 r. Pewnie dlatego, że się wówczas bardzo stęskniłem zarówno za przygodami tej drużyny jak i kreską Davisa. Ależ się wówczas jeszcze mało tytułów u nas ukazywało!
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Simon w Cz, 30 Wrzesień 2021, 23:30:34
@SkandalistaLarryFlynt
Zgadzam się. Dawny Alan Davis wymiatał, a jakoś tak pod koniec lat 90. jego styl trochę się zmienił i stracił swój niepowtarzalny klimat. Nie twierdzę, że jego nowe prace są złe, ale z pewnością nie są już tak dobre, jak kiedyś.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w Pt, 01 Październik 2021, 07:59:22
FF to taka generyczna bagleyówa dla dzieci, to nie ewolucja to cofnięcie się w rozwoju.
Każdy może mieć swoje zdanie. Jak dla mnie kadry w tym komiksie są naprawdę świetne:
https://alchetron.com/cdn/fantastic-four-the-end-7fd970db-d7ac-4726-bc5d-f5cade1445c-resize-750.jpeg
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: sum41 w Pt, 01 Październik 2021, 11:05:27
Ja bym powiedzial ze Alan Davis jest jednym z tych rysownikow ktoremu na przestrzeni lat najmniej sie zmienil styl a to za sparawa tego ze prawie zawsze na jego prace kladzie tusz ten sam genialny inker Mark Farmer.

Skandalista mozesz rozwinac co masz na mysli "FF to taka generyczna bagleyówa dla dzieci" ?
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: donT w Pt, 01 Październik 2021, 13:25:17
Kabuki.

W koncu, po ponad roku czekania, w moje lapska wpadl 4 - ostani tom tej genialnej serii. Wyjalem wiec z poleczki poprzenie 3 i przeczytalem po raz kolejny. I po raz kolejny bawilem sie swietnie, towarzyszac Kabuki w mistycznej podrozy w odkrywaniu swej prawdziwej tozsamosci.

O czym jest Kabuki? Zaczyna sie jak tani, futurystyczny akcyjniak rodem z lat 80. The Noh to super tajna organizacja, powstala pod 2 wojnie swiatowej. Celem The Noh jest zachowanie balansu pomiedzy Japonskim rzadem, mega korporacjami oraz zorganizowanym swiatem przestepczym. Poniewaz walka z Yakuza i innymi super gangami okazala sie przegrana sprawa, postanowiono wiec przestac z nimi walczyc, a zamiast tego - zaczac wspolpracowac. Na czele organizacji stoi bardzo enigmatyczny General. Agenci The Noh, a wlasciwie - Agentki, bo sa nimi tylko kobiety, to super zabojczynie wysylane do likwidowania osob niewygodnych, bez znaczenia z ktorej strony barykady. Jednoczesnie to postacie medialne, ktore choc skrywaja swe prawdziwe twarze za maskami, to wystepuja w telewizji, zapowiadaja pogode i wystepuja na wszystkich mozliwych do kupienia gadzetach, takze zabawkach dla dzieci. Sa anonimowe, ale sa wszedzie. Jedna z tych agentek jest Ukiko czyli tytulowa Kabuki jest powiazana z Generalem. I wtedy do Japonii wraca Kai, zdegenerowany, zdeprawowany syn Generala, zabojca matki Ukiko, szef Yakuzy na wygnaniu...

Ten komiks, jest jak juz wspomnialem, jest genialny. Zaczyna sie tanio, ale to poczwarka, ktora z czasem ewoluuje w pieknego motyla. W Kabuki, tak na prawde, dzieje sie niewiele, akcja posuwa sie do przodu bardzo powoli, szczgolnie w tomach 2 i 3. David Mack nie raz i nie dwa, wraca do podanych juz informacji, wciaz je uzupelniajac oraz opisujac z roznych punktow widzenia. Duzo do wspomnien, snow, przemysle, filozofii, symboliki oraz japonskiej historii. Kabuki nalezy czytac nie spieszac sie, aby wylapac smaczki oraz nawiazania, ktorych jest multum. W tej podrozy towarzyszymy Ukiko w odkrywaniu swej prawdziwej tozsamosci, metamorfozie, zerwaniu kajdan, oderwaniu sie od przeszlosci i zyciu tak jak sie chce. To nie jest komiks to jednokrotnej lektury. Jest tak przeladowany trescia, ze wrecz zmusza do kolejnych powrotow i odkrywania kolejnych warstw scenariusza. To jest magia, do ktorej az chce sie wracac.

Graficznie to jeden z najpiekniejszych komiksow na moich polkach. Nie bede sie rozpisywal, kazdy komiksowy kocur wie doskonale kim jest i co potrafi David Mack. Akwarele, fotografie, diagramy, schematy, szybkie szkice - to wszystko mozna tu znalezc. Mieszanka wybuchowa oraz absolutne 10/10 pod tym wzgledem.

Czy polecam - oczywiscie. Jednakze, to nie jest komiks dla wszystkich. Kabuki ze wzgledu na bardzo powolne tempo, moze chwilami zmeczyc, tu potrzeba pewnego mentalnego nastawienia i czasu do powolnej lektury. Jednakze, czas spedzony z Ukiko nie bedzie zmarnowanym. Wrecz przeciwnie.

Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w Pt, 01 Październik 2021, 14:31:40
Wrzesień rozpoczął się tym, czym zakończył się sierpień, tzn. Kingiem, Tomem Kingiem. Po świetnym Omega Men (tutaj moja krótka opinia - https://forum.komikspec.pl/dzial-ogolny/bo-chodzi-o-to-zeby-plusy-nie-przeslanialy-nam-minusow-sezon-drugi/msg146656/#msg146656) we wrześniu na warsztat wziąłem kapitalne Mister Miracle, Szeryf Babilonu i Vision. Każdy z tych tomów miał do zaoferowania coś odrębnego, opowiadał swoją własną historię i wyodrębniał się specyficznym klimatem.

Mister Miracle (Egmont, DC Deluxe) choć jest mocno osadzony w superbohaterskim uniwersum to jednak można go czytać bez oglądania się na kontinuum. Poza tym dotyczy bohaterów i wydarzeń zapoczątkowanych przez niezrównanego Kirby’ego w jego cyklu „Czwarty świat”, lecz nie należy się tym za bardzo przejmować, ponieważ King na początku wszystko zgrabnie opowiada i wyjaśnia (ja nie miałem styczności z seriami wykreowanymi przez Kirby’ego, a bez problemu wszystko zakumałem). Główną osią wydarzeń jest odwieczna walka pomiędzy siłami Nowej Genezy i Apokolips, lecz tak naprawdę jest to tylko przykrywka do ukazania relacji łączących dwójkę głównych bohaterów: Scotta Free (tytułowego Mister Miracle’a) i jego żony Big Bardy (znanej chociażby z występów w JLA Morissona). Sekwencje obejmujące ich wspólne rozmowy pokazują jakim szacunkiem darzy się ta dwójka (jeden z najlepszych zeszytów to atak na siedzibę Oriona, w trakcie której para omawia możliwości przebudowy domu). I to właśnie warstwa obyczajowa tego komiksu jest jego najlepszym elementem, od którego z trudem oderwać oczy.
Moja ocena 10/10.

Vision (Egmont, Marvel NOW 2.0), podobnie jak ego poprzednik z DC, jest również mocno zakorzeniony w uniwersum i przed jego lekturą proponowałbym zapoznać się z elementarną wiedzą nt. tego bohatera (najlepiej z „Narodzinami Ultrona” z WKKM t. 70 i częścią tomu o Wonder Manie z SBM t. 38, nie polecam natomiast paździerza z SBM t. 15). Vision jest tutaj spokojnym androidem mieszkającym na przedmieściach ze szczęśliwą robotyczną rodzinką i widać, że ze wszystkich sił stara się zachować normalność w swoim życiu. I kto wie, może by mu się udało, ale wtedy byłby to komiks o niczym, a tu dzieje się zdecydowanie wiele. Na początek mamy atak Grim Reapera, a potem w wyniku splotu wydarzeń całe życie państwa Vision legnie powoli w gruzach. Z wielkim smutkiem patrzyłem na nieuchronną dewastację tej rodziny. King swoją opowieścią wyzwolił niesamowite emocje, a motyw wyobcowania i alienacji został ukazany w tym komiksie w sposób perfekcyjny.
Moja ocena 9/10.

Szeryf Babilonu (Egmont, DC Black Label) to już autorska wizja Kinga, który nie tylko działał w CIA, ale był również na misji w Iraku. Swoje doświadczenia z tamtego okresu opisał właśnie w tym komiksie, dodając do niego niezwykle przemyślanie skonstruowaną zagadkę kryminalno-szpiegowską. Na pierwszy plan rzucają się wiarygodnie rozpisane interakcje pomiędzy trzema głównymi bohaterami: amerykańskim policjantem szkolącym swoich irakijskich kolegów po fachu, tajemniczą członkinią rady odbudowy Iraku i byłym agentem wywiadu znienawidzonego Saddama Husajna. Ten tercet stara się rozwiązać sprawę śmierci jednego z podopiecznych Amerykanina, a jak się okazuje cała sprawa ma swoje szersze dno. W tle dostajemy krytykę zakulisowych działań amerykańskiej armii i wywiadu. Wszystko nadal niebezpiecznie aktualne.
Słów jeszcze kilka o rysunkach: o ile w poprzednich komiksach nie były one jakieś rewelacyjne, a fabuła parła naprzód wyłącznie dzięki wspaniałemu scenariuszowi, o tyle w Szeryfie Mitch Gerads ujął mnie swoją kreską. W tym komiksie jest ona bardzo klimatyczna i uwiarygadnia całą opowieść. Kapitalna graficzna robota.
Moja ocena 9/10.

Kolejnym genialnym wręcz komiksem jaki przeczytałem była Saga o Potworze z Bagien t. 1 i 2 (Egmont, Vertigo). Wiele już zostało powiedziane i napisane na jego temat i raczej nie wniosę zbyt dużo do dyskusji. Dość powiedzieć, że Moore poprowadził postać Bagniaka w przepiękny sposób dodając do jego mitologii elementy klasycznego horroru (potwory żywiące się ludzkim strachem, wilkołaki, wampiryczna społeczność, nawiedzone domy, voo-doo itp.) oraz tajemniczego Johna Constantine’a. Ciekawie rozwiązano również związek z Abby oraz ewolucję Bagniaka i jego niemalże nieograniczone możliwości „transportu”. Każdy zeszyt i story arc jest przemyślnie skonstruowany, a motyw zagrożenia wylewa się z każdego kadru, co jest również zasługą wspaniałych rysowników tej serii. Genialne są również dodatki w postaci tekstów twórców i osób związanych z komiksami, które w przejrzysty sposób nakreślają motywy stające za stworzeniem poszczególnych zeszytów.
Moja ocena 10/10.

Idąc za ciosem wziąłem na warsztat wcześniejszą pracę Alana Moore’a - Kapitan Brytania: Zakręcony Świat (Hachette, WKKM t. 128). Moja pierwsza dłuższa styczność z tym bohaterem (wcześniej zapoznałem się ze starszymi zeszytami z SBM t. 45) okazała się nader przyjemną lekturą. Moore przedstawił nam całą paletę barwnych postaci (Saturnyne, Furia, Wardog, Kapitan UK) i położył podwaliny pod marvelowe multiwersum (to w tym komiksie po raz pierwszy padła nazwa „Ziemia 616”). Jednocześnie popchnął postać Kapitana Brytanii do przodu i podobnie jak było w przypadku Bagniaka wyciągnął z tego bohatera najlepsze motywy.  A Davis to wszystko przepięknie zilustrował.
Moja ocena 8/10.

Na zupełnie odrębnym biegunie fabularnym stoją natomiast Pasażerowie Wiatru t. 1 (Egmont, Mistrzowie komiksu). Moja wcześniejsza styczność z Bourgeonem w postaci „Towarzyszy zmierzchu” nie była niestety zbyt udana, dlatego ze sceptyzmem podchodziłem do kolejnego dzieła francuskiego twórcy. Na szczęście moje obawy były niesłuszne, a monumentalny komiks Bourgeona tchnął we mnie ducha przygody! Niesamowita wiarygodność opisanych zdarzeń, fantastyczna podróż Isy, Hoela, ich przyjaciół i wrogów, przepięknie zilustrowane marynistyczne sekwencje, pedantyczna dbałość o szczegóły – wszystkie te elementy sprawiły, że z miejsca zakochałem się w tym komiksie. A przede mną jeszcze lektura drugiego cyklu.
Moja ocena 8/10.

Na koniec łyżka dziegciu w tej wyliczance - Shang-Chi (Hachette, SBM t. 32). Jest to bodajże pierwszy komiks, którego nie doczytałem do końca; przeczytałem tylko jedną z historii zawartych w tym tomie – Deadly Hands of Kung Fu, mini serię z Marvel NOW. Lektura była zupełnym nieporozumieniem, pomimo ciągłej akcji z komiksu wiała nuda, z żadnym z przedstawionych bohaterów nie byłem w stanie się utożsamić, a ich interakcje w ogóle mnie nie obchodziły. Komiks do szybkiego przeczytania, zapomnienia i sprzedania.
Moja ocena 2/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pt, 01 Październik 2021, 16:55:32
Mister Miracle lepszy niż Vision? Aż nie chce się wierzyć, przeczytamy, zobaczymy.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Darth_Simon w Pt, 01 Październik 2021, 18:23:54
Mister Miracle lepszy niż Vision? Aż nie chce się wierzyć, przeczytamy, zobaczymy.


Akurat ja uwierzę bez problemu. Dla mnie Vision to jeden z najgorszych komiksów Kinga.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: xanar w Pt, 01 Październik 2021, 18:34:15
Mi King wybitnie nie leży, ale ten Miracle jest zaskakująco dobry, natomiast nie mam pojęcia dlaczego ludzie zachwycają się tym Visionem.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pt, 01 Październik 2021, 19:11:22
Heretycy (kolejni)!!! Kat miałby z wami zabawę.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Simon w Pt, 01 Październik 2021, 19:21:18
Mi spod jego pióra podobał się tylko Mister Miracle i Strange Adventures. Vision mi nie podszedł, Omega Men to średniak, a Szeryfa Babilonu jeszcze nie czytałem. Chciałem jeszcze sprawdzić Rorschacha, ale na razie pasuję.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Global w So, 02 Październik 2021, 13:19:31
Pora na glos rozsadku: Vision i Mister Miracle sa slabe.
;)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: jotkwadrat w So, 02 Październik 2021, 20:45:37
Ja też nie rozumiem zachwytów nad tymi komiksami (Vision i MM). Dla mnie są przeciętne.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: death_bird w Nd, 03 Październik 2021, 12:24:09
Jeżeli "Vision" jest komiksem przeciętnym to które historie w ciągu ostatnich paru lat w ramach Marvela były dobre (czyt. stojące na wyższym poziomie)?
Chyba, że zakładamy, że cały ten okres jest najwyżej przeciętny, względnie słaby.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Global w Nd, 03 Październik 2021, 12:29:23
Hawkeye by Matt Fraction.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: death_bird w Nd, 03 Październik 2021, 12:30:46
Tutaj akurat odpadłem po pierwszym tomie toteż nie wypowiem się.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: jotkwadrat w Nd, 03 Październik 2021, 13:18:19
Nie znam aż tak dobrze współczesnego Marvela, ale muszę z przykrością stwierdzić, że od czasów Marvel Now włącznie nic nie zrobiło na mnie naprawdę dobrego wrażenia. Zdecydowanie wolę wcześniejsze okresy. Z Marvel Fresh nie zamierzam już nic kupować.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Gorzki w Nd, 03 Październik 2021, 13:19:16
Pamiętam, że jak czytałem Visiona to pomyślałem nagle, że napiłbym się z nim wódki.
Nigdy wcześniej ani później tak nie pomyślałem czytając SH :P
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Simon w Nd, 03 Październik 2021, 13:56:17
Nie siedzę we współczesnym superhero, ale mi z Marvela podobał się Moon Knight Lemire'a i The Immortal Hulk, a jeśli chodzi o DC, to Doom Patrol Gerarda Way'a był całkiem niezły.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Pan M w Nd, 03 Październik 2021, 14:11:20
Ja też nie rozumiem zachwytów nad tymi komiksami (Vision i MM). Dla mnie są przeciętne.

Zachwyty są, bo wyszły interesujące eksperymenty z konwencją. W tych dwóch komiksach jest coś z superhero pokroju "Czarnej Orchidei" i "Azylu Akrham". Wgryzanie się w psychologie postaci i kompletne odejście od naparzanki w tym gatunku- nie żebym miał coś przeciwko dobrym komiksom superhero ze sporą ilością akcji. Nie są to komiksy na poziomie najlepszych osiągnięć Franka Millera czy Alana Moore'a, ale mają podobnie ambitniejsza założenia stawiające na wiwisekcje psychologii ludzi w kostiumach a nie tylko akcję dla akcji.

Kingowi różnie to wychodzi. "Kryzys bohaterów" ma bardzo mieszany odbiór, ale jak dla mnie facet generalnie jest na plus za to, że próbuje wydobyć z gatunku coś więcej ponad rozrywkę, trochę tropem twórców, którzy wyrwali komiks ze szponów comics code authority.

Jednak Batmana z Rebirth nie umiem mu wybaczyć.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: perek82 w Nd, 03 Październik 2021, 17:20:56
No dobra, spacerek był, obiadek był, winko do obiadku było, kawusia jest, słońce świeci w nos, 1,5 godziny do szlagieru Liverpool - City, można krótko podsumować ubiegły kwartał. Nie było tego za dużo, ale też się nie nudziłem:

Cartland (vol. 2) - 4/5 - bardziej mi podszedł niż pierwszy tom, bardzo przyjemna kreska. Bardzo dużo się dzieje, tak jak to powinno być w westernie. W ogóle ten gatunek coraz bardziej mi podchodzi i wyczekuję nowych serii (starych już nie będę rozgrzebywał, no chyba, że ktoś jakieś ładne integrale by zapodał).

Criminal (vol. 5) - 4/5 - seria trzyma poziom. Nadchodzi czas, żeby odświeżyć sobie wszystkie części ciągiem. Do tej pory czytałem każdy tom, jak wychodził. Mam wrażenie, że w ten sposób ileś rzeczy mi umyka. W tej serii wszystko się zgadza - ciekawe historie, ale nie przerysowane historie, mroczny klimat, kreska typu noir. Autorzy wypracowali swój styl i jest to właściwie samograj. Mnie to bardzo odpowiada.

Doman - 4/5 - po przeczytaniu książki od Nerwosolka do Yansa trochę się napaliłem na polskie komiksy z okresu PRL. Nie szukam jednak starych wydań, a bardziej szukam sobie, tego co wyszło niedawno i czekam na kolejne. Nie ma się co tutaj rozpisywać, bo prawie każdy to zna.

Dwaj bracia - 4,5/5 - świetny komiks obyczajowy. Charakterystyczne rysunki, bardzo przyjemne. Bardzo dużo wątków, retrospekcji, które ciągle rzucają światło na relacje tytułowych braci i ich bliskich. Fabuła jest przemyślana, niby niespieszna, ale przestojów żadnych nie ma. Jeden z tych komiksów, które połknąłem ciągiem. Nie da się oderwać. Top 10 tego roku. Bez dwóch zdań.

Fins de siecle: Falangi Czarnego Porządku, Polowanie - 4/5 - wreszcie ostatni Bilal w dużym formacie. Z tych dwóch historii zdecydowanie wolę Polowanie rozgrywające się w zaśnieżonych Bieszczadach. Rysunki, jak to u Bilala, surowe, brudne i niepowtarzalne. Niby tylko gadające głowy, ale czyta się wybornie. Falangi mają dość groteskową fabułę i nadal nie wiem, czy to jest komiks na serio, czy taki rozbudowany żart.

Kosmiczna odyseja - 4/5 - Mignola rysuje kosmiczne superhero. Skusiłem się i nie żałuję. Historia nie jest specjalnie złożona ani zaskakująca, ale nie nuży. Przyjemna lektura

Księgi Magii - 4/5 - nie znałem wcześniej. Mnie Gaiman wchodzi gładko, więc i to też. Znane postacie, mroczny klimat. Może trochę nierówne, ale ostatecznie byłem ustatysfakcjonowany.

Nestor Burma (vol. 1-2) - 4,5/5 - najpierw kupiłem pierwszy tom, żeby zobaczyć, o czym mowa. Drugi był wtedy w zapowiedziach i wyglądał koszmarnie drogo. Wsiąkłem od pierwszej strony. Misternie budowana historia, czarno-biały, niby prosty rysunek, ale miasto (Paryż) wygląda kapitalnie. Byłem w kropce, co zrobić z drugim tomem. Wewnętrzna blokada, która uruchamia się przy cenie ponad 100 zł za komiks (sorry Mucha) zadziałała. Ale uratowało Allegro:) No i drugi tom (rozgrywający się dużo wcześniej) to już rozkłada na łopatki. To też lektura do powtórki, bo każdy szczegół jest istotny. Trzeba czytać z uwagą, dużo nazwisk pada, które trzeba szybko kojarzyć i przypisywać do pojawiających się co chwila nowych postaci. Genialna zajawka z tytułową Dworcową 120, która wciska w fotel od startu. I finisz jak z powieści o klasycznych detektywach. Również top 10 tego roku.

Przybysz - 4,5/5 - niby zawsze czytałem bardzo pochlebne opinie, ale zawsze szkoda mi było wydać kilkadziesiąt złotych za komiks bez tekstu. Bo dla mnie rysunki są zazwyczaj tłem do fabuły, a fabuła to głównie tekst. Błąd!! Znalazłem na Allegro, że niby obity. Przyszedł jak nowy za połowę ceny ze sklepu. A ja poznałem genialny komiks, pełen emocji, melancholii, ale i pozytywnej energii. Lepiej późno poznać ten komiks niż wcale.

Saga Compendium (vol. 1) - 4/5 - kupione na promocji w Atomie. Obawiałem się, że historia o kosmicznych rasach pogrążonych w wiecznej wojnie mnie szybko znudzi. Ale szybko się wciągnąłem, co chwila pojawiało się coś nowego, co pchało akcję do przodu w kolejnych 4-5 zeszytach. Jednak po 30-40 zeszytach zacząłem się czuć robiony w balona. Bohaterowie powracali, żeby znowu namieszać, pojawiali się kolejni, którzy byli odpryskami poprzednich. I nagle bum, olśnienie - tak samo było w Y. Co chwila cliffhanger, ciągniona historia jak guma w majtkach. Ale przymknąłem oko i łyknąłem do końca. Ale szczerze nie wiem, czy da się wyprodukować drugie tyle historii na podobnym poziomie. Wątpię.
Jeszcze samo słowo na temat wydania typu compendium - nie wygląda zbyt solidnie na pierwszy rzut oka. Jednak nic się nie rozkleiło. Da się trzymać w dłoni, papier cieniutki, ale akceptowalny. Wydanie budżetowe idealnie pasuje do tego typu czytadeł.

Swamp Thing Bronze age (vol. 3) - 3,5/5 - komiks zbiera pierwszych 19 zeszytów drugiej serii Swampa plus komiksową adaptację filmu z początku lat 80-tych. Akcja poprzedza bezpośrednio run Moore'a, który trzeba przyznać dość szybko rozprawił się z większością bohaterów i wątków. Pierwsza połowa była dość męcząca z jedną długaśną historią, która niczego specjalnego nie wnosiła. Drugą połowę czytałem z większym zainteresowaniem, ale głównie dlatego, że chciałem poznać, co działo się zanim Moore się wziął za bagniaka. Tylko dla fanów postaci.

BBPO: Znany diabeł - 3,5/5 - myślałem, że jak pojawia się Hellboy, to sobie kupię i jakoś poradzę sobie bez znajomości wcześniejszych komiksów BBPO. Myliłem się. Świat ogarnięty apokalipsą, po wielu nieznanych mi wcześniejszych wydarzeniach był ciężki do zrozumienia. Pewnie dla osób, które są w temacie wszystko wygląda inaczej. Na plus rysunki, które zrobiły na mnie pozytywne wrażenie. Z BBPO ograniczę się do wczesnych lat, a żaby, Abe'y sobie odpuszczę. Regały z gumy nie są.

Jeszcze w międzyczasie odświeżyłem sobie Sandmana (10 tomów plus Uwerturę). I znowu mi się spodobało. Pierwsze 5 tomów weszło raz dwa. Później trochę wyjazdów wakacyjnych, innych komplikacji, ale chyba tylko z 2-3 się lekko męczyłem.

No i tyle. Pierwsze jesienne zamówienia już jadę, a w nich m.in X-Men Wielki projekt, Życie i czasy Charliego Chana.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: PJP w Nd, 03 Październik 2021, 17:38:35
Tak na szybko, bo ostatnio mniej kupuję i mniej czytam, ale już powoli wracam na dobre obroty ;)
Najlepszy komiks zakupiony i przeczytany:
Wiadomo, że dużą frajdę przy okazji każdego praktycznie tomu dają kaczki, przede wszystkim z kolekcji Barksa i Rosy, chociaż giganty/mega/mamuty też dają radę (oczywiście nie w całości). Ale gdybym miał teraz podsumować ostatnie lektury to wziąłbym tutaj Resident Alien tom 2. Niby zwyczajna rzecz, trochę science fiction, trochę kryminału, a najwięcej obyczajówki, a czyta się wybornie! Podomykano niektóre wątki i otwarto drzwi na kolejne. Dużo trafnych obserwacji, można by rzec socjologicznych czy filozoficznych. Fajnie wpleciony wątek różnych wierzeń.
Resident Alien - daję z czystym sumieniem 9 na 10.
Wysoko na liście dałbym także Doktora Strange'a z nowej linii. Porządne 7 albo 8 na 10. I w zasadzie Dylan Dogi kolejne z nowych, bo to nie schodzi poniżej poziomu dobrego czytadła.

Najgorszy komiks zakupiony i przeczytany:
Bezapelacyjnie dwa tomiki nowych myszy. Horrifikland i Kraina Pradawnych. Pisałem o tym w wątku egmontowskim. Albo miałkie rysunki postaci albo słabe scenariusze. I powtórzę raz jeszcze, Kawa Zombo przy nich jest naprawdę dobrym komiksem! Sorry, ale ja dalej w żadne myszy nie idę. Ocena: 3/3,5 na 10.

Największe zaskoczenie - tak na plus, jak na minus:
Wiedziony ciekawością dorwałem starszą i mniejszą wersję Rozbitków Czasu. Liczyłem na przegadanie ale sensowne i się nie zawiodłem. Jednak, nie jest to komiks dla każdego. To na plus.
Daję 8 na 10.
Podobnie jak trzeci tom dzieł Jeża Jerzego. Co tu pisać, komiks się zestarzał, ale nadal daje dużo radości. 7 na 10. Głównie ze względu na kreskę i czarny humor.
Na minus trzeci tom Julii. Wiem, że jest chwalona. Dałem szansę do tego tomu i chyba już spasuję. Historie są poprawne, bohaterka się rozwija ale sama intryga i poziom dbałości o różne detale, takie sobie. Zalatuje papierowymi kreacjami. Wiem, że to nie są egzystencjalne powieści graficzne, ale cóż, liczyłem na coś lepszego ;) 4 na 10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Nd, 03 Październik 2021, 17:46:41
  No i masz przez Ciebie znowu się biję w myślach z Nestorem Burmą.
  Dziwią mnie te krytyczne uwagi w stosunku do Visiona, absolutnie rewelacyjny komiks, taka mocno klasyczna dla tego bohatera tematyka podana w nowej konwencji, King doskonale dobrał bohatera do swojej ulubionej tematyki. Ten album może z wyjątkiem tych bijatyk pod koniec nie posiada właściwie słabego punktu. Kryzys Bohaterów też mi się bardzo podobał, chociaż wady są oczywiste. Batmana oceniam raczej średnio, chociaż ma momenty i jeszcze w sumie nie doczytałem go do końca. Biorąc pod uwagę, że te których jeszcze nie czytałem czyli Mister Miracle, Omega Men i Szeryf Babilonu też zbierają naprawdę pochlebne recenzje, myślę że mam w Tomie Kingu kolejnego ulubieńca, którego tytuły kupuję w ciemno.
 
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w So, 23 Październik 2021, 15:29:12
  Podsumowanie września. Wrzesień tradycyjnie dla mnie miesiącem komiksu polskiego. Z braku komiksów polskich mogę użyć komiksów przy których tworzeniu brali udział Polacy. UWAGA JAK ZAWSZE MOGĄ POJAWIĆ SIĘ PEWNE SPOILERY!!!


  "Szninkiel" - Jean Van Hamme, Grzegorz Rosiński. No i co by tu napisać o komiksie który znają (prawie) wszyscy i to napisać tak aby nie popaść w banał. Może tym razem bardziej niż na komiksie skupię się na swoich własnych przeżyciach i wrócę do czasu dawno, dawno temu w odległej Galaktyce...w których udało mi się namówić rodziców na zakupienie tego wtedy zdaje się bardzo drogiego komiksu. Pamiętam jak wróciłem do domu i podczas pierwszej lektury z osłupieniem stwierdziłem "przecież tu są GOŁE BABY!!!!" i zaczerwieniony (w lustrze się nie oglądałem, ale przecież musiałem być), natychmiast pobiegłem sprawdzić czy nikt z dorosłych się nie kręci w pobliżu i będę mógł dokładnie przypatrzeć się temu czemu trzeba. W każdym bądź razie od tego czasu, komiks leżał dokładnie schowany pod innymi aby przypadkiem nikt nieupoważniony po niego nie sięgnął, a sama lektura? Cóż zaczytałem go na śmierć, nie mam pojęcia co się stało z resztkami, zaginęły i tyle. Teraz po wielu, wielu latach sięgnąłem w końcu po egmontowe wznowienie zastanawiając się jak czar wspomnień poradzi sobie z rzeczywistością i...to dosyć zabawne, tamten komiks z Orbity czytałem naprawdę bardzo dawno temu, wszelkie reedycje i wznowienia mnie ominęły i okazało się, że pamiętam go doskonale. Pamiętam kadry, pamiętam sporo tekstów w dymkach, może trochę zatarła mi się wizyta w Malearze, ale tak poza tym to byłem nieco w szoku jak bardzo wbiło mi się to w pamięć. I jednocześnie jak w odmienny sposób odbieram to biorąc pod uwagę wiek, doświadczenie i znajomość pewnych kodów kulturowych. Jako dzieciak przyjmowałem Szninkla (nie przechodzi mi przez gardło ta odmiana Szninkiela) jako całkowicie autonomiczną historię, widziałem już wtedy Odyseję Kosmiczną (której kompletnie nie rozumiałem) i zdawałem sobie sprawę, że małpoludy tańczące pod monolitem bardzo przypominają tamten film, tyle że jakoś nie brałem tego do siebie. Dopiero teraz po latach, zorientowałem się jak bardzo ten komiks oparty jest na dziełach kultury należących do całej ludzkości, jak Stary czy Nowy Testament, Władca Pierścieni i Hobbit, mity celtyckie a nawet Diuna (i zapewne wielu innych). Dopiero teraz zorientowałem się, że Szninkle wyraźnie są wzorowani na Żydach a kolacja na plaży to przerysowana "Ostatnia Wieczerza". Czym byłaby jednakże sama opowieść bez rysunków Grzegorza Rosińskiego? Tą samą opowieścią z innymi rysunkami jak mniemam i zapewne nie byłby tak dobry. Nasz rodak był chyba w najwyższej swojej formie w kwestii rysunku i bez problemu nadążał za niezwykle kreatywnym umysłem Van Hamme'a. Projekty postaci w dużej mierze dosyć groteskowe jednocześnie łatwo zapadające w pamięć, scenerie bardzo plastyczne jak zwykle pełne szczegółów, doprawdy fantazja pana Rosińskiego nie zna granic. Powiedziałbym, że to najlepszy pod względem wizualnym komiks jaki widziałem ostatnio, gdyby nie ten poniżej. Nowością (przynajmniej dla mnie) okazało się również to, że komiks jest kolorowy, jestem raczej przeciwnikiem wszelkich zmian w oryginałach i w miarę możliwości staram się trzymać pierwotnych wersji, tym niemniej tym razem ta jakby nie patrzeć wielka zmiana w postaci kolorów nałożonych przez panią Grażynę Kasprzak, przyjęta została przeze mnie dosyć pozytywnie. Żona Zbigniewa Kasprzaka wywiązała się z zadania naprawdę przyzwoicie, jest kolorowo ale jednocześnie w żaden sposób nie pstrokato, nie będę rozsądzał czy to wygląda lepiej czy gorzej, po prostu jest inaczej. W dodatkach mamy kilka szkiców bądź rysunków, głównie roznegliżowanej G'Wel oraz alternatywnych (raczej prototypowych) wersji różnych postaci, które w sumie wyglądają równie ciekawie jak te co wylądowały w ostatecznej wersji. Lektura po takim czasie absolutnie, ale to absolutnie mnie nie rozczarowała. Więcej, uważam że to jeden z tych tytułów, które każdy ale to dosłownie każdy mieniący się nawet nie fanem, ale chociażby przygodnym czytaczem komiksu powinien znać. I nie, nie każdy musi się zachwycić, nawet nie każdemu musi się podobać, ale każdy powinien znać chociażby jak Potop czy Pana Tadeusza. Czy komiks się zestarzał? Też mi się nie wydaje, owszem może i nie robi dzisiaj takiego wrażenia jak dawno temu, ale to dalej świetnie rozpisana paralelna opowieść o prostaczku, który zupełnym przypadkiem (?) otrzymał wiekopomną misję. Monumentalne fantasy z pewnymi elementami s-f niepozbawione elementów humoru i dające pewne pola do interpretacji, po tych ponad 30 latach to dalej wielki, wielki komiks. Ocena 9/10.

  "Zemsta Hrabiego Skarbka" - Yves Sente, Grzegorz Rosiński. Ominęła, mnie przyjemność czytania tego komiksu wcześniej z racji tego, że jak był wydawany właściwie tych komiksów już od dawna nie czytałem. Później kompletując serię Mistrzów Komiksu, coś non-stop stawało mi na przeszkodzie aby dokupić akurat tę pozycję, a to jakiś inny ciężej spotykany komiks był w dobrej cenie, a to nie było tomu pierwszego akurat, a to drugiego a później jak były obydwa to w jakichś nienormalnych cenach, a to się pojawiły w dobrej i nie zdążyłem zakupić bo odrazu zniknęły i tak kupowałem to ileś tam lat bez skutku do momentu kiedy Egmont wydał w końcu wznowienie i w sumie dobrze się stało, bo dostałem nieco rozszerzone wydanie. Zacznijmy od tym razem od rysunków czy raczej malunków. Hrabia Skarbek jest pierwszym komiksem który Rosiński stworzył nakładając bezpośrednio farby i pomijając etap szkicowania/rysowania/nakładania tuszu (czy jak tam się on zwie, proszę się nie śmiać jestem kompletnym amatorem w tej dziedzinie). No co by tu więcej dodać? Wygląda to fantastycznie, odchodzi nieco od realizmu do którego przyzwyczaił nas autor (aczkolwiek niektóre kadry wyglądają żywcem jakby wyjęte z Thorgala), ale idealnie pasuje do tematu opowieści, która kręci się m.in. wokół malarstwa. Uwagę zwracają urzekające kolory, ponuro ciemne w przypadku miasta nocą, oślepiająco barwne w przypadku lasu tropikalnego (to nie tropiki co prawda, ale wiadomo o co chodzi), czy płomieniste w przypadku włosów i ust Magdaleny. A jak z samą opowieścią? Powiem szczerze że sam początek nieco mnie podrażnił, niejaki Hrabia Skarbek przyjeżdża do XIX wiecznego Paryża, wyposażony w ilość pieniędzy no i oczywiście sam tytuł szlachecki otwierające przed nim drzwi na wszystkie salony i wykazuje dosyć żywe zainteresowanie Louisem Paulusem nieżyjącym już malarzem - niezwykłym talentem, za którego obrazy ceny idą w górę z dnia na dzień. Denerwowało mnie przede wszystkim dosyć szybkie odkrycie kart, zadziwiające podobieństwo do "Hrabiego Monte Christo" czy nieco zbytnie rozdęcie postaci samego Hrabiego, który a to okazuje się przyszywanym bratem Fryderyka Szopena a to rozpoczyna Powstanie Styczniowe itp. W każdym razie w miarę lektury większość moich zarzutów topniała jak bałwany w marcu. Sente tylko zwodził, że na początku zostało wszystko odkryte, podchodząca pod plagiat Monte Christo linia fabularna, trwa tylko do pewnego momentu a zresztą otrzymuje ona pewne wyjaśnienie a nasz największy kompozytor spełni w historii pewną funkcję. Całość zwieńczy kilka fabularnych twistów, wyrzucanych pod koniec z prędkością karabinu maszynowego, przy których zacząłem się zastanawiać czy autor aby nie przesadził. Po przeczytaniu ostatniej strony, stwierdziłem jednak że nie, historia nieco poplątana, ale spina się całkiem ładną klamrą. Mamy więc całkiem interesującą opowieść, która zaprowadzi nas w dosyć niespodziewane rejony, oraz wspaniałe malunki. Co oprócz tego? W tym wydaniu pomiędzy stronice komiksu zostały dodane prościutkie szkice ze scenami, które miały się pierwotnie w nim znaleźć ale ostatecznie Rosiński wycofał się z pomysłu ich dodania. Nie wnikam z jakich powodów, sceny są stricte pornograficzne i trochę szkoda, że jednak nie znalazły się w ostatecznie namalowanej wersji. W przedmowie przytoczono słowa Sente iż postarał się aby fabuła, nie wyglądała jakby posiadała jakiekolwiek braki, ale szczerze mówiąc jak na mój gust nie we wszystkich przypadkach do końca mu to wyszło. A tak już naprawdę na koniec oglądając ten album i wcześniej Szninkla jeden z najlepszych rysowników pochodzących z naszego kraju, to fantastyczny rysownik/malarz erotyczny. Jego akty robią naprawdę spore wrażenie, zmysłowość kobiecego ciała dosłownie wylewa się z tych stron i naprawdę ich autor nie ma się czego wstydzić przy takich tuzach jak Manara czy Crepax. Aż szkoda że pan Grzegorz, który wyraźnie nie tylko lubi ale i umie "w tę grę" tak nieczęsto zahaczał o ten temat, chociaż kto wie co kryją jeszcze kufry w jego domu? Może kiedyś jakiś artbook w tym temacie? Podsumowując przygodowa powieść płaszcza i szpady połączona z dramatem sądowym oraz nienachalnymi lekcjami historii, opowiadająca o miłości, nienawiści, zemście, chciwości, pożądaniu i o sztuce. Czyli prawie o wszystkim. Ocena 8/10.

  "Kajko i Kokosz - Złoty Puchar" - Janusz Christa. No i znowu problem co by tu napisać o komiksie który znają (prawie)wszyscy? Ciężka sprawa, to może tak. Kajko i Kokosz to kolejny z komiksów, przeczytanych przeze mnie w zeszłym miesiącu a wcześniej czytanych bardzo, bardzo dawno temu. I szczerze mówiąc, chyba najsłabiej przez mnie zapamiętanych o ile niektóre kadry pamiętałem doskonale wraz z tekstami, które znajdowały się w dymkach tak całość pamiętałem dosyć mglisto, mniej więcej to, że Mirmiłowi skradziono ukochany Złoty Puchar po ojcu i jego dzielni wojowie będą musieli go odzyskać z rąk "przerażającej" kompanii Czarnych Trójkątów a jednocześnie zdemaskować podstępne knowania podłego Szambelana. Rysunki Christy jakie są, każdy widzi więc o oczywistościach nie będę pisał, zresztą i tak bym nie wiedział co mam napisać. Podobały mi się za dzieciaka, a teraz z perspektywy dorosłego człowieka, doceniam je chyba jeszcze bardziej. Co w takim razie z fabułą? A tu powiem szczerze trochę się zdziwiłem o ile komiks skierowany jest do młodszego czytelnika to historia w żaden sposób nie jest infantylna. Powiem więcej jest na tyle ciekawie rozpisana i dotyczy interesujących w sumie spraw, że i starszy czytelnik nie powinien się przy niej znudzić. Między strony dodatkowo zostało wplecionych kilka żartów, które zrozumieją raczej tylko pełnoletni. To całkiem trudna sztuka stworzyć coś jednocześnie dla dziecka i dla dorosłego, opanowali tę umiejętność w Pixarze, opanował ją Lewis Caroll i jak widać miał ją także Janusz Christa. Uwagę zwraca fakt, że w komiksie mamy Mirmiłowo jeszcze w fazie "beta", jest babka Zielacha, która w przyszłości odmłodnieje i zostanie Ciotką Jagą, kilkoro mieszkańców grodu wygląda inaczej lub pełni nieco inne funkcje, Kompania Czarnych Trójkątów dopiero zostanie zastąpiona przez Zbójcerzy. Momentami nieco drażniło przeskakiwanie ze sceny w scenę, ale później autor trochę opanował swoje pióro i uporządkował fabułę. Na koniec nurtujące chyba sporo osób pytanie? Czy Kajko i Kokosz są podróbką Asterixa, cóż po lekturze mam wrażenie, że faktycznie tych inspiracji trochę było ;) Nie będę przedłużać, super wygląda i czyta się bardzo dobrze, w moim przypadku nadspodziewanie dobrze, legendarny komiks z dawnych lat naprawdę dobrze poradził sobie w zderzeniu z czytelnikiem w średnim wieku w roku 2021. Ocena 8/10.
 
  "Tytus, Romek i A'Tomek tomy 1-4" - Papcio Chmiel. No i następny komiks czytany przeze mnie dawno temu, chociaż nie aż tak dawno jak w/w KiK i również w przeciwieństwie do tegoże dosyć dobrze przeze mnie pamiętany. W końcu po kilku latach usychania bezczynnie na liście zakupowej postanowiłem nabyć te zeszyciki wydawane przez Pruszyńskiego i sprzedawane po kioskach a po zwrotach umieszczone w pudełku zbiorczym zawierającym pierwsze 25 ksiąg i będące do kupienia za pół ceny. Tak czy inaczej znowu problem z pisaniem o rzeczach oczywistych, które większość zainteresowanych doskonale zna. No to może tak po wielu latach przerwy w lekturze, osobiście uważam że to kolejny komiks, który się obronił. Dalej, bawiło, dalej potrafiło zadziwić dosyć szalonymi pomysłami Papcia i zdolnością przeskakiwania z tematu na temat. Pytanie czy będzie broniło się w przypadku absolutnie świeżego czytelnika? Tu już może być różnie o ile sporo przygód jest dosyć uniwersalnych to jednak część akcji jest mocno osadzona w czasach głębokiego PRL-u i sporo rzeczy dla osoby choćby pobieżnie niezaznajomionej z realiami może być nieczytelna lub wręcz niewidoczna. Wady? Pierwsze zeszyty są jednak trochę bardziej dla dzieci, w dalszych tomach Papcio pójdzie bardziej w stronę absurdu łatwiejszego do strawienia dla dorosłego czytelnika. Do tego ciężko ukryć że większość tych czterech tomów to raczej kilkanaście powiązanych ze sobą tematycznie skeczy niż jakaś konkretna historia. Zalet? Cała kupa to Tytus w końcu. Rysunki? No i znowu oczywista, oczywistość przecież autor to Papcio, owszem widać pewną siermiężność w tym wszystkim, ale będę szczery te pierwsze najprościej narysowane tomy zawsze w/g mnie najfajniej wyglądały a sam Tytus miał na nich najpocieszniejszą mordkę a i czasami potrafiło to to zadziwić jak prostymi efektami Chmiel potrafił osiągnąć swój cel (np. coś co wygląda jak połączenie ekranu Tetrisa i krzyżówki - blok mieszkalny i rzeczywiście przecież w tamtych czasach tak właśnie wyglądała nowoczesna architektura, kilka kresek a wiadomo o co chodzi). Słówko o samym wydaniu. Zeszyty są wzorowane jakoby na oryginalnych, podobno to nie do końca prawda bo jeden z forumowiczów (sorry nie pamiętam kto) zwracał uwagę na pozmieniane miejscami teksty. Oznacza to ni mniej ni więcej że przynajmniej w pierwszych tomach będziemy oglądali na przemian strony kolorowe i czarno-białe pamiętam że były to głosy że jest to bezsensowny ruch. Mi tam pasuje tak czytałem kiedyś te komiksy i tak je pamiętam do dzisiaj i mi to nie przeszkadza, więcej te czarno-białe strony są o tyle lepsze że lepiej na nich widać rysunki, aby kolorowe wyglądały dobrze i całkowicie przejrzyście trzeba by je było pokolorować całkowicie od nowa chyba. W pierwszym zeszycie poznałem też inny początek serii, ja znałem ten z rozlaną plamą tuszu już w poprawionym którymś tam wydaniu (ten początek jest zamieszczony na końcu jako "dodatek"). Co jeszcze zwróciło moją uwagę? W pierwszym tomie jest podany tytuł "Tytus Harcerzem" w kolejnych tylko numerki, szkoda wiem, że te tytuły były raczej nieoficjalne ale wolałbym aby były podane. Co więcej trzeba dodać? Nic tylko czytać "bawiąc uczy, uczy bawiąc" ciągle aktualne. Nie będę ukrywał, że o ile pierwsze dwa tomy zawsze lubiłem to Tytus Kosmonautą jakoś nie bardzo a i Tytus Żołnierzem nigdy nie należał do moich ulubionych, także czekam na dalsze swoje ulubione tomy, trochę bardziej odjechane, trochę bardziej zaskakujące, trochę bardziej dla dorosłych. Póki co ocena 7+/10.

  "Niezwyciężony" - Rafał Mikołajczyk. Ceniony, chwalony, mi jako miłośnikowi s-f (raczej niegdyś, teraz już tylko sympatykowi) nie wypadałoby chyba ominąć jakby nie patrzeć dużego wydarzenia na naszym rynku, czyli wydania komiksu stworzonego przez rodaka na podstawie powieści naszego chyba najbardziej znanego za granicą pisarza (może z wyjątkiem Josepha Conrada). Co dosyć znamienne o ile mistrza Lema czytałem sporo, to nie było to wszystko i właśnie "Niezwyciężony" jest jednym z tytułów, które znałem akurat tylko z tytułu, więc podszedłem do tego tomiszcza bez zbędnych uprzedzeń i z czystym umysłem. Tak więc zaczynamy od obrazu majestatycznie płynącego przez przestrzeń kosmiczną potężnego kosmicznego krążownika ochrzczonego nazwą "Niezwyciężony" to duma (aczkolwiek drugiej klasy) ludzkiej rasy i jej floty kosmicznej, pędząca na planetę Regis III, w poszukiwaniu bliźniaczej jednostki "Kondor" z którą urwał się kontakt. Po lądowaniu na pustynnej planecie w której dosyć prymitywne życie znajduje się jedynie w oceanach i dosyć krótkich poszukiwaniach, natrafiają na coś wyglądającego na wymarłe miasto obcych a później na samego Kondora i ciała zmarłych w niewyjaśnionych okolicznościach członków jego załogi. Pytania zaczynają się mnożyć, a członkom ekipy ratunkowej przytrafiać niewyjaśnione wypadki, dosyć szybko okaże się, że całej ekspedycji grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Co do samej historii mam pewne zastrzeżenia, raz na okładce i we wszelkich czytanych przeze mnie wcześniej recenzjach obiecywane są jakieś głębokie wizje stosunków międzyludzkich a wewnątrz powiem szczerze nie bardzo to zauważyłem, brakuje mi trochę jakichś głębszych tarć czy zwykłych sporów koncepcyjnych pomiędzy członkami załogi, może się mylę, ale nie chce mi się wierzyć, że u Lema tego nie było, tutaj autor (komiksu oczywiście) chyba mocniej skupił się na wątkach "przygodowych", większość fragmentów dotyczących ludzkiej natury zostanie zasuflowana poprzez przeżycia wewnętrzne głównego bohatera. Drugi zarzut, to już nie do scenarzysty, ale raczej do autora, Lemowi chyba w momencie pisania tej powieści nieco bardziej wjechało fiction niż science, rozwiązanie zagadki Regis III o ile pod względem atrakcyjności fabularnej czy filozoficznej jest bez zarzutu (no może takim, że stanowi mutację Solaris więc mamy trochę powtórkę z rozrywki) to pod względem czysto technicznym, przynajmniej z punktu widzenia nauki nam znanej jest w/g mnie trochę bez sensu, aczkolwiek wiadomo wszystko da się wytłumaczyć frazą "space a final frontier...". Co dosyć paradoksalne, spora część komiksu jest dosyć niemrawa a naprawdę ciekawie zaczyna się robić po odkryciu tajemnicy. Rysunki. Cóż jest conajmniej dobrze, czasami bardzo dobrze, a od czasu do czasu lepiej niż bardzo dobrze, ale i tu mam pewne zastrzeżenia. Dotyczą, one wizerunków postaci a głównie twarzy, jak dla mnie są one narysowane dosyć średnio, grubą i siermiężną kreską nieco schematycznie, owszem czasami udaje się odwzorować na nich całkiem udanie targające nimi emocje, czasami stojąc w cieniu potrafią robić wrażenie, ale częściej wyglądają po prostu tak sobie, jak coś narysowanego w którymś z tych pół-amatorskich komiksów z "Relaxu". Dodając do tego fakt iż spora część akcji dzieje się w półmroku wychodzi na to, że mamy problem z rozpoznaniem postaci które najczęściej ogranicza się do a ten ma brodę, ten ma wąsy, ten ma okulary a ten jest łysy. W którymś momencie autor pokusił się o zbliżenie kilku twarzy wraz z promocją ich nazwisk, niestety mało wdzięcznie to wypada dobór kilku postaci wydaje się dosyć losowy a niektórzy z nich nie pełnią chyba żadnej funkcji w utworze. Na sam koniec dostaniemy tabelkę z narysowanymi wszystkimi bohaterami, tyle że raz to jest na końcu i zobaczyłem to w momencie gdy już nie było mi to potrzebne, dwa większość z tych postaci wymawia jedno-dwa zadania a niektórzy chyba wcale żadnego. Nieco średniawo wyglądają też onomatopeje. Za to cała reszta jest naprawdę wysokiej klasy i stanowi właściwie z wyjątkiem samej fabuły najmocniejszy punkt samego komiksu. Mikołajczyk co jest dosyć niezwykłe w naszym kraju, który ma wspaniałą historię robienia wszystkiego na hurraaaa, najpierw odwalił kawał roboty koncepcyjnej. Jasne nie wszystko wyszło doskonale, nie wszystko bangla w przestrzeni literackiej, nie wszystko wygląda pięknie w sferze plastycznej, ale w tym miejscu należy wziąć poprawkę na wydaje się niezbyt wielkie doświadczenie artysty w tym medium. Natomiast całość po prostu widać, że jest gruntownie przemyślana i jest to zrobione porządnie. Styl graficzny jest naprawdę spójny, autor nawiązał do "staro-szkolności" powieści Lema, technologia sprawie wrażenie jednocześnie nowoczesnej i momentami wyrwanej z poprzedniej epoki (przekładnie zębate, taśmy perforowane, niebieskie monitory - skojarzenia z Alienem mile widziane), aby nie wybijać z klimatu kolory zostały nałożone w/g klucza, to jest wnętrze statku - czarno-szaro-niebieskie, powierzchnia planety czarno-czerwono-pomarańczowa innych kolorów praktycznie nie uświadczymy. O ile jak wcześniej wspomniałem o ile twarze są dosyć schematyczne, to już projekty wszelkich urządzeń są dosyć szczegółowe i co też ważne atrakcyjne wizualnie, pasuje to w sam raz do historii skupiającej się jakby nie patrzeć na technologii. Spore wrażenie robią też niektóre scenerie czy też pejzaże na zewnątrz statku. Wspominałem już, że autor dosyć mocno zdaje się wzorował na Mike'u Mignoli? Zdaje się, że nie, no to wspomnę niektóre kadry wyglądają jakby żywcem przeniesione z Hellboya, ta zabawa światłocieniem i kontrastami, rozlane plamy czerni są dosyć łatwo rozpoznawalne, ogólnie świat komiksu nie jest autorowi raczej nieznany, chociażby sceny walki powietrznej wyglądają momentami jakby żywcem skopiowane z "Wiecznej Wojny". Czy to źle? Absolutnie nie, jak już zżynać to od najlepszych (było wcześniej o Alienie w kwestii urządzeń, ale nawiązań graficznych do tego filmu jest sporo więcej, zresztą nic dziwnego sam tekst klimatem przypomina ten film, lub raczej na odwrót). Album został wydane przez nieznane mi wydawnictwo Booka, które jak sprawdziłem ma na swoim koncie tylko ten komiks i kalendarz z nim związany, toteż wcale bym się nie zdziwił jakby należało do samego autora, w każdym razie debiut wypadł naprawdę przyzwoicie. Grube tomiszcze dosyć sporego formatu wyglądające dosyć solidnie, papier offsetowy, który z jednej strony nieco "pije" czerń której jest tam naprawdę dużo, z drugiej daje ten nieco przykurzony, niedzisiejszy klimat. W dodatkach kilka szkiców plus projekty okładek, ogólnie całość na plus. Acha połasiłem się na edycję limitowaną, okładka jest fajna, ale teraz żałuję bo regularna jest fajniejsza, w sumie obydwie przedstawiają zdaje się to samo, tyle że ta druga jest jakaś taka dobitniejsza i nieco bardziej cieszy oko. Cóż na koniec, podobało mi się może i nie wprawiło w jakiś ekstatyczny zachwyt, może nie ma to szans dostać od mnie medalu z kartofla dla komiksu roku, ale jest naprawdę dobrze. Dostajemy dosyć mroczną powieść s-f z solidnie rozbudowanymi elementami grozy i jednocześnie w stylu Stanisława Lema głęboko humanistyczny moralitet, podparty może i nie w 100% udaną ale naprawdę charakterystyczną i interesującą szatą graficzną. Fani science fiction, którzy jeszcze nie kupili to natychmiast do sklepu marsz (o ile da się to wogóle kupić), bo przecież wbrew pozorom klasycznej fantastyki naukowej w komiksie na naszym rynku nie jest specjalnie dużo. Natomiast nie-fanów też w sumie zachęcam a nuż się spodoba? To lepsze niż 80% Marvela, którego przeczytacie w tym roku. Ocena 7+/10.

  "Pogańskie Żądze" - autorzy różni. Po pierwszym słabiutkim tomie Polish Porno Graphics oraz żenująco tragicznej "Istocie" miałem już na stałe zerwać swoje kontakty z polskim komiksem erotycznym, ale jakoś tak w sumie do zakupu tego zachęciły mnie temat całego albumu (mitologia wczesnego średniowiecza) i przyzwoite przykładowe plansze umieszczone w internecie. No i w sumie dobrze się stało, że się zdecydowałem. Cały tom to zbiór raczej krótkich nowelek, których tematem przewodnim są mitologia (okazało się, że nie tylko nordycka ale i dajmy na to celtycka) połączona z erotyką (raczej pornografią), niektóre historie są mutacjami tych znanych już czytelnikowi z innych źródeł, niektóre są całkowicie autorskimi historiami. Za pierwsze opowiadanie odpowiada Rafał Sadowski historia bogini Freyi jest na dobrą sprawę najprostsza w konstrukcji, chociaż zaopatrzona w ciekawe acz nie nazbyt oryginalne obserwacje społeczne, autorką rysunków jest lubiana przeze mnie Anna Helena Szymborska (trochę to pretensjonalne), która tym razem minimalnie mnie zawiodła, raz wiem że potrafi narysować lepsze obrazki, dwa natłok kadrów jest trochę zbyt duży przez co niektóre strony bywają średnio czytelne. Pozostałe cztery nowele napisał Paweł Kicman z jednej strony w teorii dobrze jak w takich antologiach pojawiają się różni autorzy z drugiej strony scenarzysta postarał się aby wszystkie rozdziały były w raczej odmiennych stylach napisane więc pod tym względem wszystko w porządku. Najbardziej przypadł mi do gustu napisany w formie typowego krótkiego mitu "Miód Skaldów" narysowany przez Marcina Golinowskiego w takiej kojarzącej się z latami 90-tymi, Produktem i Aurorą nieco topornej stylistyce, oraz nieco szekspirowskie "Aine i Lethderg" w dosyć wyróżniającym się sztucznie komputerowym stylu stworzony przez Karolinę Klein. Do tego dostaniemy całkiem niezły kojarzący się z legendami o Królu Arturze "Airem, Achtan i Midir" w którym rysunki Tomasza Piorunowskiego zabiorą nas w jeszcze głębsze lata 90-te niż te z Miodu Skaldów oraz w/g mnie najsłabsze chociaż ciągle czytelne "Szarka i Ctirad" z rysunkami Justyny Bień mającymi w zamierzeniu jak na mój gust kojarzyć się z Milo Manarą ale wypadające raczej blado i że się tak wyrażę niezbyt wyraziście. Ogólnie moje wrażenia po przeczytaniu całego tomu są dosyć pozytywne i było to lepsze niż się spodziewałem, rysunkowo jest całkiem nieźle, fabułki mają w sumie potencjał, aż szkoda że całość nie dostała nieco więcej stron aby zwiększyć stosunek stron "gadanych" do tych z kobietami pompowanymi we wszystkie możliwe otwory ciała (w dzisiejszych czasach to w sumie dobrze, że nie dostaliśmy jakichś parytetów). Miłośnicy malowanej erotyki/pornografii spokojnie mogą chyba wrzucić to do koszyka, a miłośników średniowieczno-magicznych klimatów ostrożnie zachęcam 6+/10.

  "Wiedźmin tom 5 - Zatarte Wspomnienia" - Bartosz Sztybor, Amad Mir. Tytuł doskonale pasuje do tego tomu, to czego potrzebowałem to zatarcie wspomnień po tomie poprzednim i poniekąd temu komiksowi to się udało. Tym razem dla odmiany może zacznę od wad. Pierwsze i najważniejsze, Geralt zachowuje się dosyć dziwnie, bije lub zabija jakichś przypadkowych ludzi często nie mając na dobrą sprawę rozsądnych powodów, ja wiem, że nazywano go "Rzeźnikiem z Blaviken" ale postępując w ten sposób co w tej historii, zawisłby w pierwszym lepszym mieście, które miałoby sędziego i wystarczającą ilość straży aby go schwytać, na dodatek daje się obijać jakimś leszczom (albo podejść w wysokiej trawie straży wiejskiej HA HA HA). Dwa sama fabuła jest prowadzona cokolwiek chaotycznie, do czynienia będziemy mieli z mieszaniem w chronologii połączonym z halucynacjo-wizjami oraz z listami z przeszłości co z racji średnio szczegółowych rysunków sprawia że historia momentami robi się niezbyt czytelna. Rysunki Mira są dla mnie po prostu na nie. Ilustracje mało rozbudowane, nieporadne, z dziwnymi, często powykrzywianymi, pozbawionymi szczegółów twarzami - co dziwne nie u wszystkich postaci, niektórzy bohaterowie wyglądają całkiem nieźle pod względem realizmu (niestety nie należy do nich Geralt) a niektórzy jak z kiepskiej kreskówki. Dosyć słabo wypadają też dynamiczne sceny, Mir wyraźnie stara się wzorować na Mike'u Mignoli, ale wychodzi mu to w najlepszym wypadku tak sobie. Nie są jednak to rysunki kompletnie pozbawione zalet, dosyć dobrze wykonał swoją pracę kolorysta Hamidreza Sheykh jego raczej ponurawo-mroczna paleta barw pasuje do stylu opowieści, do tego dochodzą całkiem niezłe tła, a niektóre kadry bywają całkiem ładne, w miarę czytania idzie się przyzwyczaić, ale strona graficzna z pewnością nie jest mocną stroną tego tomu. A jakie one są? Cóż sama historia trzeba przyznać jest wciągająca, zwroty akcji są w miarę sensowne i do końca nie możemy być pewnie któż to jest głównym badassem, autor wyraźnie stara się wzorować na Sapkowskim i może i nie jest to najbardziej oryginalne dzieło (na dobrą sprawę fabuła wygląda jak połączenie pewnych dwóch opowiadań) wychodzi mu to całkiem nieźle. Jeszcze bardziej melancholijny i posępny niż zwykle Geralt (brakuje tutaj nieco jego cyniczno-złośliwego humoru) kontra zły i brutalny świat w którym jest coraz mniej miejsca dla wiedźminów a latarni rozświetlających ciemności niezbyt wiele. Do tego garść obserwacji na temat ogólnej ludzkiej kondycji plus dywagacje na temat wyboru mniejszego zła, jak na markę dosyć klasycznie, ale jednocześnie jak na te ledwie ponad 100 stron, treści trochę się znajdzie. Ogólnie tom piąty przygód ulubionego przez Polaków zabójcy potworów, sprawił na mnie dosyć dobre wrażenie. Napewno lepszy niż tom poprzedni, Sztybor uderza we właściwe struny, a jak się zorientuje że Geralt nie ucina rąk bo ktoś się na niego krzywo spojrzał, dopisze jakieś sensowne motywacje niektórym postaciom z drugiego planu i bardziej weźmie w karby fabułę to myślę, że będzie tylko lepiej. Ocena 6+/10.

  "Bogowie z Gwiazdozbioru Aquariusa" - Zbigniew Kasprzak i inni. Zbiorcze wydanie polskich komiksów kręcących się tematycznie wokół szeroko pojętej fantastyki narysowanych przez pana Zbigniewa Kasprzaka w Zachodniej Europie znanego pod pseudonimem Kas. Z góry zaznaczam, że nie odmawiam panu Zbigniewowi talentu, ale też i jego wielkim fanem nigdy nie byłem dla mnie zawsze był "tym facetem co to podrabiał Rosińskiego w Yansie", większości komiksów w tym zbiorczym albumie nie czytałem toteż i sentyment niewielki. Na pierwszy ogień idzie opowiadanie tytułowe, wydane ongiś w dwóch zeszytach o ile dobrze pamiętam dosyć zawzięcie przeze mnie czytanych, porusza bardzo modny w tamtych czasach temat "starożytnych astronautów", w czytaniu sprawdza się nienajgorzej chociaż z racji niewielkiej objętości ciężko tu mówić o jakiejś nadzwyczajnie wciągającej historii, zawiera trochę głupotek (plemię żyjące z napadów na kupców. Jakich kupców jak tam wszyscy mieszkają w namiotach ze skóry mamuta?) i trochę nawiązań do rzeczywistej bądź legendarnej historii ludzkości. Szczerze mówiąc na tym polu, zdecydowanie lepiej sprawdza się Polchowa "Ekspedycja". Co warto zaznaczyć wydrukowane zostało to, to nie na podstawie oryginalnych materiałów gdyż te zaginęły, ale na podstawie fizycznie istniejących komiksów jak zaznacza we wstępniaku wydawca i cierpi na tę samą przypadłość co "Spectacular Spider-Man" od Mucha Comics czyli niektóre strony są mocno niewyraźne, pierwszy zeszyt jest w porządku w drugim część plansz nie wygląda zbyt dobrze. Dalej dostaniemy krótką raczej anegdotyczną historyjkę "Regenerit", która zwraca uwagę nienajgorszymi czarno-białymi rysunkami a treść przypomina raczej jakieś gazetowe paski komiksowe z okresu II WŚ czyli raczej "tak se", jak nie gorzej. Kolejne dwa komiksy to "Gość z Kosmosu" oraz jego kontynuacja "Zbuntowana", obydwa gdzieś tam widziałem bo okładki napewno znam, ale nie czytałem. Akcja ich dzieje się pod koniec XXI wieku, w którym na świecie zapanowały w końcu internacjonalistyczny pokój (no przecież), do Oceanu Spokojnego wpada tajemniczy obiekt podejrzewany o bycie wytworem pozaziemskiej cywilizacji i specjalna ekipa badawcza podejmuje zadanie jego wydobycia. Abstrahując od faktu, że to dziełko porażająco "przegadane" i właściwie niewiele się w nim dzieje, to jest w sumie całkiem interesujące a wizja przyszłości wydaje się w miarę sensowna, wydaje mi się to dobrym materiałem na klasyczną powieść s-f. Kolejnym komiksem będzie czarno-biały "Człowiek bez twarzy", najbardziej awangardowy i chyba najodważniejszy z przysłowiowym jajem i kopytem a czasem i pewną dozą sprośności, humorystycznie nawiązujący do problemów teraźniejszości (tamtej i w sumie po części tej teraz), wadą chaos pojawiający się w fabule (momentami miałem wrażenie, że wyrywano co którąś kartkę a zakończenie było dla mnie cokolwiek enigmatyczne). Kolejną porcją, twórczości Kasa będą dwa komiksy z serii Hipotezy tyczące się Zagłady Atlantydy z których jeden dawno temu czytałem, obydwa równie "przegadane" co i "Gość z Kosmosu", niestety nie tak dobre, chociaż z pewnością nadające się do przeczytania. Na zakończenie całkiem interesujące króciutkie czarno-białe opowiadanko "Eksponat AX" o przygodzie jaka spotkała grupę międzygwiezdnych badaczy. Podsumowując, rysunki Kasprzaka, dobre momentami nawet nieco lepiej, ale też nie powiedziałbym żeby były zachwycające, razi trochę ta gruba krecha, momentami przeładowane kadry robią się nieczytelne, czarno-białe komiksy w tym zbiorczym albumie wyglądają szczerze mówiąc o wiele lepiej, o wiele cieńsze kontury, elegancko nałożony tusz zamiast różnej jakości kolorów "robią robotę", że się tak wyrażę. Czy mogę z czystym sumieniem polecić "Bogów..."? Szczerze mówiąc nie bardzo, raczej tylko sympatyków oryginałów, fanów retro-komiksu, ludzi zainteresowanych historią tego medium w Polsce ewentualnie czytelnikom chcącym się zapoznać z rysunkami Zbigniewa Kasprzaka (mimo wad naprawdę niezłymi). Całość trąci myszką (z wyjątkiem może "Człowieka bez Twarzy"), czuć średnie (czasami prawie lub wogóle żadne) doświadczenie autorów w pisaniu komiksów a scenariusze opierają się w dużej mierze na tych przysłowiowych "gadających głowach". Album nr. 2000 nie jest zły, ale szczerze mówiąc lepiej bawiłem się przy Relaxach i Domanie. W dodatkach kilka fajnych grafik plus dwa niezłe teksty Adama Ruska. Ocena 6/10.

  "Za późno by przebaczyć/Rad Erwank" - Łukasz Kowalczuk, Michael Tanner, Jack Teagle. Dwie historyjki z gatunku, nie pamiętam jak on się nazywa ale mam dziwne skojarzenia że miał on -punk w nazwie. tak czy inaczej niszowo-zinowy komiks raczej tylko dla wielbicieli klimatu, będący jak zdaje się większość rzeczy w których pan Kowalczuk maczał palce pastiszem kultury lat 80-tych. Pierwsza historia, to dosyć koślawa wersja Amerykańskiego Ninja, który sam w sobie był koślawą wersją filmów z gatunku Wuxia, które same w sobie również są koślawe (trochę się zapętliłem), czyli grupka komandosów lekko zalatująca GI Joe połączonych z Drużyną A (najzupełniej generyczny wąsaty twardziel, azjatycki mistrz kung-fu, umięśniona babeczka z kretyńską fryzurą będąca strzelcem wyborowym oraz robot) zostaje wysłana na wyspę ninja, którzy porwali kochankę prezydenta USA. Sama powiastka jest dosyć fajna, natomiast zdecydowanie cierpi na zbyt małą ilość stron, akcja kręci się zdecydowanie zbyt szybko a ilość scen gore zdecydowanie niewystarczająca, nie wiem może też być to po części wina niespecjalnie dobrze dostosowanego przez autora do fizycznej objętości scenariusza. Zdecydowanie lepiej moim zdaniem wypada druga historia Rad Erwank, w którym Kowalczuk tym razem robi za scenarzystę. Komiks pomimo identycznie niewielkiej objętości sprawia wrażenie bardziej przemyślanego i bardziej kompletnego. Stanowi on przy tym, identycznie jak poprzednik parodię znanych kinowo-literackich motywów z dawniejszych czasów. Czyli w skrócie, na pokojowo nastawioną planetę napada banda kosmicznych zbirów, bezbronne ufoludki wysyłają po pomoc do swojego dawnego herosa Rada, który wcześniej nieraz ich z podobnych opałów ratował, tymczasem okazuje się, że dawny bohater stoczył się do pozycji zapijaczonego menela. Znaczy się, będzie musiał wziąć się w garść, wrócić do formy poprzez ciężkie ćwiczenia i zrobić to co bohaterowie mają w zwyczaju robić w takich sytuacjach. Wspomniałem już, że ta historia jest lepsza niż ta pierwsza? To dobrze zrobiłem, przede wszystkim raz posiada jakąś fabułę, dwa w nieco inteligentniejszy sposób bawi się konwencją od bohatera-do zera-i na powrót do bohatera, trzy potrafi na swój wulgarny sposób być naprawdę zabawna. Obydwie nowelki są dobrze narysowane i tyle. Czy mogę polecić komiks? Ciężko powiedzieć, czyta się fajnie, zwłaszcza drugą część, natomiast jest to ponad 30 złotych za kilkanaście minut "funu", więc czy warto? Raczej tylko dla fanów takich undergroundowych produkcji. Ja jestem w o tyle dobrej sytuacji, że kupiłem komiks za kilka złotych w jednym z allegrowych antykwariatów szukając czegoś do dopchania dla darmowej wysyłki. Aha dla mnie ten cieniutki (fizycznie) albumik ma jeszcze jedną zaletę, dzięki niemu dowiedziałem się, że istnieje zbiorcze wydanie Vreckless Vrestlers, które wylądowało na mojej liście zakupowej. Ocena 6/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: LordDisneyland w So, 23 Październik 2021, 15:49:45
Dzięki za recenzje...cały czas zastanawiam się nad tym tomem Kasprzaka, głównie ze względu na ,,Człowieka bez twarzy", bo lubiłem ten komiks- ale sentyment do serii z ,,Fantastyki" to jednak chyba zbyt mało, żeby wydać te siedem dych.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: willy_poodle w So, 23 Październik 2021, 15:55:50
Aleś esej nasmarował.

Jeśli chodzi o "Bogów..." Kasprzaka, to moim zdaniem wszystko wygląda lepiej w starych wydaniach.
I w ogóle wolę Kasprzaka z czasów gdy używał pióra (chyba) niż teraz jakiegoś cienkopisu czy czegoś.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w So, 23 Październik 2021, 16:40:40
Jak co miesiąc Willy, jak co miesiąc!!!
No nie Lordzie, jeżeli głównie z sentymentu do "Człowieka..." to odradzam, jest fajny ale nie aż tak. Tomiszcze sporo miejsca zajmie i nie tanie będzie.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Śr, 03 Listopad 2021, 13:30:44
Październik
 
Dylan Dog: Alfa & Omega – jak zwykle w przypadku fabuł sygnowanych przez Tiziano Sclavi mamy do czynienia z subtelną grą tego scenarzysty. Do tego w dwójnasób prowadzoną, bo zarówno z czytelnikami (których najwyraźniej uwielbia on „wkręcać” mnogością złudnych tropów) jak i z konwencjami eksploatowanymi przez twórców fantastyki. Toteż także tym razem tak się sprawy mają i stąd raz jeszcze nie brak odniesień do klasyki tego gatunku. Do tego powrócił Groucho („zagorzały marksista”) co może tylko i wyłącznie cieszyć.
 
Vuzz – ponoć awangarda ma to do siebie, że starzeje się najszybciej i najgorzej. Przynajmniej w moim przekonaniu reguła ta nie dotyczy najbardziej udanych realizacji w wykonaniu Phillipe’a Druilleta, bez którego udziału nie sposób wyobrazić sobie przemian do których doszło w komiksie frankońskim u schyłku lat 60. i początku kolejnej dekady. Podobnie jak „Salambo” także „Vuzz” to ścisła czołówka jego osiągnięć na wybranym przezeń artystycznym poletku. Swoją drogą niniejszy album już dawno powinien był doczekać się swojej polskiej edycji. Stąd znakomicie, że takowa nareszcie zaistniała i tym sposobem kolejną klasykę komiksowego medium mamy „odfajkowaną”.
 
Batman Death Metal t.1 – uczciwie trzeba przyznać, że nie wszystkie koncepty z ramach sagi „Batman Metal” sprawiały wrażenie gruntownie i przekonująco przemyślanych. Jak to bowiem nierzadko w przypadku utworów autorstwa Scotta Snydera bywa część proponowanych przezeń pomysłów sprawiała wrażenie co najmniej dyskusyjnych. Eschatologiczna wręcz nastrojowość zdawała się jednak kompensować ten stan rzeczy, a i zbiory „Batman, Który się Śmieje” wskazywały, że ów scenarzysta swoją być może życiową opowieść zdaje się doprecyzowywać w coraz bardziej przekonujące „formy”. Toteż tom inicjujący kolejną odsłonę zmagań z najbardziej problematycznym przedstawicielem mrocznego multiwersum utrzymuje tendencje zwyżkującą. Stąd szykuje się autentycznie mocny finał konfrontacji z Batmanem, Który się Śmieje. Nawet jeśli (a co jest bardzo prawdopodobne) będzie to finał, który niechybnie doczeka się kolejnej kontynuacji.   

Kapitan Żbik: Wyzwanie dla silniejszego – jeden z najlepiej wspominanych przeze mnie epizodów tej serii. Zapewne z racji młodzieżowej tematyki „Wyzwania…”, która w momencie pierwszego rozpoznawania zgłębiałem jako naonczas bardzo młody człowiek. Łatwo zatem było o utożsamienie się z „przeczołgiwanymi” przez tzw. git-ludzi uczniami wczesnych klas szkoły podstawowej. No i mistrz Jerzy w wyśmienitej wręcz formie.
 
Mr. Silence – kolejna wizyta w „konstelacji” surrealistycznych światów Marka Turka być może nie wypada, aż tak dobrze jak przy okazji albumu „NeST”. Aczkolwiek także tutaj znać ową przenicowującą nastrojowość niekoniecznie rodem z „przesłodzonych” baśni Disneya. A co więcej, tradycyjnie dla tego twórcy, nie obyło się bez pieczołowicie nakreślonej, dopracowanej warstwy plastycznej dosyconej psychodelicznymi konceptami.
 
Superzłoczyńcy Marvela: Ultron – motyw wrażo usposobionej sztucznej inteligencji zawsze do mnie trafiał i nie inaczej mogło być także w przypadku Ultrona. Toteż dobrze się stało, że także ta niewątpliwie problematyczna postać doczekała się swojej „monografii” w ramach „Superzłoczyńców Marvela”. Szczerze pisząc trochę żałuję, że na ten tom nie złożyła się kanoniczna dla komiksów z udziałem Mścicieli „Narzeczona Ultrona”. Mimo tego odrobina klasyki z czasów tworzenia tej marki przez Roya Thomasa i Johna Busceme uzupełniona o znacznie bliższą nam chronologicznie konfrontacje odmienionego składu Avengers z tradycyjnie zajadłym robotem wypada stosownie emocjonująco. Usatysfakcjonowani poczuć się mogą także zwolennicy znanej z kart „Uncanny X-Force” stylistyki Jerome Opeñi, plastyka niewątpliwie wyróżniającego się.
 
Gwiezdny Zamek t.5 – kumulacja motywów rodem z retro-fantastyki, nieco zmodyfikowanego dieselpunka oraz urokliwych i nastrojowych ilustracji raz jeszcze „zagrała”. Nie dość na tym ma się wrażenie, że im dalej tym fabuła doczekuje się kolejnych, przysłowiowych „rumieńców”. Wyścig ku przestrzeni międzyplanetarnej i zasobom innych niż Ziemia światów Układu Słonecznego nabiera rozpędu i znać, że na tym tle będzie się działo coraz więcej. Krótko pisząc seria rozwija się w bardzo obiecujących kierunkach.
 
Thor t.1 – po kilku latach udanego kreowania dziejów dzierżycieli Mjolnira nawet najbardziej zdolny i wprawiony twórca nie uniknąłby chwilowej „zadyszki”. Tak też się sprawy mają w niniejszym zbiorze stanowiącym nowy początek dla dziejów Syna Odyna znowuż pełniącego rolę Gromowładnego. Ogólnie oba ciągi fabularne zaprezentowane na kartach tegoż tomu nie zawodzą, choć równocześnie znać nie tyle pogubienie szanownego pana scenarzysty co raczej poszukiwanie obszarów rozwoju powierzonej mu marki. Co z tego wyniknie zapewne przekonamy się w toku lektury kolejnego tomu. Póki co brak tu spójnej i przekonującej wizji tak jak miało to miejsce przy okazji „Potężnej Thor” acz o rozczarowaniu także nie może być mowy. Najwyraźniej Jason Aaron potrzebuje jeszcze chwili by „składniki” tej fabuły ułożyć w odpowiednio rozbuchanej konfiguracji. Biorąc pod uwagę dotychczasowe jego dokonania z całą pewnością warto udzielić mu kredytu zaufania.
 
Nieśmiertelny Hulk t.1 – napiszę wprost: dawno już nie czytałem tak udanego, współcześnie powstałego komiksu Marvela. Dlatego ani trochę się nie dziwię, że w pewnym momencie ów tytuł pod względem sprzedaży „przebił” flagowy miesięcznik DC Comics (tj. oczywiście „Batmana”). Do tego nie tylko z racji kierowania nim wówczas przez nierzadko chłodno ocenianego Toma Kinga. W moim przekonaniu stało się tak z tego względu, że Al Ewing (czyli scenarzysta „Nieśmiertelnego…”) zaproponował cały wręcz pakiet momentami mocno oryginalnych „chwytów” fabularnych. Świetnie też sprawił się główny rysownik tego przedsięwzięcia w osobie Joe Benneta, którego styl przynajmniej we mnie wzbudza skojarzenia z najbardziej udanymi pracami zjawiskowego Bryana Hitcha („The Ultimates” „Authority”). Chcę więcej i to jak najszybciej. Komiksowa bomba gamma w pełnej okazałości.
 
Bohaterowie i Złoczyńcy: Co się stało z Krzyżowcem w Pelerynie? – pierwsza okazja do przyjrzenia się tej kolekcji i już z miejsca przytrafił się interesujący tom. Paradoksalnie większe zainteresowanie niż w przypadku tytułowej opowieści wzbudził we mnie przedruk jednego z epizodów serii „Secret Origins” w którym przybliżono genezę m.in. Harveya „Two-Face’a” Denta. Interesująco jawi się także fabuła z udziałem Clayface’a rozpisana przez samego Alana Moore’a. Materiały dodatkowe dopełniają ogólnie pozytywnych odczuć z lektury tego zbioru.
 
Chimery Wenus t.1 – seria „odpryskowa” od „Gwiezdnego Zamku” okazała się niezgorszą rozrywką niż inicjatywa z której „wypączkowała”. Satysfakcjonującej lektury spodziewać się mogą zwłaszcza wielbiciele retro-fantastyki według standardów znanych m.in. z cyklu wenusjańskiego Edgara Rice’a Burroughsa oraz kryptoastrofizyki na modłę tej z opracowań m.in. Flammariona i Proctora. Do tego stylistyka warstwy plastycznej ma spore szansę przekonać czytelników z sentymentem wspominających takie m.in. animacje jak „Atlantyda: Zaginiony ląd”. 

Snowpiercer t.3 – doprawdy wydawać się mogło, że już tylko pierwsza odsłona tej inicjatywy twórczej to dzieło kompletne, nie wymagające kontynuacji. A jednak jeden z uczestników tego przedsięwzięcia zdecydował się w nowym towarzystwie powrócić do skutego lodem świata kreowanego. I co najważniejsze z bardzo dobrym skutkiem. Finał drugiego podejścia do tego tematu wprost wskazywał, że o ciągu dalszym mowy być już nie może. Po raz kolejny okazało się jednak, że dla zdolnego opowiadacza nie ma rzeczy niemożliwych. Stąd jeszcze jedna „wizyta” w ponurej rzeczywistości nowej epoki lodowcowej (notabene przy której forsowana obecnie wizja globalnego ocieplenia jawi się niczym zaproszenie na wczasy do Tanzanii) nie tylko zaistniała, ale też nie odstaje jakościowo od wcześniejszych.
 
Green Lantern vol.3 nr 13 – tak mnie jakoś naszła nostalgia za Zielonymi Latarniami okresu rozpisywania ich perypetii przez Gerarda Jonesa. Stąd właśnie lekturka tego epizodu, który śmiało można uznać za „zwrotnice” w dziejach tej marki. Miała się ona wówczas (tj. w roku 1991) wręcz wyśmienicie o czym można było przekonać się także przy okazji polskiej edycji „Green Lanterna”. Toteż nic dziwnego, że z tej serii „wypączkowały” dwie kolejne, tj. „Green Lantern: Mosaic” oraz solowy tytuł o przygodach Guya Gardnera. To właśnie na kartach tego (notabene objętościowo zwiększonego) epizodu doszło do podziału ról między wspomnianego, a Johna Stewarta i Hala Jordana, a tym samym zainicjowania „rodziny” „latarnianych” tytułów. Do tego przy udziale tak sprawnych i natychmiast rozpoznawalnych plastyków jak Joe Staton (swoją drogą weterana fabuł z Zielonymi Latarniami jeszcze z późnego okresu serii „Green Lantern vol.2”), Mark D. Bright, Pat Broderick i Romeo Tanghal Młodszy. 

Criminal t.5 – najlepsza z odsłon tej znakomitej serii. Wydawać się mogło, że neonoir to przysłowiowa „zgrana płyta” w której już dawno wyeksploatowano wszelkie możliwe warianty. A jednak Ed Brubaker po raz kolejny zaskakuje dając równocześnie kolejny popis swojego talentu i fachowości. Do tego brawurowo wręcz wykonana warstwa plastyczna. 

Green Lantern vol.3 nr 14 – na cztery kolejne numery John Stewart przejmuje serię i już po tym epizodzie znać, że ów wstęp do miesięcznika „Green Lantern: Mosaic” ma potencjał by ewentualnego czytelnika uwieść. A nie da się ukryć, że Strażnicy Wszechświata „ożenili” Johna z niebagatelnym problemem. Zwłaszcza, że między mieszkańcami Mozaikowego Świata wrze przez co niegdysiejszy pan architekt nie bez trudu zmuszony jest „wygaszać” konflikty zaistniałe w efekcie kulturowych różnic. Ponadto znowuż dają o siebie znać reminiscencje wydarzeń z nie tak dawno opublikowanej u nas „Kosmicznej Odysei”. No i znany m.in. z opublikowanego u nas „Szmaragdowego Świtu” Mark D. Bright w bardzo dobrej formie.
 
Punisher t.1 – w zestawieniu z także rozpisywaną przez Gartha Ennisa serią „Punisher MAX” niniejsza, opublikowana pierwotnie w ramach linii wydawniczej „Marvel Knights” wydawać się mogła aż nazbyt mocno popadająca w pastisz i groteskę. A jednak z perspektywy czasu to właśnie ów „czynnik” humorystyczny jawi się w kategorii jeśli nie głównego waloru tego przedsięwzięcia to z pewnością jako jeden z kluczowych i najbardziej istotnych. Swoistym smaczek i dopełnienie  tej okoliczności stanowi zwieńczenie niniejszego zbioru, tj. opowieść o tym jak wściekły „Franciszek Zamecki” rozprawia się z superbohaterską społecznością, a przy okazji także jej adwersarzami. 

Bohaterowie i Złoczyńcy: Flash-Odrodzenie – Geoff Johns już kilka lat przed pierwodrukiem tej opowieści (tj. w latach 2000-2005) z powodzeniem wykazał, że niuanse tzw. mitologii Szkarłatnych Sprinterów rozumie jak mało kto. Dlatego też w niniejszej opowieści, bez cienia wątpliwości nowym otwarciu w dziejach tej „strefy” uniwersum DC, z dużą swobodą żonglował wątkami i motywami znanymi z blisko trzydziestoletniej aktywności (1956-1985) Barry’ego Allena. Podejrzewam, że nie wszystkim zaproponowane rozwiązania fabularne przypadną do gustu, acz przyznać trzeba, że przyszły współautor m.in. „Zegara zagłady” zadbał by powrót Flasha doby Srebrnej i Brązowej Ery odbył się z właściwym dla rangi tej postaci przytupem. No i jak w przypadku tej akurat kolekcji album uzupełniono licznymi (a przy tym interesującymi) materiałami dodatkowymi.
 
Gideon Falls t.6 – o tej serii mogę rozpisywać się tylko i wyłącznie w superlatywach i nie inaczej sprawy mają się także przy okazji jej konkluzji. Zwieńczenie w moim przekonaniu jednego z najbardziej udanych dokonań zarówno Jeffa Lemire’a (scenariusz) jak i Andrei Sorrentino (rysunki) wypadło adekwatnie satysfakcjonująco do jakości całego przedsięwzięcia. Na szczególną uwagę zasługuje także posłowie w wykonaniu pomysłodawcy tego projektu, wbrew pozorom zwięźle podsumowujące nie tylko dojrzewanie konceptu, który z czasem miał przejawić się tym właśnie projektem, ale po części także jego dotychczasowej, jakże owocnej drogi twórczej.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w Pn, 08 Listopad 2021, 10:41:24
Październik 2021

Kapitan Brytania (Hachette, SBM t. 45). Po świetnym komiksie Moore’a wydanym w ramach WKKM przyszedł czas na początek dobrze ocenianego runu Cornella w ramach serii „Kapitan Brytania i MI13”. Wcześniej przeczytałem oczywiście starsze historie z Kapitanem (debiut oraz wspólny występ ze Spider Manem), które tak na marginesie zostały już wcześniej przedrukowane w kolekcji WKKM. Niewiele można powiedzieć o tych wiekowych już pozycjach, a jeśli przyjmiemy fakt, iż są to totalne ramotki to ich infantylność razi po oczach na pewno z mniejszą intensywnością. Ja osobiście lubię te wszystkie starocie, a historie typu „Nigdy więcej Spider Mana”, „Nadejście Galaktusa”, ‘Życie i śmierć Kapitana Marvela”, „Wojna Kree ze Skrullami”, „Druga geneza” i wiele innych ramotek serwowanych w ramach WKKM, należą do moich ulubionych komiksów ze stajni Marvela. Niestety w przypadku Kapitana Brytanii coś zupełnie nie zazgrzytało, a infantylność i narracja pierwszych występów tego bohatera (zarówno na ziemi angielskiej, jak i amerykańskiej) wykracza poza przyjęty przeze mnie poziom  :(.
Następnie przyszła kolej na danie główne, jakim jest występ Kapitana u boku innych brytyjskich superbohaterów zebranych w rządową agencję MI13. Historia stanowi tie-in do eventu Tajna inwazja, czyli zwieńczenia przygód Avengers zaproponowanych przez uwielbianego przeze mnie Bendisa. Tak więc mamy tutaj inwazję Skrulli, tym razem w wydaniu brytyjskim. I tu pojawia się główny problem – brak znajomości superbohaterów z tej części globu. Osoby takie jak Peter Wisdom czy Spitfire stanowią dla mnie wielką niewiadomą, a ich obecność w drużynie w żaden sposób nie została uzasadniona. Tak więc, pomimo że są to początkowe zeszyty serii, to jednak znajomość wcześniejszych wydarzeń związanych z tą grupą jest co najmniej uzasadniona. Poza tym obecność Kapitana w tej historii jest niewielka (w jednym z zeszytów w ogóle nie występuje) i zastanawiam się czy nie lepiej byłoby wydać jakieś przygody Kapitana w grupie Excalibur. Owszem są pewne dobre momenty (jak zamiana stroju Kapitana) czy ciekawa ogólna koncepcja (próby zawładnięcia magią przez Skrulli), ale niestety cały komiks, wraz z ze starszymi historiami, jest bardzo przeciętny, a stawianie go na półce obok dzieła Moore’a i Davisa to delikatnie rzecz ujmując nieporozumienie.

Moja ocena: 4/10.

Czarny Rycerz (Hachette, SBM t. 41). Kolejny superbohater kojarzony z Wielką Brytanią (chociaż aktualny Czarny Rycerz, Dane Whitman, jest Amerykaninem) i kolejny komiksowy przeciętniak. Zeszyty archiwalne pokazujące debiut Dane’a Whitmana na łamach Avengers to bardzo przyjemna przygodówka, ale trzeba pamiętać, że ich lektura wymaga zaakceptowania sporej dawki infantylności, ścian tekstu (również takiego, który opisuje odczucia bohaterów i ich aktualne zachowanie) i ogólnej narracji charakterystycznej dla superbohaterskiego komiksu z lat 60’. Ja bardzo lubię taką koncepcję i lektura takich anachronizmów to dla mnie typowy guilty pleasure.
Znacznie bardziej wymęczyła mnie główna historia (choć już odrobinę mniej niż w przypadku Kapitana Brytanii), w której dostaliśmy kolejny zmasowany atak na Wielką Brytanię, tym razem w wykonaniu wampirów. W międzyczasie do agencji MI13 dołączył Blade, a poza tym dostaliśmy rozwiązanie tajemnicy okrywającej Spitfire, co było już zasygnalizowane w tomie z Kapitanem Brytanią. Niestety całość czyta się bez jakichkolwiek emocji, czuć ewidentny chaos w prowadzeniu fabuły, a identyfikacja z całą drużyną i poszczególnymi jej członkami jest znikoma. Ożywiłem się tylko na moment, kiedy wyszedł na jaw ogólny plan protagonistów (ciekawy twist fabularny), ale to zdecydowanie za mało aby w większym zakresie przykuć moją uwagę lekturą. I znowu jak w przypadku poprzedniego komiksu, tytułowego bohatera jest w tej opowieści jak na lekarstwo, co ponownie prowadzi do pytania czy właściwie dobrano komiks aby opowiedzieć historię Czarnego Rycerza?

Moja ocena: 5/10.

Pasażerowie Wiatru t. 2 (Egmont, Mistrzowie komiksu). Drugi cykl wspaniałej sagi stworzonej przez Bourgeona przyniósł odpowiedź na pytanie: co stało się z główną bohaterką po opuszczeniu jej przez wszystkich przyjaciół. Ponownie dostajemy wspaniale skonstruowaną i przemyślaną opowieść na tle historycznych wydarzeń. Tym razem narracja prowadzona jest dwutorowo: na przełomie XVIII i XIX oraz w trakcie amerykańskiej wojny secesyjnej, co tak naprawdę napędza fabułę i nie pozwala na chwilę wytchnienia. Bourgeon prezentuje nam dwie silne kobiece bohaterki, którym kibicujemy od początki do końca. Sugestywnie ukazany krajobraz luizjańskich bagien i rozlewisk stanowił dla mnie ciekawe uzupełnienie „Sagi o Potworze z Bagien”, która w większości rozgrywa się na tych samych terenach, choć w zupełnie odrębnych czasach.

Moja ocena: 8/10.

300 (Egmont, Mistrzowie komiksu). Nie było to oczywiście moje pierwsze zetknięcie z jednym z najbardziej znanych dzieł Franka Millera, niemniej jednak za każdym razem lektura tego komiksu wywołuje we mnie ciarki i dreszczyk emocji. Uwielbiam ten męski świat jaki stworzył Miller, świat, którym dowodzi charyzmatyczny król, gdzie przyjaźń, nawet jeśli jest podszyta cieniem szyderstwa, jest jednym z najważniejszych ideałów, a poświęcenie za ojczyznę i przede wszystkim walka to jedyne wartości, dla których warto umrzeć. Uwielbiam patrzeć jak z każdym kolejnym natarciem perska armia jest upokarzana przez garstkę Spartan i ich sojuszników, jak frustracja Kserksesa sięga zenitu i jak tryumfuje król Leonidas. Narracja zastosowana przez Millera, choć niezmiernie patetyczna, idealnie współgra ze snutą opowieścią i podkreśla symboliczne znaczenie bitwy pod Termopilami. Co do rysunków to dla mnie najlepsza graficzna praca Millera w całym jego dorobku.

Moja ocena: 8/10.

Xerxes: Upadek rodu Dariusza, świt ery Aleksandra (Egmont, Mistrzowie komiksu). Osoby, które spodziewają się kolejnej epickiej przygody na miarę „300” na pewno będą zawiedzeni, tak samo jak i ja zawiodłem się pierwszy raz czytając kolejne dzieło Millera. Teraz, kiedy czytałem ten komiks po raz wtóry zacząłem bardziej doceniać jego wartość i nawet zastosowany chaos fabularny nie razi mych oczu, a wręcz wydaje się jedynie pozorny. Wprawdzie poziom scenariusza spada w miarę czytania, a rysunki są dalekie od tego co pokazał Miller w pierwowzorze, niemniej jednak to nadal kawał dobrego czytadła i nader udana interpretacja ciekawych wydarzeń ze starożytnego świata.

Moja ocena: 6/10.

Batman. Powrót Mrocznego Rycerza (Egmont, Mistrzowie komiksu). Kolejne (arcy)dzieło legendarnego twórcy komiksowego i kolejny bardzo mile spędzony wieczór. To już moje trzecie podejście do jednego z najbardziej znanych komiksów, chociaż ja tej genialności jakoś za bardzo nie dostrzegam. Owszem, jest to sprawnie napisana historia podstarzałego bohatera, która na ówczesne czasy z pewnością wykazywała się oryginalnym podejściem do kwestii superhero. Na szczęście w aktualnych czasach komiksowi twórcy coraz częściej starają podkreślać psychologię superbohaterów i opisywać ich osobiste przeżycia, a nie stawiać wyłączne na akcję, nieustanne mordobicie i wymyślanie kolejnych łotrów w coraz bardziej krzykliwych strojach. Niemniej jednak DKR był jednym z tych pierwszych komiksów w segmencie superhero, który pokazał, że bohaterowie mają duszę i swoje własne problemy, a czas ich nie oszczędza.

Moja ocena: 8/10.

Powrót Mrocznego Rycerza – Ostatnia krucjata (Egmont, Mistrzowie komiksu). Napiszę krótko: Miller w tym komiksie jednak za bardzo popłynął. Fajnie, że wprowadza do wykreowanego przez siebie świata kolejnych znanych herosów (kciuk w górę dla stroju Flasha  :)) i stara się iść z duchem czasu, niemniej jednak cała intryga jest szyta zbyt grubymi nićmi. Ta świadomość zaburza niestety pozytywny odbiór fabuły, a uproszczone rysunki (te zdeformowane twarze i sylwetki  ::)) tylko uwypuklają braki scenariuszowe. Wprawdzie nie jest to komiks definitywnie zły, ale, podobnie jak w przypadku Xserksesa, wyraźnie odstaje od pierwowzoru.

Moja ocena: 6/10.

Saga o Potworze z Bagien, t. 3 (Egmont, Verigo). Na koniec prawdziwa bomba tak pod względem scenariusza, jak i rysunków. Już wcześniej zachwycałem się dwoma poprzednimi tomami Sagi, a kolejna odsłona przygód sympatycznego Bagniaka tylko potwierdza jak genialnym twórcą jest Alan Moore. Widać to wyraźnie przy lekturze jedynego zeszytu w tym zbiorze pisanego przez Ricka Veitcha – ewidentnie odstaje on jakościowo od zeszytów tworzonych przez Moore’a i choć narracyjnie wpisuje się całość przygód Bagniaka, to jednak czuć znużenie jego lekturą i zastosowaną nadmierną patetycznością. Pozostałe zeszyty to już prawdziwa orgia niesamowitych pomysłów Czarownika z Northampton: od prób zastraszenia Gotham City, poprzez niebanalne kosmiczne przygody aż do zemsty na swoich oprawcach i połączenia z ukochaną. Czytając każdy zeszyt i oglądając poszczególne kadry mamy nieodparte wrażenie, że obcujemy z prawdziwym arcydziełem.

Moja ocena: 9/10.


P.S. @Skandalisto, coś Ty takiego nabroił, że Cię wyciszyli?  :o
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w Wt, 09 Listopad 2021, 09:43:46
Powrót Mrocznego Rycerza – Ostatnia krucjata (Egmont, Mistrzowie komiksu). Napiszę krótko: Miller w tym komiksie jednak za bardzo popłynął. Fajnie, że wprowadza do wykreowanego przez siebie świata kolejnych znanych herosów (kciuk w górę dla stroju Flasha  :)) i stara się iść z duchem czasu, niemniej jednak cała intryga jest szyta zbyt grubymi nićmi. Ta świadomość zaburza niestety pozytywny odbiór fabuły, a uproszczone rysunki (te zdeformowane twarze i sylwetki  ::)) tylko uwypuklają braki scenariuszowe. Wprawdzie nie jest to komiks definitywnie zły, ale, podobnie jak w przypadku Xserksesa, wyraźnie odstaje od pierwowzoru.

Moja ocena: 6/10.
Edit. Chodziło mi oczywiście o komiks Batman - Mroczny Rycerz kontratakuje  :D. Szkoda, że po jakimś czasie nie można już modyfikować swoich wiadomości :(
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w So, 27 Listopad 2021, 10:19:29
  Podsumowanie października. Październik miesiącem kontynuacji wcześniej zaczętych serii i na wstępie zdradzę, że to bardzo mocny miesiąc, tak jak czasami mam wrażenie czytając kolejnego marvelowskiego bądź dc klocka, że kompletnie marnuję czas i powinienem znaleźć sobie inne hobby, to takie lektury przywracają mi wiarę w ten świat i człowieka. Postaram się zanadto nie rozpisywać bo zapewne większość gdzieś tam opisałem wcześniej a w ramach konkretnych serii kolosalnych zmian raczej nie ma. UWAGA JAK ZAWSZE MOGĄ POJAWIĆ SIĘ PEWNE SPOILERY!!!


  "Saga o Potworze z Bagien tom 2" - Alan Moore, Stephen Bisette, John Totleben i inni. Start konkretnego oddzielnego rozdziału historii Potwora z Bagien znanego pod tytułem "Amerykański Gotyk", który jednocześnie stanowi ciągłość z zeszytami przedstawionymi w poprzednim zbiorczym wydaniu. Sam początek tego tomu troszeczkę mnie irytował szczerze mówiąc, same historie nie są złe wręcz przeciwnie tyle że się nieco flegmatycznie wloką. Moore zamula je trochę bardzo dużą ilością ramek z opisami bądź przeżyciami wewnętrznymi bohaterów w zamierzeniu mającymi zapewne być nastrojowymi, ale w moim mniemaniu momentami niebezpiecznie kręcącymi się koło pretensjonalnej grafomanii. Dalej na szczęście udaje się Alanowi trochę poskromić swoje zapędy w stosowaniu podobnych gotycko-barokowych ozdób i zwiększa nacisk na przekazywanie fabuły za pomocą obrazów i dymków. Sama konstrukcja komiksu jest dosyć ciekawa, szybko przyjdzie się zorientować że pozornie niezwiązane ze sobą opowiadania splata nić przewodnia której głównym tematem jest John Constantine prowadzący Aleca Hollanda w głąb mrocznego serca Ameryki w sobie tylko znanym celu i jednocześnie zmuszającego go do poznawania coraz dalej postawionych granic własnych możliwości. Mi osobiście ta pierwsza większa część tomu kojarzyła się z mocno z typowymi raczej dziecięco-młodzieżowymi creepy stories w rodzaju "Strefy Mroku" ze swoimi dosyć ironicznymi zakończeniami a nawet gdyby to mocniej przerysować i wymazać kilka scen to z jakąś "Gęsią Skórką". Lewicujące serduszko Moore'a podyktuje mu, aby każdą historyjkę oprzeć na jakimś problemie trapiącym amerykańskie społeczeństwo i z reguły wychodzi mu to co najmniej bardzo dobrze, chociaż nie bardzo rozumiem dlaczego Moore czepił się akurat Indian w segmencie dotyczącym zniewolenia kobiet moim zdaniem średnio trafnie. Faworytami dla mnie będą tutaj "Zmiana na Południu" dziejąca się na byłej plantacji bawełny oraz post-hippisowski "Owoc z Ziemi" z cudownym zakończeniem. Po zakończeniu serii paranormalnych przygód w USA Constantine zaciągnie Potwora do amazońskiej dżungli gdzie ten pozna przynajmniej częściowo swoje dziedzictwo i zmierzy się z pradawną sektą co doprowadzi nas do kulminacji podczas ostatecznej apokaliptycznej bitwy dziejącej się w czasie Kryzysu na Nieskończonych Ziemiach gdzie Potworowi wraz z innymi magicznymi postaciami DC (występy Zatanny i jej ojca oraz Etrigana - rewelka) przyjdzie stanąć na czele piekielnych legionów. Rysunki Bisette'a jak poprzednio genialne, owszem może i dzisiaj tak już się nie rysuje, ale to chyba ta patyna z dawnych czasów przydaje im tej szlachetności co powoduje że świetnie współgrają z tymi obłąkanymi i psychodelicznymi równie niedzisiejszymi scenariuszami Czarnoksiężnika z Northampton. Rysunki Stana Wocha w odrobinę nowocześniejszym wydaniu (i tak niedzisiejszym) nie prezentują się już tak świetnie, ale to ciągle wysoka klasa. John Totleben naśladuje Bisette'a i wychodzi mu to bardzo dobrze. Nie przedłużając, nie napiszę jak zazwyczaj "jeżeli ktoś ma ochotę..." tylko tym razem "każdy powinien...", powinien wybrać się w podróż w głąb prawdziwej folkowej Ameryki tej pod powierzchnią neonów, świateł z telewizorów i sztucznego blichtru w której żadna krzywda nie zostaje zapomniana i żaden grzech przebaczony, po której naszym przewodnikiem będzie szatańsko czarujący John Constantine. Moore fantastycznie poruszył problematykę ekologii, rasizmu, seksizmu, masowego dostępu do broni (wydaje się, że ten komiks znają bracia Spierig co nakręcili niezły horrorek "Winchester") z czarnym humorem i superbohaterszczyzną (zaznaczam że nie powinno się mieć na nią uczulenia na koniec będzie jej całkiem sporo). Album nieco odmienny od swojego poprzednika, ale równie znakomity co przecież jest świetną wiadomością. Ach, żebym nie zapomniał Potwór coraz bardziej odjeżdża od ludzkości a wraz z kolejnymi przemianami jego związek z Abby staje się coraz bardziej obleśny i dla mnie coraz bardziej niezrozumiały. Ocena 9/10.

  "The Goon tom 2" - Eric Powell. Eric Powell, Eric Powell...Eric Powell to jest świr. Prawdziwy klasyczny szurnięty geniusz, jakby nie pisał komiksów w XX/XXI wieku i urodził się sto pięćdziesiąt lat temu to pewnie by konstruował olbrzymie roboty napędzane parą. Pierwszy tom naprawdę mi się podobał, ale to co w drugim wyprawia wyraźnie rozkręcający się autor zrobiło na mnie jeszcze większe wrażenie. Jak poprzednio bardzo ciężko podążyć jest pokrętnymi ścieżkami myśli tego faceta, fabuła łączy obsceniczne gagi z obyczajowo-dramatycznymi momentami, gangsterskimi opowieściami, kryminałem noir, klasycznym horrorem, fantastyką superbohaterską i taką z lat 50-tych, mitologią Cthulhu  i Bóg wie czym jeszcze w nie dającej się przewidzieć kolejności i częstotliwości zmian. Stężenie jego absurdalnych pomysłów to po prostu przegięcie a zdolność do przeskakiwania z tematu na temat i z nastroju w nastrój zaskakująca. Kocham ten powellowski humor, facet nie ma prawie żadnych zahamowań i ma świetne wyczucie co do czarnego humoru, te kilka stron rysowanych w stylu komiksów ze Złotej Ery, który rozpoczyna się od "Heater czy dałabyś się zaprosić na piwko..." - lałem z tego po gaciach, ta absurdalna jaszczurka ubrana w liberię wykrzykująca te swoje bezecństwa po hiszpańsku, trolling konserwatystów w liście Powella i chwilę później w samym komiksie, dziecięcy gang z sierocińca to wszystko czyste złoto (o ile oczywiście ktoś się nie zraża wulgarnością) a jest tego o wiele, wiele więcej. Nie samym humorem jednak człowiek żyje, Powell identycznie jak w pierwszym tomie zgrabnie żongluje tematyką i świetnie udaje mu się prowadzić również poważne wątki (aczkolwiek przerywa je często kolejnymi wicami), wyjątkiem tutaj będzie ostatnia historia Chinatown za którą zresztą Powell otrzymał nagrodę Eisnera, w której czekałem i czekałem na jakikolwiek dowcip o co się prosiło biorąc pod uwagę, że to historia składająca się z totalnie oklepanych stereotypów gatunku noir z naleciałościami komiksu superbohaterskiego i się go nie doczekałem (co samo w sobie było niezłym żartem a sam komiks jest świetny). Rysując ten komiks autor też wyraźnie czuje się coraz mocniej identycznie jak w pisarstwie, jego styl w porównaniu do poprzedniego tomu rozwija się w odpowiednim kierunku, rysunki bardziej dopracowane, kolory lepiej dobrane, jeszcze więcej ciągot do zmiany metod szkicowania w zależności od kierunku w którym się toczy historia. Za to jedno pozostaje niezmienne wyjątkowa zdolność do łączenia postaci kreskówkowych z zupełnie realistycznymi w ten sposób że nie odczuwamy w tym żadnej dysharmonii. Tak jak i uprzednio sporo żartów i nawiązań kryje się na planszach, moimi faworytami drużyna futbolowa wyglądająca jak przegląd kartoteki Sing-Sing. No i kurde ta Tippi Hedren jest tak przerysowana, że wygląda niemalże równie pięknie jak na ekranie. Fabuła idzie nie tylko w przód w tym tomie w stosunku do wcześniejszych komiksów, ale również chyba zresztą nawet częściej w tył poprzez historie z przeszłości, wzbogacając i rozszerzając uniwersum całego Miasta, Doków oraz Ulicy Samotnej tak jak i  również coraz dokładniej przedstawiając ich mieszkańców, tworząc z nich coraz bardziej realną społeczność. Dowiemy się sporo nowych rzeczy o Zbirze i Frankym i o ile już wcześniej nie byli postaciami z kartonu tak teraz nabiorą jeszcze więcej głębi (napewno są bardziej trójwymiarowi niż bohaterowie polskich "komedii" romantycznych, chociaż to w sumie nietrudne) nabywając coraz więcej typowo ludzkich wad i zalet. Tak czy inaczej brać koniecznie, połączenie scorsesowskich "Ulic Nędzy" z hammerowskimi horrorami, komediami Kevina Smitha i filmami sci-fi Eda Wooda, znakomite w każdym calu. No i oczywiście tłumaczenie pani Pauliny Braiter na szóstkę z uśmiechem i koroną - Hieronymus Aliaż, a to dobre. Ocena 9/10.

 "Transmetropolitan tom 3" - Warren Ellis, Darick Robertson i inni. Już początek tego tomu przypadł mi do gustu, ktoś (nie wiadomo kto) przeprowadza wywiad z Pająkiem a ten poprzez swój standardowo dosyć rwany monolog w którym często przeskakuje z tematu na temat przekazuje czytelnikowi swoje zmęczenie, wkurzenie i przygnębienie oraz to, że oglądanie, wysłuchiwanie i opisywanie tych wszystkich syfnych historii zostawia w nim swój ślad a jest w gruncie rzeczy wrażliwym człowiekiem chociaż głęboko (bardzo) to skrywa. Dalej dostaniemy 21 felietonów lub raczej ich fragmentów, każdy opowiadający o czym innym i każdy ilustrowany jednym obrazkiem. Pod względem nastroju będzie to dosyć podobne do pierwszego zeszytu czyli melancholia i podły smak popiołu pozostawiony na podniebieniu, po ukazaniu niezbyt pięknej strony gatunku ludzkiego. Bardzo mi to przypadło do gustu, ale ciężko nazwać to lekkostrawnym daniem, na szczęście Ellis nie przedobrzył i przerwał dręczenie psychiczne czytelnika w odpowiednim momencie. W trzecim zeszycie wraca wulgarny Pająk a fabuła zaczyna toczyć się swoim torem. Uśmiechnięty Callahan tak jak obiecał bohaterowi, zabrał się za niego na poważnie a dzięki prowokacji w postaci morderstwa młodego człowieka z jakiejś dziwnej mniejszości seksualnej i późniejszych rozruchów zakończonych masakrą udaje mu się jednocześnie zastraszyć obywateli miasta i dobrać do nielicznych wolnych mediów. Dodatkowo wypuszczając linię różnorakich produktów opatrzonych twarzą Pająka (do którego wizerunku prawa zostały nieopatrznie sprzedane niewątpliwie podczas jednej z libacji) sugeruje wiernym czytelnikom i słuchaczom, że ten ostatecznie zaprzedał się korpo-maszynie. Trudno oczekiwać jednakże aby szurnięty dziennikarz pozostawił taki atak bez odpowiedzi a oddając cios najpierw zabierze się za ludzi odpowiedzialnych za śmierć Vity Severn z których większość będzie postaciami które pojawiły się wcześniej i nie będzie się z nimi pierdolił (przy tym komiksie chyba powinienem użyć tego słowa). W samej końcówce zobaczymy Pająka pozbawionego domu, pracy i ochrony pod postacią legitymacji dziennikarskiej za to wyposażonego w swoje niezłomne przekonania, olbrzymie ego, lojalność dwóch bezpruderyjnych asystentek oraz czytelników ruszającego na wojnę z Władzą. Rysunki Robertsona cały czas rewelacja, świetnie wygląda zeszyt ukazujący programy tv w których występuje Pająk oraz jego narkotyczne wizje do którego zaproszono kilku znanych rysowników. Jak na mój gust nasz ulubieniec najlepiej wypada jako gwiazda kina akcji oraz aktor filmów porno. Bardzo fajnie wyglądają też okładki rysowane przez zaproszonych artystów zwłaszcza ta Jima Lee z Channon i Yeleną. Trochę mniej (najczęściej obscenicznego) humoru, aczkolwiek ciągle obecnego w niemałej ilości a nieco bardziej na poważnie i na brutalnie. Gdzieś tu natknąłem się na opinie, że poziom serii po jakimś czasie spada. Jest całkowicie odwrotnie, on cały czas rośnie. Ocena 8+/10.

 "Hawkeye tomy 2-4" - Matt Fraction, David Aja, Annie Wu i inni. Pierwszy tom bardzo chwaliłem a szczerze mówiąc nie wiedzieć czemu po następnych nie oczekiwałem jakoś specjalnie wiele, no i się przyjemnie rozczarowałem. Drugi tom "Lekkie Trafienia" przypomina nieco w konstrukcji pierwszy czyli kilka krótkich nowelek pozornie ze sobą niezwiązanych, w których jednak po jakimś czasie zaczynają się pojawiać postacie i wątki rozpoczęte w poprzedniej części, będącemu ostatnio w nieco kiepskiej formie (z powodu nadużywania alkoholu - tudzież tęgiego chlania) Hawkeye'owi przyjdzie znowu zmierzyć się z rosyjską mafią oraz narazić na gniew kilku kobiet ważnych w jego życiu (to chyba nawet groźniejsze zjawisko niż ta mafia), na planszę zostanie wprowadzona nowa postać - płatny morderca z makijażem płaczącego klauna o swojsko brzmiącym nazwisku Kazimierz Kazimierzowski. Tom trzeci "LA Woman" przeskoczy w nieco inne klimaty i nie chodzi tylko o zmianę bohatera na Kate Bishop uciekającej od upijającego się w trupa Clinta Bartona oraz miejscówki z Nowego Jorku na Los Angeles. Ten tom w/g mnie jest skierowany raczej do nastoletnich dziewcząt niż do przeciętnego zjadacza superhero bądź też raczej nieco mniej przeciętnego szukającego czegoś oryginalnego lub czytelnika, który wogóle nie bardzo lubi ale chciałby spróbować czegoś z gatunku. Panna Bishop ze swoim wkurzająco zadartym nosem, wyposażona w złotą kartę kredytową tatusia rozpoczyna życie "na swoim" oraz karierę prywatnej "detektywki" no i oczywiście niemal natychmiast trafia na "wielką sprawę". Wielką w cudzysłowiu, bo tak naprawdę stawka wydaje się żadna, a złole zazwyczaj zamiast próbować zabić bohaterkę po prostu sprzedają jej kilka klapsów i wyrzucają na kopach za drzwi. Fabuła jest nieco pokręcona, można się w sumie z tego pośmiać, można się pośmiać z samego Marvela który z zapałem godnym lepszej sprawy wciska nam czarnych homoseksualistów z jednym z najbardziej idiotycznych i wyjętych z czapy wyznań miłości (nie wierzę, że to Fraction wpadł na ten pomysł prędzej ta jego szurnięta żona dopisała mu to po kryjomu do skryptu), w roli altruistycznych aniołów stróżów i dobrych wujków w jednym. Na koniec ku mojemu zdziwieniu okazało się, że intryga jest naprawdę, ale to naprawdę bezczelnie staroszkolno-bohaterska w stylu tego co suflował nam Stan Lee ponad pięćdziesiąt lat temu, nie jest tak kompletnie bez stawki i stanowi niezłe wyprowadzenie do o wiele poważniejszych kontynuacji. Tak uczciwie pod względem czysto technicznym, ten komiks jest słabszy niż dwa pierwsze tomy, ale myślę że takie przestawienie się na humorystyczny (w tej dziedzinie w komiksie rządzi inspektor policji i jego dialogi z Kate), bardziej bogaty w kolory przerywnik z wkurzającą ale i budzącą sympatię (ogólnie wszystkich tam da się polubić, czarnych wujków również), hiperaktywną i wzorem swojego mentora nie do końca rozgarniętą bohaterką dobrze zrobił całej jednak nieco ponurawej serii. Tom czwarty "Rio Bravo" to zakończenie vol. 4 Hawkeye'a, czyli ostateczna (raczej nie, albo inaczej raczej nie do końca) konfrontacja z rosyjską mafią wspomaganą przez wcześniej wymienionego Kazika pragnącą odzyskać swój budynek w którym Łucznikowi pomogą dawno niewidziany brat, powracająca z LA Kate, sąsiedzi, wszystkie jego byłe żony i dziewczyny oraz rudowłosa femme fatale. Okaże się, że ostatni tomik całkiem zgrabnie splecie ze sobą wszystkie wcześniejsze zadawałoby się nie mające ze sobą nic wspólnego zeszyty w jedną całość i wyprowadzi intrygę dla następnych scenarzystów. Rysunkowo identycznie jak w pierwszym tomie czyli rewelka z której strony by się nie spojrzeć. W tomie drugim dominują fantastycznie "niezależne" rysunki Davida Aji do tego jeden zeszyt Jesse Hamma i Steve'a Liebera (na tle innych wypada chyba najsłabiej) oraz jeden dosyć kolorowy jak na serię i naprawdę dobrze wyglądający kojarzący się nieco z surowizną przełomu lat 70/80 Francesco Francavilli. Tom trzeci należy do znanego już Javiera Pulido oraz w większości do Annie Wu, która zgodnie z tematyką uderza ze swoją stylistyką raczej do nastolatek i jej plansze przypominają nieco mniej staranną wersję prac Fiony Staples. Ostatni tom znowu jest robotą głównie Aji chociaż jeden zeszyt po raz kolejny dostanie się Francavilli. Ogólnie pod względem graficznym cała seria prezentuje się znakomicie i co też dosyć ważne jest dosyć spójna (może z wyjątkiem trzeciego tomu, ale ten jest trochę oderwany od reszty), uproszczone "czyste" style, często współistniejące z dosyć kreatywnym wykorzystaniem kadrów świetnie łączą nowoczesny "look" z dosyć sporą dozą superbohaterskiego oldschoolu. W tych trzech tomach moimi faworytami są paluszki lizać rysunek trzech kobiet w tomie drugim (ktoś wie o co chodzi z tymi kartami?) należący do Davida Aji, tego samego autora scenka mająca nawiązywać do starożytnej już automatowej bijatyki bodajże Data East "Captain America & the Avengers", "okładki" Annie Wu w drugim tomie mające kojarzyć się z tytułami pokroju "Archiego" oraz jej rysunek w tomie trzecim Kate z wybitym zębem, no i fantastyczne kolory nałożone przez Francavillę w zeszytach przez niego rysowanych. Kilka łyżek dziegciu w beczce miodu. Autorzy bardzo się starali żeby było oryginalnie i momentami nieco przedobrzyli, ten zeszyt w którym pies Hawkeye'a prowadzi "śledztwo", może i sam pomysł fajny, ale doprawdy wystarczyły by ze 2-3 strony a tak wygląda to jak jakiś zapychacz. To samo w czwartym tomie kiedy bracia porozumiewają się językiem migowym, nie znam języka migowego musiałem sam sobie powkładać słowa w ich głowy bo jestem zbyt leniwy żeby sprawdzić o czym oni tam migają, może to wada moja nie komiksu, ale ja traktuję to jako minus. Zeszyt w którym Barton przenosi się do swojego animowanego snu, też nie mam pojęcia kompletnie jaki on miał cel i co chciał przekazać. Do tego kilka okazjonalnych głupotek w sensie dziewczyna wychodzi z sejfem po pachą, lub Kazik the Killer który faktycznie okazał się Polakiem, ja rozumiem że mieszkańcy USA niekoniecznie się interesują historią Europy, ale jakieś podstawy zwłaszcza ludzie wykształceni powinni znać, Kazik nie miał prawa wychowywać się w czasie jakiejś wyimaginowanej wojnie, w Europie centralnej już od dosyć dawna nie było wojen. Pewnie było tego więcej, ale jakoś na ten moment nic innego nie pamiętam. Uwagi mam również co do tłumaczenia, rosyjskie gangusy posługują się nieustannie słowem "ziom", sprawdziłem w oryginalne i jest tam "bro", jasne technicznie to jest właściwe tłumaczenie, ale wyobraża sobie ktoś zdziadziałego post-sowieckiego gangstera nazywającego kogoś ziom? Było dać to bracie lub brachu i pasowałoby w sam raz. Tak czy siak naprawdę bardzo fajna seria łącząca obyczaj, akcję, trochę kryminału i trochę nienachalnego humoru może nie jakiegoś arcy śmiesznego ale i nie powodującego skrzywienia ust. Seria w której stare spotyka się z nowym i graficzny fajerwerk z całkiem interesującą i sensowną fabułą, zdecydowanie jeden z lepszych komiksów wśród tych miękko-okładkowców które przeczytałem od Egmontu, lemire'owego Hawkeya na półce mam i aż nabrałem ochoty na Kate Bishop od Thompson po tej lekturze. Ocena za całość 8/10.

 "Invincible - tom 5" - Robert Kirkman, Ryan Ottley i inni. I co ja mam niby napisać? Po prostu dalsze odcinki superbohaterskiego tasiemca. Ten tom raczej dosyć spokojny, nie dzieje się w sumie specjalnie wiele a Kirkman skupia się nieco na prywatnym życiu superbohatera i dopiero wprowadza nowe dosyć ważne wątki, które niewątpliwie będą miały reperkusje w przyszłości. Do tego dostaniemy crossover z innymi superbohaterami Image z których na dobrą sprawę znam tylko Savage Dragona a najwięcej miejsca dostanie Wolf-Man. Mark pokłóci się z Cecilem, którego w końcu nieco przeszłości autor nam odsłoni. Niestety "origin" jak dla mnie średnio udany, przede wszystkim zbyt krótki, jak na tyle zeszytów można było chyba spokojnie tak ważnej postaci dać chociaż jeden cały a nie połowę. Ach i w końcu została ukazana ścieżka mogąca prowadzić do pokonania Viltrumian, dotychczas zastanawiałem się, jak niby superbohaterowie mieliby z nimi wygrać i jakoś nic nie przychodziło mi do głowy. Odpowiedź okazała się prosta i porażająco oczywista a mimo to i tak na nią nie wpadłem, cóż najciemniej jest pod latatnią. W kwestii rysunków Ottley stara się nie ustępować kroku Kirkmanowi, ta rozkładówka z randką Eve i Marka jest po prostu cudowna. Ocena 8/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Śr, 01 Grudzień 2021, 10:19:51
Listopad
 
Smerfy i bociany – najnowsza produkcja w ramach klasycznej już serii może nie urzeka tak mocno jak chociażby „Maszyna snów” czy „Księga odpowiedzi” ani też nie przejawia ambicji jej autorów porównywalnych z ujmowaniem uniwersalnych treści tak jak miało to miejsce przy okazji m.in. albumu „Smerf naczelnik”. Niemniej w kategorii tzw. przygodówki w której raz jeszcze dzielne skrzaty zmuszone są wykazać się zmyślnością, zaradnością i umiejętnością pracy w zespole rzecz po praz kolejny sprawdza się w całej swej rozciągłości.
 
Green Lantern vol.3 nr 15
– sytuacja w Mozaikowym Świecie zdaje się wymykać spod kontroli. Toteż wysiłki Johna na rzecz powstrzymania eskalacji sytuacji konfliktogennych okazują się jedynie doraźnym ich zażegnywaniem. Nie pozostaje to bez wpływu na jego coraz bardziej zachwianą kondycje emocjonalną. Na tym właśnie tle odpowiedzialny za scenariusz tej opowieści Gerard Jones robi to w czym zawsze czuł się bardzo dobrze: pogłębia osobowości powierzonych mu postaci oraz dokonuje ich rozwoju za pomocą umiejętnie prowadzonych dialogów. Szczególną rolę w tym procesie odgrywa tu postać Rose, samotnej matki i zarazem niewiasty psychicznie mocno ukonstytuowanej. Aż chciałby się rzec: „Kiedyś to były komiksy…”. Oczywiście to znaczne uproszczenie, bo i wśród współcześnie realizowanych komiksowych produkcji (w tym także superbohaterskich) przytrafiają się porównywalne fabuły. A jednak jakoś trudno nie tęsknić za przełomem lat 80. i 90. Kiedy nawet głównonurtowe realizacje nad wyraz często miewały w sobie głębie porównywalną z ofertą wczesnego Vertigo.
 
Colonel Maczek’s September – mimo że podjęta w tym albumie tematyka ma potencjał by fascynować to jednak całkiem zgrabny scenariusz wiele traci ze swej dynamiki z racji nietrafionej zupełnie warstwy plastycznej. Zresztą w przypływie szczerości odpowiedzialny za plastyczną właśnie stronę tego przedsięwzięcia Tomasz Bereźnicki przyznał, że komiks nie jest jego medium. Nie da się ukryć, że owo pogubienie rzeczonego jest tutaj z miejsca widoczne do czego przyczynia się przede wszystkim przesadna statyka zawartości kadrów, zupełne niemal zignorowanie dalszych planów oraz ordynarnie „tableciana” kolorystyka. Tym bardziej szkoda, że do spółki ze Sławomirem Zajączkowskim (tj. scenarzystą niniejszego przedsięwzięcia) tego projektu nie zrealizował jego pierwotny rysownik w osobie Macieja Mazura. Po kilkunastu przygotowanych przezeń planszach znać, że do tej roli nadawał on się o wiele lepiej niż wspomniany Bereźnicki.
 
X-Men: Era Apocalypse’a t.3 – kulminacja napięcia w zmaganiach pomiędzy żądnym pełni władzy na światem tytułowym mutantem stopniowo sięga zenitu. Przejawia się to m.in. bezpośrednią konfrontacją pomiędzy nim, a przewodzącym X-Men Magneto oraz dalszym przebiegiem straceńczej misji w wykonaniu Gambita i jego podkomendnych. Sytuacja zdecydowanie się zagęszcza choć w stylu typowym dla lat 90. co siłą rzeczy nie u wszystkich czytelników wzbudzi entuzjazm. Podobnie zresztą jak rozbuchana, krzykliwa wręcz warstwa plastyczna. Takie to jednak były czasy i maniera realizacji głównonurtowych komiksów superbohaterskich co mimo wszystko miało (a na swój sposób nadal ma) swój urok.
 
Superzłoczyńcy Marvela: Apocalypse – tom interesujący już tylko z racji zawarcia w nimi fragmentu wczesnych przygód X-Factor. Niemniej główna atrakcja to oczywiście rozbudowana retrospekcja ukazująca genezę jednego z najbardziej zajadłych adwersarzy zwolenników idei Charlesa Xaviera. Podobnie jak w przypadku prezentowanej nieco wcześniej „Ery Apocalypse’a” zarówno warstwa plastyczna jak i model przyjętej tu narracji nosi silne znamiona czasów zaistnienia tej opowieści. Mimo wszystko egzotyczne otoczenie wczesnodyanstycznego Egiptu, ranga tytułowej postaci oraz wkomponowanie w dzieje początków En Sabah Nura wielce problematycznego dla herosów uniwersum Marvela podróżnika w czasie sprawiają, że czasu poświęconego tej lekturze żałować się raczej nie będzie.

Świat mitów: Antygona
– opowieść o wytrzebieniu przez Kreona potomków Edypa i przejęciu przezeń władzy nad Tebami, pomimo kamuflażu rodzinnej tragedii, niezmiennie sprawdza się znakomicie (a może właśnie dlatego). Można byłoby rzec, że w przypadku tej propozycji wydawniczej mamy do czynienia z utworem poprawnym, „wygładzonym” tak pod względem modelu zastosowanej tu narracji jak również stylistyki plastycznej. Ową podwójną klarowność wypada jednak potraktować w kategorii waloru tego przedsięwzięcia, które tym samym jako pełnowymiarowa seria zapowiada się równie dobrze co „Papieże w historii”.

Green Lantern vol.3 nr 16
– kłopoty, kłopoty i jeszcze raz kłopoty… Stąd John zmuszony jest do zastosowania radyklanych środków zaradczych, tj. odseparowania zantagonizowanych społeczności za pomocą wzniesionych przezeń wałów ziemnych. Tym samym koncentruje on na sobie gniew najbardziej skłonnych do konfliktu jednostek, a przy okazji dowiaduje się kto faktycznie odpowiada za eskalowanie morderczych nastrojów coraz powszechniej udzielających się mieszkańcom Mozaikowego Świata.
 
Star Trek: Konflikt Q – wraz z zapowiedzią tegoż zbioru obawiałem się, że jego scenarzyści pogubią się nadmiarze obsady złożonej z aż czterech załóg federacyjnej floty. Tym bardziej, że w każdej z nich mieliśmy do czynienia z osobowościami niewątpliwie charyzmatycznymi. Moje obawy okazały się jednak nieuzasadnione, a przebieg wiodącej intrygi prowadzony „na gęsto” i z wnikliwą znajomością uniwersum „Gwiezdnej Włóczęgi”. Gdyby tylko warstwa plastyczna albumu prezentowała się chociaż odrobinę lepiej to ów tytuł trafiłby do mojego zestawienia najlepszych komiksów za ten rok. Na pewno póki co jest to najbardziej udana realizacja z dotąd wydanych u nas komiksowych produkcji osadzonych w tym właśnie wszechświecie/wszechświatach przedstawionych.
 
Flash t.13 – ciąg dalszy dotkliwych reminiscencji oswobodzenia Perpetuy oraz jej układu z Luthorem, a pośrednio także wybranym gronem superzłoczyńców uniwersum DC. Jednym z nich okazał się Leonard „Kapitan Chłód” Snart i to jemu właśnie, w ramach tegoż paktu, niejako w arendę przyznano zarządzanie Central City. Uwieziony Barry Allen może jedynie z frustracją obserwować ów fatalny bieg spraw. Oczywiście do czasu o co zadbał jak niemal zawsze śmiało poczynający sobie Joshua Williamson (tj. scenarzysta tej serii). A do tego świetnie poradził sobie także główny plastyk tego zbioru w osobie Rafy Sandovala. Żaden kamień milowy gatunku, acz dla fanów superbohaterskiej rozrywki zabawa przednia. 

Latający Smerf – cytując cytującego Ważniaka Papę Smerfa: „Ważniak powtarza, że najzabawniejsze są krótkie historie!”. Co prawda w przypadku Smerfów nie brak bardzo udanych także rozpiętościowo bardziej rozbudowanych fabuł. Niemniej przykład m.in. „Czarnych Smerfów” czy świetnego zbioru krótkich form (ograniczonych wręcz do jednej strony) „Z życia Smerfów” wskazuje, że w tej formule niesforne skrzaty sprawdzają się znakomicie. Tak też sprawy mają się również przy tej okazji i dlatego dla fanów długowiecznego dokonania Peyo jest to lektura wręcz obowiązkowa.
 
Hellblazer: Wzlot i upadek – lansowanie satanizmu oraz wysiłki na rzecz (jakkolwiek absurdalnie to zabrzmi) ocieplenia wizerunku diabła nasila się mniej więcej od schyłku lat 60. ubiegłego wieku. Niniejsza realizacja wpisuje się w ów obłędny „trend”, acz nie da się ukryć, że nie sposób nie docenić narracyjnej biegłości odpowiedzialnego za jej scenariusz Toma Taylora. W końcu w jego osobie mamy do czynienia z jednym z najbardziej „gorących” nazwisk współczesnej komiksowej branży. Stąd dla wielbicieli popisów „Konstancina” (i ogólnie fachowo prowadzonych fabuł) niniejsza propozycja wydawnicza jest wręcz wskazana.
 
Młodość Blueberry’ego t.1 – stwierdzenie w myśl którego: „(…) takich scenarzystów jak Jean-Michel Charlier już się nie produkuje” zapewne wypadałoby uznać za przesadne aczkolwiek także współcześnie trudno nie dostrzec biegłości tego twórcy w kreowaniu emocjonujących i żywiołowych zarazem fabuł od których wprost trudno się oderwać (zwłaszcza gdy jest się wielbicielem westernów). Oczywiście znakomicie zaprezentował się również ilustrator tej serii w osobie Jeana „Moebiusa” Girauda, w pełni już rozrysowany choć z charakterystycznym dlań zapałem niezmiennie poszukujący nowych formuł wyrazu dla swojego wielowymiarowego stylu. Krótko pisząc świetny zbiór w niczym nie ustępujący najbardziej udanym odsłonom macierzystej serii poświęconej Blueberry’emu.
 
Superzłoczyńcy Marvela: Venom – chciałoby się rzec: „Nadejszła wiekopomna chwila!”. I rzeczywiście, bo wraz z niniejszym tomem dobiegła finały nie tylko niniejsza kolekcja, ale też publikowane u nas od 2012 r. w tej właśnie formule produkcje Domu Pomysłów. Co prawda wiele wskazuje, że tymczasowo; niemniej jakaś cezura z pewnością to jest. Sam zbiór, oprócz przedruku jubileuszowego, 300-nego numeru „The Amazing Spider-Man vol.1” (tj. pełnowymiarowego debiutu Venoma) zawiera także mini-serie szczegółowo przybliżającą genezę „bohatera” tegoż tomu. Wyszło to udanie choć być może nie wszystkim do gustu przypadnie stylizacja na manierę McFarlane’a zaproponowana przez Angela Medinę.

Atlantis Chronicles nr 7 – za sprawą obdarowania mnie przez Przyjaciela tym właśnie epizodem niniejszej mini-serii po latach udało mi się nareszcie ją skompletować. Dzieje specyficznego poczęcia przyszłego Aquamana i ogólnie losy mieszkańców Atlantydy zapewne nie wszystkich ewentualnych odbiorców porwą w równym stopniu jak miało to miejsce w moim przypadku. Niemniej unikalne rysunki w wykonaniu Estebana Maroto oraz wprawnie prowadzona przez Petera Davida fabuła sprawiły, że na myśl o polskiej edycji tego przedsięwzięcia (a takowa jest prawdopodobna w ramach kolekcji „Bohaterowie i Złoczyńcy”) nie sposób się nie radować. 

Conan: Wolni towarzysze – chociaż poprzednie fabuły w ramach tej serii prezentowały się bardzo dobrze to jednak niniejszym Timothy Truman „przebił” zarówno siebie samego jak i również przecież znakomite fabuły sygnowane przez Kurta Busieka. Szczególnie udanie prezentują się sekwencje batalistyczne oraz rozgrywające się na tzw. Wyspie Posągów. 

Green Lantern vol.3 nr 17 – konkluzja fabuły poprzedzającej serię „Green Lantern: Mosaic” to kolejny już przykład, że pomimo silnie rozwiniętej wrażliwości (w tym zwłaszcza empatii) John władny jest wykazywać także niekiedy niezbędną wręcz stanowczość. Równocześnie domyśla się on faktycznych zamiarów Strażników co do dalszych losów Mozaikowego Świata, a tym samym otwarte zostają „wrota” do wspomnianej chwilę temu serii.

Bohaterowie i Złoczyńcy: Nieskończony Kryzys – Projekt OMAC
– jeszcze jeden dowód  (obok m.in. „Kryzysu tożsamości”) na wysoką jakość utworów oferowanych przez DC Comics w pierwszej dekadzie XX w. Mnie osobiście w sposób szczególny zainteresowała opowieść z udziałem Teda „Blue Beetle’a II” Korda, bohatera na ogół niedocenianego. Jest Moc i jest Patos.
 
Bohaterowie i Złoczyńcy: Aquaman – Z głębin - efektowny, w swojej klasie wręcz olśniewający popis talentu odpowiedzialnych za warstwę wizualną tego zbioru plastyków (m.in. Ivana Reisa). Nie mniej udanie poradził sobie także Geoff Johns, specjalista od rewitalizacji postaci wymagających tego typu zabiegu. Nie da się ukryć, że w przypadku Arthura Curry ów zamiar udał mu się w równym stopniu jak miało to wcześniej miejsce przy okazji Hala Jordana i Barry’ego Allena.   

Diuna: Ród Atrydów t.1 – wspólne przedsięwzięcie prozatorskie Kevina J. Andersona i Briana Herberta na tyle mnie nie zachwyciło, że po kolejne powieści uzupełniające kanoniczne „Kroniki Diuny” już nie sięgnąłem. Niemniej na fali euforii wywołanej u mnie nową filmową adaptacją najważniejszego osiągnięcia w dorobku Franka Herberta (a przy okazji zachęcony udanym otwarciem komiksowej adaptacji wiadomej powieści opublikowanej przez Dom Wydawniczy REBIS) tzw. łaskawszym okiem spojrzało się także na tę inicjatywę. I trzeba przyznać, że w kategorii komiksowego science fiction pierwsza odsłona „Rodu Atrydów” prezentuje się intrygująco i zachęcająco. Do tego stopnia, że czekam na więcej.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w So, 25 Grudzień 2021, 13:50:55
  Podsumowanie listopada. W listopadzie wielki powrót do majtek na rajtuzach, muszę przyznać że po dłuższym czasie rozłąki trochę mi brakowało tych bzdetów.


  "Uncanny X-Force tomy 1-4" - Rick Remender i inni. X-Force niegdyś pancerna pięść X-Men, teraz oddział mutancich zabójców, którzy po kryjomu samymi sobie będąc sterami, żeglarzami i okrętami postanowili zostać sędziami i katami równocześnie. Skład powiedzmy do połowy (większej rzecz jasna) przewidywalny Wolverine, Psylocke, Deadpool czyli kandydaci dosyć oczywiści do tego Angel, który już aż tak oczywisty dla mnie nie był oraz Fantomex, dla mnie postać nieznana. W pierwszym tomie "Sposób na Apocalypse'a" przyjdzie zmierzyć się z kolejnym wcieleniem Jeźdźców Apokalipsy (którzy raczej średnio mi przypadli do gustu, teoretycznie powinni być fajni ale nie wiem dlaczego mi się nie podobali na dodatek jakieś takie zdolności niezbyt zgrywające się z nazwami) oraz tą sektą nie pamiętam jak się nazywającą co wyznaje Apocalypse'a jako boga i trzymającą dla naszych antybohaterów pewną niespodziankę. Do tego dwa rozdziały jeden z Lady Deathstrike i Reavers drugi z atakiem Deatloków z alternatywnego wymiaru. Pierwszy z nich z gatunku "taki se" opierający się tylko i wyłącznie na bijatyce drugi w sumie też za to jakoś dziwnie poplątany. Na dobrą sprawę pierwszy też jest młócką, ale ma w sobie największy procent jakiejkolwiek fabuły i prezentuje się najlepiej. Ciężko też nie zauważyć, że wszystkie przygody w tym tomie opierają się na podobnym schemacie. X-Force lecą kogoś zabić, później wszyscy jojczą, że to ciężkie brzemię jest, moralnie wątpliwe i wogóle robota do bani a później lecą załatwić następnego. Tom drugi "Era Archangela" jest tomem, który najbardziej przypadł mi do gustu. Ciągnie on wątki z poprzedniego tomu, Angel pod wpływem manipulacji Shadowkinga wraca do swojej postaci Śmierci a pośrednio do stania się nowym Apocalypsem, drużyna aby go uratować będzie musiała odnaleźć jakieś tam magiczne juju znajdujące się w wymiarze w którym panuje wydawana u nas właśnie "Era Apocalypse'a". Jest fajnie, akcji sporo ale takiej nie przynudzającej, Remender sporo miejsca poświęcił przemianie Warrena w potwora oraz jego związkowi z Betsy, który z racji tego że obydwoje są mocno potrzaskani wypada całkiem naturalnie. Nieco gorzej wypada trzeci do trójkąta czyli Fantomex, muszę przyznać że nie bardzo rozumiem fascynacji pomiędzy nim a Psylocke nie wiem może to gdzieś w innych komiksach było, bo tu nie bardzo ze sobą nawet rozmawiają a tworzy nam się mały romansik na boku. Do ekipy dołączy nowy członek czyli alternatywny Nightcrawler. Tom trzeci "Inny Świat" to zdecydowanie najsłabszy tom z całej serii, grupa udaje się do tego bajkowego świata rządzonego przez Opal Saturnyne aby uratować Fantomexa porwanego przez korpus Kapitana Brytanii w celu wykonania na nim wyroku śmierci. Zadałem sobie pytanie czy to ma sens? Otóż nie ma, od kiedy Kapitan Brytania zajmuje się strzelaniem ludziom w tył głowy nie mam pojęcia, dlaczego akurat wybrano Fantomexa skoro istnieje na tym łez padole o wiele więcej większych zbrodniarzy od niego też nie wiem. Na dodatek całość przemienia się w jakąś koślawie chaotyczną wersję Władcy Pierścieni z bitwami z armią koziogłowego czarownika i z ni z gruszki ni z pietruszki wyskakującym jakimś wrogiem z przeszłości porwanego antybohatera. Nie zapominajmy też o przyprawiającym o potężne ziewnięcie zwrocie fabularnym na koniec. Całości albumu dopełniają krótka nowelka wracająca do wymiaru Ery Apocalypse'a oraz tie-in "Samego Strachu" w którym wariaci ubrani w stroje templariuszy strzelają do mutantów, tak samo jak i głupi był event tak samo to też zbyt mądre nie jest. Czwarty tom "Ostateczna Egzekucja" kończy całą remenderową serię, sprawa Apocalypse'a znajdzie swoje ostateczne rozwiązanie a grupie zabójców/herosów przyjdzie się zmierzyć z szczerze mówiąc nieco wyciągniętym z tyłka Bractwem Złych Mutantów które będzie ostatnim bossem na drodze ku powszechnej szczęśliwości. Dodatkowo dwie króciutkie historyjki jedna całkiem fajna przypominająca fabułę tysiąca pięciuset filmów sensacyjnych z przełomu lat 80/90 której bohaterem jest Wolverine i druga tragicznie żenująca z Deadpoolem. Fabularnie bywa różnie, za to pod względem graficznym jest z reguły conajmniej dobrze, gwarancją porządnej oprawy są m.in. takie nazwiska jak Opena, Ribic, Albuquerque czyli jest na co popatrzeć in minus odróżnia się po raz kolejny tom trzeci który w przeważającej części rysuje Greg Tocchini starający się dorównać słabemu poziomowi scenariusza co wychodzi mu całkiem nieźle. Do tego mam pewne zastrzeżenia co do Psylocke rysowanej przez Openę którego cenię i który naprawdę dobrze sobie radzi z wyjątkiem wspomnianej bohaterki, która jest przecież byłą modelką a posiada niespecjalnie atrakcyjną twarz, na dodatek bez śladu swojego pół-azjatyckiego pochodzenia. Na plus pewna spójność pomiędzy artystami, w miarę podobnymi stylowo i z rysunkami utrzymanymi w dosyć ciemnych tonacjach. Zwracają uwagę fajne okładki Esada Ribicia zwłaszcza ta z drugiego tomu z Angelem kojarzącym się z Draculą i Psylocke przy rysowaniu której zorientowałem się, że Ribic jest jednym z niewielu rysowników Marvela, który zdaje sobie sprawę że duże piersi mają swój ciężar. Uncanny X-Force trudno nazwać jakąś szczególnie znakomitym komiksem, Remender momentami przesadza z ilością wątków przez co zdarza mu się tracić kontrolę nad scenariuszem, dosyć często nagina zdarzenia i zachowania bohaterów, aby pasowały do wymyślonej wcześniej fabuły (szczególnie widoczne jest to w ostatnim tomie, połowa postaci zachowuje się jakby przeszła lobotomię) przez co musi dorzucać hojną ręką cudowne zbiegi okoliczności a całość trudno nazwać szczególnie oryginalną. Mi osobiście komiks mocno kojarzył się z mhrokiem Zacka Snydera przy jego filmach dla WB. Jest brutalniej (niektóre sceny dosyć krwawe ale większość najbardziej hardcorowych to i tak lekkie oszustwo), od czasu do czasu można zobaczyć coś niemalże erotycznego a całość rysowaną najczęściej w dosyć realistycznej konwencji przyobleczono w ciemne kolory. Jednakże czujemy, że to wszystko to tylko dekoracje a sedno opowieści to dalej dziewczyny i chłopaki biegające w lajkrowych rajtuzach i specjalnie poważnych czy ambitnych treści raczej tam nie zobaczymy.  Mimo wszystko to naprawdę przyzwoita seria z wyjątkiem totalnie nieudanego eksperymentalnego tomu trzeciego mamy do czynienia z nienajgorszą w sumie pisaniną w tomie drugim jak na mój gust wspinającą się na naprawdę dobry poziom. Remender całkiem sensownie ukazuje relacje między członkami drużyny. W końcu dostaniemy sporą dawkę najczęściej spychanego na boczny tor Angela, Psylocke (tej akurat było dosyć sporo) w całkiem dobrej formie będącej połączeniem damy w opałach i jednocześnie najtwardszej wojowniczki w bandzie, Fantomexa który okazał się naprawdę interesującą chociaż nieco przekombinowaną postacią (ogólnie on i Elizabeth Braddock wydają się centralnymi postaciami tytułu), do tego Wolvie który robi to za co go szanujemy i kochamy oraz Wade Wilson dla odmiany w pewnych momentach wydający się jedynym głosem rozsądku w całej drużynie, plus kilka fajnych drugoplanowych postaci. Na dodatek seria jest dosyć ważna dla całego świata X-Men, także fani X-ludzi raczej powinni się zapoznać, cała reszta niekoniecznie, aczkolwiek wydaje mi się, że jakiegoś wielkiego zawodu by nie było. Ocena (naciągnięta) 7/10.

  "Superbohaterowie Marvela tom 87 - Loki" - Robert Rodi, Esad Ribic. Krótko i treściwie. Loki w końcu górą. Wrogowie skuci kajdanami w lochach on sięga po upragnioną koronę Asgardu. Zgodnie jednak z przypuszczeniami zwycięstwo nie okazuje się jednak tak słodkie jak Książę Kłamstw przypuszczał, trzeba spłacić niedawnych sojuszników w niecnych uczynkach, którzy żądają oddania przysług, które mniej bądź bardziej opacznie im Loki złożył a dookoła czają się wrogowie. Roboty mnóstwo a czasu na uciechy nie ma wcale no i więcej radochy chyba sprawiało gonienie króliczka niż jego złapanie. Zgodnie z moimi przypuszczeniami komiks będzie oskarżeniem Thora i reszty Asgardu po części jest. Rysunki Ribicia są znakomite,  jak to często w przypadku tego artysty jego realistyczny styl w oprawie przygaszonych barw świetnie pasuje do mrocznego fantasy, chociaż nie do końca pasowała mi twarz Lokiego. Kogo on by oszukał z takim paskudnym bezzębnym ryjem? Raczej tragiczną wymowę całego albumu łagodzi trochę absurdalnego humoru najczęściej w postaci przygłupiego zamkowego strażnika, który wyraźnie zlewa na nowego króla, sporo o charakterze złego bożka, całość mocno trąci Makbetem. Naprawdę solidna, chociaż niespecjalnie długa lektura. 7/10.

  "Superbohaterowie Marvela tom 88 - X-23" - Craig Kyle, Christopher Yost, Billy Tan. Historia stworzenia Laury Kinney czyli nowej Wolverine. Tak jak Laura jest klonem Logana tak ten komiks jest klonem słynnego "Weapon X" tyle, że klonem w przeciwieństwie do dziewczyny dosyć upośledzonym. To jest właściwie niemalże dokładne powtórzenie tego co znalazło się w historii Windsor-Smitha z tym wyjątkiem, że o przeszłości bohaterki wiemy wszystko a za wiele tego nie jest jako, że powstała ona w tym samym laboratorium w którym przeprowadzane są na niej okrutne eksperymenty mające uczynić z niej doskonałą żywą broń. Eksperymenty na dziecku wydaje się powinny wstrząsać czytelnikiem, tyle że autorom nie bardzo się udało doprowadzić mnie do tego stanu bo przy okazji postanowili napisać wielki feministyczny manifest i to nie na zasadzie kobiety są fajne, tylko mężczyźni są do dupy. Nawet kobiety, które wydają się stać po "złej" stronie to tak naprawdę oszukane i skrzywdzone gąski, mężczyźni to praktycznie co do jednego świnie na czele z Uber-Szatanem szefem naukowców, który stanowi tak żenująco-jednowymiarowe wcielenie zła, że każde jego pojawienie wzbudza raczej śmiech niż niechęć. Tak jak i scenariusz tak i rysunki Tana są klonem stylu Jima Lee, a że trudno znaleźć klona lepszego niż oryginał tak i tutaj jakichś mistycznych doznań nie przeżyjemy, natomiast jak ktoś lubi takie rysunki to raczej nie powinien się zniechęcać tragedii nie ma. Nie powiem, że to jakiś strasznie słaby komiks bo i w samej kolekcji znajdzie się kilka dużo słabszych od niego. Po prostu czuć, że historia milczącej dziewczynki miała jednak większy potencjał, może trzeba było nieco mniej wzorować się na słynnym poprzedniku? Albo i nieco bardziej. Ocena 5/10.

  "Superbohaterowie Marvela tom 89 - Angela" - Kieron Gillen, Marguerite Bennet, Stephanie Hans, Phil Jimenez i inni. Angela wojowniczka prosto z Njeba czyli dziesiątego świata, który został odłączony od Yggdrasila przez klątwę Odyna, czyli Marvel dokonuje kolejnego retconu, lejąc na to co ponad 1000 lat temu wymyślili sobie Skandynawowie a jakieś 60 lat temu przepisał od nich Stan Lee. Njebo, kraina którą zamieszkują anioły tym razem posiadające płeć, kobiety zajmują się wojaczką, rządzeniem i ogólnie niemalże wszystkim, mężczyźni słabsi zarówno umysłowo jak i fizycznie w tym czasie modlą się w jakiejś katedrze. Do kogo modlą się te eunuchy? Tego Marvel nam nie powiedział, ale może to i lepiej. Po co tam kolejne anioły skoro w tej mitologii ich funkcje pełnią Walkirie? Też nieważne, nie mnóżmy zbędnych pytań bo to tylko durny komiks w końcu. Tak czy siak Angela, anielica która anielicą nie jest a wyklętą córką Odyna w towarzystwie swojej przyjaciółki (kochanki) która jest prawdziwą anielicą w postaci pulchnej murzynki porywa z sobie tylko znanych powodów nowo narodzone dziecko władcy Asgardu a w pościg za nią ruszy ekipa boskich i półboskich killerów w dowództwie samego Thora i ot wszystko. Naprawdę niezłe wrażenie sprawiają rysunki obydwojga twórców, nie wprawiają może one Odyn wie jak ekstatyczne doznania, ale do kosmicznego fantasy pasują jak ulał, a kilka kadrów przedstawiających walczące uskrzydlone postacie jest naprawdę bardzo udanych. Sama historia jest doprawdy bardzo średnia, intryga nieciekawa, cała koncepcja Njeba i jego konfliktu z Asgardem mocno wysilona a zwroty fabularne, przewidywalne i niezbyt interesujące. Ale tak naprawdę najsłabszym elementem całości jest sama tytułowa bohaterka, która oprócz swój fizyczności wyraźnie wzorowanej na Czerwonej Sonji posiada tylko wdzięk i charakter drewnianego kołka. W posłowiu Marvel przechwala się, że ten komis to skutek wielkiego transferu ponieważ Angela jest tworem Neila Gaimana dla wydawnictwa Image, przeglądnąłem z ciekawości kilka starych zeszytów i nie wiem może ona w kiczowatym Spawnie, którego fabuła toczy się wokół Nieba i Piekła rysowana przez Grega Capullo podrabiającego Todda McFarlane działa, bo w Marvelu kojarzy się z piątym kołem u wozu. Zresztą nawet atrakcyjny wygląd nie do końca pomaga, bo od momentu w którym zorientowałem się, że ten szeroki pas to nie jest jej jedyny przyodziewek na biodrach i później gdy podgala sobie boki głowy i zakłada zbroję zakrywającą jedyne jej atuty moje zainteresowanie postacią spadło do zera, patrząc się na ilość komiksów z Angelą wydanych przez Marvel, zainteresowanie reszty świata chyba również. Słabizna, ocenę naciągam naprawdę tylko i wyłącznie ze względu na rysunki. 4/10.

  "Superbohaterowie Marvela tom 90 - Killraven" - Roy Thomas, Neal Adams, Alan Davis i inni. Nieznany mi bohater i komiks zbierający zaskakująco przyzwoite oceny od innych forumowiczów sprawiły że poczułem się dosyć zaintrygowany lecz jednocześnie nie obiecywałem sobie specjalnie wiele, zwłaszcza patrząc na lekko idiotyczny wygląd herosa (będą z tego żarty). No i okazało się, że mój sceptycyzm nie był w tym wypadku potrzebny. Podzielony na dwie części komiks okazał się niespodziewanie niczym z głównego uniwesum Marvela a kontynuacją wellsowskiej "Wojny Światów". Pierwsze dwa klasyczne zeszyty opowiadają nam historię Ziemi pod panowaniem zwycięskich Marsjan, którzy po porażce w oryginalnej powieści powrócili tym razem zabezpieczeni przez bakteriami i wirusami oraz walczącego z nimi zbuntowanego gladiatora Erika Killravena. Druga obszerniejsza to kompletna mini-seria Alana Davisa będąca w sumie swego rodzaju rimejkiem pierwszej serii. Dostajemy naprawdę przyjemnie napisane post-apo ze wszelkimi cechami charakterystycznymi dla tego gatunku będą i mutanci i spotkania z pozytywnymi postaciami starającymi się wydźwignąć ludzkość ze stanu kompletnego barbarzyństwa i negatywnymi staczającymi całe swe otoczenie w jeszcze głębszy dół, sługusów najeźdźców i niespodziewanych sprzymierzeńców. Davis całkiem fachowo dobrał proporcje akcji, scen gadanych rozwijających charaktery jak i takich mających przedstawić świat mrocznej przyszłości. Dobrze się to czyta a i wygląda nie najgorzej. Nie będę ukrywał, że jestem o wiele większym fanem tego wcześniejszego bardziej drapieżnego i oryginalnego twórcy, ale skoro miało to graficznie wyglądać jak typowy sztandarowy tytuł tego wydawnictwa z początków XXI wieku to dobrze, że zajął się tym Alan bo efekty jego pracy nie sprawiają przykrości oczom. Do gustu przypadło mi również dosyć nieoczywiste zakończenie stanowiące jednocześnie dobrą furtkę do kolejnych przygód jak i satysfakcjonujący koniec historii. Ze swojej strony polecam ten jeden z najmniej marvelowskich komiksów w kolekcji komiksów Marvela. Ocena 7+/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: perek82 w Cz, 30 Grudzień 2021, 12:50:56
Chwila spokoju, to można skrobnąć krótkie podsumowanie ostatniego kwartału. Trochę promocje mnie skusiły na starocie, a trochę też pogrzebałem i dałem szansę pozycjom, które kiedyś opuściłem z różnych przyczyn (głównie cenowo-półkowych).

Mity Cthulhu - 3,5/5 - fanem Lovecrafta nie jestem. Niektóre pomysły na opowiadania mi się podobały, ale styl pisania zupełnie mnie nie przekonuje, a raczej rozśmiesza (mrok wylewał się z każdego ciemnego kąta, co za potworności tam się na mnie czają itd. w nieskończoność). Komiksowa adaptacja, mimo że już dość wiekowa weszła dość gładko. Trochę eksperymentów ze stylami rysunków - czasami tak posunięte, że nie bardzo wiadomo, co jest narysowane - dobrze komponowały się z ogólnym klimatem opowieści. Na półce nie zostanie, ale rozczarowania z lektury nie było.

Pawełek Pinokio - 3/5 - komiks wybitnie nie dla mnie. Nie zrozumiałem go zupełnie. Myślałem, że cała fabuła ma być tylko pretekstem do poszukania jakiejś ogólnej refleksji na temat ludzkiej kondycji czy czegoś podobnego. Nie znalazłem jednak nic takiego (może za głupi jestem i komiks nie jest po prostu dla mnie). Bo sama historia przedstawiona w komiksie nie wydawała mi się wystarczająco ciekawa sama w sobie. No nic, trudno.

Snow blind - 3,5/5 - lubię kryminalne klimaty, z jakąś tajemnicą z przeszłości, odludne miejsca, małe miasteczka. Tutaj wszystko niby jest, ale ta tajemnica, która była osią akcji wyjaśniła się po jakiś 10 stronach. Lekkie rozczarowanie, bo mogło być znacznie lepiej. Tak jakby czas gonił twórców i historia została przyspieszona.

Batman Noir: Gotham w świetle lamp gazowych - 4/5 - znaleziony pod choinką, wcześniej wyraźnie wskazany Mikołajowi w liście (linku). Nie znałem oryginalnej wersji, ale ta prezentuje się bardzo dobrze. Format, jakość wydania - wiadomo. Ale sama historia też wciągająca. Może nie jakaś specjalnie odkrywcza, ale pomysł z przeniesieniem historii o 100 lat wstecz jest udany. Batman w konnym pościgu - świetne:) Troszkę może zabrakło samego miasta - żeby stało się też bohaterem tej historii (jak Londyn w Prosto z piekła). Byłaby dłuższa lektura.

Hellboy i BBPO 1952-1954 - 3,5/5 - zbieram historie z Hellboyem, więc i te wczesne lata też. Trochę wydało mi się bez polotu, ot kilka przygód, misji, trochę rozpierduchy z wielką czerwoną piąchą w roli głównej. Czyta się przyjemnie, ale nic poza tym.

Mort Cinder - 4/5 - bardzo wiekowy komiks, pewnie jeden ze starszych, jakie mam. Ale to zupełnie nie ma znaczenia, bo wsiąkłem od drugiej historii. Pierwsza tak trochę mnie znudziła, mimo że wprowadziła tytułowego bohatera. Kolejne, krótsze nowelki już wciskają w fotel. Świetne rysunki, świetne wydanie i świetna cena. W zalewie nowości przegapiam takie Komiksy przez wielkie K.

Pacjent - 4/5 - przeczytałem na raz, bez przerwy. Nie mogłem się oderwać. Dla mnie lepsza pozycja niż poprzednia tego autora. Czułem się trochę wybity ze strefy komfortu - ciężki klimat oddziału dziecięcego w szpitalu. Ciekawy zabieg w zakończeniu, żeby zostawić niedopowiedzenie. W Dniach, których nie znamy to właśnie zakończenie było dla mnie najlepsze. Lubię być zaskakiwany podczas lektury. Mam nadzieję, że jeszcze jakieś komiksy tego autora się pojawią.

Portugalia - czeka na półce, już nie zdążę w tym roku raczej. Za to liczę na dobry początek 2022.

Resident Alien - 4/5 - pierwszy tom trochę rozczarował mimo dużego potencjału, ale dałem szansę i przy powtórnym przeczytaniu już całości była pełna satysfakcja. Obyczajówka, kryminał, sci-fi wymieszane i opowiedziane z pomysłem, rytmem. Akcja szybko wciąga, nie przycina się. Nie chce się przerwać lektury, bo na kolejnych stronach będzie na pewno coś nowego, ciekawego. Przyjemne rysunki uzupełniają małomiasteczkowy klimat. Szkoda tylko, że serial okazał się straszną lipą.

SOS dla szczęścia - 4/5 - parę historii, które mają różnych bohaterów i temat przewodni w postaci rosnącej kontroli sprawowanej nad człowiekiem przez nazwijmy to system. Ostatnia historia łączy poszczególne wątki. Van Hamme i wszystko jasne. Niesamowite jest to, jak wiele rzeczy przedstawionych w komiksie jako fikcja przeniknęło do naszego świata i korzystamy z nich właściwie każdego dnia dla wygody. No właśnie - może nie chodzi o naszą wygodę:) Ten człowiek to wizjoner. Świetne posłowie.

Spider-man: Historia życia - 3,5/5 - ciekawy pomysł z tym, że czas w świecie Marvela płynie jak w normalnym świecie i ludzie się starzeją i też umierają. Na początku odtwarzane są wydarzenia z kanonu, w pewnym momencie zaczynają się wariacje na temat historii Parkera. W sumie byłem zadowolony. Wybitny komiks to nie jest, ale został w pamięci i w wolnej chwili pewnie wrócę.

Spider-man: Niebieski - 4,5/5 - klasyk. Nie czytałem wcześniej, a szkoda.

Stwórca - w trakcie czytania. Jest dobrze, a jeśli zakończenie zaskoczy będzie bardzo dobrze. Pominąłem kiedyś, a później się wyprzedał. W takich sytuacjach ratuje OLX.

Świat Mitów: (Antygona - 4/5, Dedal i Ikar - 3,5/5, Iliada - 4/5) - bardzo ciekawa inicjatywa. Mimo, że zna się te historie, to jednak podane w takiej formie z przyjemnością się je odświeża. Czekam na następne, szczególnie, że kreska i sposób prowadzenia historii bardzo mi się podobają. Właściwie to tekst źródłowy decyduje o ogólnym wrażeniu. Należy zwrócić uwagę na dodatek w postaci analizy tekstu. Bardzo ciekawe, bo w szkole raczej nie wnikaliśmy tak głęboko (raczej).

Zabij albo zgiń - 4/5 - kiedyś motyw przewodni mnie odrzucił, ale skusiłem się na promocji w NSC. Komiks utrzymany w znanym stylu twórców Criminala, Zaćmienia, Fatale itd., więc wciąga bardzo szybko, akcja mknie szybko, strony i minuty umykają i chce się jeszcze jeden zeszyt przeczytać. Jeszcze jeden tom. I kończy się tym, że siedzi się po nocy i czyta do upadłego (chyba, że się człowiek czymś wzmocni w trakcie). Lubię zabawy z retrospekcjami / narratorem, który coś od siebie dodaje. No i też na plus uznaję, że autor potrafił mnie skonfundować, czy rzeczywiście miała miejsce nadnaturalna ingerencja w życie bohatera, czy to jednak wymysł niezupełnie zdrowego umysłu. Świetne.

Życie i czasy Charliego Chana Hock Chye - 4,5/5 - ja należę do tej grupy, którym komiks przypadł do gustu. Jakoś sobie ubzdurałem, że czytam o prawdziwej postaci, o prawdziwych wydarzeniach. I w tej wierze dotarłem do końca i dopiero wikipedia mnie uświadomiła, że dałem się zrobić w balona. Nie wiem, czy to jakiś opis mnie tak skołował, czy sam autor. Ale fakt, że się nie zorientowałem w trakcie niekrótkiej przecież lektury, wystawia wysoką ocenę. Super!

Batman: Świat - 3/5 - nie mój klimat trochę. Pomysł fajny, ale teraz już nie pamiętam żadnej historii. Widać czytałem bez większego zainteresowania.

Ptaszyna - 3/5 - rozczarowanie to dobre podsumowanie. Wydało mi się mało oryginalne. Kolejne postapo i to z rysunkami, które też nie podeszły. Męczyłem się w trakcie czytania. Takie subiektywne bardzo odczucie. Ale jestem ciekawy innych opinii.

Styks - 3,5/5 - przeczytane z przyjemnością, którą psuły liczne zauważone błędy czy to tłumaczeniowe, czy literówki. Jak na 50 stron komiksu to jednak wstyd. Sam komiks to taki krótki, podkręcony kryminał. Postaci dość oklepane - zblazowany detektyw, pani w opresji, grupa trzymająca władzę i zagadka, która rozstrzygnie się, gdy wszyscy zbiorą się w jednym pokoju.

X-Men: Wielki projekt - 3,5/5 - specyficzny rysunek, specyficzny pomysł, wszystko specyficzne. Byłoby lepiej, gdybym tę specyfikę lepiej znał, a X-Meni to dla mnie trochę nieznane terytorium. Oczywiście parę klasyków czytałem ale mnogość bohaterów powoduje, że takie czytanie z doskoku daje wrażenie ciągłego chaosu. Tu kogoś ktoś porwie, reszta ratuje, ale w międzyczasie wybucha jakaś galaktyczna afera, więc niektórzy lecą gdzie indziej. Dzielą się na drużyny, ktoś przychodzi, ktoś odchodzi, ktoś umarł i wrócił. Trochę się tak właśnie czułem przy tym komiksie. Względnie mało znanych mi historii odnalazłem, a pozostałe były opowiadane tak szybko, że trudno mi było się połapać. Należy jednak docenić tytaniczną pracę twórcy, który to zaplanował i przeniósł na papier. Styl retro mnie akurat odpowiadał. Gdyby takie coś powstało o pająku, to bym był wniebowzięty:)

No i tyle. Czeka na mniej jeszcze Julia, Big Damn Sin City, Portugalia i będę się rozglądał za zapowiedziami na następny rok.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: sad_drone w Cz, 30 Grudzień 2021, 19:21:28
@perek82 Nie martw się, ja również nie załapałem w trakcie lektury charliego że twórca komiksów to fikcyjna postać ;)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: perek82 w Cz, 30 Grudzień 2021, 19:32:43
Nie martwię się. Powiem nawet, że cieszę się, że tak się stało 😀
To przy okazji jeszcze doczytałem Stwórcę i dołącza on do mojego absolutnego panteonu komiksowego. 5/5. Końcowe 100 stron czytałem jak w transie. Jak ja to przegapiłem kiedyś to nie wiem. Ale rok temu przegapiłem czarne nenufary. Jakoś.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Pt, 31 Grudzień 2021, 09:15:09
Grudzień 
 
Tom Strong t.2
– wysoki poziom tomu pierwszego został w pełni zachowany co biorąc pod uwagę, że mamy do czynienia z jeszcze jednym przejawem twórczości „Czarownika z Northampton” ani trochę nie zaskakuje. Jak zwykle w przypadku realizacji z tego okresu jego twórczości wręcz roi się tu od umiejętnie przetworzonych „cytatów” z dzieł popkultury takich jak chociażby cykl księżycowy Edgara Rice’a Burroughsa czy przełomowy „Kryzys na Nieskończonych Ziemiach”. Nie mogło również zabraknąć nieszablonowego dowcipu szanownego pana scenarzysty, a i plastycy w ów projekt zaangażowani talentów swych i twórczych narzędzi nie szczędzili. Właśnie dla takich komisów jak ten człowiek traci głowę i ani myśli jej odzyskiwać. Aż szkoda, że przed nami już tylko jedno wydanie zbiorcze tej równie długowiecznej serii co jej tytułowy bohater.
 
Liga Sprawiedliwości t.7 – niby dzieje się tu sporo, w szybkim tempie, z udziałem mnóstwa postaci i na kosmiczną skalę. A jednak mimo tych okoliczności „Galaktykę grozy” (bo właśnie ta opowieść w dużej mierze złożyła się na niniejszy tom) niknie z pamięci niemal natychmiast po jej lekturze. Biorąc pod uwagę, że mamy do czynienia z flagową drużyną uniwersum DC ta okoliczność zdecydowanie rozczarowuje. 

Flex Mentallo: Człowiek Mięśniowej Tajemnicy – uzupełnienie pamiętnego stażu Granta Morrisona w serii „Doom Patrol vol.2” to prawdopodobnie jedno z najbardziej osobistych przedsięwzięć twórczych tego artysty słowa. Ponadto raz jeszcze testuje ona granice superbohaterskiej konwencji w czym śmiało dopomaga mu już wówczas wykazujący znakomitą formę Frank Quitely. Dla fanów dokonań „Szalonego Szkota” (a przy okazji także tzw. starego, dobrego Vertigo) lektura wręcz obowiązkowa. 
 
Green Lantern vol.3 nr 18 – tym razem uwaga czytelnika tej serii zostaje przekierowana na Guya Gardnera, któremu decyzją Strażników Wszechświata przypadł nadzór na Sektorem 2814 (czyli m.in. Ziemią). Jak to zwykle w jego przypadku także tym razem nie wszystko przebiega zgodnie z formułowanymi przezeń buńczucznymi deklaracjami. Nawet pomimo okoliczności konfrontowania się przezeń z tak poślednim przeciwnikiem jak Goldface. Swoje do nieprzesadnie dobrego samopoczucia wspomnianego „Latarnika” dokłada jeszcze G’nort, nowy rekrut Korpusu także powierzony pieczy Guya. Warstwa fabularna nadal prowadzona jest przekonująco i z uwzględnieniem konsekwentnego pogłębiania portretów psychologicznych, a Joe Staton umiejętnie przekształcił swoją charakterystyczną manierę na nieco bardziej groteskizującą.
 
Fantastyczna Czwórka t.1 – bardzo udane otwarcie docenionego stażu Jonathana Hickmana. Przynajmniej na tym etapie jej prezentacji mnogość zachwytów formułowana pod adresem tego przedsięwzięcia jawi się jako w pełni uzasadniona. Zwłaszcza w kontekście Reeda Richardsa i jego holistycznych ambicji. Takiej Pierwszej Rodziny Marvela było nam trzeba.

Bohaterowie i Złoczyńcy: World’s Finest-Strażnicy sprawiedliwości – swoisty epilog zasłużonej serii „World’s Finest Comics” być może nieco rozczaruje część potencjalnych odbiorców odmienną manierą kreowania fabuły niż zwykło to być obecnie przyjmowane; niemiej już tylko z racji nostalgicznej aury oraz starannej, dogłębnie przemyślanej warstwy plastycznej wykonanej przez Steve’a Rude’a warto się z tym albumem zapoznać.

Świat mitów: Dedal i Ikar
– tom nieco słabszy od „Antygony” acz i tak wart uwagi. Nawet jeśli od dawna dysponujemy zdecydowania lepszą komiksową adaptacją tego mitu w wykonaniu Stefana Weinfelda i Jerzego Wróblewskiego („Legendy wyspy labiryntu”).
 
Batman: Budowniczowie Gotham – całkiem udany epizod perypetii Batmana z okresu gdy funkcje tę pełnił Dick Grayson. Zaprezentowana w niniejszym tomie fabuła jest klarowana i na swój sposób klimatyczna (zwłaszcza w kontekście odniesień do historii Gotham) choć maniera, którą wykonano jej warstwę plastyczną sprawia wrażenie aż nazbyt sterylnej. Niemniej ta okoliczność nie zaburza ogólnie udanych wrażeń z tej lektury.
 
Injustice t.1 – jak na produkt towarzyszący grze komputerowej niniejsza inicjatywa okazała się pozytywnie zaskakującą rozrywką i tak też wypada do tej produkcji podchodzić. Tom Taylor już wówczas (tj. blisko dekadę temu) wykazał, że w rozpisywaniu rozrywkowych akcyjniaków radzi sobie bardzo sprawnie. Stąd obyło się bez większych luk w scenariuszu i nawet nie zawsze przekonująca motywacja Supermana ogólnie jest do przyjęcia. Toteż aż szkoda, że nie doczekaliśmy się hipotetycznej filmowej adaptacji tego przedsięwzięcia.
 
Wilcze tropy: „Szary” – Antoni Heda – najnowsza odsłona „uniwersum” Żołnierzy Niezłomnych zachowuje wysoką jakość poprzednich albumów. Równocześnie po raz kolejny bezpardonowo potraktowano suflowane nam przez niektóre środowiska relikty komunistycznej propagandy. Obaj odpowiedzialni za ów utwór autorzy niezmiennie wykazują się pełnym profesjonalizmem oraz wysokim poziomem artystycznym. I co istotne seria będzie kontynuowana, jako że niniejszy album zawiera zapowiedź następnego tomu.
 
Carnage: Czerń, Biel i Krew
– chyba żadna spośród kreacji Domu Pomysłów w wymiarze stricte wizualnym nie wpisuje się aż tak trafnie w przyjętą dla tej linii tytułów formułę plastyczną jak właśnie tytułowy „bohater” niniejszej antologii. Faktycznie w wymiarze wizualnym przy okazji części zebranych tu krótkich form mamy do czynienia z plastycznymi perełkami (vide zjawiskowa interpretacja Carnage’a według Marco Checchetto). Natomiast zaproponowane przez szanownych scenarzystów fabuły raczej na trwałe w pamięci nie zapadną. Niemniej czego się spodziewać po centralnej osobowości „Maximum Carnage”…
 
Green Lantern vol.3 nr 19 – kolejny po numerze trzynastym „składak”; choć tym razem „sformatowany” pięćdziesiątą rocznicą debiutu Alana Scotta, osobowości od której w kontekście Zielonych Latarni wszystko się zaczęło. Można śmiało rzec, że niniejsze wydanie specjalne to swoisty przegląd przez dziedzictwo tego akurat „składnika” uniwersum DC. Do tego z udziałem Martina Nodella, pierwszego rysownika, któremu dane było rozrysowywać przypadki tej postaci.
 
Vasco – wydanie zbiorcze. Księga 6 – kolejny popis kunsztu autora tego przedsięwzięcia, a zarazem powrót do korzeni serii. Mamy tu bowiem do czynienia z konkluzją losów Coli di Rienzo, krótkotrwałego „trybuna ludu rzymskiego”, którego historia zdominowała dwa pierwsze epizody najważniejszego dokonania Gillesa Chailleta. Jak zwykle nie zabrakło okazji do podziwiania pieczołowicie przezeń rozrysowanych przejawów architektury (do tego nie tylko miast włoskich, ale też Pragi) oraz intryg, których zawiłości nie powstydziłby się nawet pierwowzór „Księcia” Machiavellego w osobie Ferdynanda Aragońskiego.
 
Z archiwum Jerzego Wróblewskiego t. 15
– obie z zebranych w niniejszym tomie opowieści spokojnie wystarczyłby na samodzielne „byty” fabularne, jako że w ich przypadku mamy do czynienia z adaptacjami pisanych „na gęsto” powieści (tj. „Zaginionego świata” Arthura Conan Doyle’a oraz „Wyspy zaginionych okrętów” Aleksandra Bielajewa). Niemniej z racji formuły przyjętej przez „Dziennik Wieczorny” (czyli „miejsca” pierwodruku tych historii) Andrzej Białoszycki i Jerzy Wróblewski zmuszeni byli stosownie te opowieści „skondensować”. Efekt ich pracy (a przy okazji także osoby adaptującej je do potrzeb serii „Z archiwum…”) wypadł jednak bardzo satysfakcjonująco. Przynajmniej w moim przekonaniu, w tym przypadku mamy do czynienia z jedną z najbardziej udanych odsłon tej wartościowej inicjatywy. 
 
Hitman t.5 – mocny finał niewątpliwie mocnej serii. Wysoka jakość poprzednich tomów zachowana, w tym zwłaszcza w kontekście jej osobliwego (i niepodrabialnego zarazem) humoru. Do tego rzut oka na poczynania Tommy’ego Monaghana na tle wybranych osobowości uniwersum DC również szczerze bawi. Ogólnie szkoda, że to już koniec.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w Cz, 13 Styczeń 2022, 22:16:34
Listopad (wybaczcie za spóźnienie, ale ciężko było mi się zebrać) upłynął mi pod znakiem dokończania uniwersum Mrocznego Rycerza i początkiem odświeżania Nowego DC Comics.

Powrót Mrocznego Rycerza. Złote dziecko (Egmont, Mistrzowie komiksu). Kontynuacja wątków ze świata Mrocznego Rycerza. Tym razem ciężar fabuły spoczywa na młodych bohaterkach: Supergirl i Batgirl, a jako głównego antagonistę Miller wprowadził do wykreowanego przez siebie  świata Darkseida. Tytułowe złote dziecko to oczywiście syn Supermana i Wonder Woman, którego poznaliśmy wcześniej w „Rasie Panów”. Mały berbeć już wyrósł i pod okiem swojej siostry poznaje otaczający go świat. Niestety nie jest zadowolony z całej ziemskiej społeczności, a głoszone przez niego opinie na temat przewodniej roli na ludzką rasą to ewidentna powtórka przekonań Kary z „Rasy Panów”. Dzieciak został przedstawiony jako nadąsany, gardzący ludźmi bufon, co niestety nie pozwoliło mi w jakikolwiek sposób się z nim utożsamić. Wprawdzie ostatecznie to on  stoi za porażką Darkseida, jednak w odróżnieniu od Kary we wcześniejszej odsłonie serii ta postać nie wzbudziła we mnie szerszego zainteresowania..
Niestety podobnie było z całym albumem i choć komiks jest króciutki to przy jego lekturze raczej się nudziłem.. Trzeba przyznać, że Kara (Supergirl), a w szczególności Carie (Batgirl) są ciekawymi postaciami, jednak brak głównych męskich bohaterów jest w tym komiksie odczuwalny. W pewnym momencie wspomniano, że Superman i Batman są zajęci ważniejszymi sprawami; zastanawia mnie co jest istotniejsze od walki z Darseidem? Może dowiemy się o tym w kolejnej odsłonie cyklu, bo o tym, że Miller powróci do swojego flagowego tytułu jestem przekonany. Tymczasem „Złote dziecko” nie spełniło moich oczekiwań
Moja ocena 4/10.

Powrót Mrocznego Rycerza – Ostatnia krucjata (Egmont, Mistrzowie komiksu). Chronologicznie  pierwsza część serii ze świata Mrocznego Rycerza opowiadająca o śmierci pierwszego Robina. W złowieszcze knowania Jokera  Miller wplótł dodatkowo kryminalną opowieść, za którą odpowiedzialni są Poison Ivy i Ciller Croc. Niestety autorowi ta historyjka nie wyszła, zagadka i sposób jej rozwiązania są nazbyt płaskie i jednowymiarowe, bez jakiegokolwiek zaskoczenia. Zdecydowanie ciekawiej przedstawia się postać Jokera i jego pobyt w Azylu Arkham, a także relacja pomiędzy Brucem Wayne’em i Dickiem Graysonem. Wprawdzie opisując te motywy Miller korzysta z utartych schematów, niemniej jednak robi to w ciekawy sposób stanowiący miłą odskocznię od równolegle prowadzonego śledztwa. Kadry młodszego Romity, za którym nie przepadam, bardzo fajnie uzupełniają fabułę, a poziom ich szczegółowości, za czym przepadam, pozwolił mi na bardziej pozytywną ocenę tego rysownika. Album stanowi miłe uzupełnienie kultowego komiksu, ale polecam go wyłącznie fanom Millera i wykreowanej przez niego serii.
Moja ocena 5/10.

Batman - 4 - Rok zerowy - Tajemnicze miasto oraz Batman - 5 - Rok zerowy - Mroczne miasto (Egmont, Nowe DC Comics). W końcu przyszła kryska na Matyska! Planowałem rozpoczęcie runu Snydera już od dawna i nareszcie się za to wziąłem. Nie jest to oczywiście moje pierwsze podejście do tej serii, ale idealnie wpisuje się w ogarnianie przeze mnie całego uniwersum DC.
Co do samych tomów muszę przyznać, że ich lektura sprawiła mi więcej przyjemności niż za pierwszym razem. Snyder zdecydowanie poszedł własną drogą i choć czerpie z całej komiksowej mitologii, to jednak wyraźnie widać, że ten Batman to jego autorska wizja, na której władze DC raczej nie położyli swoich niecnych łap. Scenarzysta w wyważony sposób prowadzi fabułę, a motywacje i zachowanie postaci są wiarygodne i nader ludzkie. Polecam przyjrzeć się jeszcze raz początkom Batmana w ramach Nowego DC, szczególnie osobom, które krytycznie oceniły oceniły dokonania Snydera. No i oczywiście Capullo, który dla mnie jest absolutnym mistrzem; kapitalne rysunki z dużym poziomem szczegółowości, zróżnicowaną mimiką twarzy, zbliżeniami i przepięknymi rozkładówkami. Wybór obu twórców do flagowej serii DC to jeden z najlepszych pomysłów w komiksowej historii Batmana.
Moja ocena 7/10.

Batman - Detective Comics t. 1: Oblicza śmierci (Egmont, Nowe DC Comics). Podobnie jak w przypadku Roku Zerowego powtórna lektura tego komiksu przyniosła mi zdecydowanie więcej przyjemności. Oczywiście można zarzucić, że historia nie jest w żaden sposób odkrywcza, ot kolejna opowiastka ze świata Batmana do odfajkowania i położenia na półkę. Jednak uważam, że  w segmencie mainstreamowego superhero ten komiks zdecydowanie daje radę. Tony S. Daniel serwuje nam solidną fabułę z elementami kryminalnej zagadki i całą masą Bat-złoli. Wprawdzie Daniel jest zdecydowanie lepszym rysownikiem niż scenarzystą (rozkładówka z pierwszego zeszytu jest po prostu piękna), muszę jednak przyznać, że nie nudziłem się przy lekturze tego komiksu.
Moja ocena 6/10.

Harley Quinn, t. 1: Miejska gorączka (Egmont, Nowe DC Comics). Po wcześniejszej lekturze runu Conner i Palmiotti’ego w ramach New 52 wręcz zakochałem się w szalonej świrusce i teraz, przy okazji odświeżania całej serii wydawniczej ponownie wziąłem na warsztat serię z HQ i ponownie jestem zachwycony! Autorzy w ciekawy sposób rozpoczynając opowieść poprzez rozmowę ze swoją bohaterką, w trakcie której poszukują rysownika do nowej serii. Później jest równie interesująco, a pomysły serwowane przez twórców co rusz wywołują banana na twarzy. Żarty oczywiście nie są górnolotne (różne makabryczne sposoby zabijania, rzucanie kupą – dosłownie, itp.), ale jednak wszystko jest na swoim miejscu, a całość czyta się z wielkim zaciekawieniem. Serię ciągną również niebanalne postacie na czele z Berniem, czyli przypalonym bobrem naszej bohaterki  ;D. Tak, wiem jak to brzmi, ale tak właśnie jest! Zresztą sprawdźcie sami!
P.S. Uwielbiam Amandę Conner za okładki do tej serii. Dlaczego to nie ona rysowała całości?
Moja ocena 8/10.

Do ostatniego (Taurus Media). Westernowy rodzynek w moim zestawieniu, który stanowi absolutnie  wizualną orgię. Jest też jednocześnie pierwszym komiksem z cyklu opowieści z Dzikiego Zachodu, którego ogarnianie zajmie mi parę kolejnych lat (Bouncer, Bluberry, Cartland, Jim Cutlass itd.). Jeden album tygodniowo to dla mnie naprawdę spore i długotrwałe wyzwanie.
Sama historia zaczyna się i rozwija w miarę ciekawie. Zawód kowboja w obliczu rozwoju kolei żelaznej powoli acz nieubłaganie odchodzi do lamusa, co zmusza naszego bohatera do odwieszenia ostróg. Russel ma pod opieką niepełnosprawnego umysłowo chłopaka, którego pokochał jak własnego syna, lecz kiedy znajduje go martwego domaga się sprawiedliwości od obywateli miasteczka, w którym się zatrzymał. Niestety włodarzom i burmistrzowi na rękę jest zamiecenie całej sprawy pod dywan, przez co nasz bohater zbiera bandę strzelców i blokuje całe miasteczko.
Fabuła z pozoru nie wydaje się skomplikowana, ale dzięki niejednoznaczności postaci historia opowiedziana jest w ciekawy sposób. Mogę zarzucić, że całość została poprowadzona w zbyt szybkim tempie, a z poszczególnymi postaciami nie zdążyłem się dogłębnie zaznajomić (i to jest mój główny zarzut do tego komiksu), lecz z drugiej strony lektura jest naprawdę interesująca, a ukazanie drastycznych konsekwencji zaślepienia gniewem jak najbardziej wiarygodne. Do tego wszystkiego dochodzą cudownie narysowane plansze, które we wspaniały sposób budują duszny klimat małomiasteczkowego Dzikiego Zachodu.
Moja ocena 7/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pt, 14 Styczeń 2022, 17:57:29
 Już się tego Snydera nie czepiam, bo to co myślę na jego temat już powiedziałem, ale poważnie Detective Comics? Jezu, ale to był koszmarek  najgorszy Batman jakiego w życiu czytałem, z wyjątkiem rysunków rzecz jasna.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w Pn, 17 Styczeń 2022, 07:51:53
poważnie Detective Comics? Jezu, ale to był koszmarek  najgorszy Batman jakiego w życiu czytałem, z wyjątkiem rysunków rzecz jasna.
No widzisz, tak jakoś wyszło  :) Pamiętam, że po pierwszym czytaniu miałem podobne odczucia jak Ty, ale teraz jak wziąłem się za to ponownie to jakoś spina odeszła w dal, zrobiłem ogólny chillout i cały komiks wszedł mi na gładko. Istotne, że nie czułem znużenia przy lekturze, całość była w miarę spójna i najważniejsze - ciągle pamiętam fabułę  :D
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Gazza w Śr, 19 Styczeń 2022, 08:12:57
W mojej skromnej opinii Detective Comics Tonyego S. Daniela, zwłaszcza z perspektywy późniejszych wszelakich wysrywów batmanowych, nie jest wcale złe. Gdy czytałem to (w momencie ukazywania się nakładem Egmontu) wprost nie mogłem nadziwić się tej wszech panującej modzie obsmarowywania autora. Jasne, dla mnie będzie on (Daniel) zawsze lepszym rysownikiem (choć to taki "Jim Lee wanna be") niż scenarzystą, ale naprawdę nie mogę do dziś nadziwić się temu narzekaniu. Będę pewnie kontrowersyjny ale mnie za to wymęczył Snyder. Jego run ratowały, jak dla mnie, obłędne rysunki Capullo - ale scenariuszowo? - nic ponadprzeciętnego.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: chch w Śr, 26 Styczeń 2022, 16:45:09
Udało mi się przeczytać jedną serię i jeden komiks, czyli krótkie wrażenia.

Raport Brodecka był już polecany wszędzie i często, jednak do polecanek podchodzę trochę z dystansem, gdyż zdażało mi się sparzyć (chociaż był też komiks, którego zakupu żaowałem, a po 10 latach, po kolejnej lekturze, bardzo mi sie spodobał, więc wiele czynników wpływa na odbiór - nastrój, wiek, ilość przeczytanych komiksów - czasem więcej nie znaczy lepiej). W każdym razie - świetne rysunki, wspaniała historia, czyta sie to szybko, do wydania nie mam zastrzeżeń. Mam nadzieję, że ksiazka wyjdzie jako ebook i będę mógł porównać. Jeśli ktoś jeszcze nie czytał - polecam, komiks wart swojej ceny (jeśli jeszcze jest do kupienia za okładkową, nie sprawdzałem).

CHEW - komiks z którym miałem okazję zapoznać się kilkanaście lat temu, jeszcze w formie translacji. Udało mi się przeczytać nareszcie całą serię i... wow. Nie jest to ten kaliber co Raport, ale opowieść wyraźnie zmienia swój charakter. Z komediowej (no, na wpół komediowej) zmienia się w coraz mroczniejszą, aż na końcu mamy smutną opowieść o tym co w życiu najważniejsze, o poświeceniach w imię zapewnienia przyszłości innym, przede wszystkim dzieciom. Szkoda, że mucha nie wydała tego w podwójnych tomach, 130 stron i HC to jednak przesada. W każdym razie polecam.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Pn, 31 Styczeń 2022, 23:30:16
Styczeń

Z archiwum Jerzego Wróblewskiego t. 16 – „Hernan Cortes i podbój Meksyku” całkowicie zasadnie zwykł być uznawany za jedno z najbardziej udanych przedsięwzięć w dorobku „Mistrza z Bydgoszczy”. Za sprawą niniejszej odsłony „Z archiwum…” znać, że tematyka konkwisty znalazła się w orbicie zainteresowań rzeczonego twórcy już na ćwierć wieku przed pierwodrukiem wspólnej realizacji jego i Stefana Weinfelda. Znać tu stopniowe „szlifowanie” charakterystycznego stylu Wróblewskiego, a ponadto mamy do czynienia z pasjonującą (choć równocześnie nie wolną od znacznego „ładunku” okrucieństwa) opowieścią.
 
Jeremiah t. 24 – mimo że zawarta w tej odsłonie serii fabuła nie porywa tak mocno jak chociażby „Delta” czy „Strefa graniczna” to jednak w jej przypadku nadal mamy do czynienia z elementem składowym jednej z najbardziej cenionej komiksowej postapokaliptyki. Ponadto mistrz Hermann po raz kolejny usiłuje modyfikować swój styl co niezmiennie cieszy.
 
Moonshadow – prawdopodobnie najbardziej osobisty utwór pióra nieprzecenialnego Johna Marca DeMatteisa, przynajmniej w moim przekonaniu prekursorski względem m.in. „Sandmana” według skryptu Neila Gaimana. Z perspektywy współczesnego czytelnika być może jego odbiór wyda się nie zawsze łatwy. Niemniej jednak zdecydowanie warto dać tej propozycji wydawniczej szansę, bo na tle znacznej części współczesnej oferty okazać się ona może zasadnie wyjątkową.
 
Green Lantern: Mosaic nr 1 – chciałby się rzec: niemal jak Vertigo! Do tego wczesne, naznaczone intrygującym spojrzeniem Morfeusza, ciętym dowcipem Constantine’a i przemieszaną z egzystencjalnym bólem i zwątpieniem determinacją Potwora z Bagien. Tak się bowiem prezentuje pierwsza odsłona solowej serii poświęconej Johnowi Stewartowi, dla wielu co najmniej „numerowi dwa” wśród ziemskich Zielonych Latarni. Ta zaś okoliczność generuje nadzieje na co najmniej nietuzinkową lekturę.
 
Batman Death Metal t.2
– niniejsza opowieść zaczyna nabierać rozpędu w nadspodziewanym dla tego jej etapu tempie. Toteż trudno opędzić się od poczucia, że w tym przypadku mamy do czynienia ze zmierzaniem ku jej iście epickiej konkluzji. Jednak przed nami jeszcze dwa kolejne zbiory, choć już teraz można zaryzykować twierdzenie, że w przypadku „Batman Death Metal” rzeczywiście mamy do czynienia z opowieścią na skalę największych i najbardziej znamiennych wydarzeń w dziejach uniwersum DC.
 
Kapitan Żbik: Wodorosty i pasożyty cz.1 – „kolorowy zeszyt” na kilka sposobów wyjątkowy i wyróżniający się. Po pierwsze w przypływie szczerości „Superman z MO” przyznaje, że istnieją dziedziny w których „nigdy nie był najmocniejszy” (w tym akurat przypadku chodzi o chemię) co nie tylko uposaża tę momentami niemal omnipotentną postać w odrobinę prawdopodobieństwa, ale też chociaż nieco uspokoiło moje męskie ego. Po drugie okazało się, że gierkowska myśl naukowo-techniczna stanowiła przedmiot pożądania niemal świata całego, a na pewno międzynarodowych korpo doby lat 70. ubiegłego wieku. No i w Paryżu strajkowali, nie to co w PRL-u… Aż ciekaw jestem co przyniesie kolejny epizod tej nadspodziewanie odkrywczej opowieści.
 
Dylan Dog: Mater Dolorosa – po raz pierwszy otrzymaliśmy „barwnego” Dylana Doga i plastycznie rzecz mocno cieszy. Natomiast scenariusz acz niebanalny wyraźnie ustępuje „Mater morbi” (którego ów tomik jest kontynuacją), a w jeszcze większym stopniu poprzedniej odsłonie tej serii, tj. znakomitej „Alfie & Omedze”.
 
Korzenie rodzinne – wydawać się mogło, że do pełni sukcesu niczego tej inicjatywie nie brakowało. Na przysłowiowym „pokładzie” mamy tu bowiem zasłużenie cenionego scenarzystę (Jeffa Lemire’a), wyróżniającego się oryginalnym i łatwo rozpoznawalnym stylem plastyka (Phila Hestera) oraz wciąż popularną konwencje postapokaliptyczną. A jednak podobnie jak miało to miejsce przy okazji szumnie „odpalanej” serii „Outcast-Opętanie” interesująco zapowiadający się wątek wiodący okazał się jedynie namiastką faktycznie intersującej fabuły, prowadzonym bez polotu i autentycznie sensownego pomysłu. Dlatego pomijając dojmującą nastrojowość (z czym Lemire na ogół radzi sobie z dużym powodzeniem) finalnej jakości porównywalnej z „Gideon Falls” czy „Descenderem” niestety nie ma co się po tym tytule spodziewać.
 
II wojna Zwiastunów – kolejne udane spotkanie z przedstawicielami uniwersum Walecznych. Nie mogło zatem zabraknąć dobrze już znanych polskiemu czytelnikowi postaci, tj. Bloodshota i Arica z Dacji, a przy okazji całego tabunu innych osobowości tego wszechświata przedstawionego. Fabuła może nie ścina z nóg, niemniej mamy tu do czynienia z przekonującym ujęciem motywacji zaangażowanych w tytułowy spór osobowości rozrysowanych przez grono profesjonalnych plastyków. Szkoda tylko, że brak pewności (bo zapowiedzi brak) czy wydawnictwo KBoom będzie swoją przygodę w polskimi edycjami komiksów Valianta kontynuowało…
 
Bohaterowie i Złoczyńcy: Joker
- Ostatni śmiech – jak na tzw. komedię jednego dowcipu produkcję tę śmiało uznać można za satysfakcjonującą. Do tego po raz kolejny dobrze spisał się w swojej roli Nick Jones, autor zamieszczonego tu artykułu przybliżającego komiksowy dorobek Briana Bollanda widziany przez „pryzmat” ilustracji okładkowych z udziałem Jokera. Oczywiście w wykonaniu tegoż właśnie artysty.   
 
Green Lantern: Mosaic nr 2 – pomimo uspokojenia ogólnej sytuacji w przestrzeni Mozaikowego Świata lęki i niepokoje nie przestają spędzać snu z powiek jego opiekuna w osobie Johna Stewarta. Z czym jednak faktycznie boryka się niegdysiejszy architekt i jaką proweniencje mają owe mniej lub bardziej uzasadnione obawy? Tego rzecz jasna nie dowiemy się w pełni z niniejszej odsłony tej intrygującej serii. Niemniej ogólna nastrojowość tegoż przedsięwzięcia zostaje znacząco pogłębiona, a apetyty na tzw. ciąg dalszy stosownie pobudzone. 

Świat mitów: Iliada – de facto drugi w dziejach crossover (pierwszym była wyprawa po złote runo) gromadząca w jednym miejscu licznych bohaterów solowych cykli mitycznych. Toteż już od pierwszych stron „rozbuzowały” się we mnie emocje w swoim czasie towarzyszące lekturze pierwowzoru literackiego. Wpływ na tę okoliczność miała także fachowo i skrupulatnie ujęta kultura materialna biorących się za przysłowiowe bary stron. Podobnych adaptacji tradycji mitycznych oraz antycznego dziedzictwa literackiego życzę sobie jak najwięcej.
 
Kapitan Ameryka t.6 – kontynuacja jednego z najbardziej udanych staży w dziejach tej postaci zachowuje wysoką jakość poprzednich zbiorów. Choć gwoli ścisłości nie wszystkie rozwiązania fabularne uznać można za w pełni przekonujące (zwłaszcza w kontekście Red Sculla). Do tego szkoda, że Bucky Burnes nie otrzymał więcej czasu na udzielanie się w roli Kapitana Ameryki, bo szło mu pod tym względem całkiem nieźle. Pewne jest jedno: z niemniejszą ekscytacją niż do tej pory wypatruję tzw. ciągu dalszego.
 
Jajko i Smerfy – jeszcze jeden zbiorek tej klasycznej serii z wczesnego okresu jej realizacji nie podejmuje co prawda tak ważkich treści jak „Smerfetka” czy „Smerf naczelnik”; aczkolwiek to nadal świetna zabawa dla wszystkich fanów (do tego niezależnie od ich wieku) podopiecznych Papy Smerfa.
 
Bohaterowie i Złoczyńcy: Moc Shazama! – spodziewałem się, że będzie bardzo dobrze i tak właśnie sprawy w kontekście tegoż tomu się mają. Jerry Ordway to fachura jakich mało; dlatego już tylko tzw. pilot do regularnej serii (czy jak to zwykło się mawiać w terminologii marketingowej: powieść graficzna) wypada wprost zjawiskowo! Swoją drogą trzeba było autentycznej odwagi by na etapie Ery Extreme podejmować próbę reaktywowania marki zupełnie do tych czasów nieprzystającej. Wyszło pogodnie choć zarazem niebanalnie. Dlatego nieprzypadkowo chciałoby się więcej.
 
Styks – można rzec, że ów tytuł to swoisty miód na skołatane serce wszystkich tych, którzy nie zawsze akceptują niekoniecznie komunikatywną narracje w wykonaniu Andreasa Martensa. W tym bowiem przypadku mamy do czynienia z wyzbytą niejednoznaczności (co nie oznacza, że nieciekawą) opowieścią z pogranicza czarnego kryminału i horroru. Przy czym nie zabrakło kładzionej „na gęsto” kreski niemieckiego mistrza komiksu.
 
Green Lantern: Mosaic nr 3 – już od pierwszych plansz niniejszego epizodu znać, że John przestaje być sobą, a jego zachowanie znamionują niespotykane w jego przypadku aberracje. Nieprzypadkowo, jako że daje o sobie znać pewna wyjątkowo kłopotliwa „osobowość”, która nie raz już wcześniej spędzała sen z powiek powierników pierścieni mocy. Konfrontacja jest zatem nieunikniona, a co najważniejsze (i typowe dla odpowiadającego za scenariusz tego przedsięwzięcia Gerarda Jonesa) poprowadzona nie bez znamion jej znaczenia w ramach bardziej złożonego wyzwania.
 
Flash t.14 – kolejny dowód na wyjątkową łatwość Joshui Williamsona (tj. scenarzysty tej serii) nie tylko do snucia dynamicznych i „zagęszczonych” zarazem fabuł, ale też do osiągania właściwego rytmu opowieści po krótkotrwałych momentach twórczej „zadyszki”. W dobrej formie także uczestniczący w tym przedsięwzięciu plastycy (m.in. Howard Porter) oraz duży plus za interesującą obsadę uzupełnioną o nowego, a przy tym interesującego pomyślanego złoczyńcę.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: chch w Wt, 01 Luty 2022, 23:27:55
100 naboi + Brat Lono - cała seria plus spinoff już za mną i... jestem roczarowany. Seria nagradzana, wymieniana jednym tchem w panteonie serii Vertigo, sporo osób czekało w Polsce na zakończenie. Być może to moje zdolności poznawcze szwankują, ale nie rozumiem o co ten hałas. Fabuła prosta (wątek z obrazem jest jedynym bardziej skomplikowanym, dla mnie, bo
Spoiler: PokażUkryj
straszne tam nagromadzenie postaci w drugim tomie i idzie się pogubić kto z kim i jak to się stało, że Lono ukradł obraz a ostatecznie miała go Echo
, postacie są wyraziste, ale mam wrażenie, że seria budowała swoją markę na brutalności (w Bracie Lono w ogóle mamy samą nawalankę), a jedyną wartością dodaną był tu język (slang, odzywki). No właśnie... tu dochodzimy do polskiego przekładu, które w moim odczuciu leży i kwiczy (w serii głównej i spinoffie, chociaż w Bracie Lono był inny tłumacz). Jak w Bracie Lono mamy dialog w którym pytany mówi, że nie zna czyjegoś imienia, pytający nalega, a mamy odpowiedź "podałem Ci imię" (nie, nie podał, bo go nie znał, tak utrzymywał) to mam wrażenie, że ktoś dosłownie przetłumaczył coś w stylu "I told you already") o błędach w 100 nabojach już ktoś pisał (np. 50 dolarów zamiast 5-O) - często dialogi nie mają sensu. Szczerze mówiąc, lepszy przekład miały darmowe translacje (kilka tomów po mandragorze wypuściła jedna z grup)...
Duży zawód.

Invincible - t. 1 i 2 oraz zaczęty t. 3 - nie czytam za bardzo sh, ale jeśli ktoś czyta i lubi ten gatunek to bardzo polecam. Kirkman robi w tej serii rzeczy na które nigdy nie zgodziliby się włodarze wielkiej dwójki w odniesieniu do swoich "kur znoszących złote jaja". Większość serii czytałem dawno temu (scena translacyjna znowu wyprzedziła polskie wydawnictwo), ale teraz przypominam sobie serię i dodatkowo przeczytałem parę serii pobocznych (The Cape, Brit, Tech Jacket, Astounding Wolf-Man 1-10) - piszę o tym, bo dopiero lektura tych serii wyjaśnia niektóre rzeczy (np. w bodajże w drugim tomie Invincible - zeszyt 16, jest inwazja obcych i tam w jednym kadrze widać w tle jakąś lecącą postać i nagle inwazja się kończy. Okazuje się, że ta postać pojawia się w jednej miniserii Brit - chyba Black, white, red and blue i tam cała inwazja, jej początek i koniec jest pokazana szczegółowiej. Ogólnie pierwszy tom Invincible to dopiero wprawka, sam KIrkman pisze, że nie wiedział czy dotrwają do 13 numeru i nie wprowadzał wielu wątków, zaczął się rozkręcać od drugiego tomu.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: skil w Śr, 02 Luty 2022, 00:10:23
100 naboi + Brat Lono - cała seria plus spinoff już za mną i... jestem roczarowany.

Umyślnie kompletowałem w oryginale. Gdzieś do połowy to jest absolutny sztos - właśnie językowo czy pod kątem kreowania świata (te wszystkie drobne historie) jest kapitalnie. Niestety kiedy "intryga" zaczyna być wyjaśniana okazuje się, że całość to jedna wielka naciągana bzdura i seria kończy na daremnym poziomie, niwecząc wszystko co było tak fajnie budowane na początku.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w Śr, 02 Luty 2022, 08:32:28
100 naboi + Brat Lono
A ja tam lubię (serię główną, a nie spin-off, który jest faktycznie do bani). Mozolne odbudowywanie grupy Minuteman i swojej własnej pozycji przez Gravesa śledziłem z wielkim zainteresowaniem. Poszczególne postacie (a jest ich sporo) rozpisano fantastycznie. Jak dla mnie seria nie ma żadnych przestojów, każdy ma swoje pięć minut, a poszczególne wątki płynnie się zazębiają.
Owszem nie jest to moja ulubiona seria z Vertigo, bo tutaj prym wiodą Saga o Potworze z bagien, Skalp, Kaznodzieja, a nawet Ex Machina, ale jednak to nadal kawał dobrego komiksu. Ja przyjąłem konwencję czytania jednego wątku dziennie, tak więc nawet jeśli był jakiś one-shot to odkładałem komiks i do następnego wątku brałem się kolejnego dnia. I taki sposób czytania polecam  :D
Swego czasu sam oceniłem te komiksy w ten sposób:
100 Naboi - Azzarello nie należy do moich ulubionych scenarzystów, choć trzeba przyznać, że część tworzonych przez niego serii czasami wpada w moje gusta (Wonder Woman, Księżycówka, Rasa Panów). Podobnie było z jego opus magnum, kryminalno-szpiegowską opowieścią o tajnej organizacji rządzącej Ameryką. Azzarello powoli, acz konsekwentnie odkrywa przed czytelnikiem całą planszę do gry i ustawia na niej swoich bohaterów sukcesywnie dostawiając nowe pionki. Całość otacza mroczna aura tajemniczości, co sprawia, że po zakończeniu zeszytu mamy ochotę na kolejny i kolejny tylko po to, żeby dowiedzieć się co się dalej stało i o co w tym wszystkim chodzi. Mam tylko zarzut, że jednak zbyt długo to wszystko trwało, ale na cóż ... tytuł zobowiązuje. 8/10.
100 Naboi. Brat Lono - No tu już jest niestety zdecydowanie gorzej  :( To co Azzarello zrobił z jedną z najbardziej charakterystycznych postaci swojej serii woła o pomstę do nieba. W ogóle nie kupuję rozwoju postaci ostatniego Minuetmana, a sam komiks ciągnie się jak przysłowiowe flaki. 3/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pt, 18 Luty 2022, 16:45:36
  Opóźnione przez czyste lenistwo podsumowanie grudnia, przez święta udało mi się jakoś trochę poczytać tego.


  "Duchy Zmarłych" - Richard Corben. Zbiór adaptacji kilkunastu wierszy i opowiadań Edgara Allana Poe w większości króciutkich (mowa o komiksach) na kilka, maksymalnie kilkanaście stron. Adaptacje ani nie są do końca wierne pod względem fabuły ani tez szczególnie wiernie oddają ten specyficzny klimat post-gotyckiej grozy dzieł Poego. Autor skupił się tutaj na pozbawieniu tej pewnej dwuznaczności twórczości Mistrza u którego często niedopowiedziane było czy to naprawdę duch czy może tylko wewnętrzny lęk protagonisty. Tutaj duch to duch, zombie to zombie a szaleniec to szaleniec. Corben wziął ostry kurs w kierunku ukazania ludzkiej cielesności i tego jak ta cielesność potrafi być krucha co w połączeniu ze sporą dawką przerysowanej fizycznej przemocy oraz podkreślaniem kobiecych walorów (w sensie wielkości a nie ilości) stawia całość całkiem niedaleko od grindhousowego kina. Nie zabraknie też całkiem rozsądnej dawki mocno czarnego humoru co zresztą grindhouseowi tez nie jest obce. Rysunki Corbena jakie są każdy zainteresowany wie, jego groteskowa estetyka jak dla mnie naprawdę dobrze oddaje tę neurotyczną niesamowitość poezji Poego, uwagę zwraca też naprawdę gruntownie przemyślany układ kadrów. Natomiast mam dwie uwagi, nie podobało mi się komputerowe kolorowanie, w kilku miejscach wyglądające nader sztucznie, dwa wydaje mi się że w kilku miejscach rysownik mógł nieco naturalniej kreślić postacie kobiece taka konfrontacja ich zewnętrznego piękna z wewnętrzną szpetotą mogła by dodać dodatkowego smaczku. Uwaga na temat tłumaczenia pana Starosty, na ogól nie mam wielkich problemów z jego tłumaczeniami, tyle że dostajemy tutaj sporo wierszowanych elementów, w większości w klasycznie eleganckich ,bywa że i ponad 100-letnich tłumaczeniach. Natomiast album otwiera wiersz o okładkowym tytule "Duchy Zmarłych" najwidoczniej wcześniej nie tłumaczony i z racji braku tak jak w każdym innym przypadku odpowiedniego przypisu podejrzewam, że to dzieło właśnie Marka Starosty i powiem szczerze, dawno nie widziałem tak gubiącego rytm zlepka częstochowskich rymów (na szczęście nie lubię hip-hopu zwłaszcza polskiego). Doprawdy jak się nie czuje pewnym i nie ma specjalnego doświadczenia, to może trzeba było zostawić to w oryginale? Na początku powiedziałem coś o adaptacjach, zmieniam zdanie to na dobrą sprawę interpretacje twórczości Poego, może i nie dla każdego, ale są szalone, zabawne i potrafią dać do myślenia. Ciężko oczekiwać czegoś więcej, bawiłem się doskonale. Ocena 8/10.

  "Korriganie" - Thomas Mosdi, Civiello. Tak w skrócie Korriganie to mniej więcej Władca Pierścieni tylko bez zmian w nazewnictwie zastosowanych przez Tolkiena, wymieszany nieco z Ciemnym Kryształem i Willowem. Irlandia około roku 1100, podróżującą rodzinę małej Luaine napadają jakieś dziwne stworki kojarzące się nieco z kukiełkami Jima Hensona skrzyżowanymi z goblinami. Ojciec ginie w zasadzce, dziewczynka zostaje uratowana przez dziwne krasnoludy ale jej mama i dziadek zostają porwani do innego świata do którego będzie musiała się udać aby ich uratować. Na miejscu okaże się, że nowo zapoznani przyjaciele należą do plemienia Korriganów które jest ciemiężone przez Fomorian (które na szczęście nie wyglądają jak w ludowych podaniach tylko jak orki z Warcrafta przemalowane na czarno) oraz ich złego władcę uwięzionego w swojej wieży złego staro-celtyckiego boga Balora o Złym Oku (tutaj tylko Balora i też orkowatego tylko o wiele większego niż reszta). Aby uratować bliskich Luaine w towarzystwie przyjaciół będzie musiała udać się w zamorską wyprawę (po drodze przeżywając oczywiście mnóstwo przygód i poznając różne istoty) do tajemniczej wyspy poprosić pradawne plemię Tuatha Dé Danann, aby zebrali armię i powrócili na kontynent ostatecznie rozprawić się z Mordorem, pardon z Fomorianami. "Wspaniale zilustrowane dark fantasy dla dorosłych" głosi napis na tylnej okładce, cóż polemizowałbym z tym trochę, owszem obrazki stanowią plus całości natomiast na mnie aż tak olbrzymiego wrażenia nie zrobiły. Twarze postaci są namalowane raz realistycznie raz nie do końca, w przypadku bitew czy większej ilości postaci zaczynają one przypominać twory Simona Bisleya co się trochę gryzie między sobą, okazjonalnie zauważałem problemy z perspektywą, do tego w scenach nocnych naprawdę ciężko się rozeznać czasami co dane kadry przedstawiają. Tak porównując do ostatnio oglądanego przeze mnie malowanego komiksu czyli Zemsty Hrabiego Skarbka to stwierdziłem będę szczery, że to jest przepaść. Scenarzysta też nie jest tym gościem, któremu nie można nic zarzucić. Historia mimo że całkowicie sztampowa, to w sumie dająca całkiem sporo frajdy nie jest do końca sprawnie prowadzona. Scenariusz bywa mętny, powód porwania ludzkiej rodziny wydaje się napisany na kolanie w czasie jakiejś korekty kiedy autorzy zdali sobie sprawę że na dobrą sprawę nie wiadomo co właściwie ludzie robią na zamku Balora, nowe postacie nie są wprowadzane jakoś szczególnie umiejętnie (trochę minęło czasu zanim się zorientowałem że Nazguli, pardon synów Balora jest trzech, ale to i pan od pędzla nie ułatwił mi zadania) i nie zawsze autorzy wiedzą co sensownego można z nimi zrobić, jak naprzykład z goblinami, które wydają się na tyle ważne że kilka z nich jest wymienionych z imienia a pojawiają się tylko w pierwszym tomie i później nie wiadomo co się z nimi dzieje. Zastrzeżenia mam też do źle rozplanowanego zakończenia, gdzie dostajemy zbyt mało czasu do zapoznania się z Tuatha De Dannan oraz niespecjalnie spektakularnej bitwy na koniec (a to powinien być przecież gwóźdź programu), osobiście mam wrażenie, że Civiello niespecjalnie pewnie się czuł przy scenach batalistycznych i poprosił aby je ograniczyć do minimum a to co zostało nie jest specjalnie zachwycające. No ale ja tu tak narzekam, narzekam ale to w gruncie rzeczy kawał naprawdę porządnego klasycznego fantasy i to nie żadnego dark. Owszem jest dosyć krwawo i trochę golizny się znajdzie, ale to przecież nie wyznacza przynależności do gatunku. Tak jak szczerze mówiąc doszedłem do wniosku, że nie bardzo moim gustom jest po drodze ze Studiem Lain bo wszystkie ich komiksy które kupiłem z wyjątkiem Slaine i Alana Moora sprzedałem bez żalu, tak ten chyba zostawię sobie na półce. Naprawdę przyzwoita lektura ocena 7/10.

  "Armie Zdobywcy" - Jean-Pierre Dionnet, Picaret, Bill Mantlo, Jean-Claude Gal. Podobno klasyka europejskiego komiksu rodem z Heavy Metal, podobno bo nie jestem historykiem komiksu i muszę w tej kwestii zawierzyć temu co napisano na okładce, zresztą nazwiska są znane więc łatwo uwierzyć. Tom zawierający trzy różne komiksy, które na dobrą sprawę poza gatunkiem nie mają ze sobą wiele wspólnego i właściwie nie wygląda żeby działy się w tym samym świecie, chociaż jakby się tak zastanowić łącznikiem całej trójki jest to, że w tej nibylandii wiecznie trwa wojna więc może to i ta sama planeta ale za to już niemalże napewno nie ten sam czas. Zresztą to komiksy pisane przez różnych autorów i wydawane osobno więc pozostaje nam zawierzyć w tej kwestii wydawcy oryginalnego zbiorczego wydania. Pierwsza najkrótsza Katedra jest najbardziej spójna i sensowna, chociaż z racji oczywistego od strony nr.2 zakończenia nie wciągnęła mnie jakoś strasznie mocno, ta opowiastka wygląda na dziejącą się w późnym średniowieczu. Druga część, ta która najbardziej mi się spodobała "Fantastyczna Armia" to zbiór króciutkich szortów tyczących się różnych armii wysyłanych w różne strony świata przez tytułowego nieokreślonego Zdobywcę, czasami bohaterami są pojedyncze konkretne postacie a to zwykli wojowie a to oficerowie a to generałowie (zdarza się że i członkowie plemion/krain broniących się przed agresorami) a czasami sama armia jako zbiorowość ludzka, ta część kojarzy się nieco zapewne poprzez wygląd żołnierzy z czasami starożytnego Rzymu. Komiks trzeci najobszerniejszy "Zemsta Arna - Triumf Arna" to opowieść o młodym niewolniku, który wyrwawszy się z niewoli odkrywa że ma prawa do korony i zbiera armię aby strącić okrutnych uzurpatorów z ich tronów. Ta część, która zdaje się toczy się jeszcze wcześniej niż pozostałe trochę ona wygląda na umieszczoną w czasach a la Babilonu (i trochę Conana Barbarzyńcy aczkolwiek protagonista otrzyma mechaniczną działającą dłoń) z racji swojej ogólnej bełkotliwości najmniej przypadła mi do gustu, aczkolwiek trudno nie docenić pewnego przełamania konwencji bo tytułowy Arne to wcale nie klasyczny bohater fantasy tylko taki sam nienormalny tyran jak i jego wrogowie. Tak czy inaczej nie oszukujmy się, to nie jest komiks do czytania tylko do oglądania, a powiedzieć że jest co oglądać to powiedzieć zbyt mało. Za rysunki odpowiada Gal, rysownik po którym wiedziałem czego się spodziewać bo Scream wydał już u nas Diosamante tego autora, i o ile już tamten komiks zachwycał wyglądem tak nie może się równać absolutnie z tym co tu się dzieje (może z racji nałożenia kolorów, zresztą już chyba przez kogoś innego). Stwierdziłem kiedyś o jakimś nie pamiętam już którym komiksie, że wygląda jakby nad jednym kadrem artysta spędził więcej czasu niż Marvel nad całym zeszytem. Tutaj Gal włożył w niektóre kadry więcej pracy niż Marvel w całe mini-serie, przy przekładaniu niektórych stron łapałem siebie na stwierdzeniach typu "to jest jakiś k...a obłęd", bo to z jaką precyzją i przede wszystkim dokładnością ilustrator oddał wygląd tego co mu się w głowie roiło zarówno w przypadku postaci, jak i zwierząt, budowli czy krajobrazów jest iście obłąkane. W każdym razem wcześniej wspominałem o tym, że niewiele komiksów Studia Lain zostaje mi na półce po przeczytaniu to o ile w przypadku Korriganów się jeszcze zastanowię tak w przypadku Armii Zdobywcy tak się właśnie stanie a ja wcale nie jestem jakimś wielkim fanem realistycznego rysunku, ale ten majstersztyk sztuki graficznej to po prostu zasługuje na honorowe miejsce. Co jeszcze do Studia to mam dwa zarzuty, raz nie zauważyłem nigdzie w komiksie aby było podane który scenarzysta odpowiada za który komiks, dwa jest to tłumaczenie z angielskiego czyli też z tłumaczenia co mogło nie pozostać bez wpływu na pewną mętność scenariuszy. Ale co tam nie o klarowne rozbudowane fabuły tu przecież chodziło tylko o podziwianie tego niesamowicie zilustrowanego oraz co trzeba przyznać klimatycznego dark fantasy. Ocena 7/10.

  "Black Beetle - Bez Wyjścia" - Francesco Francavilla. Próba odtworzenia pulpowych klimatów komiksu z czasów międzywojennych przez włoskiego autora w Polsce znanego raczej z pracy dla dwóch amerykańskich gigantów. W Colt City pojawia się nowy szeryf zamaskowany Czarny Żuk, Chrząszcz czy tam inny Chrabąszcz i na łamach czterech zeszytów ma zamiar rozprawić się z przestępcami gnębiącymi to zacne miasto. W pierwszym zeszycie pokona latających za pomocą plecaków ze śmigłami sługusów hitlerowskiego Ahnenerbe czy czegoś w ten deseń, którzy w miejscowym muzeum szukają jakiegoś tajemniczego artefaktu a w pozostałych trzech wpląta się w bardziej przyziemną intrygę powiązaną z wojną miejscowych gangów. Sam komiks to takie połączenie Batmana, Dicka Tracy i Spirita z lekkimi naleciałościami twórczości Raymonda Chandlera, opierający się w głównej mierze na akcji, chociaż i elementów prowadzenia śledztwa kilka się znajdzie. Nie ukrywajmy największym "ficzerem" tej pozycji są rysunki autora, nie jestem jakimś wielkim specjalistą bo i nie jest on jakoś szczególnie reprezentowany na naszym rynku (dziwne, chociaż z drugiej strony u nas komiksy sprzedają raczej scenarzyści niż rysownicy), ale tyle co widziałem wystarczy mi do powiedzenia o nim "świetny" a ten komiks tylko potwierdził moje wcześniejsze przemyślenia. Piękne rysunki w staroszkolnym lecz odpowiednio uwspółcześnionym stylu, zabawa kadrem aby jeszcze mocniej nawiązać do swoich protoplastów no i przede wszystkim cudne kolory do których Francavilla ma mistrzowskie oko. Jest naprawdę kolorowo, tak jak można by się spodziewać po opowieści o przebranym za owada facecie walącym po ryjach latających nazistów, ale w żadnym przypadku pstrokato, cały czas udaje się zachować ten noirowy klimacik. Francesco Francavilla to facet urodził się po to aby rysować Batmana. Tym niemniej album jest dla mnie mimo wszystko lekkim zawodem a powodem tego jest jego objętość. Nie jestem pewien czy wydanie tego w formie w jakiej zostało to wydane było dobrym pomysłem bo zdaje się, że seria (o ile miała wogóle nią być) po prostu padła. Pierwsza część zostawia po sobie właściwie same pytania i żadnych odpowiedzi, druga ta dłuższa mafijna broni się od biedy jako samodzielna całość ale i tam czuć że brakuje trochę spokojniejszych momentów. Brak szerszego zaprezentowania samego miasta, brak koniecznej femme fatale (pani naukowiec warunków raczej nie spełnia, czarna jazzowa wokalistka już bardziej, ale ona wypowiada kilka zdań na krzyż i znika), brak skorumpowanego komisarza i jedynego uczciwego w mieście popijającego detektywa, ogólnie dosyć sporo rzeczy brak. Całość w moim mniemaniu nie powinna się aż tak mocno wzorować na pulpie sprzed kilkudziesięciu lat, która mieściła się i na pięciu stronach tylko w formie obszerniejszej powieści graficznej zaprezentować jakąś bardziej rozbudowaną fabułę. Po prostu czuć tutaj, że potencjał był spory mogliśmy mieć do czynienia z komiksem znakomitym a większość stron została sprowadzona do obijania gęb. Jest nieźle i tylko nieźle i taka jest moja ocena 6+/10.

  "Jim Cutlass tom 1,2" - Jean Michel Charlier, Jean Giraud, Christian Rossi. Kupiony pod wpływem pozytywnych opinii na forum oraz chęci przeczytania jakiegoś klasycznego komiksu przygodowego a także wielkimi nazwiskami na okładce. Jim Cutlass to weteran Wojny Secesyjnej (doskonały oficer rzecz jasna i ciągle na służbie), który pomimo południowego pochodzenia walczył po stronie Jankesów. Po otrzymaniu wiadomości o spadku po wujku, nasz bohater zrzuca mundur i udaje się do Nowego Orleanu, aby w spokoju zażywać przyjemności związanych z posiadaniem sporego dosyć majątku ziemskiego. Spokój oczywiście nie będzie bohaterowi dany, najpierw wda się on w bójkę z karcianym oszustem (który okaże się jednym z jego śmiertelnych wrogów aż do końca historii) i będzie musiał salwować się ucieczką z parowca którym popłynął, ale co o wiele gorsze wielki majątek okaże się całkowicie podupadłą (z powodów stricte wojennych) plantacją na dodatek obarczoną problemem w postaci współwłaścicielki czyli uroczej kuzynki Caroline z którą testament świętej pamięci wuja nakazuje mu się ożenić (ja rozumiem że to głębokie południe, ale na litość boską poważnie tam wszyscy muszą się pieprzyć ze swoją rodziną?), aby wejść w posiadanie w sumie wielkiej kupy długów. Przez swoją kuzynkę, Jim który postanowił wrócić w czułe objęcia matki armii wkręci się w poważną intrygę związaną z Ku Klux Klanem i szczerze mówiąc z wyjątkiem rysunków jest to ten początek jest najmocniejszym punktem obydwu albumów, autorom bardzo fajnie udało się odtworzyć klimat powojennego Dixielandu razem z trapiącymi go problemami. Cała reszta szczerze mówiąc jak dla mnie była po prostu na nie. Sporym problemem jest sam bohater, co do którego miałem wątpliwości czy w końcu da się go polubić czy nie, na mnie sprawiał wrażenie raczej kretyna który za główny cel swojego jestestwa obrał sobie wkurzenie jak największej ilości ludzi, poza tym ciężko stwierdzić cokolwiek więcej na temat jego konstrukcji psychologicznej, no może to że jest uparty i niezłomny. Fabuła ciągnie się jak guma z majtek, przerywana co chwilę jakimś pościgami, strzelaninami i tego typu atrakcjami, najczęściej wynikającymi kompletnie z czapy z których połowę można by spokojnie wyrzucić a które teoretycznie mając ożywić historię częściej ją spowalniają. Mniej więcej w połowie serii Moebius, który przejął pałeczkę scenarzysty po Charlierze, zdecydował nagle a zmianie kierunku i okazuje się, że głównym przeciwnikiem nie będzie Klan tylko jakiś czarownik voodoo pragnący urwać kawałek nowo powstałego USA na jakieś magiczne murzyńskie królestwo. Od tego momentu zaczyna się jazda bez trzymanki, to znaczy normalnie by się zaczęła, bo tutaj scenariusz kompletnie grzęźnie w bagiennych oparach absurdu, mistycznych wizji, zombiaków, olbrzymich zmutowanych aligatorów i tym podobnych atrakcji sklejonych do kupy poprzez totalnie zamulające tempo. Do tego dodajmy kompletny fabularny chaos i wisienka na torcie czyli zakończenie, które nie wiadomo czy wogóle jest zakończeniem wraz z kilkoma różnymi niedomkniętymi wątkami, czy drugoplanowymi postaciami powprowadzanymi nie wiadomo w jakim celu i pozostawionymi samym sobie. Zamknięcie serii wygląda tak, jakby autorzy mieli zamiar dalej ją ciągnąć, tyle że uznali że nie warto i machnęli po prostu na nią ręką. Cóż o rysunkach można powiedzieć, z początku to Moebius więc nie powinniśmy się spodziewać czegokolwiek innego niż poziomu "znakomicie" po przejściu rysownika na fotel scenarzysty dokoptowany do projektu Rossi nie ustępuje specjalnie poprzednikowi (a kto wie czy nie jest lepszy) a rysując w dosyć podobnym stylu zachowuje wizualną konsekwencję. Jest kolorowo, szczegółowo, dynamicznie i napewno widowiskowo dajmy na to kadr z domem rozrywanym przez tornado to jeden z najbardziej porywających (dosłownie) jakie widziałem ostatnimi czasy. Plany są oddane ze szczegółami co jest niezbędne przy komiksie przygodowo-historycznym a to wszystko podlane tym takim nie wiem jak to określić, klasycznym sosem znaczy się wizualia to spory plus. Niestety dla mnie jeden z niewielu. Ocena bardzo, bardzo naciągnięta i właściwie tylko za wygląd. 6/10.

  "Superbohaterowie Marvela tom 91 - Cable" - Duane Swierczynski, Ariel Olivetti i inni. Cable, cudowne dziecko lat 90-tych twardziel stanowiący syntezę wszystkich kinowych twardzieli z tamtego okresu na czele z Sylwkiem i Arniem. Wielkie "muły", naramienniki, kwadratowa pokryta bliznami gęba z gatunku "idź stąd i nie wracaj" na której śladu uśmiechu nigdy nie stwierdzono, mechaniczna ręka i sztuczne oko aby dopełnić dzieła zniszczenia, wiadomo o co chodzi. Nie jest łatwo napisać cokolwiek rozsądnego z taką postacią i twórcy na szczęście nie starali się wymyślić czegoś nowego w tej dziedzinie. W skrócie sterany komandos ucieka poprzez czas z małą Hope Summers aby ocalić ją przed Bishopem (który od czasów Tm-Semic ogolił się na zero i zgubił rękę), który chce ją zabić aby ocalić świat. Bishop jakieś tam swoje w miarę sensowne powody może i ma, ale jeden chce zgładzić małą kruszynkę a drugi ją uratować więc nie mamy kłopotów aby wybrać stronę której będziemy kibicować. Po wylądowaniu w jakiejś alternatywnej wersji przyszłości w której na poły wyludniony Nowy Jork jest terroryzowany przez "policję" korporacyjną, nasz bohater znajdzie nieoczekiwanych sprzymierzeńców w postaci niebieskookiej blond ślicznotki pracującej w knajpie oraz podstarzałego lekko wyłysiałego Cannonballa. Historia w stylu "biegajom i szczelajom", dosyć duża dawka przemocy jak na Marvel, scenarzysta niekoniecznie panuje nad tym co pisze (Sophie czyli nasza blondi twierdzi, że tylko raz trzymała broń w rękach, aby dwadzieścia stron dalej kosić setki komandosów z wielkiej spluwy) a całość kojarzy się z Terminatorem połączonym z Robocopem. Rysunki nie jakieś nadzwyczajnie piękne, ale dosyć interesujące z tym swoim komputerowym kolorowaniem kojarzące się raczej z europejskim komiksem i ze względu na nie naciągam nieco ocenę 6/10.

  "Superbohaterowie Marvela tom 92 - Deathlok" - Dwayne McDuffie, Jackson Guice i inni. Kolejny po Cable'u powiew czasów minionych, czyli przygody Michaela Collinsa - nowego Deathloka. Michael jest naczelnym programistą w Cybertek Systems spółce-córce Roxxonu, zajmującej się zaawansowanymi systemami uzbrojenia. Obecnie Cybertek ma kłopoty z uruchomieniem programu Deathlok, ponieważ cybernetyczne ciało odrzuca przeszczepiane mózgi (nie łatwiej byłoby całe kolejne ciało przerobić na robota? Ten cyber-zombie musi z lekka śmierdzieć tak na zdrowy rozum) a z racji tego, że Michael zaczyna szperać w poszukiwaniu informacji o postępkach swojej firmy nabierając podejrzeń co do niespecjalnie etycznych działań tejże jest oczywistym kolejnym kandydatem do medycznego eksperymentu. Flow lat 90-tych jest bardzo silny w tym komiksie, fabuła jest wyraźnie wzorowana na Robocopie, bohater będzie usilnie szukał kontaktu z utraconą rodziną i jednocześnie starał się zachować wysokie standardy moralne (nie zabija) jakie posiadał będąc człowiekiem. Potyczki z punkami rabującymi staruszki w jakichś zaułkach, rozwałka w wesołym miasteczku, walki w jakiejś południowoamerykańskiej dżungli u boku dobrych partyzantów. Historia mocno żeruje na sentymentach w dzisiejszych czasach i robi to w naprawdę udany sposób. Do całości dodany zostanie jeszcze Nick Fury i lekko jameso-bondowe klimaty na sam koniec. Przeszkadzają trochę przesadzone możliwości cyborga, wewnętrzny komputer, który wszystko wie na podstawie danych z jakichś "czujników" czy fizyczne możliwości w stylu biegu z prędkością ponad 100 km/h przez tropikalny las (skoro mają taką technologię to na kiego grzyba pół Marvela stara się rozgryźć formułę super-żołnierza?). Rysunki w porządku, ani to piękne strasznie, ani też nie razi, są czymś czego moglibyśmy się spodziewać po komiksie sprzed trzydziestu lat, który nie ma nadmiernych ambicji artystycznych. Tak czy inaczej mi się podobało, akcyjniak s-f w starym, dobrym, stylu nie nudzący i z bohaterem którego da się polubić. Ocena 7/10.

  "Superbohaterowie Marvela tom 93 - Secret Avengers" - Ed Brubaker, Warren Ellis i inni. Marvelowska grupa do tajnych operacji, które momentami kręcą się wokół słynnych black ops, czyli robota którą ktoś zrobić musi, ale mało kto ma na nią ochotę a raczej nikt z zewnątrz nie powinien o niej się dowiedzieć. W skład jej wchodzą Steve Rogers, Natasza Romanoff, Walkiria, Beast, War Machine, Nova oraz Moon Knight. Trzeba przyznać, że drużyna jest doskonale dobrana, symbol USA od czasów IIWŚ, agentka tak tajna, że co chwilę ląduje w głównym wydaniu wiadomości, posągowa blondyna z mieczem jeżdżąca na pegazie, niebieski małpo-kot, wielki robot, latający koleś z żółtym garnkiem na głowie oraz wariat, który swój kostium dostał w spadku po pradziadku z Ku Klux Klanu to doskonali kandydaci do szpiegowskiej roboty, nikt tam się nie rzuca w oczy. Tak czy inaczej pierwszy zeszyt należący do Eda Brubakera to tradycyjnie początek pierwszej serii i jest on kompletnie niepotrzebny. Wydane zostało to, to już w całości w WKKM i nie jest ani fajne, ani mądre, ani nie przedstawia żadnego originu, na dodatek w tym przypadku wyraźnie ucięte. Głównym "mięsem" jest ellisowy w sumie niedługi staż w tym tytule istniejący w dosyć ciekawej formie mianowicie każdy zeszyt to oddzielna historia nie łącząca się absolutnie w żaden sposób z pozostałymi, rysowany przez innego artystę i opierający się głównie na akcji (wyjątkiem ostatnia przygoda przy której trzeba mocno się skupić bo jest strasznie pokręcona) z ponadnormatywną jak na Marvel ilością przemocy oraz momentami odrobiną humoru. Za rysunki odpowiadają takie nazwiska jak McKelvie, Walker, Aja czy Maleev więc wiadomo że będzie znakomicie. Fajne, mi się podobało Ellis to facet, który poniżej pewnego poziomu nie schodzi i potrafi pisać z tym przysłowiowym "biglem" a sam komiks to "szpiegowski" akcyjniak ze świetnymi rysunkami, bez pretensji do wielowarstwowych fabuł. Szkoda że go tak mało. Ocena 7/10.

  "Superbohaterowie Marvela tom 94 - Nova (Sam Alexander)" - Gerry Duggan, Paco Medina i inni. Dwa pierwsze zeszyty Loeba to początek vol. 5 przygód młodocianego podrabianego Green Lanterna, które zostały już u nas wydane w ramach WKKM, część główna to późniejsza część tej samej serii pisana już przez innego scenarzystę. Sam Alexander dzieli życie pomiędzy poszukiwania hełmów martwych członków Korpusu w kosmosie a swoje problemy osobiste na Ziemi. Idzie mu z obydwoma rzeczami różnie, toteż nikt się nie zdziwi jak się okaże, że świeżo upieczony Nova wplącze się w intrygę międzygwiezdnych cwaniaczków, narobi sporych kłopotów i będzie musiał starać się wszystko wyprostować przy pomocy Beta Ray Billa. Tytuł skierowany do młodszego czytelnika jest dosyć sporą powtórką z początków Spider-Mana uszczuploną o pewną ilość dramy (chociaż ciągle jest jej niemało). Jest kolorowo, zabawnie (powiedzmy) i w miarę sensownie. Nie da się mimo wszystko powiedzieć, że tytuł jest kompletnie niepoważny, życie Sama nie jest łatwe. Całkiem przyzwoity tytuł, chociaż dorosły czytelnik raczej nie ma czego w nim szukać. Ocena 6/10.

  "Superbohaterowie Marvela tom 95 - Nick Fury Jr." - Nick Spencer, Luke Ross i inni. Ledwo co przeczytane Secret Avengers i odrazu dostajemy kolejny "szpiegowski" tom, na dodatek w oryginalnych wydaniach nazywający się również Secret Avengers (tradycyjnie z wyjątkiem pierwszego zeszytu, który jest początkiem Bitewnych Blizn wydanych już u nas) tyle, że vol 2. W skład nowej tajnej grupy wchodzą Czarna Wdowa, Mockingbird, Maria Hill, Hawkeye, Coulson i sam Nick Fury a całość w przeciwieństwie do poprzedników działa pod całkowitą kontrolą SHIELD i rządu. Sama historia nie dość, że jest absurdalna to w moim mniemaniu podchodzi bardzo mocno pod treści propagandowe. Sytuacji nie pomaga fakt, że scenariusz prowadzony jest dosyć chaotycznie, ciężko czasami się w nim połapać. Tak więc AIM znajduje sobie nowego, lepszego (w sensie jeszcze gorszego niż poprzednik) szefa, który natychmiast zaczyna od reorganizacji firmy czyli dymisji za pomocą morderstw wysoko postawionych szyszek i stworzenia nowego rządu. Z tego powodu nowi Tajni Avengers otrzymają zlecenie na głowę świeżo upieczonego big bossa, który tego idiotycznego stroju AIMu nie zdejmuje chyba nawet w toalecie. Rysunki są totalnie przeciętne chociaż niektóre kadry ciągną mocno w dół. Z drugiej strony bywało gorzej, chociaż czepię się jeszcze w tym przypadku samego Fury'ego, w teorii wszystko się zgadza jest czarny, łysy, ma przepaskę na oku i bródkę tyle że te wszystkie elementy nie składają się w twarz Samuela L. Jacksona, po kiego grzyba zmieniać wygląd Nicka Fury aby wyglądał on jak Samuel L. Jackson skoro on później nie wygląda jak Samuel L. Jackson? Pieniążki się nie zgadzały? Zresztą kij tam z tymi rysunkami, najbardziej nie akceptuję tych postaci. Fury i Coulson w tym komiksie to dwie takie bite ku...y, że jeżeli ktoś tam zasługuje na kulę w głowie to najbardziej ta dwójka. Ci dwaj zdradzają tam dosłownie każdą postać z którą współpracują, strzelają do swoich bo coś tam chcą sprawdzić, piorą mózgi reszcie Avengers a ci się na to nie wiadomo z jakiego powodu zgadzają, zostawiają na pastwę wrogów i tego typu krzywe akcje wykonują. Ja rozumiem, że to miało chyba ukazać realia pracy w wywiadzie i to, że się pionki czasami poświęca, ale to chyba poświęca jak nie ma innego wyjścia a nie dyma swoich własnych podwładnych przy każdej możliwej okazji, kto by niby chciał służyć dla takiej frajerni? Chyba jacyś samobójcy, do tego możemy dołożyć Daisy Johnson 18-letnią dyrektorkę SHIELD wyjętą chyba z jakiejś książki z dowcipami oraz to, że ONZ uznaje AIM jako samorządne państwo i daje im miejsce w radzie bezpieczeństwa co chyba zostało znalezione w tej samej książce. Ocena -4/10.
 
  "Superbohaterowie Marvela tom 96 - Angel" - Ben Raab, Salvador Larroca. Zeszyt pierwszy to stareński origin Warrena Worthingtona III. Danie główne to sięgająca głęboko w lata 90-te historia świeżo upieczonej parki czyli Psylocke z jakąś magiczną szramą na twarzy i Angela jeszcze z niebieską skórą po terapii zasponsorowanej przez En Sabah Nura, ale już z normalnymi, pierzastymi skrzydłami. Związek ich przeżywa akurat lekki kryzys (na początku? to co będzie dalej?) spowodowany wcześniejszymi przeżyciami (całość ogólnie dosyć mocno sięga wstecz co oczywiście nie ułatwia czytania) oraz problemami psychicznymi Betsy. Problemy te okażą się ponadnaturalnego pochodzenia bo odpowiada za nie jakiś mówiący dziwną czcionką lamus zwący się Kuragari, wyglądający jak któryś z bossów King of Fighters i będący szefem międzywymiarowych ninja oraz czegoś nazywającego się Karmazynowym Świtem co jest jakąś organizacją, albo innym wymiarem, albo tym i tym naraz. Na szczęście w walce z totalnie generycznym łajdakiem wspomoże ich równie generyczny gnomowaty chiński mistrz magii. Ogólnie czuć, że autorzy straszne pierdoły pociskają, ale jak ktoś nie ma uczulenia na takie komiksy to może stwierdzić, że ten tutaj może i niezbyt mądry, ale mimo wszystko sensowniejszy niż kilka innych z tej kolekcji. Ciężko, też powiedzieć aby mocną stroną tego albumu były rysunki. Larroca nie jest kompletnie nieznany na naszym rynku, ale tu mamy do czynienia z dosyć wczesnymi próbkami jego pracy, które wypadają co najwyżej tak sobie, wszystko to takie nieco nieporadne. Elizabeth zdecydowanie ma być zgodnie z datą wydania "przesksualizowana", ale przez to, że artysta ma tendencje do pewnej geometryzacji kształtów (tak, krągłości też) wychodzi to różnie na dodatek czasami ją ustawia w dziwnych pozycjach które może by przeszły w przypadku Spider-Mana ale u każdego innego skutkowały by pochówkiem przy zamkniętej trumnie.Z Warrenem jest nieco lepiej, faceta nikt się nie będzie czepiał, że ma kwadratową twarz, no i jakżeby inaczej koniecznie musi być kolorowo jak na Wielkanoc. Typowa wyrobnicza robota ani na plus ani na minus powinno więc być pięć, ale z racji sympatii do dwójki bohaterów no i z tego, że dotychczas naprawdę niewiele tytułów tego typu się u nas ukazywało lekko naciągnę. Ocena -6/10.

  "Superbohaterowie Marvela tom 97 - Niewidzialna Kobieta" - John Byrne. Fragment Fantastic Four vol.1 z czasów rządów jednego z mistrzów Marvela, skupiający się na postaci Sue Storm i uczynieniu z niej najpotężniejszego członka FF oraz duchowej przemianie z Niewidzialnej Dziewczyny w Niewidzialną Kobietę. Co szczerze mówiąc wyszło naprawdę marnie, bo jeżeli ktoś tam zasługuje na miano silnej kobiecej bohaterki to są to She-Hulk i Księżniczka Pearla a napewno nie rozhisteryzowana i rozkapryszona Sue Storm, która na sam koniec jeszcze popełnia faul na czerwoną kartkę. Sama fabuła całkiem całkiem, Byrne miał zmysł do prowadzenia komiksowych scenariuszy, pierwszą część to coś dla wielbicieli pudel-metalowych zespołów połączonych z instytucją dominy a druga to n-ta podróż do sub-atomowego wymiaru, całość bardzo wiernie przekłada treść klasycznych zeszytów Stana Lee na nowoczesny (wtedy) język. O rysunkach wspominać nie będę, to John Byrne którego uwielbiam i uważam za jednego z najlepszych rysowników, który przewinął się przez obydwa najważniejsze dla gatunku wydawnictwa (chociaż fryzura Sue to zbrodnia na estetyce). Szczerze? Dla mnie lekki zawód, komiks dobrze się czyta, ma ten fajny posmak ramotki, ale bez przebijającej się rdzy na dodatek bardzo dobrze wygląda. Tyle, że ma niefajną bohaterkę, która zachowuje się również niefajnie. Ocena 7/10.

Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: chch w Nd, 20 Luty 2022, 13:04:34
Invincible t.3-10 - seria superbohaterska w której postacie dojrzewają, zmieniają się nie tylko fizycznie, czy poprzez zakup nowego kostiumu, ale też pod wpływem doświadczeń, przeżyć, przemyśleń zmieniają swoje poglądy? Komiks w którym bohaterowie zauważają, że obijanie mord złoczyńcom nie zmienia świata i próbują działać na większą skalę? Seria w której superludzie naprawdę giną? Seria w której główna postać kobieca nie zawsze jest zgrabna i piękna (wg promowanych standardów piękna, wiem ze to subiektywne)? Jednocześnie zawiera wszystkie elementy za które sh jest lubiane przez miłośników tego gatunku (bijatyki, alternatywne wymiary, podróże w czasie, klony, niezobowiązująca rozrywka)?
Czy taka seria w ogóle istnieje?
TAK!
Jest nią własnie Invincible. Komiks w którym zły może stać się dobry a dobry zły (ale nie "na chwilę"), komiks w którym czuć miłość autora do tego gatunku, ale nie jest to miłość bezgraniczna. Często poprzez dialogi autor naśmiewa się, punktuje bezlitośnie pewne praktyki wielkich wydawnictw (startowanie od jedynki serii wydawanych od lat, wielkie wydarzenia, które niczego nie zmieniają itd.). Komiks w którym widać Kirkmanowskie zamiłowanie do prezentowania flaków. Komiks, który nie odniósł w Polsce sukcesu (jeszcze, może kiedyś zostanie doceniony). Dlaczego? Może to kwestia krwawych scen (chociaż żywe trupy się dobrze sprzedawały), może rysunków (kwestia subiektywna, ale dla mnie rysunki R. Ottleya > rysunki C. Walkera), może fakt, że mamy serię, która liczy 12 tomów i po cenach okładkowych wychodzi 1200 zł za całość. Może kupujemy tylko to co znamy i wolimy kupić 143535 komiks z Batmanem, który poziomem nie dorasta Invinciblowi do pięt (jak większość komiksów sh z wielkiej dwójki). Nie wiem. Ale jeśli czytaliście pierwszy tom i stwierdziliście, ze to nie dla Was, to dajcie tej serii drugą szansę, tu naprawdę każdy kolejny tom jest lepszy od poprzedniego. Zresztą na stronie egmontu wyprzedał się tom 6, więc może jednak...

Czarne Nenufary - komiks co do którego miałem pewne oczekiwania, ale i obawy (opinie na forum były różne). Ostatecznie mogę potwierdzić, ze kolory są wyblakłe (pisał o tym chyba chmurny) - papier wchłonął za dużo farby. Intryga jest ciekawa. Nie udało mi się rozwiązać zagadki na własną rękę, chociaż już na pierwszej stronie jak zobaczyłem obis trzech kobiecych postaci to
Spoiler: PokażUkryj
skojarzyło mi się z eryniami, furiami - szkoda że nie trzymałem się tego skojarzenia, ale Autor umiejętnie mnie zwodził, mieszając na jednej stronie kadry z różnych czasów
.
Nie znam się na Monecie, więc jeśli to co napisano o nenufarach i jego życiu jest prawdą to mamy walor edukacyjny (zawsze porządany). Zaskoczył mnie format komiksu. Nie spodziewałem się, że jest taki duży.
Komiks po którym oczekiwałem więcej, ale jak najbardziej można się z nim zapoznać i wyrobić własną opinię (dla osób z Warszwy - jest w bibliotece dla dzieci i młodzieży nr LIV, na ul. ludowej, Mokotów).

Najwybitniejsi naukowcy. Einstein - to już moje trzecie spotkanie z tą serią, po Marii i Arystotelesie przyszedł czs na EInsteina. Niestety komiks jest, w moim odczuciu, chaotyczny. Nie napisano zbyt wiele o tym czego Einstein dokonał (piszę o samym komiksie, nie o posłowiu Dra Tomasza Rożka, ponieważ np. moja córka omia posłowia w tej serii, a to komiks dla dzieci). Gd już pojawiają się informacje o teorii względnosci (ogólnej czy szczegółowej) to jest to napisane takim językiem że dziecko tego nie rozumie. Moim zdaniem komiks powinien być dłuższy i może mniej się koncentrować na prywatnym życiu Alberta, a bardziej na jego pracy. Niektóre kadry uważam że zmarnowano na pokazanie rozmów z przyjaciółmi. Być moze autor chciał pokazać jak najwiecej postaci różnych naukowców, ale gdyby oganiczył ich obecność do prezentacji sylwetek na końcu komiksu (a taka jest) to odbyłoby się to z korzyścią dla małego odbiorcy. O ile komiks o Marii Skłodowskiej-Curie uważam za świetny (najlepszy z przeczytanych trzech), a komiks o arystotelesie niewiele mu ustępuje, to komiks z najsłynniejszym fizykiem jest dużym rozczarowaniem.

Trawa - czyli Centrala w natarciu. Komiks przeczytałem parę m-cy temu, ale postanowiłem o nim napisać parę słów. Przedw wszystkm - grubość komiksu wskazywała na długą lekturę, ale to pozory - tekstu jest niewiele. Sama historia jest przejmująca, ciekawa, poszerza więdzę nt. azjii
Spoiler: PokażUkryj
(np. nie wiedziałem, że tak wielu koreaczyków zginęło w japonii podczas wybuchów bomb atomowych - byli tam przymusowymi robotnikami).
Jenak przez całą lekturę miałem wrażenie że czegoś tu brakuje. SLedztwo na końcu do niczego nie doprowadziło, nie udało się znaleźć dowodów, osoba która spisywała wspomnienia głównej bohaterki odkładała wyjazdy, bo miała inne rzeczy na głowie, w końcu tamta umarła... Jest tu wiele okrucieństwa względem kobiet. Jest ciekawa opowieć. Widać, ze w azji inaczej podchodzi się do wartości życia niz w europie. Widać, ze zbrdnie sprzed 80 lat nadal są niepomszczone, a nawet nienazwane i nieuznane (relacje Japonii z Koreą Płd.). Czy warto? Warto. Czyta się szybko. Ale mam wrażenie, że autorka nie przyłożyła się od strony merytorycznej i sceariuszowej do tego komiksu tak jak powinna, a ta historia na to zasługuje. Jeden minus dla wydania - w egz. który czytałem grzbiet odklejał się od materiału pod okładką (nie wiem jak to się fachowo nazywa).
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Pn, 28 Luty 2022, 21:12:29
Luty
 
Daredevil Nieustraszony t.7 – autor, któremu przypada kontynuowanie serii po znakomicie radzących sobie poprzednikach zaiste nie ma lekko. Taka właśnie okoliczność przytrafiła się Andy’emu Diggle’owi, zaangażowanemu do współtworzenia miesięcznika „Daredevil vol.2” po tym jak Brian Michael Bendis i Ed Brubaker wprost wspięli się na wyżyny komiksowego scenopisarstwa. Stąd w przypadku niniejszego, tradycyjnie dla tej edycji pękatego zbioru sugerowana jest odrobina wyrozumiałości. Dzięki temu jego lektura ma spore szansę upłynąć pod znakiem czytelniczej satysfakcji, bo wspomniany następca obu panów również zalicza się do grona wprawnych opowiadaczy.
 
Bohaterowie i Złoczyńcy: Legenda Hawkmana – opowieść z założenia stylizowana na uroczo naiwną w duchu klasycznych opowieści pióra Gardnera Foxa z okresu Srebrnej Ery. Stąd mnogość nawiązań do pierwszych przygód pary przybyszy z planety Thanagar prezentowanych na łamach magazynu „The Brave and the Bold vol.1”. Do tego nie tylko w wymiarze fabularnym, ale też i rozwiązań plastycznych stosowanych przez ówczesnego rysownika perypetii Jastrzębi, tj. Joe Kuberta. Odpowiadający za zilustrowanie tego przedsięwzięcia Michael Lark poradził sobie niezgorzej niż przy okazji późniejszych swoich, wielce cenionych przez czytelników prac (m.in. „Gotham Central”, „Daredevil vol.2”), a zamieszczony na końcu tegoż tomu wywiad z rzeczonym to rzecz interesująca sama w sobie.
 
Fastnachtspiel – przedsięwzięcie nieprzypadkowo uznawane za dotychczasowe opus magnum Marka Turka (chociaż osobiście za takowe mimo wszystko wciąż uznawałbym „NeST”); do tego nie tylko z racji rozpiętości tego zbioru, ale też rozmachu w kreacji kilkupoziomowego świata przedstawionego. Oprócz przekonującego konglomeratu surrealistycznych konceptów oraz kompletności/spójności tej wizji znać tu także pełną świadomość ram i prawideł komiksowego medium przy równoczesnych znamionach przemożnej chęci poszukiwania coraz to nowych form plastycznej/koncepcyjnej ekspresji. Krótko pisząc: kawał pracy o znamionach twórczej błyskotliwości i artystycznej oryginalności.   

Green Lantern: Mosaic nr 4 – odrobina wytchnienia w zarządzaniu Mozaikową Społecznością? Oczywiście nic z tych rzeczy. Tym razem powodów do zmartwień dostarczają latorośle mieszkańców jednego z ziemskich miast uprowadzonych przez szalonego Strażnika Wszechświata. Gerard Jones sprawnie niuansuje tę fabułę, która stanowi zaczątek dla większej całości.
 
John Constantine, Hellblazer t.1 – przy okazji próby reaktywowania uniwersum Sandmana oczywiście nie mogło zabraknąć także Johna Constantine’a. Efekt tego, pomimo różnego typu mankamentów (m.in. kokietowanie lansowanych obecnie subkultur, zupełnie zbędne przegadanie niektórych wątków) to jednak miło że został on we wspomnianym projekcie uwzględniony. Krótko pisząc: dobrze go znowu widzieć; nawet jeśli bywało już lepiej.

Outcast-Opętanie t.6 – finał tej w swoim czasie szykowanej na hit produkcji niestety zachowuje wszystkie mankamenty większości z poprzednich jej odsłon. Tym samym okazało się, że  intrygujący pomysł wyjściowy to zdecydowanie za mało na zajmującą i utrzymującą uwagę licznego grona czytelników realizacje. Toteż z niekłamaną ulgą pożegnałem tę serię.

Rork księga 2 – dzieło, które nawet jeśli kiedykolwiek się zestarzeje to z pewnością nieprędko. Kumulacja mnogości intrygujących konceptów zarówno w wymiarze fabularnym jak i plastycznym. Co tu kryć, jeszcze nie raz będę doń powracał, a mistrzowi Andreasowi szczerze dziękuję.
 
Green Lantern: Mosaic nr 5 – do pewnego momentu rozwojowego mitologii Zielonych Latarni (tj. do restartu serii latem 2005 r.) Hal Jordan zwykł konfrontować się z Guyem Gardnerem nadzwyczaj często. Tym razem jednak stawi on czoła swojemu sprawdzonemu w wielu trudnych chwilach przyjacielowi czyli oczywiście głównemu bohaterowi tej serii. I jak przystało na dwóch samców alfa przyczyną ich niespodziewanego konfliktu jest kobieta… Nawet jeśli ów zwięzły opis pobrzmiewa aż nazbyt trywialnie to jednak Gerard Jones był scenarzystą zbyt wysokiej klasy by ograniczyć się jedynie do prezentacji testosteronicznej naparzaniny.
 
Adeus, chamigo brasileiro – wojna paragwajska (1864-1870) z perspektywy jednego z oficerów armii brazylijskiej. Rzecz prowadzona według tradycyjnych standardów komiksu historycznego, z wtrętami wszechwiedzącego narratora, ale też mnogością wyrazistych osobowości, które zmuszone były uczestniczyć w tym nadspodziewanie krwawym konflikcie. Specyficzne ilustracje paradoksalnie być może zdołałyby zaskarbić przychylność tej części czytelników, którym styl stricte realistyczny zdążył się już opatrzeć.
 
Dwaj bracia – gęsta, nie wolna od dramatycznych zawirowań opowieść oparta na konflikcie pomiędzy tytułowymi braćmi, osobowościami o skrajnie odmiennym usposobieniu. Wielbiciele historii obyczajowych zapewne będą usatysfakcjonowani.
 
Buddy Longway księga 2 – znakomite, porywające wręcz czytadło. Zilustrowane z dużą wrażliwością i znamionami nieustającego poszukiwania przez autora własnych rozwiązań stylistycznych. Piękna (acz równocześnie bynajmniej naiwna) wizja rozległych przestrzeni Dzikiego Zachodu, a zarazem harmonijnego życia rodzinnego.
 
Green Lantern: Mosaic nr 6 – mały przerywnik w dotychczasowych dylematach Johna całkiem dobrze tej serii zrobił. Także z tego względu, że uwaga czytelnika została przekierowana na przedstawicieli ówczesnego składu Korpusu Zielonych Latarni, niewykluczone, że najbardziej udanego w dziejach tej formacji. Ponadto chwilowa zmiana na stanowisku rysownika także wypada korzystnie.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: turucorp w Wt, 01 Marzec 2022, 00:17:27
Fastnachtspiel

Serio byłem ciekaw twojej opinii. Dzieks ;)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w So, 26 Marzec 2022, 12:18:11
  Podsumowanie stycznia, ani werwy nie miałem do czytania, ani też czasu specjalnie więc niewiele tego. Uwaga jak (prawie) zawsze pewne SPOILERY!!!


  "Wolverine i X-Men tomy 1-4" - Jason Aaron i inni. Komiks dosyć dziwnie wydany ponieważ od połowy serii do końca czyli tomy 1-4 są tak naprawdę tomami 5-8. Dlaczego tak się stało? Nie mam zielonego pojęcia i nie chciało mi się tego szukać pewnie krzyżowało się to to z czymś co u nas wydane nie zostało. W każdym razie ładny kawałek czasu temu cztałem pierwszy tom tej serii wydany u nas w ramach WKKM i sprawił on na mnie nadspodziewanie dobre wrażenie. Po jakichś tam dalszych jego kontynuacjach nie spodziewałem się mówiąc nic szczególnego a tu niespodzianka, przyjemnie się zawiodłem, chociaż nie można powiedzieć, żeby kwadrologia wydana przez Egmont zaczynała się z wysokiego C. W tomie pierwszym (czyli piątym) "Cyrk przybył do miasta" bohaterów zastajemy w sytuacji w której mały inteligentny Brood leży w śpiączce po postrzeleniu przez nieznanych (nie wszystkim) sprawców a Szkoła im. Jean Grey poszukuje nowego nauczyciela w miejsce wakatu który powstał po odejściu Husk. Scena rekrutacji nie jest z pewnością szczytem wyrafinowanego humoru i znana jest z 1000 i 1 amerykańskiej komedii, ale mimo wszystko ciężko się chociażby leciutko nie uśmiechnąć widząc na ile absurdalnych kandydatów i w jakiej ilości udało się Aaronowi wyciągnąć z przepastnych archiwów Marvela. Dalej obejrzymy scenę rekrutacji nowego ucznia do szkoły przez Angela i jednocześnie zawiązanie intrygi dla reszty serii a później przejdziemy do głównego dania czyli tytułowego cyrku Frankensteina który odbiera dusze swoim widzom i przejmie mentalną kontrolę nad gremium nauczycielskim co oznacza oczywiście, że to młodzież będzie musiała "uratować dzień". Ta część jest zdecydowanie najsłabsza a zajmuje zdecydowaną większość tomu, owszem pomysł Logana biegającego jako klaun z czerwonym nosem po arenie ma pewien głupkowaty urok, ale autor nie wymyślił w tej kwestii nic ponad dwa czy trzy zeszyty nonsensownego okładania się po gębach. Ostatni zeszyt mimo braku akcji pokazuje już pazur i skupia się na tym co bardzo często stanowiło siłę X-tytułów czyli relacjach pomiędzy członkami tej pokręconej rodziny. Fajnie wypada randka Icemana i Kitty, dobry występ w duecie zaliczają Jean Grey i Quentin Quire czy dosyć zaskakujące (przynajmniej mnie) będzie spotkanie Storm i Wolviego. Tom drugi "Szkoła Przetrwania" kontynuuje dobrą passę z zakończenia tomu pierwszego, pokrótce Logan zabiera dzieciaki na wyprawę do Savage Landu, która ma w teorii stanowić dla niektórych ostateczny na dodatek śmiertelnie niebezpieczny test a w rzeczywistości jest całkowicie kontrolowaną (do czasu pojawienia się przyrodniego brata Logana czyli Psa) próbą zaciśnięcia więzów pomiędzy nową klasą X i na tym poziomie ten komiks naprawdę działa. Interakcje pomiędzy bohaterami doskonale oddają ich charaktery także w mniej bądź bardziej trafny sposób mają przedstawić dosyć złożone stosunki panujące w środowisku młodzieżowym. W krótszej części tomiku odbędziemy dosyć typową dla tytułu podróż w przyszłość. Tom trzeci "Saga Hellfire" to na dobrą sprawę kulminacja całej serii i najlepsza jej część, szkolna ekipa (zarówno nauczyciele jak i ucznowie) nawiedzi z ogniem i mieczem konkurencyjną Akademię Hellfire aby pokarać czarne charaktery oraz uratować przyjaciół w opałach. Album pełen akcji, idiotycznych dowcipów a jednocześnie mający tak fajne dramatyczne momenty jak występ Toada jest po prostu...hmm no fajny. Tom ostatni "Starzy Kumple, Nowi Wrogowie" to poniekąd podsumowanie całości, pierwsza część to odpowiedź na pytanie (o ile ktokolwiek pytał) co się działo z Kid Gladiatorem (który faktycznie uczył się w szkole w WKKMie, w Egmontach już go nie było), druga w/g mnie dosyć słaba o dwójce agentów SHIELD udających mutantów którzy infiltrują Szkołę, dalej naprawdę bardzo dobre i niemalże przejmujące dokończenie wątku Toada oraz takie prawdziwe zakończenie-zakończenie czyli dziejąca się w przyszłości w dwóch liniach czasowych historyjka ukazująca ostatni dzień w szkole wraz z rozdaniem dyplomów dla grupki bohaterów z którym można się było naprawdę zżyć oraz jeszcze dalszą przyszłość wraz z dorosłymi już ich postaciami i ostatni dzień działalności szkoły wogóle. Pod względem rysunków jest naprawdę w porządku, za oprawę odpowiada kilku artystów utrzymujących mniej więcej podobną kreskówkową dosyć kolorową stylistykę, raz jest lepiej raz gorzej, ale nawet jak jest gorzej to mieści się to w ramach przyzwoitości, wśród artystów najbardziej in plus wyróżnia się Nick Bradshaw. Na koniec żeby ktoś mnie źle nie zrozumiał, to nie jest tytuł dla ludzi szukających ambitnego tytułu pokroju Marvels (bo ambicji na dobrą sprawę nie ma w nim żadnej), wielbicieli mroku i brudu bendisowego Daredevila czy pseudo-realizmu GCPD. Nie znajdziemy też w nim jakiegoś inteligentnego humoru w stylu Monty Pythona, Woody Allena czy innego Wesa Andersona bo tylko rozrywkowy tytuł dla małolatów. Jasne ma swoje wady (zbyt dużo zapychaczy w postaci bijatyk, momentami dosyć absurdalne projekty postaci - chociaż nie wiem czy to nie zaleta, niektóre wątki za Chiny Ludowe nie zainteresują czytelnika powyżej 16 lat), ale całość jako całość ma swój polot po którym poznać można, że Jason Aaron jak mu się chce to jest zdecydowanie ponadprzeciętnym scenarzystą i na dodatek rozumie co zawsze było samym sednem pomysłu na komiksy o X-Menach, czyli historię dzieciaków które muszą się poukładać same ze sobą, pokonać przeciwności jednocześnie nie tracąc wiary w ludzkość oraz po rpostu dorosnąć (co bywa, lecz nie zawsze tożsame ze sobą). Reasumując, przy czytaniu wszystkich czterech tomów właściwie w bardzo niewielu momentach miałem wrażenie, że marnuję czas czego bym sobie życzył od wszystkich czytadełek Marvela. Aha, odniosłem wrażenie, że samemu Aaronowi chyba nieobce są klimaty sado-maso. Ocena -7/10.


  "Hawkeye - tomy 1,2" - Jeff Lemire, Ramon Perez. Kontynuacja świetnego poprzednika autorstwa Matta Fractiona, więc zadanie nie było łatwe. W tym wypadku nie tylko nie łatwe, ale wręcz niemożliwe bo Lemire nawet nie próbował pokonać wcześniejszej serii, zamiast tego spróbował ją skopiować. Tom pierwszy "Odmieniony" zaczyna się w momencie gdy Hawkeye i Kate Bishop plądrują kolejną tajną bazę AIMu w poszukiwaniu kolejnej tajnej broni. Bronią tą okazuje się trójka dzieci-potwórków (dalej dowiemy się że to Inhumans) obdarzonych parapsychicznymi mocami. Tak czy inaczej dzieci trafią "pod opiekę" SHIELD, skąd zostaną porwane przez dwójkę bohaterów cierpiących na wyrzuty sumienia (bardziej Kate cierpi) i ukryte na kilka tygodni w ostatnim miejscu w którym ktokolwiek mógłby ich szukać czyli w mieszkaniu Clinta. Na sam koniec po dzieci przyleci AIM zawiadomiony przez męskie wcielenie Hawkeye (to było bez sensu, ale o tym dalej). Akcja tego tomu będzie jechać dwoma torami, na pierwszym pędzi teraźniejszość czyli to co wyżej, na drugim cyrkowa przeszłość Clinta Bartona i jego brata Barneya, która spowodowała, że został (aktualnie drugim) najlepszym łucznikiem w świecie Marvela. Gdyby ktoś nie znał Olivera Twista oraz miliona i jeden filmów o trudnym życiu sierotek mógłby ją uznać za ciekawą. Tom drugi "Troje", zaczynający się od tego, że dzieci zostały oddane nie AIMowi a Shield (chyba się scenarzysta z rysownikiem nie dogadał bo inaczej nie potrafię sobie tego wyobrazić) dla "odmiany" dzieje się w trzech liniach czasowych. Pierwsza to teraźniejszość w której doszło do rozłamu pomiędzy dwójką herosów i kontynuacja wątku dotyczącego potworków, druga to alternatywna przyszłość w której podstarzali bohaterowie. nie utrzymujący kontaktów od x lat z powodu kłótni na początku albumu ,próbują naprawić błędy z przeszłości a trzecia to analogiczna do tej z tomu pierwszego retrospekcja dotycząca powodów wyboru "zawodu" tylko że tycząca się Kate. Linia numer jeden to kompletny banał, druga chyba najlepsza aczkolwiek jakby nie dokończona, opowieść o dziecięcych latach Kate mimo że nie nazbyt oryginalna to wygląda lepiej niż ta Clinta tyle, że o ile dobrze zrozumiałem kompletnie przeczy wielkiemu fabularnemu twistowi z serii Fractiona. Wzorem Lemire, rysujący ten komiks Perez postarał się aby nie było zbyt oryginalnie naśladując we fragmentach dziejących się "teraz" styl Javiera Pulido, nie jest to strasznie nieprzyjemne dla oka i gdyby nie poprzednik pewnie uznałbym za całkiem fajne, natomiast grzeszy tym czym grzeszy większość kopii, jest pod każdym względem słabsze. W retrospekcjach artysta przeskakuje na inną technikę bardziej przypominającą malarstwo akwarelami (z dosyć ciekawym wyjątkiem dla Łuczniczki, która wygląda jakby szkicowana, nie wiem piórkiem?) a w przypadku linii przyszłości na prościutkie i schematyczne kontury które kojarzą się z rysunkami samego Lemire. Nie wiem co mam powiedzieć na koniec po całej tej króciutkiej serii, autor chyba nie miał kompletnie pomysłu na to co robi, to się tak czyta momentami jakby komiks powstał tylko dlatego, że został opłacony z góry (co nie jest niczym niezwykłym dla gatunku). Wszelkie wady i zalety bohaterów zostały tak pokracznie wyolbrzymione, że zamieniło je to w jakieś kartonowe symulacje ludzi. MHawkeye to kompletnie bezwolny głupek który bez przyjaciółki nie potrafi zrobić sobie herbaty KHawkeye wiecznie obrażona na wszystko i wszystkich jest tak zajebista i o tak wiele razy doskonalsza niż jej mentor (pewnie kij tam że facet od lat 60-tych jest członkiem Avengers, ona jest lepsza bo ma cycki), że powtarza jej to cały świat co pięć stron aż w końcu ona sama zaczyna to powtarzać a ja jako czytelnik odniosłem wrażenie, że scenarzysta tak bardzo chce udowodnić swoją wierność feministycznej sprawie, że mu kompletnie siadło na dekiel. O dynamicznym duecie znanym z poprzedniej serii możemy zapomnieć o pogłębionej relacji tej dysfunkcyjnej pary takoż. Będę szczery nie mam pojęcia dlaczego Marvel wydał ten komiks, on wygląda jakby miał stanowić dokończenie serii Fractiona więc miało być tak samo, tylko że jest on pod każdym względem gorszy. Dlaczego uznany twórca wysmażył tak niesmaczny kotlet też mi za bardzo nic na myśl nie przychodzi z wyjątkiem tego, że mu zapłacili. Nie wiem może na przeczekanie dali to Lemire, żeby znaleźć kogoś kto będzie miał pomysł na kontynuowanie serii? Nie jestem przekonany co do tego, patrząc się na to zakończenie napisane na kolanie mam wrażenie, że tytuł został po prostu skasowany. Jakby ktoś mnie na siłę zaczepiał o to abym wymienił plus tej duologii, to gdyby nie Aja, Pulido i Francavilla pewnie bym powiedział, że od biedy rysunki, chociaż patrząc się na to że nic innego nie przychodzi mi do głowy to niech te rysunki zostaną. Nie jest to najgorszy komiks jaki w życiu czytałem może, ale właściwie zawód pod każdym względem. Ocena poniżej przeciętnej 4/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w Pn, 28 Marzec 2022, 09:50:48
Dlaczego tak się stało?
Rozpoczynając okres Marvel NOW zdecydowana większość tytułów dostała kolejne woluminy i rozpoczęła swój żywot od magicznej #1. Natomiast część była kontynuowana, ale już pod szyldem Marvel NOW i taki los spotkał m.in. serię Wolverine i X-Men, dla której okres Marvel NOW rozpoczął się od zeszytu #19. Zakładam, że Egmont wykupił licencję wyłącznie na tytuły wchodzące w Marvel NOW. Tutaj jest spis początkowych zeszytów poszczególnych serii, od których zaczęła się era Marvel NOW - https://marvel.fandom.com/wiki/Marvel_NOW!_(2012_Event).
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: xanar w Pn, 28 Marzec 2022, 12:03:40
Trochę z d$&#& to wydali, w WKKM były nr 1-7, od 9-16 to są tie-iny do Avengers vs. X-Men.
Szkoda, ze tego normalnie nie wydali, bo to jedna z lepszych serii z Marvel Now.
Na obronę mogę dodać, że to było początek "poważnego" wydawania i pewnie nie bardzo wiedzieli jak to ugryźć, albo takich ogarniętych doradców mieli :D
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Wt, 29 Marzec 2022, 17:49:30
Znaczy się i tak źle i tak niedobrze. Cóż szkoda że nie całość.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: xanar w Wt, 29 Marzec 2022, 18:00:56
Najlepiej by było jakby wtedy to pominęli i np. teraz dali na twardo normalnie od początku a nie jakieś "konkrecyjne" wydawanie - od środka, od boku czy tam od końca.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Cz, 31 Marzec 2022, 23:15:09
Marzec
 
Wolverine t.1 – reorientowanie perypetii na znacznie bardziej „przyziemny” grunt, bez uczestnictwa nadnaturalnie obdarowanych oponentów. Mogło wyjść faktycznie ciekawie; wyszło bez wyrazu i bez polotu. Całości nie ratuje niestety także sięgnięcie pana scenarzysty po najbardziej zajadłego sparingpartnera Logana. Warstwa plastyczna również nie zachwyca.
 
The Spectacular Spider-Man – sprzężenie talentów dwóch tak znakomitych twórców jak John Marc DeMatteis i Sal Buscema po prostu musiało przejawić się równie znakomitym dziełem. Takim jest właśnie ów zbiór, przynajmniej w moim przekonaniu, obok „Ostatnich Łowów Kravena”, najbardziej udana interpretacja tytułowej osobowości.

Bohaterowie i Złoczyńcy: Green Arrow – Łucznicy
– najbardziej udana realizacja z udziałem Green Arrow nareszcie w polskiej edycji! Wprost przyznać trzeba, że czas obszedł się z nią nad wyraz łaskawie. Do tego zarówno w kontekście mocno urealistycznionej wizji tej postaci jak i niezmiennie urzekającej, dopieszczonej w każdym calu warstwy plastycznej. Zamieszczenie w niniejszym tomie mini-serii „Cudowny rok” wypada uznać za bardzo miłą niespodziankę i swoistą konkluzję trwającej przeszło sześć lat (1987-1993) przygody Mike’a Grella w kontekście jego nieprzypadkowo wciąż cenionej interpretacji Szmaragdowego Łucznika.   

Diuna: Ród Atrydów t.2 – kontynuacja adaptacji pierwszej z powieści uzupełniających „Kroniki Diuny” znacząco dynamizuje tok fabuły. Do tego stopnia, że momentami ma się wrażenie rozpoznawania utworu porównywalnego z oryginalną „Diuną”. Ponadto tendencję zwyżkującą wykazują także odpowiedzialni za warstwę plastyczną tej pozycji ilustratorzy. Z tym większą ochotą wypatruję konkluzji niniejszej opowieści licząc przy okazji na analogiczne adaptacje „Rodu Harkonennów” i „Rodu Corrinów”.
 
Green Lantern: Mosaic nr 7 – kolejne sytuacje konfliktogenne wyrosłe na tle odmienności współtworzących Mozaikowy Świat kultur i cywilizacji to oczywiście żadna nowość. Tym razem jednak John ma do czynienia ze zjawiskiem na tyle go przerastającym, że zmuszony jest on zwrócić się o pomoc do starego wroga… Co z tego wyniknie warto przekonać się osobiście mając w pamięci jak na ogół kończą amatorzy podpisywania cyrografów…

Ascender t.2 – niby scenarzyście udało się dość zgrabnie reorientować wszechświat przedstawiony „Descendera”; a jednak ma się poczucie, że przesadnego rozwleczenia tej fabuły i faktycznego braku na nią pomysłu… Wypada pozostawać „przy nadziei”, że kolejny zbiór tej serii nieco uporządkuje (i zdynamizuje zarazem) bieg spraw kontynuacji bardzo udanie przecież prowadzonej inicjatywy „wyjściowej”.
 
Star Trek: Lustrzany wszechświat – czy ktokolwiek byłby skłonny uwierzyć, że Jean-Luc Picard, duma i chwała Floty Kosmicznej Zjednoczonej Federacji Planet mógłby być zły? Przynajmniej w moim przypadku było to wręcz nie do pomyślenia. A jednak bracia Tipton, doskonale rozeznani w niuansach uniwersum „Gwiezdnej Włóczęgi”, bazując na jednym z motywów z oryginalnego serialu telewizyjnego wykazali, że jest to możliwe. Do tego w bardzo dobrym stylu choć z myślą przede wszystkim o wielbicielach tej marki.

Green Lantern: Mosaic nr 8 – najbardziej „rozgadany” z dotychczasowych epizodów. Gerard Jones doskonale jednak radził sobie z dialogami i tak też sprawy mają się także tym razem. Przy czym nie trzeba zapewne dodawać, że za sprawą coraz to nowych sytuacji konfliktogennych John nie ma nawet chwili wytchnienia. 

Green Lantern t. 4 – nie tak znowuż dawno temu Grant Morrison ogłosił swoje pożegnanie z DC Comics w zamiarze skoncentrowania się na autorskich przedsięwzięciach. Finalny album zbierający efekt jego pracy przy wzbogacaniu losów Hala Jordana zasadnie wzbudzać może żal wobec tej decyzji. Wszak w jej efekcie przynajmniej we względnie przewidywalnej przyszłości nie będzie już okazji do rozpoznania jego interpretacji postaci z uniwersum tegoż wydawnictwa. A szkoda, bo zarówno najbardziej znany spośród ziemskich dysponentów pierścieni mocy jak również mnogość innych osobowości „przefiltrowanych” przez nierzadko zadziwiający umysł „Szalonego Szkota” doczekali się za jego sprawą niejednej znakomitej opowieści. Tak też sprawy miały się w przypadku niniejszej serii i dobrze się stało, że doczekała się ona polskiej edycji.
 
Jedzenie. Picie – jeszcze jedno urozmaicenie w ofercie Muchy rodem z krainy dawnych Luzytanów. „Wampiry” oraz „Twierdzi Pereira” okazały się zdecydowanie wartymi rozpoznania propozycjami wydawniczymi i tak też się sprawy mają się w przypadku niniejszego mini-zbiorku. I to zarówno pod względem konstrukcji narracyjnej obu nowelek jak również w swojej klasie pełnej wdzięku maniery, którą je rozrysowano.
 
Księżycówka t.4 – po nie w pełni udanym „rozruchu” serii z tomu na tom jest coraz lepiej. Pan scenarzysta zdołał znaleźć przekonujący rytm dla swojej opowieści, a jego ilustrujący kolega niezmiennie spisuje się wprost świetnie. Aż miło popatrzeć.
 
Green Lantern: Mosaic nr 9
– Boże Narodzenie jako kanwa do refleksji natury egzystencjalnej o posmaku nostalgicznym? Nawet jeśli brzmi to mało oryginalnie to zapewnić wypada, że za sprawą nietuzinkowego talentu Gerarda Jonesa otrzymujemy równie nieprzeciętne i niepozbawione głębi ujęcie podjętego zagadnienia.

Kapitan Żbik: Wodorosty i pasożyty cz.2
– ciąg dalszy intrygi w kontekście cudownego wynalazku inżyniera Gajdy. Wynajęci przez złaknionych tego produktu (tj. „rewelacyjnej farby antykorozyjnej”) przedstawicieli zachodnich koncernów specjaliści od, określmy to umownie, przekonywania nieprzekonanych wykazują się nieprzeciętną pomysłowością. Cóż jednak z tego skoro wierny ludowej ojczyźnie chemik ani myśli ujawniać wartej całe wory dolarów receptury… No i Jan Żbik tradycyjnie dlań zachowuje czujność, a to oznacza, że tzw. zło zdecydowanie nie ma szans.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Nd, 03 Kwiecień 2022, 17:21:55
Marzec
 
...Diuna: Ród Atrydów t.2 – kontynuacja adaptacji pierwszej z powieści uzupełniających „Kroniki Diuny” znacząco dynamizuje tok fabuły. Do tego stopnia, że momentami ma się wrażenie rozpoznawania utworu porównywalnego z oryginalną „Diuną”...

   Poważnie? Czytałem wszystkie te trzy domy i powiedzmy, że to przyzwoita rzemieślnicza robota sf, ale to ma się do oryginalnej Diuny jak ziemia do nieba. Trójksiąg Dżihad Butleriańskiego to szmira totalna praktycznie pod każdym względem, dokupiłem jeszcze te dwie kończące niby oryginalny cykl, ale leżą od x lat na półce nieprzeczytane jeszcze bo się trochę boję po to sięgnąć. Reszty już nie chcę czytać nawet. Ogólnie Kevin J Anderson to słaby pisarz, który gwałcił wpierw Gwiezdne Wojny a teraz robi to z Diuną. Niezłe osiągnięcie trzeba przyznać niech jeszcze napisze coś w świecie Fundacji i Star Treka i zdobędzie Wielkiego Szlema.  Syn Herberta to raczej żaden pisarz.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Pn, 04 Kwiecień 2022, 15:48:01
To masz nade mną przewagę, bo ja przyswoiłem sobie ledwie "Ród Atrydów" i się skutecznie od tzw. ciągu dalszego odbiłem. Dysonans w zestawieniu z powieścią "bazową" okazał się zbyt przytłaczający. Faktycznie Kevin J. Anderson to twórca co najwyżej przeciętny, a udział w tym duecie Briana Herberta podejrzewam, że ma charakter co najwyżej symboliczny. Tym bardziej dzięki za ostrzeżenie przed władowaniem się w dalsze przejawy ich (czy może raczej: jego) twórczości. Natomiast co do komiksowej adaptacji "Rodu Atrydów" to jednak byłem mile zaskoczony. Może dlatego, że owa produkcja nie wymagała ode mnie przedzierania się przez nieprzesadnie udane opisy poszczególnych sekwencji literackiego pierwowzoru i o dziwo jako komiks sprawdziła się lepiej niż powieść. Rzadki to zapewne przypadek, ale takie właśnie miałem po tej lekturze odczucia. No i była okazja by raz jeszcze "odwiedzić" uniwersum "Diuny" bez konieczności straty czasu na rozpoznawanie co najwyżej średnio udanych powieści.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pt, 15 Kwiecień 2022, 12:29:14
  Podsumowanie lutego, może i niedużo ale coś tam się udało skubnąć. Uwaga jak (prawie) zawsze pewne SPOILERY!!!


  "Perramus - W Płaszczu Zapomnienia" - Juan Sasturain, Alberto Breccia. Zbiorcze wydanie komiksów, bo serią raczej tego nazwać nie można, pisanych przez około dekadę w czasach prehistorycznych niemalże czyli latach 80-tych przez dwóch wymienionych wcześniej i uznanych artystów. Całość zebrana jest w cztery nazwijmy to "księgi", fabularnie krążące wokół Santa Marii, nieistniejącego miasta będącego odbiciem współczesnego (wtedy) Buenos Aires. Księga pierwsza "W Płaszczu Zapomnienia" przedstawia nam tytułowego Perramusa, czyli bezimiennego członka antyrządowego ruchu oporu, który w godzinie próby tchórzy i pozostawia swoich towarzyszy na śmierć. Włócząc się w rozpaczy bez celu trafi do dosyć ezoterycznego domu publicznego, gdzie zostaną mu zaoferowane trzy dary z których wybierze zapomnienie. Dalej kręcąc się po mieście tym razem kompletnie pozbawiony wspomnień były dysydent który przybierze imię będące marką jego płaszcza z naszywki czyli Perramus, wplącze się w wydarzenia które doprowadzą go do zapoznania przyszłych towarzyszy urugwajskiego marynarza-rzezimieszka Cannelonesa zwanego Czarnym, podstarzałego pilota byłego żołnierza i byłego Amerykanina zwanego Wrogiem, oraz legendarnego pisarza znanego również i u nas Jorge Borgesa. W księdze drugiej "Dusza Miasta", Borges który zostanie mentorem i jednocześnie przywódcą drużyny (takim nie przymierzając Charlesem Xavierem) wyśle towarzyszy do Miasta, aby uratować przed siepaczami rządzącej junty siedmioro ludzi, stanowiących swoistą duszę miasta-państwa. W księdze trzeciej bohaterowie trafią na Wyspę Whitesnowa, która na dobrą sprawę niekoniecznie stanowi odbicie jakiegokolwiek konkretnego miejsca tylko amalgamat całej Ameryki Łacińskiej (trochę Nikaragua mi się kojarzy), gdzie wezmą udział w dosyć absurdalnej cyrkowej rewolucji. W księdze czwartej będą poszukiwać zębów śpiewaka i tancerza tango Carlosa Gardela, aby umieścić je na powrót w jego czaszce i "przywrócić uśmiech Argentynie". Od strony graficznej album prezentuje się doprawdy zadziwiająco, powtarzałem już to wielokrotnie i powtórzę jeszcze nie raz, kompletnie się na tym nie znam ledwo odróżniam flamaster od długopisu więc ciężko mi cokolwiek powiedzieć na temat technik jakich Breccia tu użył, ale jednego jestem pewien że jest ich całkiem sporo. Napewno są akwarele, napewno jakieś kolaże zdjęć i wycinanek, są momenty które jakby mnie ktoś zmusił do odpowiedzi to bym rzekł, że wyglądają jakby artysta farbę gąbką odciskał i na 100% wiele, wiele innych sposobów przeniesienia obrazu na papier. Autor dosyć sporo operuje plamami farby, na licznej części kadrów zobaczymy odwrócone funkcje czerni i bieli. Co dosyć interesujące, podczas pobieżnego przeglądania stwierdziłem, że to jest niemal kompletnie nieczytelne (nieoglądalne) i szczerze mówiąc lekko się zniechęciłem, za to przy lekturze okazało się, że komis jest nie tylko w pewien przedziwny sposób całkowicie przejrzysty (wyjątkiem początek czwartej historii, ale zdaje się że ktoś zwrócił uwagę Brecii że trochę przegina), ale momentami wręcz fotorealistyczny. Jednym słowem mnóstwo eksperymentowania i kompletny graficzny eklektyzm, którym to naprawdę warto dać szansę (ja oceniam rysunki na rewelacyjne, a wcale nie jestem wielkim fanem tego typu grafik). Skoro Breccia postanowił sięgnąć w kierunku bogatej talii technik użytych  w wizualizacji, to i Sasturainowi nie wypadałoby inaczej postąpić w przypadku gatunków literackich, których używa i tak jest w rzeczywistości. Komiks to pomieszanie dramatu, realizmu magicznego, historii przygodowej, groteski, surrealizmu ze sporą domieszką raczej czarnego humoru i historii a nawet odrobiny komiksu grozy czy traktatu filozoficznego. Nie ukrywajmy też, że jest on dosyć trudny w odbiorze. Komiks z jednej strony jest szczerze mówiąc hermetyczny dla czytelnika nie mającego choćby bladego pojęcia o historii nowożytnej Ameryki Południowej, z drugiej klimaty czasów słusznie minionych, które w tym komiksie są dosyć silne będą znane raczej każdemu czytelnikowi w naszym kraju, czy to z własnego doświadczenia czy z literatury i kina. Natomiast nie oszukujmy się, im bardziej oblatany w temacie będzie czytelnik tym zapewne więcej frajdy mu lektura sprawi (ile odniesień i ukrytych znaczeń mnie ominęło to sam jeden Bóg pewnie wie), tym niemniej i amator nie stoi na przegranej pozycji. Przede wszystkim w czasie lektury będzie miał szansę poznać nieco mieszkańców tej uboższej Ameryki, dwa na samym końcu pani tłumacz (która nawiasem mówiąc na tak na moje oko laika wykonała fantastyczną robotę) przygotowała niewielki "słowniczek" pojęć i tłumaczeń. Cóż na koniec? Kupiłem tomiszcze (robiące wrażenie jest zadziwiająco grube, sporego formatu i jak to zwykle u NSC ogólnie wydane bez żadnych zarzutów), korzystając z jednej ze sporych promocji u Sonii Dragi raczej z ciekawości co do rysunków Brecii i odgórnym zamiarem późniejszej odsprzedaży, ale po prostu zostawiam na półce. I zachęcam innych do zapoznania, owszem bywa trudno i trzeba będzie się skupić, owszem jest wymagany pewny poziom ogólnej erudycji im wyższy tym lepiej, owszem trzeba będzie się swoich uprzedzeń do komiksu "dziwnego", ale w zamian za to Perramus zaoferuje nam naprawdę wiele choć dosyć specyficznie podanej treści łączącej elementy społecznego dramatu, absurdalnej komedii i beztroskiej przygody w której występuje dosyć sporo rzeczywistych postaci oraz fantastyczne chociaż równie specyficzne rysunki. Aha proszę uważać na przedmowy autorów między rozdziałami, one dosyć sporo zawierają kluczy (oby tylko, czasami to wykłady czarno na białym) do interpretacji i szczerze mówiąc psują nieco zabawę. Ocena 8/10.


  "Jessica Jones - Alias tomy 1-4" - Brian Michael Bendis, Michael Gaydos i inni. Kupione jeszcze pod wpływem świetnych opinii z poprzedniego forum i tak od tego czasu leżało, leżało i leżało i czekało na lepsze czasy w międzyczasie obejrzałem w sumie udany serial (przynajmniej pierwszy sezon był udany) który zachęcił mnie do kupienia kolejnych tomów następnych serii a Alias dalej czekał i czekał, aż w końcu pod wpływem wysypujących się zewsząd już komiksów szukając ofiar do sprzedaży w końcu po niego sięgnąłem. No i nie będę trzymał bez sensu nikogo (niby kogo? każdy kto chciał i tak już przeczytał) w niepewności, świetne opinie nie były na wyrost. Zasady gry mniej więcej znane, Bendis za pomocą niewielkiego retconu wprowadza na scenę nową superbohaterkę, byłą członkinię Avengers, która bohaterką już nie jest za to wykonuje teraz zawód prywatnego detektywa we własnej agencji którą nazwała Alias. Szczerze mówiąc nie jest to jakiś strasznie wdzięczny początek, w sumie przez tych Avengers niby przeleciało pół Marvela, ale oni zawsze byli przedstawiani jako grupa dosyć elitarna i raczej zamknięta na zewnątrz więc taka trzeciorzędna niezbyt silna postać wyjęta znikąd jak Jessica aka Jewel nie miałaby tam racji bytu, ale jeżeli przymkniemy na to jedno oko to zobaczymy dosyć spore boisko do gry. Tak czy inaczej zaserwowany nam będzie w tym przypadku obyczajowy dramat z elementami kryminału i sensacji rozgrywający się w środowisku około superbohaterskim. Pogubiona właściwie na każdej płaszczyźnie, wyraźnie nadużywająca alkoholu Jessica Jones, która w gruncie rzeczy ma serce po właściwiej stronie tylko nie wiedzieć dlaczego odczuwa kompulsywną wręcz potrzebę wkurzenia każdego na swojej drodze kręci się po Nowym Jorku próbując jednocześnie zarobić na chleb, pomóc bliźnim i ukryć sama przed sobą fakt, że jest strasznie nieszczęśliwa. Już tom pierwszy zaczyna się z naprawdę wysokiego C, podzielony na mniej więcej dwie równe części czyli poszukiwania przez panią detektyw zaginionej siostry pewnej nieznajomej oraz swojego "kuzyna" znanego skądinąd Ricka Jonesa. Tom drugi to kolejne poszukiwanie tym razem nastolatki która w tajemniczy sposób zniknęła w jakimś miasteczku gdzieś na zadupiu, ta historia skądinąd nie najgorsza zwłaszcza biorąc pod uwagę, że autor nieco zamieszał oczekiwaniami i przypuszczeniami czytelnika szczerze mówiąc przyprawiła mnie o lekką niestrawność, ja po prostu już mam dosyć czytania, oglądania i słuchania o nietolerancji panującej wszędzie na jakichś zadupiach (nie mówię że to bezpodstawne). Za to część druga czyli randka z Ant-Manem a już zwłaszcza nieco eksperymentalna w formie historia zlecenia wykonywanego dla kochanego przez wszystkich J.J.Jamesona to czyste złoto. Tom trzeci to w przeciwieństwie do pozostałych albumów jedna długa opowieść o Jessice poszukującej (ona co chwilę kogoś szuka) jednej z tych Spider-Girletek (nie odróżniam ich, tych Kobiet-Pająków namnożyło się ostatnimi czasy w Marvelu a nigdy nie było ich zbyt mało) i czuć w nim lekki spadek formy, jest dobry ale nią zapada jakoś szczególnie w pamięć. Za to tom czwarty ostatni nie bierze jeńców każdą swoją stroną. Pierwsza część to cudownie idiotyczny origin Jessiki, którą udało się Bendisowi umieścić w licealnej klasie Petera Parkera a druga to konfrontacja (właściwie dwie jedna pierwsza z przeszłości druga odbywająca się w teraźniejszości) z nemesis naszej pani detektyw Purple Manem czyli Zebediahem Killgravem, która odpowie nam na niemalże wszystkie pytania dotyczące charakteru naszej bohaterki, powodów jej destrukcyjnych zachowań oraz stosunków łączących ją ze społecznością superherosów. Cóż nie mogę powiedzieć, że moja znajomość z panem Gaydosem to była miłość od pierwszego wejrzenia (bez skojarzeń). Gruba, toporna i niedbała krecha do tego niespecjalnie szczegółowe kadry, a sam rysownik niespecjalnie stara się zachować symetrię, na dodatek ma tendencję do nieco zbyt natrętnego kopiowania kadrów. Natomiast w miarę lektury, oswajałem się powoli ze stylistyką do czego mocno przyczyniły się brudne, zgaszone kolory nakładane przez Matta Hollingswortha, które do klimatu betonowej dżungli pasują idealnie. Gaydos potrafi się zabawić kadrem, potrafi ustawić bohatera w półcieniu tak aby wyglądał niczym postać z filmu noir sprzed 70-lat (ogólnie ma tendencje do prowadzenia rysunkowej narracji w iście "filmowy" sposób, stąd m.in. te powtarzające się kadry) i dlatego gdzieś tak w okolicach połowy całej serii przyłapałem się na myślach, że nie wyobrażam sobie aby kto inny miał to rysować. Zresztą ten styl w obrębie "trzonu" serii to nie jedyny pokaz jego możliwości, przy rysowaniu originu Jessiki, Gaydos przeskakuje na kreskę mającą się kojarzyć z klasycznym stylem Steve'a Ditko i wychodzi mu to bardzo fajnie. Głównego artystę, wspierają dwa inne i to raczej głośniejsze nazwiska. Pierwszym jest Mark Bagley, który rysuje segmenty stanowiące retrospekcje i które przeglądając przypomniałem sobie dokładnie dlaczego go tak bardzo nie lubię, tym niemniej na zasadzie kontrastu dzisiejszych niespecjalnie szczęśliwych czasów oraz radosnych (do pewnego momentu) wspomnień sprawdzają się w swojej roli. Drugim specjalistą od pędzla i sztalugi jest David Mack odpowiadający za cudowne okładki oraz wszelkie kolaże i inne takie figle-migle występujące tutaj w dosyć sporym natężeniu, które zresztą zrobiły na mnie potężne wrażenie (a wielkim miłośnikiem tych form graficznych nie jestem). Na koniec, naprawdę nie rozczarowałem się tym tytułem pomimo sporej ilości hurra-optymistycznych czasem nieco przesadzonych opinii. Nie jest to żaden genialny komiks i ma on swoje wady. Bendis troszeczkę słabo poradził sobie z perypetiami sercowymi antagonistki, o ile jej kontakty ze Scottem Langiem są najzupełniej zrozumiałe i dosyć naturalnie przedstawione, tak obecność tam Luke Cage'a jest dla mnie kompletną enigmą. W momentach wplatania w scenariusz wątków "psychologicznych", nie zawsze wszystko dobrze grało, miałem momentami wrażenie że taki Tom King poradził by sobie w tych miejscach jednak lepiej. Do tego dostajemy łamanie czwartej ściany przez Killgrave'a mam co do tego zabiegu mieszane uczucia i w sumie nie wiem czy mi się podobało czy nie. Jakieś tam pewnie inne drobne uwagi jeszcze bym miał, tyle że ich nie pamiętam więc pewnie nic ważnego, tak czy siak Alias to naprawdę bardzo, bardzo fajny komiks jest. Powiew świeżości wtedy i do dzisiaj zwłaszcza na naszym rynku godny uwagi nawet w przypadku ludzi niespecjalnie lubiących gatunek. Ot po prostu prześlizguje się gdzieś z boku świata peleryniarzy, ograniczając ich obecność raczej do naprawdę fajnych występów z drugiego lub trzeciego planu (najfajniej wypadli Steve Rogers, Scott Lang, Matt Murdock, Jean Grey i Carol Danvers - przy której występach przypomniałem sobie, że kiedyś nie była wkurzająca). Seria w sam raz dla miłośników kryminałów spod pióra Eda Brubakera. Ocena za całość 8/10.

 
  "Niezwyciężony Iron Man" - Brian Michael Bendis, David Marquez, Mike Deodato Jr. Dosyć opasły miękkokładkowiec, zawierający o ile się nie mylę całość serii Invincible Iron Man, podzielony na 3 (właściwie 4) części. Pierwsza to pościg za Madame Masque która nabyła dziwnych mocy, druga to walka z jakimś klanem techno-ninja, trzecia to przenosiny Iron Mana, Doctora Dooma i Sentry'ego w przeszłość. Pierwszy blok to zdaje się nowe otwarcie w życiu Tony'ego, firma na skraju bankructwa i ogólnie sytuacja na świecie niespecjalnie przyjemna (niewątpliwie po kolejnym wielkim evencie), ale to co normalny człowiek uznałby nowe przeszkody, ktoś tak błyskotliwy jak Stark uznaje za nowe okazje. Nowa zbroja, nowa dziewczyna, nowe pomysły na wszystko i nowy towarzysz broni, tylko praca stara a ratowanie świata to robota na trzy zmiany. W rozdziale drugim dziejącym się w Osace obejrzymy więcej akcji a sama opowieść będzie utrzymana w lekko szpiegowskiej konwencji i sporą jego część pociągną postacie z drugiego planu. Późniejsza jego część będzie się przeplatać z 2 Wojną Domową (Egmont pozaznaczał w którym miejscu przerwać czytanie i sięgnąć po inne tomy), ale ja jej jeszcze nie czytałem i szczerze mówiąc nie przeszkadzało mi to za bardzo, wszystko jest w miarę jasne. Sama końcówka będzie się działa już po evencie i możemy ją uznać jakby za osobną rzecz. Ostatni rozdział jest wyjęty z Avengers i to jakiegoś wydanego w przeszłości i szczerze mówiąc nie bardzo mam pojęcie co on tam robi i jak jego treść ma się do zawartości reszty tomu, no ale za to występuje w nim Sentry, nie da się praktycznie nic zrobić sensownego z tą postacią bo jest ona zbyt specyficzna i potężna, ale jak ktoś ma pomysł to trzeba przyznać jedno, Sentry to jest gość. Pod względem rysunków mamy do czynienia z naprawdę solidną robotą, której jedyne co można zarzucić to chyba brak jakiegoś większego artystycznego szaleństwa. Rysujący pierwszą część Marquez łączy realistyczny styl (bohaterów bez trudu da się powiązać z ich realnymi odpowiednikami) z pewną dosyć klasyczną "komiksowością". Świetnie udaje mu się oddać mimikę i emocje malujące się na twarzach bohaterów na czym niestety cierpią tła stanowiące zapewne z braku czasu w sporej części zwykłe plamy jakiegoś koloru, bardzo fajnie wychodzą też dosyć dynamiczne sceny akcji. Deodato Jr. prezentuje nieco odmienną stylistykę o wiele mniej wyraźne kontury i częste posługiwanie się plamami najczęściej dosyć mrocznych barw kojarzą się z czymś co mogliby stworzyć Sean Phillips albo Michael Lark do któregoś z kryminalnych scenariuszy Eda Brubakera. Nad ostatnią częścią na zmianę pracują Mark Bagley, który wyraźnie był w niezłej formie bo jego wytwory przeszkadzały mi o wiele mniej niż zwykle, oraz Marko Djurdevic którego malunki zwłaszcza biorąc pod uwagę że to Marvel można uznać za erotyczne. Fajny patent zastosował kolorysta Justin Ponsor, który te fragmenty dziejące się ściśle w przeszłości pomalował za pomocą tych kropek, aby uzyskać efekt klasycznego zeszytu z pierwszej połowy lat 90-tych. Do kogo skierowany komiks? Napewno do fanów MCU, Tony Stark to toczka w toczkę Robert Downey Jr. wygląda bardzo podobnie a zachowuje się identycznie, ogólnie sporo bohaterów tutaj przypomina swoje filmowe odpowiedniki (chociaż już niekoniecznie pod względem wyglądu). Przede wszystkim jest to jednak pozycja skierowana do fanów Marvela, całość wydaje się dosyć znacząca dla całego continuity, przede wszystkim silne powiązanie z Civil War 2 (a później jego reperkusje), przejście Doktora Dooma na stronę tych dobrych, rozpoczęcie przez MJ pracy dla Stark Industries czy pierwsze pojawienie się Riri Williams (o ile ktoś to uznaje za ważne wydarzenie). W każdym bądź razie mi się podobało, historia ma ręce i nogi (no dobra w drugim rozdziale nieco można się zaplatać jak się straci koncentrację), proporcje gadki i nawalanki są dobrze wyważone. Znajdziemy tutaj nieco humoru w stylu tego filmowego który jest na o tyle dobrym poziomie że nawet jak nie jest zabawny to przynajmniej nie jest żenujący, autor zaserwuje nam też zwłaszcza pod koniec trochę dramatycznej wiwisekcji umysłu i duszy Starka i wychodzi mu to wcale nieźle. Bendis dobrze czuje postać którą pisze, seria zamiast Niezwyciężony Iron Man, mogłaby się równie dobrze nazywać Tony Stark i Kobiety bo zajmują one poczesne miejsce w tym komiksie już nawet nie licząc kobiet jako czarnych charakterów to doktor Amara, Mary Jane (świetna zwłaszcza w duecie z Tonym) czy Piętaszek (SI zrządzająca firmą - równie świetna jak poprzedniczka jak nie bardziej) to fajnie prowadzone silne kobiece postacie, które utrzymują metalowego bohatera w pionie same jednocześnie nie będąc pozbawione pewnych słabości dzięki czemu przypominają realne (bądź holograficzne) istniejące osoby a nie kobietony, które posiadają +100% do wszystkiego z racji tego że posiadają chromosomy XX (to do ciebie Lemire). Zbierając razem to wszystko do kupy, mi się podobało, przygodny czytelnik komiksów który nie ma alergii na kalesoniarzy może spokojnie spróbować (chociaż powinien raczej kleić cokolwiek z tematu) a fan Marvela lub/i Iron Mana (zwłaszcza filmowego) to chyba raczej powinien -7/10.


  "Ponad Chmurami" - Regis Hautiere, Romain Hugault. Kolejny z lotniczych tytułów wydanych przez Scream i kolejny który jakoś strasznie mnie nie zachwycił, albo może inaczej rozminął się z oczekiwaniami. Fabuła jest nieco bardziej "przyziemna" niż w przypadku Edelweiss, ale mimo wszystko jest taka dosyć mocno "filmowa" i ciężko doprawdy uwierzyć, żeby ktokolwiek przeżył takie perypetie. Tak czy inaczej sprowadza się ona do rywalizacji dwóch przyjaciół Francuza Pierre'a i Amerykanina Allana (z których jeden uratował drugiemu życie), zarówno w szlachetnej sztuce pilotażu jak i w dziedzinie uwodzenia kobiet (właściwie jednej) a znajdzie ona (historia nie kobieta) swoją kulminację na wojennym niebie Europy lat 40-tych. W sumie po zastanowieniu scenariusz nie jest wcale zły, natomiast największym jego problemem jest to, że ten album składa się w przeciwieństwie większości tych lotniczych komiksów nie z trzech a z dwóch albumów, więc raz mamy niewiele czasu aby przyzwyczaić się do bohaterów przez co ich dramaty raczej po nas spływają a na dodatek akcja strasznie skacze co mocno psuje wrażenie jakiejkolwiek ciągłości. Fabuła, fabułą a i tak wszyscy zainteresowani wiedzą że to nie ona jest tutaj główną gwiazdą. I tutaj znowu analogicznie do poprzednika jest dobrze, ale mogłoby być lepiej. Odwzorowanie samolotów (jest m.in. legendarny Caudron C.561 zawsze się zastanawiałem jak można tym latać będę musiał kiedyś zagrać w jakiś symulator), ogólnie wszelkich innych machin i osprzętu tudzież umundurowania czy innych tego typu szczegółów to absolutna ekstraklasa gorzej z postaciami ludzkimi, które naogół naszkicowane są przyzwoicie ale nic ponadto widać, że nie jest to mocna strona Hugaulta (zwłaszcza twarze). Drażnią też sztucznie-komputerowe "efekty specjalne" w stylu ognia, wystrzałów, rozmycia przy prędkości itp, w komiksie historycznym to po prostu trochę nie wypada. Kolejnym podobieństwem, jest niewielka obecność golizny, wyglądającej prawie równie dobrze jak samoloty (w czym nie ma nic dziwnego, nagi biust łatwiej jednak narysować niż twarz). Na zakończenie komiks raczej niszowy i skierowany do ściśle określonego kręgu odbiorcy, przygodny czytacz nie będzie miał raczej czego tutaj szukać. Jest fajnie, ale miałem nadzieję że będzie lepiej 6/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Pt, 29 Kwiecień 2022, 21:25:16
Kwiecień

Hellblazer Jamie’go Delano t.2 – na podstawie dwóch spośród trzech dotąd wydanych zbiorów interpretacji losów niechlujnego okultysty w wykonaniu Jamie’ego Delano już teraz można stwierdzić, że jest to najbardziej udana spośród dotąd zaprezentowanych polskiemu czytelnikowi wizja tej postaci. Na szczególną uwagę tego akurat tomiszcza zasługuje zilustrowana przez Davida Loyda („V jak Vendetta”) opowieść „Horrorystka”. Główną atrakcją tomu jest jednak rozbudowana fabuła „Maszyna strachu” idealnie oddająca poetykę wczesnego Vertigo.
   
Green Lantern: Mosaic nr 10
– frustracja mieszkańców Mozaikowego Świata na tle tęsknoty za rodzinnymi stronami sięga zenitu. W tej sytuacji John raz jeszcze podejmuje próbę przekonania Strażników o konieczności zakończenia projektu. Czyni to prezentując ów konglomerat, dzięki czemu także ewentualny czytelnik ma szansę poszerzyć swoje rozpoznanie tej eklektycznej społeczności. Krótko pisząc: Gerard Jones w bardzo dobrej formie, a i wspierający go plastycy radzą sobie niezgorzej.
 
Wielkie Pojedynki: Avengers kontra Ultron – zbiór rewelacyjny już tylko z racji zamieszczenia w nim prac tak znakomitych indywidualności artystycznych jak bracia John i Sal Buscema, Barry Windsor-Smith, George Perez i Alan Davis. Spodziewałem się, że będzie dobrze, ale dobór zaprezentowanych tu opowieści i tak bardzo mile mnie zaskoczył; w tym zwłaszcza konkluzja klasycznej opowieści „Narzeczona Ultrona”. Tego typu „przekrojówek” życzyłbym sobie jak najwięcej.

Conan: Groza w podziemiach
– ciąg dalszy komiksowej interpretacji losów Cymeryjczyka z czasów powierzenia praw do tego typu przedsięwzięć wydawnictwu Dark Horse wypada może nie aż tak dobrze jak dwa poprzednie zbiory; jednak tylko dlatego, że były one bardzo udane. Toteż także przy okazji tegoż puchatego wydania zbiorczego wielbiciele heroic fantasy ogrom emocji oraz wartkiej lektury mają zapewnione.
 
Bohaterowie i Złoczyńcy: Starman – jedno z najbardziej udanych przedsięwzięć DC Comics lat 90. nic a nic nie straciło ze swojej pierwotnej jakości. Do tego stopnia, że aż dziw iż jeszcze w dobie funkcjonowania Vertigo tytuł ten nie doczekał się włączenia w tę zasłużoną linię wydawniczą. A jeszcze bardziej żal, że jak dotąd brak widoków na polską edycje kompletu prawdopodobnie najważniejszego dokonania w dorobku Jamesa Robinsona.
 
Green Lantern: Mosaic nr 11 – już od pierwszych stron tej serii (a w gruncie rzeczy jeszcze wcześniej, bo także w „macierzystym” miesięczniku o Zielonych Latarniach) John zmuszony był borykać się nie tylko z arcytrudnym zadaniem powierzonym mu przez Strażników Wszechświata (tj. monitorowaniem Mozaikowego Świata), ale też wewnętrznymi dylematami oraz tragediami z jego przeszłości. W niniejszym epizodzie to właśnie zmagania w ramach psyche protagonisty serii w coraz większym stopniu dają o sobie znać. Tym samym okazuje się, że nie tylko Hal Jordan ma swojego Parallaxa… 

Papieże w Historii: Pius VII – poprawnie wykonana warstwa plastyczna nie porywa aczkolwiek obfitujący w liczne dramatyczne epizody pontyfikat głównej osobowości tej odsłony niniejszej serii został całkiem umiejętnie przybliżony. Co tu kryć, po lekturze tego tomu można trwale wyleczyć się z napoleonizmu. A przy okazji mocno humorystycznie pobrzmiewa zawarte w quasi-posłowiu historycznym stwierdzenie w myśl którego papież Pius VII uchodził za „człowieka światłego” gdyż jeszcze jako zakonnik prenumerował przez jakiś czas „Encyklopedie” Diderota… Jak widać propaganda oświeceniowa wiecznie żywa… Pewne jest jedno: bardzo dobrze, że Egmont kontynuuje prezentacje tej serii.
 
Świat Mitów: Odyseja – bywają takie opowieści, które co jakiś czas zwykło się „odświeżać” z pasją i fascynacją równą tej, która towarzyszyła ich pierwotnej lekturze. Przynajmniej w moim przypadku tak się sprawy mają z eposami homeryckimi i to bez względu na to czy mam do czynienia z ich literackimi pierwowzorami czy też z ich adaptacjami. Nie inaczej rzecz się miała także w przypadku tego przedsięwzięcia, które „pochłonąłem” z niemniejszą satysfakcją niż w swoim czasie prozatorską wersję „Odysei” w wykonaniu Jana Parandowskiego. Toteż tym bardziej doceniam tę inicjatywę, a perspektywa zapoznania się z adaptacją „Eposu i Gilgameszu” cieszy mnie w sposób szczególny.

Wielkie Pojedynki: Strażnicy Galaktyki kontra Thanos – wysokooktanowa rozrywka w całej krasie marvelowskiego rozmachu; zwłaszcza, że odpowiadający za znaczącą część warstwy plastycznej tego zbioru Mark Bagley ewidentnie przyłożył się do powierzonego mu zadania. 

Kot cz.2: Strzały na Służewcu
– urokliwie i sprawnie zilustrowana historyjka w której fabuła (aczkolwiek sensowna i spójna) pełni funkcje niejako służebną wobec kumulacji lansowanych od jakiegoś czasu PRL-owskich fetyszy. Wyszło to bardzo zgrabnie i aż szkoda, że seria się nie przyjęła. 

Wielkie Pojedynki: Thor kontra Loki – kolejny bardzo udany zbiór. Do tego stopnia, że po lekturze ledwie trzech tomów tej kolekcji już teraz chętnie pogratulowałbym jej pomysłodawcom doboru zawartego w niej materiału. Dowodem tego jest także niniejszy „składak” opowieści powstałych dzięki talentom takich twórców jak Stan Lee, Jack Kirby John Buscema, J. Michael Straczynski i Esad Ribić. Stąd „przekrojówka” z udziałem Gromowładnego i jego zapamiętałego w swoich poczynaniach adwersarza wypadła pod względem ogólnego rozmachu wręcz oszałamiająco. Oczywiście pod warunkiem, że potencjalny czytelnik nie przejawia alergii wobec fabuł zaistniałych w toku lat 60. minionego wieku. Natomiast mini-seria w wykonaniu Roberta Robiego i wspomnianego Esada Ribića wraz z ponownym rozpoznaniem (raz już miałem ku temu okazję) jawi się jako jeszcze bardziej przemyślana niż za pierwszym razem.
 
Green Lantern: Mosaic nr 12 – wydawało się, że kumulacja napięcia na tle kontynuowania przez Strażników eksperymentu z Mozaikowym Światem osiągnęła swój stan krytyczny już niebawem po rozprawie z tzw. Oldtimerem. Jak się jednak okazuje niektórzy mieszkańcy wciąż wykazują, delikatnie rzecz ujmując, sceptycyzm wobec przedłużającego się pobytu na Oa. I co więcej znać, że nerwy puszczają także mimowolnemu opiekunowi tego projektu. Gerard Jones zdołał jednak sprytnie rozładować duszną atmosferę odrobiną kąśliwości w kontekście kierunku twórczego obranego przez twórców wczesnego Image Comics.
 
Bohaterowie i Złoczyńcy: Lex Luthor – Czarny pierścień t.1 – co prawda nie jest to występ Luthora na miarę najbardziej udanych „kreacji” tej postaci vide chociażby „All-Star Superman”. Mimo tego i tak warto dać szansę tej całkiem sprawnie prowadzonej opowieści w której emblematyczny antagonista Człowieka ze Stali zmuszony jest ogniskować na sobie uwagę czytelników bez angażowania Supermana.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w So, 30 Kwiecień 2022, 12:35:54
  Podsumowanie marca. Uwaga jak (prawie) zawsze pewne SPOILERY!!!


  "Kick-Ass 3" - Mark Millar, John Romita Jr. Dawno, dawno temu podczas seansu pierwszego filmu w gronie znajomych pamiętam, że płakaliśmy ze śmiechu, komiksów wtedy jeszcze nie czytałem (od momentu gdy za dzieciaka zerwałem z nimi). Później obejrzałem film numer dwa, niezły ale nie tak dobry jak pierwszy a wtedy już komiksy czytałem, ale jakoś mi do głowy nie przyszło że to jakaś adaptacja. Jeszcze później dowiedziałem się, że to o dziwo na podstawie istniejącego komiksu, który został wydany i u nas przez Mucha Comics, komiksu, który wtedy już nie był nigdzie dostępny. Po jakimś czasie udało mi się kupić na allegro w stanie dosyć zniszczonym, ale za to w przyzwoitej cenie (powiedzmy stosunkowo przyzwoitej), Kick-Ass 2 nie był już dostępny w cenie nawet nieprzyzwoitej. W każdym razie lektura jedynki była świetną zabawą chociaż nieco odmienną od obejrzanego filmu, fabularnie było bardzo podobnie, ale Vaughan skupił się nieco bardziej na motywach komediowych, podczas gdy Millar w swoim stylu szedł bardziej w kierunku exploitation. Po jakimś czasie wypuszczono tom trzeci, który również się wyprzedał a którego w sumie nie pamiętam dlaczego nie kupiłem, później były dodruki i te zdaje się też mnie niemalże ominęły, w każdym bądź razie udało mi się kupić w końcu ten tom trzeci, ale drugiego znowu zabrakło. Biorąc pod uwagę jednakże, że oglądałem film numer dwa a same historie mimo że kontynuują swoje wątki są raczej oddzielne przeczytałem teraz po prostu tę trójkę bez jej poprzedniczki. Na tym w sumie zakończę ten przydługawy wstęp bo się teraz tak zastanowiłem i w sumie kogo niby interesują moje problemy z tym, że przez ileś tam lat nie udało mi się skompletować serii Kick-Ass, a tematem zanudziłem nawet sam siebie? W każdym bądź razie początek lektury nie nastroił mnie jakoś szczególnie optymistycznie, przede wszystkim Dave Lizewski i jego kompani wyglądają jakby nie przeszli jakiejkolwiek ewolucji jako postacie. Cała ta banda przebierańców, wygląda szczerze mówiąc dalej jak banda przebierańców rodem z Teorii Wielkiego Podrywu jakoś dowcipy w stylu Dave'a pytającego się nad grobem swojego ojca czy wygląda w powiewającym płaszczu tak dobrze jak młody Bruce Wayne, lub ekipy przygotowującej się do odbicia Hit-Girl z więzienia przez kilka tygodni a później uciekającej bo jakiś więzienny cieć zaświecił latarką nie ruszyły mnie absolutnie, przecież oni wcześniej przeżyli zdaje się dosyć sporo, więc powinni być chyba jednak poważniejsi. Ogólnie cały ten start wydawał się taką nieco powtórką z rozrywki (zresztą uczucia deja vu nie udało mi się pozbyć do końca) na szczęście dalej robi się lepiej. Bardzo dobrze, że autor nieco bardziej skupił się na postaci Mindy McCready, sceny z jej pobytu w więzieniu lub kolejnych wspomnień z czasów szkolenia przez Big Daddy'ego to rewelacja przez duże R i nieraz przyszło mi zachichotać pod nosem a reszta fabuły raczej bez jakichś niespodziewanych zwrotów akcji, ale napisana przyzwoicie. Dave poznaje dziewczynę (taką prawdziwą tym razem) dzięki której dochodzi do wniosku że czas na zakończenie swojej "superbohaterskiej kariery" przez co zaczyna olewać sprawy które jednak powinien dokończyć. W mieście pojawia się schowany dotychczas na Sycylii z powodów preferencji seksualnych oraz ponadnormatywnej nawet jak na mafię krwiożerczości ostatni z braci Genovese czyli wuj Rocco, który pragnie zostać szefem wszystkich szefów i to nie tylko mafii włoskiej, ale całej przestępczości zorganizowanej a po mieście zacznie ganiać grupa skorumpowanych policjantów udająca Robin Hoodów a zajmująca się kradzieżą mafijnych pieniędzy (co skupi się w większości na Bogu ducha winnych półgłówkach w kostiumach), dodając do tego Hit-Girl cały czas planującą wyrwać się na wolność oraz wypuszczonego na nią dzięki kruczkom prawnym Mother-Fuckera, możemy być pewnie że zakończenie będzie jedną wielka feerią orgiastycznej przemocy. Pod względem rysunków przyznam z przykrością, że nie jest specjalnie dobrze. Jak rysuje Romita Jr. każdy to czytający będzie raczej wiedział, ja osobiście lubię jego rysunki, ale w tym przypadku wyraźnie nie jest w szczególnie dobrej formie. Do tego że właściwie wszystkie narysowane przez niego postacie wyglądają jak udający się właśnie na emeryturę bokserzy i to ci raczej z rzadka wygrywający swoje walki szło się przez te wszystkie lata przyzwyczaić, do tego że rysowane przez niego kobiety rzadko kiedy wyglądają chociaż cokolwiek atrakcyjnie również, ale kompletnie nie mam pojęcia dlaczego rysuje (znowu zwłaszcza kobietom) te dziwne olbrzymie nosy (on nigdy nie był jakimś wielkim fanem realizmu, ale tutaj zdecydowanie zbyt często odjeżdża w kierunku niespecjalnie pięknej karykatury), na dodatek za każdym razem innego kształtu jakby miał problem z narysowaniem dwa razy takiej samej twarzy. Jedno za to trzeba facetowi przyznać, w rysowaniu scen wszelkich rzezi, strzelanin i bijatyk to był zawsze mistrz, oglądanie tych wszystkich biedaków przyjmujących na twarze piąchy czy też kopy to fizycznie bolesne doznanie, a że takich scen jest wiele więc nie możemy powiedzieć że komiks wygląda jakoś szczególnie fatalnie. Cóż szczerze mówiąc nie spodziewałem się specjalnie wiele po tym tytule no i się przyjemnie "rozczarowałem", jasne nie kopie już tak tyłka swoim efektem świeżości, sama historia nie jest nadzwyczajnie oryginalna, zakończenie trochę zbyt szybko poprowadzone,  a Millar chyba troszeczkę zbyt dużo wątków usiłował wcisnąć w te 8 zeszytów przez co niektóre wydają się raczej bez sensu (postać młodego Genovese powinna w wikipedii zilustrować hasło deus ex machina, wątek bohatera-obiboka który wydawał się ważny został ucięty kompletnie od czapy, bo musiał się jakoś skończyć). Natomiast nie licząc tych pobocznych wątków, dwie główne równorzędne linie fabularne które splotą się ze sobą w końcówce są spójne (niemalże) i ciekawe a humor momentami faktycznie bawi. Bardzo spodobało mi się zakończenie, na szczęście Mark Millar nie wpadł w pułapkę w którą łatwo było wpaść przy takiej serii czyli zakończenia z przytupem pod tytułem "wszyscy giną". Owszem w tej pseudo-realistycznej dekonstrukcji superbohaterskiego mitu w teorii pesymistyczna końcówka by pasowała, ale nie zapominajmy że to komiks stricte rozrywkowy i ja się bardzo cieszę, że bohaterowie którzy przeszli bardzo długą drogę dostali taki happy-end rodem z amerykańskiej komedii, należało im się. Co do tej amerykańskiej komedii, to fajnie się to udało obydwu panom odpowiadającym za serię wymyślić, dostajemy takie właśnie filmowe zakończenie z kolejnym pokoleniem które zastąpi stare, napisem The End oraz przedstawieniem wszystkich aktorów jacy wystąpili, no i oczywiście biorąc pod uwagę że Millar dobrze klei konwencję, sceną po napisach. No nic, podobało mi się nawet bardziej niż oczekiwałem i dokupiłem pierwszy tom nowej serii oraz po cichu liczę na dodruk tomu drugiego. Ocena 7/10.

  "Uncanny X-Men" tomy 1-6 - Brian Michael Bendis, Chris Bacalo i inni. Początek vol 3 legendarnej serii startujący razem z linią Marvel Now i silnie zakorzeniony w poprzednich mutanckich eventach tj. Schism i AvX. Znaczy się w tomie pierwszym "Rewolucja" dowiemy się, iż społeczność X rozpadła się na dwie części pierwsza to szkoła im. Jean Grey której dyrektoruje chyba w tym momencie Storm, druga to ci pod przywództwem Cyclopsa (który ostatnimi czasy mocno się zbiesił) zwący się dalej X-Men czyli Emma Frost, Magik, Magneto i czwórka nowych kadetów (bardziej się to z Bractwem Złych Mutantów kojarzy niż z X-Men), do których dołączą już w pierwszym tomie Siostry Kukułki i Angel z przeszłości. Do tego, moce czwórki starych wyjadaczy ostatnimi czasy nie do końca działają tak jak powinny (co będzie miało dosyć spore znaczenie w przypadku Magik, bo część kłopotów drużyny będzie związana z niechcianymi wycieczkami po Limbo), Cyclops, który cały czas jest poszukiwany listem gończym za zamordowanie Charlesa Xaviera ogłasza całemu światu swój nowy polityczny manifest, który przysparza mu nowego przydomka "terrorysta" (trochę to przesada, aczkolwiek faktycznie Gandhi by czegoś takiego nie powiedział) co zwraca na niego uwagę chociażby SHIELD i Avengers a na dodatek powracają Sentinele, czyli na początek atrakcji zdecydowanie wystarczy. W tomie drugim "Złamani" dostaniemy dalszy ciąg piekielnych przygód, szlifowanie nowych członków grupy wraz z werbunkiem nowego mutanta, śledztwo w sprawie Sentineli prowadzone przez Magneto w Madripoorze oraz lekko "szpiegowskie" klimaty swoistej gry prowadzonej pomiędzy Marią Hill i jej nową a znaną wszystkim zainteresowanym agentką a kolejnym wcieleniem X-Men. Tom trzeci "Dobry, Zły, Inhuman" to lekka przerwa na wyluzowanie po dwóch poprzednich intensywnych tomach, ciąg dalszy szkolenia młodzieży oraz śledztwa prowadzonego przez Magneto, babska (pardon za wyrażenie) wyprawa na zakupy również z udziałem młodej Jean Grey (nie mogę sobie przypomnieć kiedy dołączyła), przygoda na tajemniczej wyspie oraz już niezbyt pozytywna w wymowie konfrontacja Cyclopsa z Kitty Pryde. Tom 4 "X-Men kontra Shield" to zakończenie całego story-arcu dotyczącego Sentineli, "złych emocji" dzielących SHIELD oraz mutantów i kilku innych pobocznych wątków, które dotychczas przewinęły się na łamach serii a jednocześnie rozpoczęcie nowego dotyczącego testamentu Charlesa Xaviera oraz kolejnego wygrzebanego z tyłka super-duper-hiper potężnego mutanta. Ten drugi story-arc znajdzie swoją konkluzję w piątym tomie "Mutant Omega". Szczerze mówiąc przez większość czasu spędzonego przy lekturze tej historii cierpiałem straszliwie, mam alergię na jakieś takie wielkie retcony do tyłu, mega potężnych fighterów wyciąganych znikąd (czyli właśnie z tyłka), czy wielkie tajemnice sięgające czasów Stana Lee równie wstrząsające co śnieg w marcu. Na szczęście okazało się, że koniec końców nowy mutant nie miał tak naprawdę żadnego znaczenia a cała jego postać to jedna wielka deus ex machina, która miała na celu dopowiedzenie nam co nieco o postaciach Xaviera i Scotta Summersa co wychodzi naprawdę nieźle oraz spuszczenie kurtyny (w dosyć nieoczekiwany sposób) nad mutancką rewolucją. Ostatni tom "Historie Małe", to z tego co widzę całkiem częsty przypadek w Marvel Now czyli po zakończeniu głównych fabuł danych serii dostajemy ich domknięcia lub dopełnienia w postaci krótkich nowelek dopowiadających to i owo czasami dziejących się już po, czasami gdzieś w trakcie pierwszoplanowych wydarzeń, najczęściej oglądanych nieco z boku. Pierwsze opowiadanko to rewelacyjny dialog Scotta Summersa z jego bratem Alexem/Havokiem, która rzuci nieco światła na to co się głównemu "rewolucjoniście" roiło w głowie kiedy rzucił wyzwanie połowie świata a także dopowie nam coś na temat uczuć które wiążą ze sobą jego oraz Emmę Frost. Druga nowelka całkiem przyjemna Kitty i Magik próbują przywrócić nieco nadszarpniętą przyjaźń ratując małą dziewczynkę z jakiejś Wyspy Potworów. Trzecia również trzyma poziom, chociaż może na kolana nie powala i opowie o wyrównaniu rachunków pomiędzy Dazzler a Mystique, warto przede wszystkim dla krótkiej "przyjacielskiej" pogawędki pomiędzy Scottem a Raven. Następna to wielki ziew z wyjątkiem samej końcówki przy której już myślałem że Goldballs jeden z nowych rekrutów zaliczy zgon z którym mogłaby się równać jedynie śmierć Hanki Mostowiak, niestety sprawdziłem w internecie i przeżył. Ostatnia w sumie w miarę znacząca dla continuity historyjka o grillowaniu Hanka McCoya (tego z teraźniejszości, w serii Uncanny pełni raczej marginalną rolę), powrocie Colossusa do składu oraz "wiekopomna" totalnie od czapy chwila przemiany Icemana w homoseksualistę - młody Drake ten z przeszłości oznajmia że jest gejem po czym ten starszy z teraźniejszości stwierdza, że w takim razie on chyba też i od 60 lat leci na Warrena Worthingtona, beczka śmiechu (i nieważne że w równoległej serii po korytarzach Szkoły w przyszłości biegają małe bałwanki przenikające przez ściany). No i na koniec wykonana w świetle kamer i w obecności tysięcy ludzi przemowa Cyclopsa z cyklu "przebaczamy i prosimy o przebaczenie". Za szatę graficzną całej serii odpowiada w dużej mierze Chris Bachalo, ja wiem że on ma wielu wrogów - w umieszczanych w necie "topkach" najgorszych rysowników może nie na podium ale dosyć często się pojawia. Z drugiej strony ma też naprawdę wielką ilość fanów do których i ja należę, lubię tę jego niechlujną cartoonową czasami popadającą nieco w mangę (której przecież nie lubię) kreskę. On zawsze fajnie rysuje dziewczyny, zawsze fajnie mu wychodzą niby to złożone z kilku kresek ale potrafiące wyrazić ekspresję twarze, zawsze można liczyć że kiedy będzie trzeba przeskoczy na lekko poważniejszy styl a w tym przypadku jeszcze dodatkowo na plus upodobnienie nieco Magneto do postarzonego Michaela Fassbendera a młodego Profesora X do Jamesa McAvoya. Projekt kostiumu Cyclopsa to rewelka o ile to on go wymyślił i co dosyć interesujące paleta barw wykorzystana razem ze współkolorystą Jose Villarubią raczej zaskakująco zgrzebna, rysunki Bachalo z reguły są bardziej kolorowe. Drugim najczęściej pojawiającym się rysownikiem jest Kris Anka, i w sumie nie bardzo wiem co o nim napisać no niezbyt mi się to podoba, przypomina mi to właściwie ciężko mi to określić kiepsko narysowany komiks z francuskojęzycznej części Europy? Może kiepsko narysowany komiks z Image? Nie wiem jak to przekazać, proste bardzo schematyczne rysunki z drażniącą manierą rysowania połowie postaci zeza lub kresek zamiast oczu, zaletą no cóż pewna jakby nie patrzeć oryginalność, dosyć ładne kolorki no i kilka ilustracji jest jednak całkiem udanych. Trzecim rysownikiem jest Frazer Irving o którym pierwszy raz w życiu słyszę i zastanawiam się dlaczego. Facet jest rewelacyjny, zwłaszcza jeżeli ktoś nie ma uczulenia na agresywnie komputerowe kolorowanie, taka wypadkowa Richarda Corbena, Bernie Wrightsona i Briana Bollanda z czasów Sędziego Dredda, Kukułki w jego wykonaniu wypadają naprawdę czadowo w nieco przerażający sposób, sprawdziłem gościa i okazało się że wyszedł z 2000AD więc nic dziwnego że zwraca na siebie uwagę, wielka szkoda że pojawia się tylko w dwóch pierwszych tomach. Podsumowując, podobało mi się i to nawet bardzo i to nie to, że komiks nie ma jakichś wielkich wad bo ma i to całkiem sporo. Bendis jak to u niego w zwyczaju niespecjalnie przejmuje się jak to co pisze wpływa na całość uniwersum ani w jaki sposób może kolidować z historiami innych twórców. Często postacie drugoplanowe traktuje jak zwykłe kukły i narzędzia do popychania swojej fabuły do przodu (np. Triage - drużynowa apteczka w połączeniu z Jezusem, nie pełni prawie żadnej innej funkcji). Nowi stworzeni bohaterowie mają swoje zdolności albo kompletnie idiotyczne (Goldballs), albo działające na kompletnie idiotycznych zasadach (Hijack - nie dość że nie wiadomo jak jego zdolności miałyby działać to jeszcze na dodatek są nieco przesadzone), albo ogólnie zbyt potężne (Tempus - dziewczyna władająca czasem, jako kompletnie nieprzetrenowana rekrutka pokonuje wszystkich Avengers, później jak zaczyna nabierać wprawy to chowa w kieszeń Kanga Zdobywcę). Jasne te wszystko w tym co on pisze działa jak najbardziej, ale co dalej autorzy mają zrobić z takimi postaciami? Pozabijać? Wszyscy też wiedzą, że Bendis lubi pisać komiksy "gadane" na czym cierpi nieco akcja i tempo i w tym komiksie to trochę widać. Czasami aż by się chciał zobaczyć jakąś większą rozpierduchę (zwłaszcza na koniec pierwszego story-arcu nie dość że konflikt X-Men kontra reszta świata zostaje w dosyć marny sposób wygaszony, to jeszcze po odkryciu czarnego charakteru stojącego za atakami Sentineli powiedziałem cytując klasyka "Że kto? A co mnie to gówno obchodzi?" zupełnie jakby autorowi po prostu znudził się temat), ciężko mi się też pozbyć było w pewnym momencie wrażenia iż mutanci wcale nie walczą o jakieś o swoje prawa i akceptację tylko o pozycję homo superior. Natomiast oprócz tego, mamy całą masę pozytywów. Raz te "gadane" scenariusze jak ulał pasują do soap-operowej serii X-Men, komiks po prostu błyszczy w przypadku przepychanek, utarczek czy sporów ideologicznych pomiędzy członkami obydwu zespołów a tam gdzie miało być zabawnie z reguły tak jest, tam gdzie miało być na poważnie i dramatycznie też z reguły się to udaje. Bendis zaludnił ten świat naprawdę dobrze pisanymi postaciami, nawet w przypadku drugoplanowych i mało używanych postaci zadbał aby każda miała swój indywidualny rys psychologiczny sprawiając, że czujemy że mamy do czynienia z prawdziwymi, żyjącymi ludźmi. Więcej, autor wykorzystał świetny rooster, Boże błogosław Amerykę kraj który wydał na świat człowieka który wymyślił że Biała Królowa Hellfire Club zostanie członkiem X-Men uwielbiam Emmę Frost a tutaj dostaniemy jej pod dostatkiem, do spółki z Ilyaną która o dziwo pomimo swojego charakterku żyje z nią w jak najlepszej komitywie. Jeszcze większym plusem jest obecność kolejnych z moich ulubienic czyli Sióstr Stepford, których częstotliwość pojawiania się w naszym kraju była dotychczas raczej marginalna, chwała Bendisowi za to, że w tym połączeniu fantazji erotycznej z dosyć creepy postaciami przyuważył spory potencjał komediowy i siostrzyczki jak akurat nie straszą to dosyć często bawią. Jest świetnie pisana Jean Grey, z jednej strony chodzący mutancki mem (znowu ona? Zaraz ją zabiją) z drugiej przecież bardzo lubiana postać, ciągle miła dziewczyna tyle, że nieco bardziej dynamiczna i potrafiąca wystawić pazurki (zwłaszcza w konfrontacjach z Siostrzyczkami jakby nie patrzeć naturalnymi konkurentkami). Jest Magneto w swojej kanonicznej roli Charlesa Xaviera połączonego z Loganem i cała reszta postaci z dalszych planów z których większość dostanie swoje pięć minut. No i jest oczywiście sam Cyclops czyli pogubiony syn Profesora X. Dodatkowo sama seria wydaje się dosyć ważna dla całego tytułu, także zachęcam wszystkich lubiących superhero bo to naprawdę dobry komiks jest, a już dla fana X-Men ten tytuł to konieczność (kurczę aż nabrałem ochoty na All-New, a przed przeczytaniem Uncanny byłem tym kompletnie niezainteresowany). Ocena 7+/10.

  "Superman - Rok Pierwszy" - Frank Miller, John Romita Jr. Komiks przez sporą ilość czytelników odsądzany od czci i wiary, podobno tak zły że aż...no normalnie zły. No i tak zastanawiałem się nad zakupem z jednej strony kiepski z drugiej no kurka to Frank Miller więc jakoś tak nie wypada się nie zapoznać. Zadałem sobie zatem pytanie "czy naprawdę mam ochotę na ochnasty origin Supermana?"  i wyszło mi na to, że w sumie chyba mam, no i przecież to Frank Miller, więc kupiłem. Na start, tytuł jest mylący to nie jest komiks o początkach działalności Supermana jako herosa w trykocie tylko migawki z całego jego życia do mniej więcej czasów startu. Znaczy się, zaczynamy od sceny eksplozji Kryptona, bo jak niby można by było przekazać historię Supermana bez big bangu? No nie da się, więc mamy ten start rakiety, by dalej w nieco skróconej formie przejrzeć dzieciństwo protagonisty i skupimy się nieco bardziej na etapie szkoły średniej do momentu kiedy Clark tę szkołę ukończy. To będzie pierwszy z trzech rozdziałów, drugi rozdział jest cokolwiek zaskakujący, otóż Clark Kent zaciąga się do marines (przypomniał mi się ten dowcip z brodą stacja XXXV Jezus idzie do wojska). Powody decyzji należą raczej to tych niebyt sensownych a chyba jeszcze mniej sensowne będzie to, że niedaleko bazy umieszczonej przy jednym bądź drugim oceanie znajduje się Atlantyda, tylko nie ta od Aquamana tylko jakaś inna z mniej więcej standardowymi syrenami i trytonami, którą rządzi Posejdon i w której Clark przygrucha sobie nową dziewczynę księżniczkę z rybim ogonem. W każdym razie nasz bohater w tym nietypowym otoczeniu pozna nowych kumpli, obowiązkowego drącego ryj sierżanta, który będzie próbował go zajechać fizycznie i mentalnie (co będzie wiadomo nonsensem) oraz kapitana, który przyuważy że jego nowy kadet jest kimś o wiele więcej niż się wydaje i który również pofiglował by chętnie z kuzynkami Arielki. Rozdział trzeci to już dokładnie to czego się spodziewałem otwierając album, początki pracy w Daily Planet, pierwsze spotkanie z Lois, pierwsze spotkanie z Batmanem i Dianą, pierwsze spotkanie z Lexem. Tak jak przy w/w Kick-Assie twierdziłem, że Romita Jr. raczej nie był w formie, tak dla Supermana łyknął chyba jakieś witaminy a kto wie czy nie jakie specyfiki teoretycznie zakazane w świecie sportu a praktycznie brane garściami. Wiadomo, że rysownik nie wzniesie ponad swoją estetykę przez jednych lubianą przez drugich nie a dla trzecich zupełnie obojętną, nie narysuje normalnego dziecka, nie sięga to też poziomem jego pracom z najlepszych lat, ale wygląda po prostu lepiej niż to co ostatnio ten w końcu bardzo znany rysownik prezentował. Żeby jednakże było jasne cały czas nie można powiedzieć żeby to były jakoś szczególnie dobre prace,  kobiece twarze dalej wyglądają średnio atrakcyjnie (chociaż nie jest to reguła), Romita stosuje proporcje ludzkiego ciała dalej w sposób jaki w/g niego pasuje do kompozycji całego obrazka (co niekoniecznie oznacza, że reszcie świata też to będzie pasować), odmienione logo "S" w magiczny sposób zmniejsza się lub zwiększa zależnie od niewiadomo czego, na dodatek ma tendencje do jak najdokładniejszego ukazania się czytelnikowi chociażby kosztem błędów anatomicznych. No, ale mimo wszystko wygląda to całkiem nieźle, Romita powściągnął nieco swoje zapędy do rysowania tych kanciastych bokserskich twarzy, sporo rysunków jest dosyć szczegółowych, fajnie wyglądają plansze na których się coś dzieje (z reguły im większa rozróba tym lepiej) i bardzo przyjemne dla oka są raczej soczyste kolory nałożone przez Alexa Sinclaira, coś tak radosnego w sam raz pasuje do tytułu o kosmicznym harcerzyku. Ogólnie z tego co się orientuję, założeniem DC Black Label było wydawanie nieco poważniejszych komiksów dla starszego czytelnika, tyle że "Rok Pierwszy" niespecjalnie wpisuje się w ten schemat, nie zauważyłem jakichś poważniejszych treści chociaż czasami jest to sygnalizowane tylko Millerowi brakowało jakby odwagi. No i właśnie ten brak odwagi jest moim największym zarzutem w kierunku tego komiksu, szczerze mówiąc miałem nadzieję raczej na coś w stylu "Dark Knight Strikes Back" lub "All-Star Batman & Robin the Boy Wonder" czyli durne, cringowe i zapewniające rewelacyjną rozrywkę zarazem a dostałem w sumie dosyć bezpieczny origin najpotężniejszego syna Kryptonu. Największą różnicą w stosunku do poprzedników jest sam bohater, Clark Kent dysponuje jakimś psychicznymi mocami dolnego poziomu, niespecjalnie wykształconą telepatią czy czymś w tym stylu, napewno jest też bardziej arogancki niż ten znany wcześniej i z pewnością o wiele potężniejszy (zdecydowanie za mocny jak on takie popisy wali w młody wieku to jako dorosły urwałby takiemu Darkseidowi łeb jedną ręką), ale to nie są jakieś wielkie zmiany przez które ujrzelibyśmy tę postać w zupełnie innym świetle. Sporo osób ma problem z urywanymi wątkami a zwłaszcza dziwnymi romansami Supka działającego niczym Casanova, natomiast wszelkie obiekcje powinny zniknąć kiedy tylko zdamy sobie sprawę z samej konstrukcji komiksu. Wszystkie trzy rozdziały nie są ze sobą w żaden sposób powiązane, dzieją się w raczej nieokreślonych od siebie odstępach czasu i na dobrą sprawę one nie przedstawiają jakichś strasznie konkretnych historii, ot taki luźny zbiorek scen z życia młodego Supermana. Wyjątkiem jest tutaj rozdział trzeci, w którym Frank starał się wymyślić jakąś intrygę i który przez to wypada chyba najsłabiej bo cała ta intryga mieści się na jakichś pięciu stronach. Ja osobiście w takiej konfiguracji nie miałem jakiegoś problemu z gubiącymi się wątkami. Trochę większym problemem jest też to, że to takie niechlujne pisanie zblazowanego mistrza, który nic nie musi już udowadniać a jednocześnie chyba sam uważa że wszystko co wyszło spod jego pióra to czyste złoto i pisze co chce i jak chce. Mamy świetnego Jokera w wersji cwaniaczkowatego gangstera, ale po co on niby tam jest? Ciężko powiedzieć. Mamy fajnego raczej alternatywnego Batmana? No to za chwilę dostaniemy jakiegoś półgłówka z napadem agresji, gdzie z początku sceny jego pierwszego spotkania z przybyszem z Kryptona myślałem, że prezentuje jakiś cwany plan sprowokowania Supermana żeby go sprawdzić, ale jednak nie najwyraźniej Bruce uparł się, że mu własnoręcznie do...wali, bo właściwie nie wiadomo dlaczego. Ogólnie ten fragment to była już wyższa szkoła jazdy, Zack Snyder swego czasu skopiował z millerowskiego komiksu pojedynek BvS do swojego filmu, a tutaj Miller skopiował tę scenę od niego, czyli wychodzi na to że dokonał kopii swojej kopii. O fakcie iż komiks jest pisany jakby 40 lat temu, czyli w dużej części za pomocą ramek w których 1/4 to przemyślenia Clarka, kolejna 1/4 to przemyślenia innych postaci a pozostała połowa to przemyślenia samego autora wspominać raczej nie muszę. Natomiast pomimo tego, że dostajemy tak naprawdę chyba niepotrzebny komiks nijak się mający do swoich wielkich poprzedników i pomimo jego wad, których jest naprawdę wiele to ten komiks ma jedną wielką zaletę. Jest po prostu fajny, historia alternatywnego Supermana (możliwe, że to ten z Powrotu Mrocznego Rycerza, chociaż też są różnice) pokazuje że Frank Miller w jak słabej formie by nie był to ciągle Frank Miller dla którego podłoga jest u innych sufitem. Nie nudziłem się ani przez moment a sama lektura dostarczyła mi całkiem sporo frajdy a przecież o to w tym "sporcie" chodzi. Ocena -7/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w So, 21 Maj 2022, 13:36:28
  Podsumowanie kwietnia, niewiele tego w tym miesiącu bo jakoś czasu nie miałem zbytnio. Uwaga jak (prawie) zawsze pewne SPOILERY!!!


 "Zakazany Port" - Teresa Radice, Stefano Turconi. Kupione tym razem nie pod wpływem zachęcających opinii z internetu, chociaż tych było mnóstwo a z powodu przykładowych plansz połączenie żaglowców i obnażonych biustów to dla mnie wystarczający powód aby wcisnąć przycisk "dodaj do koszyka". Lekturę rozpoczynamy poznając młodego rozbitka z amnezją, który pamięta jedynie swoje imię Abel. Młodzieniec zostanie odnaleziony prze dzielnego kapitana Williama Robertsa tymczasowego dowódcę okrętu Explorer pływającego dla Kompanii Wschodnioindyjskiej i zamustrowany na niego jako chłopiec okrętowy. W drodze powrotnej do Anglii okaże się, że Abel pomimo utraty pamięci posiada umiejętności osoby, której służba na okręcie nie jest obca a zakres jego wiedzy zdecydowanie przekracza umiejętności zwykłego majtka. Po przybyciu do domu kapitan odda Abla po opiekę trzech sióstr Stevenson, córek jego byłego dowódcy (do najstarszej smali cholewki), który zaginął podczas rejsu w jednym z portów razem z przewożonym łupem. Córki opiekują się tawerną która wcześniej była centrum kulturalno-rozrywkowym w Plymouth a obecnie znajduje się na krawędzi upadku z powodu oskarżenia nieobecnego właściciela o kradzież i zdradę. Abel dosyć szybko zostanie uznany za nieformalnego członka rodziny oraz zapozna nader atrakcyjną Rebekę będącą z braku lepszego określenia burdelmamą i jedną z ostatnich osób w mieście, które sprzyjają familii Stevenson w kłopotach z którą to połączy go nader dziwna znajomość. Razem z Rebeką pozna również jej najwierniejszego klienta misiowatego kapitana MacLeoda (ta dwójka awansuje na pełnoprawnych bohaterów). Rysunki Turconiego to jak dla mnie rewelacja połączenie w formie ołówkowych szkiców kreskówkowych postaci mocno wzorowanych na postaciach Disneya z realizmem teł, architektury a zwłaszcza nieożywionych przedmiotów powiązanych z morzem (okręty, umundurowanie, oprzyrządowanie etc.) wypada nader wdzięcznie, tak samo zresztą jak dysonans pomiędzy taką a nie inną konwencją w której narysowane są postacie ludzkie a dosyć silnym rozerotyzowaniem całości (na obnażonych biustach zdecydowanie się nie kończy). Zresztą z tym realizmem to też tak nie do końca, artysta sporo scen przedstawia w taki właśnie mocno szkicowy sposób często łącząc szczegółowy pierwszy plan z ledwie zarysami tego co się znajduje dalej co wbrew zdrowemu rozsądkowi w połączeniu z faktem iż jest to komiks czarno-biały powoduje to że dostajemy iluzję naprawdę kolorowego świata. Znaczy się pan rysownik wykonał znakomitą pracę. Zresztą równie znakomitą co i jego żona scenarzystka to połączenie marynistycznej awanturniczej powieści w stylu "Wyspy Skarbów" nomen omen Stevensona z wątkami kryminalnymi oraz Harlequinem w który wpleciono mnóstwo poezji (obowiązkowe "Rymy sędziwego marynarza" oraz William Blake są) i muzyki w postaci nut i słów z epoki bądź też współczesnych ale w klimacie, wypada w zestawieniu ze świetną stroną wizualną równie doskonale. Wspomniałem o Harlequinie, ktoś się może zdziwić ale tak, faktycznie miałem na myśli serię kioskowych romansideł bo "Zakazany Port" w sporej części takim właśnie natchnionym romansidłem jest. I to nie jest tak, że ten komiks nie ma wad bo ma i to całkiem spore, przede wszystkim dosyć szybko mniej więcej w 1/3 odkrywa najważniejszą kartę i cała fabuła staje się raczej przewidywalna. Drugie to, to że czarny charakter doprawdy jest tak mocno wyciągnięty z nie wiadomo "kąd" (w przypadku pani scenarzystki nie będę nazywał swoich przypuszczeń po imieniu), że to aż boli. Mimo wszystko myślę, że te dwie w sumie chochle i kilka drobnych łyżeczek o (których już zapomniałem) dziegciu tak w moim przypadku nie zepsuły tej beczki miodu. Zatem wyłączamy tryb wewnętrznego cynika, przymykamy oko na pojawiające się truizmy rodem z poradników "Jak żyć szczęśliwym i w zgodzie z Kosmosem" oraz momentami przelukrowane miłosne wyznania i dajemy się ponieść niczym okręt pod pełnymi żaglami tej pięknej czasami melancholijnej a czasami łobuzersko-zawadiackiej słodko-gorzkiej opowieści. Wydanie Mandioki naprawdę przyzwoite, tom wydaje się solidny mimo miękkiej oprawy, dodatki ciekawe jedyna niedogodność to brak odniesień przy piosenkach i wierszach a jest ich sporo, są co prawda wypisane wszystkie na koniec, ale samemu sobie trzeba poszukać co jest co na której stronie. Dla mnie osobiście wielkie zaskoczenie na plus. Ocena 8+/10

 "Śmierć X" oraz "Inhumans kontra X-Men" - Jeff Lemire, Charles Soule i inni. Komiksy dwa i dzielą je trochę daty wydania a pomiędzy nimi znalazło się nieco zeszytów regularnej serii, ale autorzy ci sami a jeden stanowi logiczną kontynuację drugiego więc potraktuję je zbiorczo. A więc zacznijmy od tego, że autorzy z pewnością nie mieli łatwego zadania bo dostali absurdalnie idiotyczny rozkaz przygotowania miejsca pod podmianę X-Men przez Inhumans. Powodów dla których to nie miało prawa się udać jest tysiąc dwieście i są znane każdemu kto potrafi zawiązać sznurowadła, ale jakoś nie były znane decydentom Marvela (Disneya?) lub liczyli oni na jakiś niewiarygodny cud, który oczywiście nie nastąpił i dalej X-Men w dziedzinie drużynowych tytułów z Domu Pomysłów przebijają popularnością nawet Avengers a Inhumans jeżeli akurat ich wydają, dalej czyta ich piętnastu fanatyków. W każdym razie pomimo, że autorzy startu łatwego nie mieli to i tak nie zwalnia ich z odpowiedzialności za kretyńską intrygę którą wymyślili (chyba że to nie oni a po prostu kontynuowali po kimś to przepraszam). W każdym razie po świecie krążą dwie chmury Terrigenu (czy wypuszczone przypadkiem czy specjalnie to nie wiem), które zamieniają sobie różnych ludzików w kolejnych "Nieludzkich" a przy okazji właśnie w tym komiksie okażą się powodować choroby często śmiertelne wśród mutantów. Już sam pomysł, że wogóle rząd jakiegoś kraju pozwolił by w powietrzu latał sobie jakiś gaz który niektórych obywateli zagazowuje na śmierć innych zmienia w jakieś potworki o nieznanych motywacjach a na resztę to nie wiadomo w jakiś sposób działa, podobno w żaden ale jak widać sytuacja zmienną jest, jest sam w sobie niewymownie durny o innych implikacjach wynikających z tego nie wspominam. Albo może jednak, bo to rzutuje na obydwie pozycje pomysł aby wymyślić konflikt w którym nie ma żadnego konfliktu moralnego tylko jedna strona ma wszystkie racje a druga nie ma żadnych, żeby było śmieszniej to ci co mają zejść ze sceny są tymi dobrymi a ci co mają ich zastąpić wychodzą na czarne charaktery jest totalnie obłąkany aż chciało by się przytoczyć nieco zmieniony ale znany tytuł "Halo, czy leciał z nami wtedy ku...a pilot?". No, ale dobra przejdźmy dalej, na wieść o tym, że terrigen nie jest jednak obojętny dla innych mieszkańców tej planety, Inhumans wspaniałomyślnie oferują pomoc w ewakuacji mutantów, na szczęście Cyclops który okazuje się zachował jednak zdrowy rozsądek postanawia na drodze chociażby konfliktu rozwiązać problem zabójczych chmur i z pomocą swoich X-Men z bendisowego Uncanny w czasie bitwy likwiduje ostatecznie jedna z nich, sam ponosząc przy tym najwyższą ofiarę (ogólnie jego śmierć i reakcja na nią Emmy Frost to są naprawdę dobrze pomyślane patenty, szkoda że w tym w sumie cienkim tomiku tylko one są takie). Za rysunki odpowiada dwóch panów Aaron Kuder i Javier Garron i obydwaj wypadają bardzo przeciętnie (ten drugi nawet nie przeciętnie). Przechodzimy do tomu drugiego "IvX" dziejącego się po większej części serii Extraordinary, od wydarzeń dziejących się w "Śmierci X" minęło kilka miesięcy Beast współpracując z jakąś genialną dziewczyną od Inhumans trudzi się nad znalezieniem rozwiązania dla problemu trującej chmury Terrigenu, gdy okazuje się że gaz zbiera się nad Savage Landem a stamtąd niedługo rozniesie się na cały świat, zatem w kwaterze głównej X-Men po aresztowaniu McCoya sprzeciwiającemu się temu pomysłowi, zapada decyzja o wydaniu rasie Inhumans wojny i zniszczenie jedynej pozostałej chmury. Okazuje się, że całkiem zdroworozsądkowo powstały już wcześniej plany ataku i wyeliminowania poprzez odpowiednio dobranych przeciwników Rodziny Królewskiej, które to plany zostają natychmiast wcielone w życie (młodociana Jean Grey kontra Karnak - świetny pomysł), niestety po naprawdę niezłym budzącym nadzieję początku inwencja autorów się chyba wyczerpała. Otóż okazuje się, że X-Men owszem mają pomysł na pokonanie rządzących Attilanem, ale nie mają pomysłu właściwie na nic więcej. Wymyślają jakiś kosmiczny odkurzacz, ustawiają go w Savage Landzie i zostawiają pod ochroną aż dwóch osób czyli Wolverine'a i Forge'a a cała reszta leci atakować miasto swoich adwersarzy, ale po co tego nie wiedzą nie tylko oni i czytelnik ale chyba także twórcy. Jeżeli ktoś myślał, że dwójce weteranów uda się ochronić cudowną maszynkę to jest w oczywistym błędzie bo zostaną rozwaleni w try-miga przez dwójkę jakichś leszczy narysowaną wyraźnie po raz pierwszy trzy strony wcześniej, do tego Rodzinie Królewskiej OCZYWIŚCIE uda się uciec z więzienia co OCZYWIŚCIE skończy się jednym wielkim mordobiciem wszystkich ze wszystkimi. Za wizualia odpowiada trzech panów. W pierwszym zeszycie rysownikiem jest Kenneth Rocafort, jego zamiłowanie do szczegółów oraz gęste wręcz nerwowe stawianie drobnych kresek może się podobać, drażni ta dziwna mania dorabiania wszystkim czerwonych nosów. Dosyć podobnym stylem operuje raczej bardziej znany i przeze mnie lubiany Leinil Francis Yu, który jednak w przeciwieństwie do poprzednika bardziej opiera się na cieniach ukazywanych za pomocą plam farby. Trzecim rysownikiem jest Javier Garron i tak jak dosyć często podobają mi się takie luźne w stylu "dla małolatów" ilustracje, tak po prostu to jak ten facet rysuje ludzi zwłaszcza pod kątem innym niż ten ze znanych trzech podstawowych rzutów mnie załamało (twarz zdziwionej Ms Marvel to jeden z najokropniejszych obrazków jakie widziałem ever), na plus że właściwie nie zostawia pustych teł, ale to naprawdę zbyt mało, żeby nazwać efekty jego pracy czymś więcej niż słabizną. Kompletnie nie rozumiem na dodatek z jakiego powodu wybrano wogóle rysowników tak bardzo odbiegających od siebie ogólną stylistyką. Co ja mam powiedzieć na koniec? Nie są to może jakieś kompletnie złe komiksy mają dobre pomysły takie jak śmierć Cyclopsa, sam konflikt pomiędzy dwoma rasami, rewelacyjne występy Emmy Frost, Jean Grey czy Sióstr Kukułek pojedynek Dazzler i Emma kontra Black Bolt (ogólnie to raczej panie rządzą, ale wiadomo to Lemire) plus parę innych, tak samo jak pełno kompletnie nietrafionych - powody tego konfliktu, Magneto jako postać comic-relief czyli kompletna żenada, Ms Marvel wspierająca Inhumans (ku...rka co to za superbohaterka?), występ Fantomexa, brak jakichkolwiek ochron mentalnych i mnóstwo innych tym podobnych pierdół, które niby są pierdołami ale zabrane razem do kupy, sprawiają że całość po prostu robi się nieznośna. Co jeszcze lepsze, wyraźnie w trakcie przygotowań do eventu jeszcze przed jego wydaniem postanowiono go skasować i wycofać się z pomysłu na zastąpienie X-Men Inhumanami, więc na sam koniec dowiemy się, że w sumie za całe zamieszanie jest winna tylko jedna osoba a cała reszta i z jednej i z drugiej strony to właściwie nie ma z tym nic wspólnego tylko jest nieszczęsnymi ofiarami. Do tego, że 3/4 tych wielkich eventów nie przynosi żadnych zmian a mają raczej przywrócić poprzednie status quo to był czas się przyzwyczaić, ale tutaj to już przesada i kompletne marnotrawstwo czasu czytelnika. Jak ktoś jest kompulsywnym czytelnikiem X-Men to może a pewnie i powinien, ale reszcie to bym raczej odradzał, ewentualnie jako akcyjniak w miarę się to sprawdza, ale Egmont ma w swojej ofercie sporo lepszych komiksów superhero tego rodzaju. Ocena 5/10.

  "Extraordinary X-Men tomy 1-4" - Jeff Lemire, Humberto Ramos, Victor Ibanez i inni. Cały staż znanego i lubianego (przez mnie coraz mniej) autora w świecie marvelowskich mutantów rozpoczynający się niedługo po zakończeniu serii Bendisa i śmierci X. "Lemire hmmmm...a więc będzie walka z nietolerancją, kobiece posągi ze spiżu oraz homoseksualiści" pomyślałem otwierając tom numer 1 pt. "Przystań X" i w sumie niewiele się pomyliłem, homoseksualistów nie było za to pozostałe dwa punkty programu obowiązkowego tak, zabrakło za to jednego jakiejkolwiek historii. Dokładnie, Jeff Lemire wykorzystał pierwsze pięć zeszytów swojej serii aby nakreślić nam sytuację w jakiej znajdujemy X-Men oraz przedstawić doskonale wszystkim znanych bohaterów a oprócz tego komiks jest konkretnie o niczym. Nic to w tomie drugim "Wojna Apocalypse'a" będzie zdecydowanie lepiej w końcu to Apocalypse, jeden z tych najgroźniejszych i najbardziej kanonicznych wrogów dla wszelkich X-Ludzi. Daremne żale, próżny trud zdecydowanie lepiej to nie będzie, za to dostaniemy coś na kształt prawdziwych historii w pierwszej Storm i Jean wejdą do umysłu Nightcrawlera aby ocalić go ze stuporu (nie kupiłem tego pomysłu nawet w 1%, Nightcrawler nie takich rzeczy musiał się naoglądać przez te wszystkie lata), w drugim rozdzieleni na dwie drużyny bohaterowie skoczą do jakiegoś innego wymiaru w przyszłości w której rządzi właśnie El Sabah Nur (cóż za oryginalny pomysł), ach żebym nie zapomniał się tak jak Lemire w pierwszym tomie. Pojawiają się nareszcie homoseksualiści których brakowało, czyli obejrzymy coming-out Icemana. Co prawda on nastąpił wcześniej w serii "Uncanny", ale nie wiem może nie padło tam słowo coming-out, albo Lemire akurat nie czytał tego zeszytu lub uznał że to tak fantastyczny pomysł że warto go wykorzystać jeszcze raz? Nie wnikałem, pośmiałem się tylko. Tom trzeci "Upadek Królestw", kontynuuje wątki, wszyscy dalej błąkają się po jakimś wieloświecie jedna drużyna szuka Colossusa zamienionego przez pokonanego już Apocalypse'a w kolejnego z Czterech Jeźdźców a grupa druga poszukuje Sapny małej mutantki podopiecznej Magik, opanowananej przez jakiś potężny pozaziemski byt, który okazuje się tzw. Światożercą jedną z najpotężniejszych istot w znanym wszechświecie która wcześniej pożarła już tysiące planet na tysiącach planów i zostanie pokonana w ostatecznej konfrontacji na dwóch stronach (facepalm). Album zamkną dwie krótsze historie nawiązujące już do eventu X-Men kontra Inhumans, jedna opowiada o uwolnieniu z brytyjskiego więzienia dwóch mutanckich przestępców w zamierzeniu mająca być komediowa (za bardzo nie jest), druga to Forge i Moon Girl budujący w celu ucieczki przed terrigenem rakietę z jakiegoś złomu. Tom czwarty Inhumans kontra X-Men to tom domykający serię pisaną przez Lemire'a i składa się z kilku raczej niepowiązanych ze sobą nowelek (przy czym czyta się go zdecydowanie najlepiej ze wszystkich). Pierwsza całkiem przyzwoita o umierającej przez Terrigen małoletniej fance Storm, druga również całkiem niezła (do)powie nam co nieco o Forge'u, trzecia dziejąca się podczas ostatecznej bitwy z Inhumans będzie kontynuować wątek małej mutantki Sapny podobno martwej a zaklętej w mieczu Magik (nie obchodziła mnie ona w tomie trzecim więc w czwartym tym bardziej), piąta również fajna o poszukiwaniach zaginionej Cerebry i o tym co X-Men robią w wolnym czasie a szósta to już X-Men Prime pisane przez innych autorów otwarcie nowego etapu z powrotem Kitty Pryde na stanowisko bossa. Za rysunki odpowiada w głównej mierze dwóch dosyć znanych panów pierwszym jest Sergio Ramos wieloletni rysownik Spider-Mana z gatunku tych co to ich albo się lubi albo nie, ale raczej nikogo nie pozostawiają obojętnym. Ja go lubię akurat, ale jego rysunki nie wyglądają tutaj tak fajnie jak w przygodach Petera Parkera, tym niemniej cały czas ta pstrokacizna jest na plus. Co do Ibaneza nie jestem przekonany, on rysuje twarze jakby wszyscy bohaterowie cierpieli na jakąś łagodną formę mongolizmu, reszta całkiem w porządku. Dosyć fajnie wyglądają rysunki w ostatnim tomie zwłaszcza te w zeszycie Prime, naśladujące styl panujący w gatunku w latach 70-tych (niestety nie wiem kto za nie odpowiada) no i te Sorrentino również przyzwoite. Kurde to kolejna słaba seria Marvela w wykonaniu Jeffa Lemire identycznie jak w Hawkeye stanowiąca drastyczny spadek poziomu po znakomitym poprzedniku. Po całej tej na szczęście niespecjalnie długiej serii widać, że nie miał on kompletnie żadnego pomysłu na komiksy z napisem X-Men na okładce, cały ten pseudo-run to tak naprawdę chaotyczny zlepek odgrzewanych kotletów, których jedzenie nawet nie tyle, że jest niesmaczne co po prostu nudne. Nie to, że nie ma tutaj dobrych momentów, jak Lemire nie musi pisać akcji a skupia się na interakcjach pomiędzy postaciami to bywa całkiem interesująco, świetnie wypadają w duecie Jean Grey (tu nie jestem obiektywny, Jean dla mnie zawsze jest świetna) ze Staruszkiem Loganem, bardzo fajny fajny pomysł na obsadzenie Forge'a z przyszłości w roli Mad Maxa czy jego znajomość ze Storm. Tyle, że Lemire powinien zdecydowanie unikać torów wyścigowych bo wyraźnie stawia na konie z czterema lewymi nogami i zamiast się skupić na tym co mu wychodzi ciśnie to co jest u niego słabe, dobór pierwszoplanowych bohaterów jest marny a najwięcej czasu dostają ci najgorzej pisani. O niczym i zmierzające donikąd, na dodatek nieśmieszne (a czasami wyraźnie widać że miało być) i wtórne. Ocena 4/10.

  "Nasze Potyczki ze Złem" - Mike Mignola, Warwick Johnson-Cadwell. Kontynuacja "Pan Higgins wraca do domu", czyli nieustraszni pogromcy wampirów w osobach profesora J.T Meinhardta i jego asystenta pana Knoxa tym razem w towarzystwie damy czyli Mary Van Sloan, rozprawiają się ze wszelkim nadnaturalnym plugastwem dla odmiany zgodnie z tytułem w formie króciutkich nowelek. Nowelki są cztery - pierwsza najkrótsza stanowiąca pewną reinterpretację końcowej sceny ucieczki Draculi do zamku bardzo fajna, druga z cygańską zemstą jeszcze lepsza, trzecia z demonicznymi nietoperkami nieco słabsza i ostatnia czwarta w formie pamiętnika wilkołaka udającego wampira chyba najlepsza, do tego epilog zapowiadający następny tom. Jak ktoś się nie przekonał do pierwszego albumu, to absolutnie nie powinien kupować drugiego, ale jeżeli komuś przypadła do gustu zabawa autorów z formą horroru, który pomimo sporej dozy komediowych elementów jest zaskakująco mało zabawny to śmiało może kupować. Lektury znowu na 15 minut, a tytuł już nie czaruje zaskakującą świeżością, ale dla samych fantastycznych rysunków Johnson-Cadwella warto a ja czekam na kolejny tomik. Ocena 7/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Śr, 01 Czerwiec 2022, 00:10:25
Maj
 
Doctor Fate vol.1 nr 1 – po nadspodziewanym sukcesie „odrestaurowanej” Ligi Sprawiedliwości według scenariusza Johna Marca DeMatteisa i Keitha Giffena zarząd DC Comics (całkowicie zresztą zasadnie) zdecydował się na zdyskontowanie tej popularności serią inicjatyw poświęconych solowym przygodom wybranych przedstawicieli ówczesnego składu wspomnianej formacji. Tym sposobem, obok m.in. Mister Miracle’a i J’onna J’onnza, swoją szansę na tego typu przedsięwzięcie otrzymał jeden z najstarszych herosów uniwersum DC w osobie Kenta „Doktora Fate’a” Nelsona. Przyznać trzeba, że już pierwszy epizod tej mini-serii stanowi dowód, że ów wybór był w pełni uzasadniony. DeMatteis po raz kolejny dał się bowiem poznać jako mistrz fabularnej introspekcji, a jego wspomniany kolega, któremu dane było także owo przedsięwzięcie rozrysować dał się poznać jako prekursor tendencji stylistycznych, które dopiero z czasem okazać się miały przez czytelników docenione.
 
Green Lantern: Mosaic nr 13 – od początku tej serii oczywistym było, że utrzymana ona będzie w nastrojowości zdecydowanie mało optymistycznej. Biorąc pod uwagę ciekawość jako mniemanie immanentną cechę istot rozumnych (w tym także tych hipotetycznych) wizja Mozaikowego Świata jako źródła niemal wyłącznie trosk i konfliktów sprawiać może wrażenie aż nazbyt uproszczonej. Z drugiej strony scenarzysta tej inicjatywy w osobie Gerarda Jonesa przynajmniej jest konsekwentny, a zarazem na tyle w snuciu swojej wizji sprawny, że mimo zasygnalizowanej niespójności wciąż władny jest potencjalnego czytelnika przekonywać.
 
Smerfy i Krakukas – groza od zawsze towarzyszyła tej serii (oczywiście stosownie zniuansowana) o czym można było przekonać się już w pierwszej jej odsłonie (zob. „Czarne Smerfy”). Nie będzie zatem przesadnym zaskoczeniem, że tak się sprawy mają także przy okazji tej jej odsłony. Ponadto Papa Smerf nie zawsze jest zdolny przewidzieć efekt swoich eksperymentów. Tak czy siak gdyby Alfred Hitchock zdecydowałby się współtworzyć przygody Smerfów zapewne tak wyglądałby album powstały za jego sprawą.
 
Doctor Fate vol.1 nr 2 – po lekturze tego epizodu chciałoby się rzec: „Stephen Strange to pipa”. A to z tego względu, że skala zagrożeń z którymi zmuszony jest zmagać się wybraniec nadistoty znanej jako Nabu zdaje się tak przytłaczająca, że przekracza skalę wytrzymałości jednego człowieka. Niemniej niewidzialna wojna o wszystko trwa w najlepsze, a Kent Nelson i jego potencjalny „zmiennik” w roli dysponenta artefaktów Nabu robią co mogą by powstrzymać ekspandowanie sił chaosu. Marcu Johnie DeMatteisie, zaiste wiesz jak pisać takie historie!
 
Silver Surfer: Czarny – jeszcze jedna pozycja, którą omal przegapiłem, a bez cienia wątpliwości wiele bym stracił. Choćby z tego względu, że już tylko warstwa plastyczna w wykonaniu Tradda Moore’a, swoją żywiołowością i pieczołowitością, wręcz oszałamia. Takiej eksplozji form w głównonurtowym komiksie superbohaterskim nie widywałem już od dawna. Co więcej produkcja ta okazała się warta rozpoznania także z racji przekonującego i przemyślanego scenariusza generującego poczucie, że faktycznie mamy do czynienia z opowieścią przełomową, o długofalowych konsekwencjach oddziaływania. Wszak to właśnie tutaj daje o sobie znać indywiduum z którym herosi Domu Pomysłów zmuszeni będą konfrontować się na skalę porównywalną z największymi wyzwaniami w dziejach uniwersum Marvela. Dlatego tym bardziej po ten zbiorek sięgnąć warto.
 
Green Lantern: Mosaic nr 14 – w przestrzeni Mozaikowego Świata „objawia” się dotąd niewystępujący wcześniej „składnik” w postaci nieznanego pochodzenia roślin rozrastających się na wielką skalę. Coraz bardziej znużony powierzoną mu funkcją John zmuszony jest zatem podjąć się rozwiązania tej zagadki kosztem czasu spędzanego z najbliższymi. Jak się jednak prędko okazuje to jedynie wstęp do kolejnego przesilenia w trapiących go od dawna problemach. I trzeba przyznać, że odpowiadający za fabułę tej serii Gerard Jones z dużym wyczuciem porcjuje napięcie towarzyszące temu procesowi. 
 
Droga do Wieczności t. 2 – przyznam szczerze, że z pierwszym zbiorem tej serii miałem niemały problem. Z jednej bowiem strony stanowiła ona przejaw twórczego wysiłku Jerome Opeñi, plastyka niewątpliwie w równym stopniu warsztatowo biegłego co i utalentowanego. Ponadto świat kreowany tej produkcji jawił się jako nieszablonowy, wolny od powielanych w nieskończoność konceptów znanych z tolkienowskiego wzorca. Przesadnie osobliwe wydawała się natomiast formuła prezentacji tej opowieści w wykonaniu Ricka Remendera. Nieprzypadkowo, bo ów autor z wyraźnymi aspiracjami ku nietypowym rozwiązaniom fabularnym nie zawsze panuje nad materią swoich narracji. Stąd niekiedy znać u niego brak pełnej komunikatywności wobec czytelnika oraz pogubienie w mnogości nie zawsze sensownie przemyślanych wątków. Podobnie sprawy mają się właśnie w przypadku „Drogi…” choć równocześnie trudno odmówić temu przedsięwzięciu intrygującej fabuły, przemożnej chęci wyjścia poza zastane standardy oraz rozmachu.
 
Szare Smerfy – od nadmiaru spokoju i bezpieczeństwa co poniektórym niekiedy przewraca się w głowach. Tak się sprawy miały w przypadku podopiecznych Papy Smerfy i tym samym zmuszony był on coś z tym zrobić. Pech w tym, że owo „coś” przerosło jego najśmielsze oczekiwania. Krótko pisząc udana odsłona kontynuacji długowiecznego dzieła Peyo.
 
Najemnik t.7 – tym razem twórca tej serii pozwolił sobie na odrobinę żywiołowości w zakresie scenariusza. Z tego też względu „Wyprawie” (tj. opowieści zawartej w niniejszym albumie) brak pełni spójności, a narracja sprawia niekiedy wrażenie „rwanej” i jakby pozbawionej niektórych scen. Natomiast wizualnie rzecz wypada niezmiennie wyśmienicie. Podobnie zresztą jak nieodłączny dla tej edycji dodatek dosycony ciekawostkami dotyczącymi twórczej aktywności Vicente Segrellesa oraz licznymi i często urzekającymi swoją jakością ilustracjami.
 
Batman Death Metal t.3 – po ogólnie udanych (choć nie bez pewnych zastrzeżeń) dwóch pierwszych tomach tego wydarzenia tym razem mamy do czynienia z jednym wielkim rozczarowaniem. Nie licząc kilku sekwencji po lekturze tegoż zbioru zaiste bardzo trudno opędzić się od poczucia zmarnotrawienia spędzonego przy jej lekturze czasu. Choć kto wie, może współczesny czytelnik akurat takich fabuł (czy może raczej: „fabuł”) potrzebuje. Natomiast podobnie jak w przypadku poprzednich odsłon tegoż przedsięwzięcia znakomicie prezentuje się kompozycja zdobiąca okładkę tegoż wydania zbiorczego. 
 
Doctor Fate vol.1 nr 3 – jak to często w fabułach DeMatteisa bywa także tym razem wszystko wydaje się stracone, a protagoniści skazani na porażkę z zagładą niejako w pakiecie. Sfera demoniczna zdaje się bowiem w „naszej” przestrzeni niczym nie krępowana. Oczywiście sprawy okazują się bardziej skomplikowane niż to się pozornie może wydawać, a przy okazji wskazują z jak znaczną odpowiedzialnością borykać się muszą wybrańcy reprezentującego mistyczne uporządkowanie Nabu. 

O despertar de Cthulhu em Quadrinhos – nie od dziś wiadomo, że macki tzw. wielkich przedwiecznych sięgają bardzo daleko. Nic zatem dziwnego, że sięgnęły także Brazylii czego efektem jest niniejsza antologia komiksowych nowel osadzonych w realiach tzw. mitologii Cthulhu; do tego w wykonaniu autorów z wspomnianego kraju. Efekt ich wysiłków wypadł nader interesująco, choć z miejsca wypada uprzedzić, że część zawartych tu scen może u osób, określmy to umownie, z „estetyką” lovecraftiańską niezaznajomionych wzbudzić niesmak. I chociaż niektórym uczestnikom tej inicjatywy przydałoby się nieco więcej rozrysowania to jednak ogólnie każdy z nich stanął na wysokości zadania. Do tego stopnia, że można pokusić się o przypuszczenie iż odbiorcy takich realizacji jak „Providence” czy adaptacji prozy Lovecrafta publikowanych u nas pod szyldem Studia JG zapewne tą antologią nie byliby rozczarowani.
 
Punisher t.2 - kto by pomyślał, że losy z pozoru dwuwymiarowej osobowości okazać się mogą pretekstem do snucia tak licznych i często nie pozbawionych głębi (a na pewno wymiaru stricte rozrywkowego) fabuł... A jednak Garth Ennis, któremu na przełomie stuleci powierzono odgruzowanie wydawało się wyeksploatowanej już marki, raz za razem zwykł wówczas wykazywać, że w kontekście "Franciszka Zameckiego" jest jeszcze wiele do zaoferowania. Co prawda najbardziej udana w jego wykonaniu inicjatywa związana z tym "bohaterem" (tj. "Punisher MAX") była dopiero przed nim. Aczkolwiek już na etapie współtworzenia przezeń linii wydawniczej "Marvel Knights" poczynał on sobie nader śmiało, co znać po wysokiej jakości także tego tomu.

Green Lantern: Mosaic nr 15 - nawet herosi o tak uporządkowanej kulturze wewnętrznej jak główny protagonista tej serii nie są wykuci z kamienia. Toteż nic dziwnego, że także im przytrafiają się chwilę wewnętrznych przesileń z którymi zmuszeni są oni się konfrontować. Niniejszy epizod przybliża taki właśnie moment, stanowiący równocześnie preludium do konkluzji tej serii. Podróż przez podświadomość powierzonego mu bohatera to coś w czym Gerard Jones (tj. scenarzysta tej inicjatywy twórczej) czuł się zawsze bardzo dobrze, a zawarta tu fabuła jest tego jeszcze jednym potwierdzeniem. 
 
Wielkie Pojedynki: Iron Man kontra Whiplash – schemat z poprzednich tomów (tj. taktyka „przekrojowa”) sprawdził się także w tym przypadku. Nawet jeśli jako głównego sparingpartnera Tony’ego Starka spodziewać się było można przeciwnika faktycznej wagi ciężkiej pokroju Mandaryna tudzież Justina Hammera (choć ten drugi również daje tu o sobie znać). Mnie w sposób szczególny ucieszyło uwzględnienie w tym zbiorze opowieści z tzw. okresu Silver Centuriona czyli momentu zaistnienia jednej z najlepszych opowieści z udziałem głównego „Blaszaka” Domu Pomysłów (oczywiście chodzi o „Armor Wars”). Co tu kryć: chciałoby się więcej.

Dylan Dog: Po drugiej stronie lustra – Tiziano Sclavi po raz kolejny wodzi swoich czytelników za przysłowiowy nos i co najważniejsze znowuż wychodzi mu to nad wyraz wprawnie. Tym razem bazuje on na lękach ujętych m.in. w prekursorskim dla ekspresjonizmu niemieckiego „Studencie z Pragi”, jak zwykle, jakby przy okazji, nadając nowej jakości mocno już zgranym schematom. Nie jest to co prawda klasa „Alfy Omegi”; niemniej fani serii przegapiać tej odsłony serii nie powinni. Dodatkowo brawa za przeprowadzenie specjalnie na potrzeby polskiej edycji wywiadu z rysownikiem albumu w osobie Giampero Casertano.

Zagor. Prolog cz. 1 - geneza jednej z najbardziej popularnych osobowości komiksu włoskiego przez długie lata pozostawała owiana przysłowiową mgłą tajemnicy. Niniejsza inicjatywa twórcza to próba wypełnienia tej luki. I co więcej, przynajmniej na etapie epizodu ja inicjującego, próba całkiem udana.
 
Doctor Fate vol.1 nr 4 - trudno było spodziewać się, że postać o raczej marginalnej popularności (a taką - niesłusznie zresztą - jest Doctor Fate) doczeka się nowego otwarcia przy okazji restaurowania uniwersum DC po pamiętnym Kryzysie na Nieskończonych Ziemiach. Niniejsze przedsięwzięcie okazało się zatem nielichą niespodzianką; zwłaszcza że zrealizowaną z konkretnym i spójnym pomysłem oraz perspektywą na dobrze rokujący ciąg dalszy. Podsumowując: miło że architekci tej przestrzeni przedstawionej z okresu po wspomnianym wydarzeniu uwzględnili w swoich planach także wybrańca Nabu.

Martian Manhunter: American Secrets cz.1 - pomimo angażu do tego przedsięwzięcia jednego z najlepszych scenarzystów udzielających się pod szyldem DC Comics (oczywiście w moim przekonaniu) na ten moment rozwoju tej opowieści trudno mówić o porywającej fabule. Znać jednak w niej potencjał, choćby z racji jej osadzenia jeszcze w czasach przed sformowaniem Ligi Sprawiedliwości i ujawnieniem się J'onna J'onnza. Ponadto w tle ujęto przemiany kulturowe w Stanach Zjednoczonych schyłku lat 50. XX w. oraz quasi-reptiliański spisek. Niewykluczone zatem, że będzie lepiej. 
 
„Batman Death Metal” t.4 – mam spory problem z tą realizacją. Jednej bowiem strony w jej przypadku mamy do czynienia z kumulacją nierzadko intrygujących konceptów ze szczególnym uwzględnieniem Batmana, Który się Śmieje. Z drugiej natomiast sposób prowadzenia tego wydarzenia, nagromadzenie nie mniej licznych niedorzeczności oraz – delikatnie rzecz ujmując – dyskusyjna „mechanika” rozwoju wypadków sprawiają, że w tym akurat przypadku mamy do czynienia ze zmarnowaniem szansy na „cross” porównywalny z najbardziej udanymi tego typu przedsięwzięciami. 

Cumbe – zbiór nowelek znanego także u nas brazylijskiego autora Marcelo D’Salete w którym mierzy się on z problematyką niewolnictwa w portugalskich koloniach. Wyszło to całkiem zgrabnie, bez znamion uwarunkowania ideologicznymi wtrętami, z wprawą świadomego swoich celów opowiadacza oraz przy użyciu spójnego plastycznie stylu.
 
Martian Manhunter: American Secret cz.2 - co prawda nie tego po tej mini-serii się spodziewałem, niemniej przyznać trzeba, że Gerard Jones (tj. scenarzysta tego przedsięwzięcia) zaproponował sensowną wizję wczesnych lat aktywności J'onna J'onnza, bardziej jako detektywa niż superbohatera. Do tego w kontekście społecznym drugiej połowy lat 50. XX w. czyli okresu debiutu tej postaci. A przy okazji znać, że już na etapie realizacji niniejszej mini-serii (1991/1992) usiłowano czytelnikom lasować mózgi wczesną wersją politpoprawności.

Bohaterowie i Złoczyńcy: Hawkworld – jeszcze do niedawna nie wierzyłem, że doczekam się polskiej edycji tego tytułu. A jednak się udało! Timothy Truman znakomicie sprawdził się jako autor adaptacji dziejów Conana Barbarzyńcy, a jeszcze wcześniej jako autor kooperujący z takimi wydawnictwami jak First i Eclipse Comics. Jednak to właśnie „Hawkworld” (pomimo drobnych mankamentów) wypada uznać za jego opus magnum. Tym bardziej cieszy, że także polski czytelnik nareszcie zyskał okazję by rozpoznać tę realizację.
 
Marvel Classics Comics: Dr. Jekyll and Mr. Hyde - zawsze miałem sentyment do komiksowych adaptacji klasyki literatury; zwłaszcza gdy przy doborze adaptowanego materiału uwzględniano wczesna fantastykę. Tak się sprawy miały w przypadku wspominanych z sentymentem przez nieco dojrzalszych wiekiem tzw. Classikerow (czyli serii „Classics Illustrated”) wśród których znalazły się realizacje oparte na twórczości m.in. Juliusza Verne'a, Herberta George'a Wellsa oraz Henry'ego Ridera Haggarda. Nie inaczej sprawy miały się w przypadku analogicznej inicjatywy zaistniałej pod szyldem Domu Pomysłów. Stąd na ,,pierwszy ogień" odbiorcom tej inicjatywy zaproponowano ,,Doktora Jekylla i pana Hyde'a" Roberta Louisa Stevensona. Utrzymana w staroświeckim ,,klimacie" adaptacja niewątpliwie ma swój urok; tym bardziej, że za jej zilustrowanie odpowiadał jeden z tzw. Filipińczyków w osobie Nestora P. Redondo. W zestawieniu z dobrze znaną polskim czytelnikom adaptacją w wykonaniu Stefana Weinfelda i Marka Szyszki w niniejszej pracy znać formalną zachowawczość. Z drugiej jednak strony ma to swój urok w duchu retro-fantastyki. Krótko pisząc: dobre otwarcie serii.
 
Marvel Classics Comics: The Time Machine - podobnie jak w przypadku poprzedniego tytułu także przy niniejszym trudno uniknąć porównań z powstałą na polskim gruncie adaptacją przybliżonej w tej odsłonie serii klasyki. I chociaż ,,Wehikuł czasu" w wykonaniu Alexa Niño ustępuje ekspresji Waldemara Andrzejewskiego to jednak w wymiarze stricte plastycznym także tutaj część z zastosowanych rozwiązań stylistycznych cieszy oko, a niekiedy wręcz intryguje. Natomiast jakość warstwy fabularnej jest zapewniona, jako że w przypadku pierwowzoru literackiego mamy do czynienia z utworem całkowicie zasadnie kanonicznym.
 
Thor t.2 – zgodnie z tytułem tej odsłony niniejszej serii („Preludium wojny światów”) ma ona stanowić wstęp do wydarzeń na znacznie większą skalę. Szanowny pan scenarzysta (na tym stanowisku niezmiennie Jason Aaron) nie omieszkał jednak skorzystać z okazji by urozmaicić powierzoną mu przestrzeń przedstawioną o kolejne rozbuchane sceny konfrontacyjne wypełniające czas oczekiwania na nieuchronny powrót Syna Odyna do pełni jego sławy i chwały.
 
Martian Manhunter: American Secret cz.3 – biorąc pod uwagę potencjał zarówno tytułowej postaci jak i autorów, którzy podęli się wykreowania tej opowieści (tj. Gerarda Jonesa i Eduardo Baretto) wprost stwierdzić trzeba, że niniejsza produkcja to jednak jedno wielkie rozczarowanie. Przede wszystkim z racji braku przekonującej fabuły miast której scenarzysta zaproponował zbiór niespójnych konceptów wiodących donikąd. Toteż nic dziwnego, że w odróżnieniu od innych opowieści opublikowanych w tej formule (by wspomnieć chociażby „Hawkworld” Timothy’ego Trumana) ta mini-seria nigdy nie została wznowiona w wydaniu zbiorczym.
 
Ćma nr 1 – debiut zdecydowanie obiecujący. Miło, że są jeszcze autorzy, którym w ramach konwencji superbohaterskiej, chce się rzec słów kilka od siebie. Do tego całkiem konstruktywnie. Siłą rzeczy przekonamy się co z tego wyniknie.
   
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w So, 25 Czerwiec 2022, 12:50:28
Z racji wyjazdowych muszę pożegnać się z komiksowymi lekturami za czerwiec już teraz. Stąd tym razem podsumowanko nieco wcześniej niż zwykle:

Czerwiec 

Green Lantern: Mosaic nr 16 - tym razem bieg spraw rozpoznajemy z perspektywy Rose Hardin, samotnej matki uczuciowo związanej z Johnem. Do tego w momencie przełomowym, jako że rozpoczyna się długo wyczekiwana ewakuacja Mozaikowego Świata. Ponadto na Oa osobiście pofatygowali się prominentni przedstawiciele Ligi Sprawiedliwości w zamiarze przyspieszenia procesu demontażu tego projektu. A to oznacza masę kłopotów... Podsumowując: odliczanie do finału tej serii prowadzone w bardzo dobrym stylu. 

Red Tornado vol.1 nr 1
- w swoim czasie Red Tornado miał być odpowiedzią DC Comics na marvelowskiego Visiona. Android zbratany z Ligą Sprawiedliwości porównywalnego uwielbienia ze strony czytelników jednak się nie doczekał. A jednak u progu połowy lat 80. zdecydowano się na realizacje mini-serii z jego właśnie udziałem. Z racji partycypowania w tym projekcie takich sław jak Kurt Busiek, Dick Giordano i Carmine Infantino spodziewać się było można utworu zdecydowanie wartego rozpoznania. Faktycznie wielbiciele powstałych we wspomnianym okresie opowieści prawdopodobnie będą usatysfakcjonowani. Wątek wiodący z udziałem całkiem oryginalnego adwersarza ma potencjał by także współcześnie intrygować. Przy okazji jeden z mniej znanych herosów uniwersum DC otrzymuje znacznie więcej niż wcześniej "czasu antenowego". Rzecz zapowiada się co najmniej nieźle.

Deadpool: Czerń, biel i krew
– jeszcze jeden przejaw projektu, który najwyraźniej zyskał odpowiednio liczną publikę by go kontynuować. Na tle poprzednich realizacji (tj. z udziałem Logana i Cletusa Kasady) rzecz plasuje się nieco lepiej niż zbiór z Carnage’em, i nieco gorzej niż ten z Wolverine’m. Czytelnicy o wysokim stopniu tolerancji na, określmy to umownie, poetykę fabuł z udziałem tytułowej osobowości, rozczarowania raczej nie doznają. 
 
Marvel Classics Comics nr 3: The Hunchback of Notre-Damme – co prawda adaptacja ta wyszło mocno szkolnie i bez przejawów plastycznego rozbuchania; ta okoliczność ma jednak także swoje dobre strony przejawiające się solidnością wykonania oraz staraniami na rzecz oddania sedna dramaturgii literackiego pierwowzoru.
 
O Rei Amarelo em Quadrinhos – antologia jeszcze bardziej udana niż inspirowana mitologią Lovecrafta którą miałem sposobność rozpoznać w maju. Podobnie jak przy okazji wspomnianej także tym razem utwory Roberta W. Chambersa (w tym zwłaszcza pamiętny „Król w Żółci”) posłużyły za punkt wyjścia dla autorów skrzykniętych do tego projektu. Tak jak chwilę temu zasygnalizowano efekt finalny ich wysiłków okazał się w moim przekonaniu zdecydowanie wart pochwał. W wymiarze plastycznym zróżnicowanie stylistyczne jest znaczne; niemniej większość zamieszczonych prac wypada w pełni profesjonalnie. Zaiste zacna to inicjatywa.
 
Sara – najbardziej bezpłciowa realizacja w dorobku Gartha Ennisa z którą miałem styczność. Przede wszystkim za sprawą do „bulu” bezbarwnej, przezroczystej wręcz osobowościowo tytułowej bohaterki. Całości nie ratują nawet jak zawsze skrupulatne rysunki w wykonaniu Steve’a Eptinga. 
 
Era Apocalypse’a księga 4 – bez grama wątpliwości eksplozywny finał tej mimo wszystko jednej z najważniejszych sag w dziejach mutantów Marvela. Zwłaszcza że lata 90. to nie tylko tak chętnie „punktowane” obecnie cienie, ale też blaski przejawiające się rozmachem oraz śmiałością realizowanych wówczas wizji. Stąd dobrze się stało, że doczekaliśmy się nareszcie polskiej edycji niniejszej opowieści.

Red Tornado vol.1 nr 2
- tytułowy bohater zaiste łatwego życia nie ma o czym świadczy już tylko ilustracja zdobiąca okładkę tegoż epizodu. Co więcej we znaki daje mu się nie tylko ekspandujący Konstrukt, ale też niedawni przyjaciele z Ligi Sprawiedliwości. Nic zatem dziwnego, że nawet android w pewnym momencie musi "pęknąć" i gruntownie zweryfikować swój dotychczasowy status jako obrońcy ludzkości. Siłą rzeczy ma to swoje znaczące konsekwencje. Fachowa robota w starym dobrym stylu.   

Marvel Classics Comics nr 5: 20. 000 Leagues under the sea – adaptacja zdecydowanie przeładowana, co zresztą nie dziwi, bo tak dosyconą fabularnie powieść z mnogością wiekopomnych motywów i konceptów została skurtyzowana do niecałych pięćdziesięciu stron. Niemniej i tak miło znowuż niejako znaleźć się na pokładzie „Nautilusa”. 
 
Green Lantern: Mosaic nr 17 - bez cienia wątpliwości robi się coraz dziwniej... Katma Tui jak gdyby nigdy nic powraca do świata żywych, mieszkańcy Mozaikowego Świata odmawiają powrotu na swoje macierzyste planety, a zazwyczaj skromny i stonowany John przejawia symptomy kompletnego ,,odpału"... Szykuje się zatem bardzo mocny finał serii.

Na wschód od zachodu: Apokalipsa-rok pierwszy – Jonathan Hickman to scenarzysta nieszablonowy, acz nie zawsze w pełni komunikatywny. Dość wspomnieć, że fani superbohaterskiej konwencji ukuli nawet specjalny termin definiujący to zjawisko, tj. „OHK” („Only Hickman Knows”). Ta okoliczność niekiedy daje o sobie znać także w tej produkcji, choć uczciwie trzeba przyznać, że im dalej w gąszcz zawartej w niniejszym pękatym tomiszczu opowieści tym nabiera ona klarowności oraz znamion rozpoznawania utworu szczegółowo przemyślanego. Do tego wizja Ameryki Północnej o zupełnie odmiennych uwarunkowaniach politycznych przekonuje. Toteż jest dobrze, a są widoki, że będzie jeszcze lepiej.
 
Red Tornado vol.1 nr 3 – tym razem pierwszoplanowa rola przypadła nie tyle tytułowemu bohaterowi co blisko z nim związanej Kathy Sutton. Jej interwencja o tyle jest wskazana, że Konstrukt okazuje się jeszcze groźniejszym przeciwnikiem niż znany czytelnikom „Sagi o Potworze z Bagien” Floronic Man. Stąd interwencja Red Tornado jest wręcz niezbędna; nawet pomimo jego foszenia się na niewdzięczną ludzkość. Krótko pisząc udana, angażująca lubującego się superbohaterskiej rozrywce czytelnika przygodówka.
 
Marvel Classics Comics nr 5: Black Beauty - jednym z walorów komiksowych adaptacji jest okoliczność rozpoznania tych pozycji spośród klasyki literatury na które wcześniej nie było czasu i być może nigdy już nie będzie. W moim przypadku jednym z tych utworów jest właśnie ,,Black Beauty" pióra Ann Sewell, która to autorka zastosowała nowatorska jak na swoje czasy metodę prezentacji fabuły z perspektywy tytułowego wierzchowca. Zilustrowana elegancką, stylową kreską opowieść wciąga może nie aż tak bardzo jak adaptacje utworów Wellsa czy Verne'a; niemniej i tak jest to pozycja warta uwzględnienia wśród komiksowych adaptacji beletrystyki.

Green Lantern: Mosaic nr 18 - co tu kryć: to była świetna, wyróżniająca się jakościowo  seria. Być może chwilami w zbyt znacznym stopniu dosycona pesymizmem i nie zawsze mająca szczęście do cieszących oko rysowników; na pewno jednak nie brakowało w niej spójności, poczucia sensu i twórczej odwagi na miarę najlepszych tytułów wczesnego Vertigo. Scenarzysta tej inicjatywy w osobie Gerarda Jonesa nie krył zresztą żalu ze zbyt szybkiego jej zamknięcia, bo wstępnie planował ją na co najmniej 25 numerów. Wykonał jednak znakomitą prace przez co fabularnie rzecz także współcześnie robi bardzo dobre wrażenie.
 
Bohaterowie i Złoczyńcy: Batman-Nieopowiedziana Legenda
– w moim przekonaniu zbiór świetny w każdym calu choć równocześnie zastrzegam, że nie jestem pod tym względem obiektywny. Tak się bowiem złożyło, że czas w toku którego przy perypetiach Mrocznego Rycerza majstrował Dick Giordano uważam za jeden z najlepszych w dziejach tej postaci. Do tego stopnia, że wręcz tęsknie za Batmanem z tamtego okresu, osobowością dalece odmienną od jego współczesnej, momentami niemal omnipotentnej interpretacji. Miejski heros o przenikliwym, błyskotliwym umyśle, żelaznej determinacji i silnym poczuciu odpowiedzialności za społeczność rodzinnej metropolii – oto Batman z kart niniejszego albumu. Właśnie takiego Bruce’a Wayne’a cenię sobie najbardziej. Osobom podobnie myślącym proponuję zatem tej pozycji nie przegapiać. 
 
Marvel Classics Comics nr 6: Gulliver's Travels - najbardziej ,,staroszkolna" z dotychczasowych odsłon tej serii. Stąd nie uświadczymy tu wypowiedzi w tzw. dymkach, a miast tego snucie opowieści tytułowego bohatera jako jej narratora niemal wszechwiedzącego. Biorąc jednak pod uwagę dosycenie pierwowzoru literackiego w ogrom treści trudno się tak przyjętej taktyce adaptacyjnej dziwić. Mi na pewno miło było ,,odświeżyć" sobie w tej formule jedna z najlepiej wspominanych lektur dzieciństwa.
 
Red Tornado vol.1 nr 4 - połączenie ,,starego" z ,,nowym" (tj. talentów zasłużonego rysownika Carmine Infantino oraz rozpoczynającego swoją twórczą drogę Kurta Busieka) przejawiło się całkiem emocjonującą i bez cienia wątpliwości epicką fabułą w której motyw sztucznej inteligencji zużytkowano z dużym wyczuciem. Niestety nie przejawiło się to oczarowaniem na tyle licznego grona czytelników by tak jak w przypadku entuzjastycznie odebranych mini-serii (dość wspomnieć o dwa lata późniejszą ,,Green Arrow: The Longbow Hunters") udało się rozwinąć limitowane przedsięwzięcie w pełnowymiarową serie. A szkoda, bo szanowny pan scenarzysta już wówczas wykazywał znana z jego późniejszych prac dramaturgiczną biegłość, a i tytułowy protagonista, w kontekście ewentualnej, comiesięcznej serii, jawił się perspektywicznie. Na kolejna swoja szanse (tj. następną mini-serie) Red Tornado poczekał sobie prawie ćwierć wieku (tj. do 2009 r.), a i tak nadal pozostaje przedstawicielem co najwyżej trzeciego szeregu uniwersum DC. Całkowicie niesłusznie czego dowodem jest właśnie niniejsza mini-seria.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w Pn, 27 Czerwiec 2022, 14:32:55
Sara – najbardziej bezpłciowa realizacja w dorobku Gartha Ennisa z którą miałem styczność. Przede wszystkim za sprawą do „bulu” bezbarwnej, przezroczystej wręcz osobowościowo tytułowej bohaterki. Całości nie ratują nawet jak zawsze skrupulatne rysunki w wykonaniu Steve’a Eptinga. 
Dziękuję , że skutecznie odwiodłeś mnie od zakupu tego komiksu. Ciągle miałem go w schowku, ale po Twojej opinii odpuszczam go sobie definitywnie.
Z oferty Muchy ciągle zastanawiam nad Na wschód od zachodu, ale odstrasza mnie wchodzenie w kolejne długaśne serie. Tym bardziej, że ciągle mam niedokończonych mutantów.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: michał81 w Pn, 27 Czerwiec 2022, 15:22:16
Z oferty Muchy ciągle zastanawiam nad Na wschód od zachodu, ale odstrasza mnie wchodzenie w kolejne długaśne serie.
Masz na myśli ilość zeszytów czy tomów zbiorczych? Bo Mucha wyda to w 3 obszernych zbiorczych tomach, co raczej nie kwalifikuje się na długą serie.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: jotkwadrat w Pn, 27 Czerwiec 2022, 16:41:21
A nie 5?
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Konrad w Pn, 27 Czerwiec 2022, 16:55:35
A nie 5?
Nie. Tak jak napisał wyżej michał81 to będą 3 grubasy (504, 424 i 512 stron) po 15 zeszytów każdy
https://imagecomics.com/comics/releases/east-of-west-the-apocalypse-year-one-hc-3
https://imagecomics.com/comics/releases/east-of-west-the-apocalypse-year-two-hc
https://imagecomics.com/comics/releases/east-of-west-the-apocalypse-year-three-hc
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: jotkwadrat w Pn, 27 Czerwiec 2022, 17:17:31
Pewnie mi się z Injustice pokićkało.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w Wt, 28 Czerwiec 2022, 07:27:36
A nie 5?
Też mi się coś tak kojarzyło  :-\. Najwidoczniej wielkie umysły myślą podobnie  ;), choć w tym przypadku błędnie  :(. Dzięki za wyjaśnienie.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: perek82 w Pn, 18 Lipiec 2022, 12:40:06
Tak sobie zerknąłem, że od ostatniego mojego podsumowania minęło ponad pół roku, a trochę się przeczytało, to trochę nadrobię.

Dni piasku - (4/5) - sam bohater i jego losy są niejako pretekstem do ukazania szerszego kontekstu, w tym przypadku ekstremalnych zjawisk pogodowych (burze piaskowe) i to w czasie wielkiego kryzysu lat 30 XX w. I właśnie ten tzw. bigger picture jest ciekawszy niż fotograf i jego spotkania z lokalnymi mieszkańcami. Komiks czyta się szybko, duże plansze, względnie mało dialogów. Taki styl reportażowy trochę. Bardzo fajne nawiązanie (chyba już w posłowiu) do słynnej fotografii kobiety z dziećmi.

Geneza - (3,5/5) - przeczytałem z przyjemnością. Nie jest to może historia, do której chce się wracać, ale zrobione z pomysłem. Dla fanów gatunku.

Jedzenie Picie - (4/5) - 2 krótkie, ale klimatyczne historie, przeczytane jednym tchem. I to w sumie jedyna "wada" tego komiksu - wolę dłuższe formy.

Szkło, śnieg i jabłka - (3/5) - zawód całkowity. Poprzednie zbiory opowiadań Gaimana czytało mi się znakomicie. Tutaj nie zaczęło się źle: pierwsza historia o trollu miała bardzo fajny klimat, bardzo spodobały mi się rysunki i ogólnie pomysł. Ale kolejne 2 historie, to już się przemęczyłem nieco. Prywatka z dziwnymi dziewczynami, to taki (chyba) żart komiksowy. Mnie raczej znużył. Ostatnia opowieść będąca wariacją na temat znanej baśni o Śnieżce i krasnoludkach też do mnie nie trafiła, ale w sieci widziałem pozytywne recenzje.

Alvar Mayor vol. 1 (4,5/5) - cud, miód i orzeszki. Nie mogłem się oderwać. Wspaniale narysowane i napisane. Kilka historii z głównym bohaterem i motywem przewodnim szukania skarbów ukrytych w południowoamerykańskiej dżungli. Do tego czary / wierzenia ludowe, konkwistadorzy. Historie kończące się morałem, że chciwość nie popłaca. Ten komiks nic się nie zestarzał. Top 10 tego roku.

Bernard Prince vol. 1-2 (4,5/5) - w ostatnim czasie dopadła mnie ochota na czytanie starszych komiksów z realistyczną kreską. I to jeden z nich. I chyba najlepszy, jakie z tej kategorii ostatnio wpadł mi w ręce. Akcja, humor, zmieniające się okoliczności przyrody (wyspy, rzeki, miasta, pustynie) i wszystko narysowane tak, jakby się tam było. Szczególnie utknął mi w pamięci zeszyt z drugiego tomu, gdzie bohaterowie ratowali ludzi przed wielkim pożarem. Mistrzostwo świata. Trzeci tom czeka na swoją chwilę.

Buddy Longway vol. 2 (4,5/5) - Klasa sama w sobie. Ta seria staje się moim ulubionym westernem komiksowym.

Departament prawdy vol. 1 (3,5/5) - Potencjał w tej serii wyczuwam. Drugi tom już na półce. Okładka mnie zachęciła, szczególnie JFK - myślałem, że będą jakieś wariacje spiskowo-szpiegowskie na temat strzelaniny z Dallas, ale tematyka jest zdecydowanie współczesna. Szkoda tylko, że jakieś Qanony czy jaszczury są wspominane. Wtedy wszystko mi opada i czytać się odechciewa. Stylizowane rysunki, które utrudniają zobaczenie, co się dzieje, dodają klimatu. Liczę, że seria rozkręci się na dobre.

Dom (4/5) - prosta historia obyczajowa. Nic się nie dzieje. Ale napisane z sercem. I umiejętnością przyciągnięcia uwagi. Są tacy autorzy, którzy potrafią ciekawie opisać wycieczkę po fajki do kiosku. Paco Roca jest zdecydowanie jednym z takich autorów. Kupuję od niego wszystko, co się wydaje. Oczywiście zabrakło mi silnej woli, żeby zdobyć autograf w W-wie. Wstyd.

Hołd dla ziemi (4/5) - jeden z trudniejszych komiksów, jakie czytałem w ostatnim czasie. Tematyka bardzo złożona (zmiany w życiu ludzi mieszkających w Północnej Kanadzie, ich zmagania związane z chęcią utrzymania tradycyjnego stylu życia i nadchodzącym nieuchronnie postępem technologicznym). Autor wykonał niesamowitą pracę docierając do wielu osób, świadków wydarzeń. Same skutki zmian są bardzo trudne do oceny, szczególnie w aspekcie nieludzkich zasad narzuconych przez rząd Kanady w stosunku do obowiązku edukacji dzieci z tamtych regionów. Bardzo ciekawy komiks, ale podobnie jak w przypadku Dni piasku, istotne są tutaj szersze procesy społeczne, niż sami bohaterowie. To powoduje, że jeśli temat nas nie ciekawi, to i sam komiks też nie podejdzie. Nie czytałem wcześniejszych komiksów Sacco i nie wiedziałem, czego się spodziewać. Ale nie żałuję.

Koleje losu (4/5) - 2 wojna światowa oczami hiszpańskich żołnierzy. Bardzo fajny zabieg, że historia jest opowiadana przez weterana wojennego kilkadziesiąt lat później. Obydwie warstwy (współczesna  i historyczna) przenikają się, uzupełniają i dodają ciekawych elementów. Trudno mi było przestać czytać. Klasa.

Lester Cockney vol. 1 (4/5) - dość typowa przygodówka, w której główny bohater wpada co chwila w jakieś tarapaty, walczy, chowa się, ucieka, wdaje w bójki itd. Jeden z komiksów kupiony w akcji: faza na stare frankofony. Rozważam drugi tom, bo cena wysoka i kupić trudno.

Koniec części pierwszej 
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: perek82 w Pn, 18 Lipiec 2022, 15:23:34
Lone Sloane vol. 1-2 (3,5/5) - kupione po lekturze Metal Hurlant. Rysunki na pewno spektakularne, eksperymenty z kompozycją, układem na stronie. Kiedyś pewnie robiło to większe wrażenie, ale i dzisiaj jest na czym oko zawiesić. Same historie się zestarzały i są dość nierówne. Szczególnie drugi tom już czytałem trochę na siłę.

Luc Orient vol. 1 (3,5/5) - scenariusz już trochę zgrzyta. Trochę śmieszne (ale nie zawsze zamierzone). Taki Bruno Brazil, tylko w kosmosie. Dwa tomy czekają na swoją kolej.

Mroczne miasta (Samaris, Niewidzialna granica, Pochyłe dziecko) - (4/5) - kolejne tomy utrzymują poziom Gorączki i Wieży. Samaris znalazłem na OLX, to sięgnąłem i to trochę mniej spektakularne się okazało, ale też nic przyczepić się nie mogę. Tajemniczy klimat z pogranicza jawy i snu, niesamowicie kunsztowne rysunki z mnóstwem detali, dopracowaną perspektywą, głębią. Klasyka.

Portugalia (4,5/5) - poprzednie edycje opuszczałem, jakoś nie czułem tematu. Widać wreszcie dorosłem i to jeden z najlepszych komiksów przeczytanych w tym roku (pewnie w trójce). Niespieszna historia spotkania rodzinnego w przyjemnych okolicznościach przyrody (zresztą wybrzeże na południe od Lizbony jest przepiękne, a na pewno najlepsze plaże, na jakich się smażyłem). Samo wydanie również bardzo staranne.

Powrót do Edenu (4/5) - Paco Roca i wszystko jasne. Dla mnie na równi z jego Domem.

Ramiro vol. 1-2 (4,5/5) - ten tytuł mnie zaskoczył zupełnie i zmiażdżył. Początek taki sobie, ale później jak się już akcja rozkręciła, to trudno było przerwać czytanie. Plus za przypisy i komentarze dot. historycznego tła. Tak się zastanawiam, czy fascynacja ramotkami to nie znak, że już się ma z górki...

Rapsodia węgierska (4/5) - historia szpiegowska z przedednia II WŚ. Komiks ciekawy, ładnie narysowany, ze złożoną intrygą. Jeśli będą wychodzić kolejne z tej serii, to będę czytał.

Ringo (4/5) - klasyczny western rysowany przez W. Vance'a. Intryga nie jest złożona, akcja nieskomplikowana, ale strony mijają szybko. Strzelaniny, pościgi, pułapki. Klasyka gatunku.

Big Damn Sin City (4,5/5) - w tym formacie komiks dużo zyskuje. Większe strony jeszcze lepiej wciągają w nastrój zadymionych spelunek czy brudnych zaułków. Minusem jest to, że trzeba znaleźć odpowiednią pozycję do czytania - raczej nie da się czytać do poduszki:) Prawdziwe tomiszcze.

Świat mitów: Odyseja (3,5/5) - Nigdy nie lubiłem tej historii. Jakieś takie mdłe to dla mnie było. Chciał wrócić na tę swoją Itakę, ale tu kiblował u jednej kobity, tu u drugiej. No takie to miałkie trochę się wydawało. Komiksy są wiernymi adaptacjami, więc i tutaj zachwytów nie było. Na plus oczywiście posłowie.

Terminator 2029-1984 (3,5/5) - spróbowałem ze względu na związki z pierwszymi filmami. Dobrze się bawiłem, fajne nawiązania do filmów. Właściwie to dobra ich znajomość jest właściwie niezbędna przy czytaniu tego komiksu. Ale to chyba nikt inny go nie czytał:)

Terminator Płonąca ziemia (3,5/5) - dodałem do poprzedniego Terminatora ze względu na rysunki. Na nich się nie zawiodłem, ale sam komiks to najwyżej z gatunku czytadeł / zapychaczy.

Toppi kolekcja vol. 1 (4,5/5) - też w top 10 tego roku. Nie wiem, czy każdy tom mi tak podejdzie, bo z tego co zrozumiałem, to będą tematycznie / stylowo kompilowane. Ale te historie z pierwszego tomu do wielokrotnego czytania lub tylko oglądania. Ja, co prawda, wolę czytać a na same rysunki jestem mniej czuły, tak tutaj trudno przewrócić kartkę, bo to jest po prostu piękne.

Vuzz (3,5/5) - kupione ze względu na nazwisko. Traktuję to jako taki komiksowy żart i zabawę gatunkiem. Myślałem, że będzie (bardziej) paździerzowo, ale udało się przeczytać bez specjalnej walki z samym sobą. Może kiedyś jeszcze raz spróbuję i wtedy dostrzegę coś więcej.

Wydział 7 wszystkie wydane zeszyty (4/5) - sięgnąłem bo czyimś komentarzu na temat serii i bardzo się cieszę. Bardzo lubię czytać historie osadzone w PRL, jak też i o samej historii PRL. Nie wiem czy to jakaś taka dziwna nostalgia (w sumie to oprócz domowego przedszkola, jakiś wczasów rodzinnych, wakacji u babci to niewiele pamiętam z tego okresu) czy inna fiksacja. Tak samo z chęcią oglądam filmy z tamtego okresu. A komiks oprócz smaczków (czarna Wołga, epidemia ospy we Wrocławiu) dodaje wartką akcję, humor (bardzo podobają mi się rozliczenia akcji na ostatniej stronie), zróżnicowany rysunek i ogólnie klimat z pogranicza komunistycznego realizmu i świata pozazmysłowego.

Giant (3,5/5) - historia imigrantów budujących wieżowce w Nowym Jorku. Jednak lekki rozczarowanie - sama główna oś akcji (nie spojleruję, więc bez szczegółów) wydała mi się dość naciągana. To mi popsuło cały odbiór komiksu. Gdyby to było jakoś lepiej przemyślane, bardziej wiarygodne, to by wyszło trochę lepiej. A może zupełnie ten wątek był zbędny i historia bez żony kolegi mogła pójść sama dalej i w innym kierunku?

Kroniki Roncevaux (3,5/5) - Tak jak lubię historie z PRL, tak samo lubię historie z wczesnego średniowiecza (wyprawy krzyżowe, wikingowie itd.), więc historię o Rolandzie też przeczytałem. Jednak czegoś zabrakło do pełnej satysfakcji. Może trochę rysunki zbyt "nowoczesne"? To wszystko ładnie wygląda i bitwy i krajobrazy, ale tak jakoś cukierkowate to się wydaje. Marzy mi się film / komiks o tamtych czasach (np. krucjaty), z jednej strony z rozmachem, ale też realistyczny - z ukazaniem jak wyglądało życie wtedy.

Opowieść podręcznej (3/5) - serialu nie oglądałem, książki nie czytałem ale komiks wg mnie średnio się sprawdził jako adaptacja. Bardzo długo trwało wprowadzanie czytelnika w sam świat, jego realia i historię, która doprowadziła do stanu obecnego. Sama akcja rozgrywa się praktycznie w trzecim akcie, ale w międzyczasie nie wzbudziłem w sobie zainteresowania postacią i jej losami. Trochę szkoda, bo światowy sukces tej historii nie wziął się z niczego. I pewnie i w komiksie dało się to zrobić dużo lepiej.

Snowpiercer vol. 1-2 (3,5/5)  - miałem tutaj duże oczekiwania. Historia poszła jednak w zupełnie inną stronę niż oczekiwałem (miałem nadzieję na jakieś tajemnice, szukanie ocalenia, cliffhangery). Zepsuło mi to odbiór tak, że już trzeciej części nie kupiłem. Trudno, półki z gumy nie są i gust też jest jaki jest.

Szeryf Babilonu (3,5/5) - czytałem raczej pochlebne opinie, ale długo się broniłem przed zakupem. Jakoś przeczuwałem, że temat mi nie podejdzie. I tak się w sumie stało. Ale sam komiks napisany i narysowany bardzo sprawnie. Właściwie materiał na niezły thriller z gwiazdorską obsadą.

Wolność albo śmierć (3,5/5) - przeczytałem z zainteresowaniem. Historia prze do przodu, są intrygi, jest tło historyczne. Podkreślić trzeba dbałość o stroje, broń, wygląd miasta.

Załoga promienia (4/5) - niespieszna historia (przynajmniej przez 2/3 czasu) sci-fi, z wciągającym jednak klimatem podkreślanym przez rysunki, a właściwie to kolory. Przeważnie nie lubię historii z młodzieżą w rolach głównych - z jednej strony jest zagrożenie infantylną opowieścią, która nie trafi do takiego ramola jak ja. Z drugiej strony nie można młodych ludzi ubrać w problemy dorosłych i udawać, że nic nie skrzypi. Tutaj, wydaje mi się, zostało to dobrze wypośrodkowane. Czytałem z zainteresowaniem, ale sam temat jak najbardziej był osadzony w "świecie" młodych i ich problemach. Nietuzinkowa pozycja.

I to chyba wszystko. Tempo zakupów znacznie mi spadło - głównie ze względu na ceny. Zostało mi jeszcze na półkach parę serii do dokończenia (Yans, Bernard Prince, Julia, Luc Orient). W kolejce czeka Wiedźmin, Hernan Cortes, Edyp). Zapisałem się też do biblioteki i dzisiaj mam zamiar skończyć Ludzi północy, później Skalp, Łasuch, Commanche, Szósty rewolwer, Ralph Azham - serie, które z różnych powodów odpuszczałem.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pt, 22 Lipiec 2022, 16:04:59
  Podsumowanie maja, trochę przeczytane więc powrót do starej formy, niestety raczej sporawo rozczarowań. Uwaga jak (prawie) zawsze pewne SPOILERY!!!


1. Najlepszy:

   Niestety w tym miesiącu nic tak świetnego żeby zasługiwało na miejsce tutaj.

 

2. Zaskoczenie na plus:

 "X-O Manowar tomy 1-4" - Matt Kindt i inni. Całkiem świeże przygody valiantowego Iron Mana, który tak na zdrowy rozsądek Irona Mana niekoniecznie przypomina. Komiks muszę przyznać mnie zaskoczył, tak spoglądając na okładki szło się zorientować że raczej to nie będzie standardowa nawalanka kalesoniarzy na ulicach jakiegoś dużego amerykańskiego miasta, ale perypetie jednego z najpopularniejszych superbohaterów świata Valiant to żadne superhero, ale militarne sci-fi/fantasy pełną gębą. Lekturę rozpoczynamy od obrazów Arica z Dacji czyli tytułowego "Manowara" w spokoju z dala od zgiełku wojennego uprawiającego rolę na jakiejś obcej planecie oraz poznamy jego niebieskoskórą wybrankę serca (klasyka gatunku jak tylko jakiś bohater ma żonę/partnerkę/dziewczynę z kosmosu to zawsze jest to supermodelka tyle że innego koloru). Spokojem długo mu się nacieszyć nie przyjdzie, bo akurat przejdzie przez wioskę powstańcza armia Lazurowych (gatunku do którego należy jego kobieta) zmierzająca do walki z Imperium Kadmów (wzorowanym na starożytnym Rzymie) ciemiężącym całą planetę. Nie jest może to najoryginalniejszy pomysł pod słońcem, ale mi się od czasów mniej więcej "Czarnej Kompanii" zawsze podobał - szlachetni buntownicy walczący o wolność, równość i sprawiedliwość są mniej więcej tak samo szlachetni jak i ich wrogowie czyli wcale, zatem Aric na siłę wciągnięty w szeregi powstańców jako dekownik i przybłęda z innej planety szybciutko wyląduje w jednym z licznych samobójczych oddziałów, które nawet nie są uzbrojone a mają działać jedynie jako żywe tarcze, dla prawdziwych bojowników o sprawę. Jednak żadna to przeszkoda dla tak doświadczonego wojownika, po serii wielkich bitew w których nasz bohater przechyli szalę zwycięstwa na korzyść Lazurowych dostanie zadanie zabicia samego Cesarza oraz patent oficerski (w miejsce poprzedniego kapitana, który sukcesy Arica przyjął w jedyny rozsądny sposób czyli próbując go zdradziecko zabić), na tym mniej więcej kończy się tom pierwszy "Żołnierz", ach przy okazji jeszcze bohater będzie się musiał opierać złowrogim namowom swej własnej zbroi zachowującej się niczym Pierścień Saurona (zresztą ma ona nawet formę pierścienia) a której z nieznanych powodów nie chce używać . W tomie drugim "Generał" zobaczymy dalsze koleje toczącej się lecz powoli dogasającej wojny domowej, Lazurowi zawrą przymierze z trzecią rasą Spalonymi, pustynnymi nomadami mocno kojarzącymi się z zamkiem barbarzyńców z serii gier Heroes of Might & Magic. Cesarz Kadmów padnie w końcu zaszlachtowany, ale oczywiście to nie koniec kłopotów nad planetą pojawią się tajemnicze monolity niszczące karawany Spalonych, okaże się że za pozaziemską interwencję odpowiadają Generał oraz nowy Cesarz którzy zdradzili Arica z racji rosnącej popularności robiącego się coraz bardziej niebezpiecznym dla obydwu i postanowili zaprowadzić nowe porządki zaczynając oczywiście od Holocaustu dla wszystkich "wrogów ludu". Tak czy inaczej  obydwu delikwentów trzeba będzie uśmiercić co zajmie herosowi czas do końca tomu drugiego oraz połowę trzeciego zwącego się "Cesarz". Jakby nie patrzeć sam tytuł wiele mówi, Aric niczym Conan przodzieje własnymi zakrwawionymi rękami koronę ściągniętą z trupa swojego poprzednika i poprowadzi wszystkie trzy rasy ku świetlanej przyszłości...A gdzie tam, okaże się że po zakończeniu wojny naruszony został dosyć delikatny system polityczno-ekonomiczny w którym jedni wykorzystywali drugich aby dręczyć trzecich ale jakoś to działało mimo wszystko i na planecie zapanuje klęska głodu, która spowoduje co? No oczywiście kolejną wojnę domową. Jak się zrewanżują wszyscy dotychczasowi przyjaciele Aricowi za jego dotychczasowe starania? No tradycyjnie już dla tego świata nożem w plecy. Także tom czwarty ostatni "Wizygot" pokaże nam proces sprzątania urządzonego piekiełka (znając poprzednie perypetie, pokój nie będzie trwał zbyt długo) oraz powrót bohatera na Ziemię, przy czym wyjaśni nam w jakiś sposób i dlaczego on wogóle znalazł się na planecie Gorin oraz dlaczego nie chciał zakładać swojego kosmicznego pancerza. Oprawa wizualna wypada naprawdę bardzo dobrze, rysownicy dosyć często się zmieniają. Zajmujący się dwoma pierwszymi tomami Tomas Giorello, Diego Rodriguez i Doug Braithwaite operują podobnym stylem idealnie pasującym do konwencji techno-fantasy no i wszyscy trzej potrafią narysować świetne sceny batalistyczne. Oczywiście nie jest to nic co miałoby jakiekolwiek "artystyczne" aspiracje, ale do odwzrowania postaci rąbiących się za pomocą toporów i laserów (komiks jest dosyć brutalny, fruwające wnętrzności, kończyny czy głowy to standard) nadają się panowie wyśmienicie. W tomie trzecim stery przejmują Clayton Crain i Renato Guedes, którzy skupiają się na technikach malarskich, komiks nabiera zdecydowanie mroczniejszego wizualnie charakteru a choć twarze postaci nie są specjalnie piękne to zeszyty rysowane przez tych dwóch nadrabiają naprawdę ciekawymi wizjami niepokojących futurystycznych metropolii. Za większość tomu czwartego odpowiada Ryan Bodenheim i jego styl odpowiada mniej więcej temu co obecnie panuje w Marvelu, nie ukrywajmy jego prace prezentują się najsłabiej w całej serii aczkolwiek tragedii nie ma są przejrzyste, czytelne i spełniają swoją funkcję. Ostatni zeszyt jest namalowany przez Ariela Olivettiego w stylu Alexa Rossa, nie jest to z pewnością poziom mistrza, ale jak ktoś lubi taki wygląd powinien być zadowolony. Cóż, nie można powiedzieć żeby to była nadmiernie oryginalna seria, Kindt poskładał swoją historię z doskonale znanych i częstokroć już używanych elementów a całość ma wyraźny posmak Planety Hulka (bardzo wyraźny) to w sumie czytało mi się ją naprawdę dobrze. Nie oszukujmy się, scenarzysta nie miał raczej ambicji napisać historii komiksu od nowa, ale fabuła pomimo, że w większości stanowiącą typową "rąbankę" ewoluuje z zeszytu na zeszyt i wbrew moim oczekiwaniom okazuje się całkiem niegłupia. Z wad wymieniłbym przede wszystkim objętość to cztery tomy to tak naprawdę ledwie czternaście zeszytów co przy dosyć rozbuchanej fabule i kompleksowej kreacji nowego świata (co oczywiście autor ułatwił sobie korzystając ze stereotypów) wydaje się zbyt małą liczbą na czym cierpią przede wszystkim drugoplanowe (w tym wypadku właściwie wszystkie z wyjątkiem głównego bohatera) postacie, które w przeważającej liczbie są na dobrą sprawę ledwie szkicami. Tym bardziej że nieco miejsca marnuje autor w ostatnim tomie na przedstawienie kosmicznych Łowców Nagród, którzy na dobrą sprawę nie pełnią żadnej sensownej funkcji, tak samo jak i obce Monolity, które wpadają rozwalają a później przepraszają twierdząc że to pomyłka i odlatują w siną dal. Tak czy inaczej, kolejny przeczytany przeze mnie tytuł Valianta który spodobał mi się o wiele bardziej niż przeciętny komiks nowoczesnego Marvela czy DC. Jak ktoś ma ochotę na przygody kosmicznego Conana rąbiącego na kawałki kosmicznych orków w naprawdę przyzwoitej oprawie graficznej to mocno polecam. Ocena 7/10.

  "X-Men" - Chris Claremont, Jim Lee i inni. W USA może i to normalne ale w naszym kraju raczej rzadko spotykane abyśmy mogli kupić album zbiorczy  jakiejś olbrzymiej serii komiksów zwący się w oryginale "Visionaries..." i poświęcony wyłącznie jednemu z jej autorów . A w tym przypadku mamy z tym właśnie do czynienia czyli tomem zawierającym wszystkie (prawie brakuje tych od X-tinction Agenda) zeszyty X-Men rysowanych przez znanego wszem i wobec Koreańczyka (to też jest zresztą ściema album zbiera tylko to co było w serii Uncanny X-Men pomijając nową wtedy serię nazywającą się po prostu X-Men). Czy takie rozwiązanie ma jakieś zalety? No naprzykład jak ktoś nie lubi rysunków Mike'a Mignoli to w tomie poświęconemu Jimowi Lee ich nie znajdzie, poza tym to raczej wada z dosyć oczywistych powodów. Co prawda pan Śmiałkowski we wstępie zaręcza czytelnikowi, że otrzyma pełne historie, ale napisać że raczej mija się z prawdą to raczej napisać niewiele, co udowadnia nam już pierwszy wyrwany całkowicie z kontekstu zeszyt bez początku i bez końca. Dalej na szczęście nie jest tak źle, reszta zbiorczaka dzieli się na mniej więcej dwa story-arki pierwszy to przygody Wolverina i Jubilee w Hong Kongu gdzie będą starać się wyrwać Psylocke z łap Mandaryna i jego nowego fumfla jonina Dłoni Matsuo Tsurayaby (o ile dobrze pamiętam to tak naprawdę syn Sebastiana Shawa) a drugi to tocząca się dwutorowo historia o śmiertelnej bitwie pomiędzy Magneto, Rogue, Nickiem Fury i Ka-Zarem a świeżo upieczoną mistrzynią magnetyzmu Zaladane oraz przygodach reszty składu w imperium Shi'Ar i jedne i drugie wydane dawno temu przez Tm-Semic (chociaż na 99% nie było tego retrospekcyjnego zeszytu z pierwszym spotkaniem Logana z Kapitanem Ameryką i Nataszą Romanoff). Na temat rysunków nie ma się co rozpisywać przecież to Jim Lee, chociaż na dobrą sprawę można coś tam przytoczyć jakąś ciekawostkę. Przede wszystkim pierwszy zeszyt jest oddalony nieco w tył od reszty tomu i o ile można bez trudu rozpoznać Jima tak ciężko mówić o dajmy na to jakimś przeseksualizowaniu kobiet, facet wyraźnie dopiero później się połapał gdzie znajduje się miodek i co lubią oglądać komiksiarze zarówno ci z pryszczami jak i ci z siwiejącymi brodami. Cała reszta to Jim jakiego wszyscy znają i kochają dziewczyny zawstydzające samą Wenus wielkością i głębokością dekoltów i wypiętymi pupami nawet przy rozmowie o wczorajszej wizycie na kółku różańcowym oraz chłopaki przy których czołówka hollywoodzkich przystojniaków wygląda jak pan Dzidek z pobliskiego warsztatu. Biorąc pod uwagę, że to dopiero początek hardkoru lat 90-tych to bohaterom jeszcze zdarza się uśmiechnąć, ale zazwyczaj albo mają poważne miny, albo coś krzyczą, albo szczerzą zęby. Możemy też zaobserwować rozwój umiejętności artysty, styl znany ale to jeszcze nie poziom All-Star Batmana, Husha czy Supermana widać czasami błędy anatomiczne, okazjonalne kopiowanie Todda McFarlane czy dziwacznie wyglądające twarze rysowane pod pewnym kątem. Wielokrotnie wspominałem, że ja jakimś wielkim fanem takiej estetyki nie jestem, ale biorąc pod uwagę że Lee to uniwersalny artysta czujący się tak samo dobrze w statycznych scenach gdy trzeba oddać emocje targające postaciami jak i w splash page'ach wypełnionych akcją nie mogę ocenić wizualiów inaczej niż bardzo dobrze. Do tego wszystkiego dostaniemy bonusowo prawdziwy kilkustronicowy debiut Jima Lee w przygodach mutantów czyli 39 zeszyt serii reprintów pod tytułem Classic X-Men, tyle że rysunkowo Lee naśladuje tutaj raczej Johna Byrne a króciutka fabułka jest mocno absurdalna. Cóż w podsumowaniu, na dobrą sprawę można od biedy uznać obydwie historie za autonomiczne (chociaż w pierwszej nie dowiemy się co się stało z Matsuo), natomiast dosyć często na forum wspomina się o słynnej "telenowelowatości" X-Men (co jest w sumie cechą charakterystyczną gatunku, ale tu widać to bardziej niż w innych przypadkach) i jeżeli ktoś nie wie o co chodzi w tym przypadku będzie mógł to sobie sprawdzić. Nawet jeżeli mocno przymkniemy oko i uznamy historie za pełne i samodzielne to ciężko nie zauważyć, że ilość wątków ciągniętych od poprzedników jest doprawdy spora, ciężko nie pogubić się w zastanych statusach postaci i przebić przez ich rozmowy na temat wydarzeń, których nie byliśmy świadkami a które mają widoczny wpływ na teraźniejszość. Potrafi to być dosyć konfudujące, zwłaszcza podejrzewam dla młodszego czytelnika który po raz pierwszy zetknie się klasycznymi przygodami mutantów sprzed 30 lat. I żeby ktoś mnie źle nie zrozumiał, nie jest to żaden genialny czy jakiś nie wiadomo jak wyrafinowany komiks z głębokim przekazem, ale po prostu dzieło rzemiosła na dobrym poziomie. Tytuł skierowany w stronę młodzieżowego odbiorcy, akcji pełno, wyzywająco ubranych i wyginających się panien takoż (dosyć często Lee rysuje całkowicie nagie postacie oczywiście bez pokazywania "newralgicznych" fragmentów ciała, ale mimo wszystko dzisiaj rzadko się to spotyka w mainstreamie), tekstu jak to wtedy więcej niż w dzisiejszych komiksach. Mimo to mi czytało się naprawdę przyjemnie i mam wrażenie że dzisiejszemu czytelnikowi zwłaszcza takiemu co nie ma alergii na słowo pisane też powinno się spodobać, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że w stosunku do takich paździerzy w stylu lemire'owego Extraordinary, wypada niemalże wybitnie. Claremont to naprawdę gość, który przez długi, długi czas utrzymał dobrą formę pisarską, bardzo fajnie wypada duet Wolvie-Jubilee (kurde zupełnie zapomniałem że istniała taka postać a bardzo ją lubiłem) z najzupełniej stereotypowym związkiem tatusia chroniącego kochaną, rozwydrzoną i pyskatą "córeczkę" i tej właśnie córeczki zazdrosnej zwłaszcza w stosunku do innych kobiet o swojego "tatusia", czy całkowicie naturalny pojedynek Logana z Gambitem o tytuł najbardziej samotnego wilka w stadzie (kurde  o Gambicie też zupełnie zapomniałem, król lat 90-tych jedna z najbardziej popularnych wtedy komiksowych postaci, która wydawało się wtedy na stałe wejdzie do żelaznego kanonu podczas gdy gość zupełnie zniknął z radarów). Do tego typowy sentymentalna pułapka w postaci kolejnych nieco zakurzonych już bohaterów typu Longshot (ktoś go jeszcze kojarzy z wyjątkiem fanów filmu Deadpool a nawet czy oni go skojarzą z tym z TM-Semic?), Lila Chaney czy członkowie Generation X, ale pisane to na ten sposób że jak wspomniałem wcześniej, nowy czytelnik jeżeli tylko zda sobie sprawę że dostanie akcyjniaka z wielkimi spluwami to też nie powinien być rozczarowany. Z dodatkowych ciekawostek, tuż po zamknięciu tomu kolejnymi zeszytami serii są te zawarte w Superbohaterach Marvela z Profesorem X czyli Muir Island Saga (do której zresztą już pierwsze wątki znajdziemy i w tym tomie) więc w jakiś tam sposób można to sobie dokompletować chociaż i tak będzie brakować nam wspomnianej serii X-Men Jima Lee (też wydawanej przez Tm-Semic) bo ona dzieliła się pobocznymi wątkami z Uncanny. Co jeszcze? Od tamtych czasów tak naprawdę w X-Men nie wymyślono specjalnie dużo nowego i cały czas mieli się te same motywy, byłem zaskoczony jak bardzo to jest podobne do tego co wydaje się teraz. No i kurcze wydanie całego Claremonta chociaż to mało prawdopodobne to byłaby wielka sprawa aż się zastanawiam czy nie cieszyłbym się bardziej niż z epików Spidera (może i nie ale napewno byłbym szczęśliwy). Ocena 7/10.

  'Classic Zagor - tomy 1-3" - Guido Nolitta, Gallieno Ferri. Reprint jakoby słynnego pulpowego włoskiego komiksu stworzonego w latach 60-tch, jakoby bo starym Włochem nie jestem więc nie mam pojęcia czy to prawda, a sprawdzać tego mi się nie chciało. W każdym razie do czynienia znowu z jakoby (znowu) przygodowo-awanturniczym westernem, chociaż ja osobiście co do przynależności komiksu do tego gatunku mam pewne wątpliwości, ot choćby z racji tego, że w sumie tego nie określono ram czasowych akcji, ale jak bym tak miał strzelać to powiedziałbym że to raczej początek XIX wieku więc wcześniej niż standard umieszczania akcji właściwej dla gatunku na dodatek fabuła nie dzieje się na Dzikim Zachodzie a po całkowicie przeciwnej stronie kontynentu. W każdym razie tu akurat zgodnie ze standardami mamy do czynienia z Indianami (najczęściej złymi), żołnierzami (najczęściej dobrymi), traperami (tu już różnie) oraz osadnikami (zawsze potrzebują pomocy). No i oczywiście z samym Zagorem tajemniczym bohaterem (żadnego originu nie uświadczymy) mieszkającym w pustelni lesie znanym wśród wszystkich mieszkańców okolicznych terenów, który nikomu w potrzebie pomocy nie odmówi. Zagor to awanturnik pochodzenia całkowicie europejskiego a jego dziwaczne imię jest skróconym pseudonimem Za-Gor-cośtam-cośtam nadanym mu przez miejscowych Indian i oznaczającym "Ducha z toporem", ponieważ to właśnie krzemienny toporek jest jego ulubioną bronią, chociaż równie dobrze młóci pięściami a i zacofany nie jest na tyle żeby nie wiedzieć że jeden celny strzał bywa więcej warty niż dziesięć celnych ciosów toporkiem. Zagora będzie wspomagał świeżo poznany przyjaciel Don Cico Felipe Cayetano itd itd mały meksykański grubasek o wyglądzie i charakterze solidnie zerżniętym z sierżanta Garcii znanego z Zorro. Cico stanowi element komediowy dla całej serii, ale pomimo co chwila okazywanego tchórzostwa, obżarstwa, cwaniactwa i skłonnościom do bezustannych kłamstw oraz narzekania na dosłownie wszystko, na swój nieporadny sposób bywa przydatny a i trzeba mu przyznać, że nie zostawi przyjaciół w potrzebie więc postać to również pozytywna. Fabuły czy raczej fabuł opisywać sensu żadnego nie ma, ale mnie osobiście zaskoczyło to, że same w sobie są właśnie raczej sensowne. Owszem wiadomo, że to historyjki z gatunku "zabili go i uciekł", ale autor stara się im nadać chociażby pozory realności jak się można bić to się bohaterowie biją, jak wrogów kupa i Hercules dupa to stosują różne fortele, całość jest klarowna a postacie mają swoje własne najzupełniej jasne motywy. Akcji jest sporo, ale obydwaj panowie zadbali o to aby nie zmienić całości w bezmyślną nawalankę, więc chwile na odetchnięcie też się znajdą. Na dodatek zadbali o to aby nie zanudzić czytelnika i urozmaicić nieco akcję, bohaterowie a to chwytają bandytów, a to zakradają się do obozowiska Indian aby odstrzelić złego wodza, a to uciekają przed jakimiś napastnikami a to skarbu szukają albo zdrajcy w szeregach osadników itp itd. Pod względem rysunków jest całkiem przyzwoicie, Ferriemu pod względem warsztatu nie można wiele zarzucić, postacie są proporcjonalne rysowane raczej w sposób realistyczny bez błędów anatomicznych, problemów z perspektywą wielkich nie uświadczymy, wadą jest pewien brak dynamizmu w scenach akcji (chociaż zdarzają się i całkiem sprawnie narysowane) ale to raczej każdy kto miał do czynienia z komiksami sprzed 60 lat powinien być tego faktu świadomy. Czepić się też można by było pewnej anachroniczności naprzykład w przypadku karabinów Winchester, których używa amerykańska armia a które powstały z pewnością długo po czasie w którym teoretycznie dzieje się akcja komiksu, ale i to z racji pewnej umowności świata przedstawionego raczej nie przeszkadza. Dziwi nieco sposób poruszania się Zagora, który pragnąć skrócić sobie drogę najczęściej skacze na jakichś lianach pomiędzy drzewami niczym Tarzan, tak przyglądając się nazwom plemion dzieje się gdzieś w okolicach stanów Nowy Jork i Pensylwania więc o roślinności mocno zbliżonej do naszej, może leśnikiem nie jestem ale zdarza mi się odwiedzać takie miejsca i nigdy mi w oko jakieś takie pnącza rosnące wszędzie w oko nie wpadły. W przeciwieństwie do oryginału (znowu podobno) komiks jest pokolorowany, wygląda to w porządku zwłaszcza biorąc pod uwagę, że użyty papier offsetowy ma tendencje do ukrywania sztuczności komputerowo nałożonych kolorów. Będę szczery, zaskoczony jestem bo nie tego się spodziewałem, ale bawiłem się przy lekturze całkiem nieźle. Fabuła jak już wcześniej wspomniałem jest w sumie sensowna, tekstu jak to w ramotkach sporo, ale autor raczej nie powtarza tego co widać na rysunku i czyta się to płynnie i nie przemawia przeze mnie w tym momencie sentymentalizm chociaż lubię stare komiksy, za młody jestem trochę aby być jakimś wielkim fanem westernu (chowałem się już na anty-) tak samo jakby być jakimś maniakiem powieści Coopera, Maya czy Londona (chociaż najważniejsze w dzieciństwie przeczytałem) do których Zagorowi całkiem blisko, a mimo to ich staroszkolny urok na mnie zadziałał. Wydaje się, że ta seria jest dobrym wyborem do zapoznania młodocianego czytelnika z "dorosłym" komiksem. Zagor nie jest szczególnie krwiożerczym bohaterem i większość swoich wrogów stara się oszczędzić co najwyżej ich ogłuszając, jednocześnie gdy wymaga sytuacja nie waha się położyć kogoś trupem i długo nad nim nie płacze (właściwie wcale). Znajdzie się też tutaj kilka całkiem ponurych i dosyć drastycznych scen, chociaż rysownik zadbał o to aby raczej oszczędzić nadmiernej brutalności tym niemniej komiks pomimo swojego wybitnie rozrywkowego charakteru potrafi od czasu do czasu jak ciężkie i okrutne potrafiło być życie na pograniczu. Czas teraz na nieco gorzkich żali, pierwsze to sposób wydania, jeżeli chodzi o jakość druku nie mam nic do zarzucenia kadry wyglądają naprawdę porządnie z kolorami wszystko w porządku a i tłumaczenie wydaje się dobrze zrobione (przy ani jednym dymku nie zastanawiałem się o co chodzi, a nie jest to niestety standard na naszym rynku), za to sam tomik wygląda nieco ubogo, okładka z tekturki która wróciła mnie do lat 90-tych, mikry niemalże kieszonkowy format i objętość osiemdziesięciu kilku stron we wszystkich trzech przypadkach. Z początku działalności Tore cieszyłem się z tanio wydawanej europejskiej pulpy, tyle że patrząc się tak teraz to Zagor wcale a wcale tanio nie wychodzi i to nie tylko w stosunku do konkurencji, ale i do pozostałych tytułów wydawnictwa. Do tego jeszcze autorzy zadbali o to aby wierni czytelnicy kupowali tomiki regularnie także każda historyjka kończy się w kolejnym tomie co oznacza, że po przeczytaniu trzech tomów zostaniemy z otwartą nowelką i to na dodatek o tyle ciekawą, że najbardziej odjechaną ze wszystkich wcześniej zaproponowanych z hipnotyzerem ubranym niczym superłotr z komiksów DC z lat 50-tych no i przede wszystkim ślicznotką do uratowania (której wcześniej o dziwo brakowało) w postaci kuzynki znajomego kapitana. To, że zostanie uratowana jest oczywiste, natomiast pytanie czy Zagor będzie musiał się zadowolić poczuciem spełnienia dobrego uczynku czy może wdzięczność panny Normy będzie nieco bardziej wymierna (oczywiście obydwoje wpadają sobie wcześniej w oko)? Nie będę nikomu wciskał, że to jakiś fantastyczny komiks jest, ale ja jestem w sumie przyjemnie zaskoczony i bardziej zadowolony niż w przypadku paru klasycznych komiksów o wiele bardziej znanych twórców wydanych już na naszym rynku. Ocena 6+/10.


3. Najgorszy przeczytany:

  "Batman - tomy 9-12" - Tom King i inni. Kompletna zapaść, King po zakończeniu historii romansu Seliny z Brucem nie miał chyba zielonego pojęcia co ma z tematem zrobić dalej, więc wymyślił Bane'a. No więc okazuje, że od samego początku od pierwszej strony za wszystko odpowiadał Bane (ale nie sam), wszystko zaplanował, wszystko przewidział, wszystkich obserwował. A po co to wszystko? No oczywiście aby złamać Batmana (ehhhhhh) więc dostajemy Knightfall 2. Ja tego nie kupuję, po chaosie który ogarnął serię po "ślubie" widać że autor stracił jakikolwiek zapał i przede wszystkim pomysł na to co dalej do tego stopnia, że wspomagać muszą go koledzy po fachu. Tomy 9 "Drapieżne Ptaki" i 10 "Koszmary" (zeszyt z Pygiem to naprawdę koszmar) to kompletne zapychacze w których albo piszą inni autorzy (niektóre nowelki są całkiem przyzwoite), albo King przepisuje komiksy które sam napisał chwilę wcześniej jakby nikt nie pamiętał, że to samo było już sześć zeszytów wcześniej. Tom 11 "Upadek" to wstęp do wielkiego finału w którym również znajdziemy garść całkowicie oderwanych od głównej linii fabularnej przygód Człowieka Nietoperza (wyróżnia się ta narysowana przez Eduardo Risso ze historyjką napisaną pod wpływem wrażeń z filmu "Piła"). No i nareszcie tom 12 ostatni z przedwcześnie zakończonego runu, "Miasto Bane'a" co dosyć interesujące czytało mi się go całkiem fajne, nie wiem może z Kinga w końcu zeszło ciśnienie jak dowiedział się że dostaje kopa? Jeżeli przyzwyczaimy się do faktu, że cała ta chwiejna scenariuszowa konstrukcja będzie opierać się na łysym koczkodanie prosto z lat 90-tych tym razem w towarzystwie kolegi (Przypinki nie czytałem więc po-flashpointowa postać była dla mnie pewnym zaskoczeniem), to sam komiks jest w mojej opinii całkiem niezły. Oczywiście King nie byłby Kingiem gdyby nie dorzucił od siebie pompatycznych dialogów, "hardcore'owych" scen no i żeby nie było jakoś strasznie oryginalnie użył motywu znanego chociażby z No Man's Land (co jest średnio sensowne). Na dodatek niespecjalnie rozumiem dlaczego autor nie może przyzwyczaić się do koncepcji liniowości czasu, ilość retrospekcji jest przytłaczająca, akcja skacze co 3 strony raz do przodu raz do tyłu i po jakimś czasie mamy kłopoty ze stwierdzeniem czy to co akurat czytamy dzieje się "teraz", czy za trzy dni, czy też tydzień temu. Kolejną interesującą rzeczą jest to, że King najwyraźniej nie żyje w jakimś zawieszeniu i czytał widocznie komentarze tyczące się jego pisaniny bo wyraźnie na koniec próbuje odkręcić kilka głupot które pisał wcześniej co wychodzi mu równie wdzięcznie co paniczne retcony w "Skywalker Odrodzenie", ale plusik za chociażby próby. Tak samo jak za zakończenie, znając twórczość tego pana spodziewałem się zakończenia typu "powiesił się w kiblu na batpasie a ona wylądowała na ulicy wypinając tyłek za lufkę cracku" a tu proszę nowe otwarcie z optymistycznym akcentem, no i brawa za bardzo dobry ostatni annual. Rysunki tak jak wcześniej rewelacja, dla każdego coś miłego w kwestii stylu a każdy wygląda conajmniej dobrze, kiedyś się zastanawiałem jakby wyglądał Batman rysowany przez Romitę Jr. i mam odpowiedź i Romita i Batman pasują do siebie. Tak na zakończenie, cały staż Kinga w sztandarowym tytule DC, oceniam słabo oczekiwania z pewnością były dużo większe, tym niemniej nie jest on aż tak strasznie zły jak niektórzy go przedstawiają. King miał jakąś tam swoją wizję Batmana (chociaż dla mnie niespecjalnie trafioną) i wiedział co chciałby o nim powiedzieć a całość ma swoje mocne strony (dialogi lub wewnętrzne monologi - jako że to King to głównie te dramatyczne), kilka świetnych zeszytów czy kilka całkiem niezłych pomysłów, ale całość ginie przygnieciona nic nie wnoszącymi zapychaczami, wątkami może i ciekawymi ale ze trzy razy przeciągniętymi i chaotycznym prowadzeniem akcji. Wielka szkoda jak tak poskrobać trochę paznokciem to gdzieś tam widać przebłyski świetnego runu, ale to tylko przebłyski, może gdyby to od początku było planowane na 40-50 zeszytów? Nie są to najsłabsze komiksy jakie przeczytałem w tym miesiącu, ale inaczej musiałbym go umieścić w dziale poniżej a słabowity poziom nie jest zaskakujący. Ocena 5/10.


4.Zaskoczenie na minus

  "Jessica Jones:Puls" - Brian Michael Bendis, Mark Bagley i inni. Wielki powrót Bendisa do jednego ze swoich pierwszych wielkich sukcesów czyli druga solowa seria o przygodach "złotoustej" pani detektyw. Co dosyć znamienne cały czas miałem wrażenie, że sam komiks powstał bardziej pod naciskiem wydawnictwa niż z rzeczywistej chęci napisania kontynuacji przez autora. Wskazywać na to może naprzykład zajmująca 1/3 tomu pierwsza i w/g mnie najlepsza historia opowiadająca o traktującym o superbohaterach dodatku do "Daily Bugle" występującym pod nazwą "Puls" do którego Jessica została zatrudniona jako konsultantka. Jessica, która jest tu zdecydowanie drugoplanową postacią a głównym bohaterem staje się Ben Urich (ba nawet Spider-Man częściej się pokazuje niż tytułowa bohaterka, zresztą cały komiks raczej wygląda na coś, czego tytuł zaczyna się od Amazing), prowadzący śledztwo w sprawie zamordowanej dziennikarki Bugle. Samo opowiadanie jest dosyć ważne dla całego timline-u Marvela bo w nim wychodzi na jaw że Norman Osborn jest Green Goblinem. Druga najobszerniejsza część to spin-off Tajnej Wojny wydanej swego czasu na łamach WKKM, bez przeczytania której czytelnik może się czuć nieco zagubiony naprzykład zastanawiając się dlaczego Wolverine płacze (:D). Czyta się to w miarę przyzwoicie, natomiast przeszkadza pewna chaotyczność scenariusza, będąca w zaawansowanej ciąży Jessica szwenda się to tu to tam po losowych lokacjach prosząc losowe osoby o pomoc w poszukiwaniu zaginionego Luke Cage'a i wpadając w losowe kłopoty, co interesujące poprzedni story-arc prawdopodobnie spotkał się z sympatią czytelników więc Bendis wykorzystał ten sam patent i drugim bohaterem tej opowieści uczynił ponownie niezłomnego dziennikarza, który poszukuje tym razem pewnego kuriozalnego superherosa będącego jakoby niegdyś członkiem Avengers niestety zwłaszcza z powodu zbyt szybkiego zakończenia nie wypada to zbyt dobrze. Ostatni najkrótszy ze ślubem i rozwleczoną bijatyką z niewiadomo kim, zdecydowanie najsłabszy. Za oprawę pierwszej części odpowiada Mark Bagley tyle razy już wspominałem że nie trawię tych jego baniastych głów, mangowych oczu, kartoflowatych nosów, romboidalnych stóp, klonowanych twarzy które równie dobrze mogą mieć 16 co i 60 lat i wielu, wielu innych rzeczy że nie wypada powtarzać tego kolejny raz a o ile jego rysunki działały w pierwszej serii na zasadzie rozróżnienia wspomnień od teraźniejszości tak tutaj do kryminalnej treści pasują raczej średnio. Tym niemniej pochwalę faceta za jeden świetny pomysł, otóż Green Goblin posiada złoty kolczyk w uchu, no przecież to oczywista oczywistość że gobliny noszą kolczyki a ześwirowany Norman będzie chciał czadowo wyglądać, lubię takie detale (oczywiście tego, że Bagley raz rysuje ten kolczyk raz nie wspominać nie muszę). W drugiej części po dwa zeszyty dostają Michael Gaydos, Michael Lark i Brent Anderson, dwaj pierwsi znani są na naszym rynku i bardzo dobrze odnajdują się w kryminalnych historiach, trzeci stylem pasuje do kolegów natomiast te okropne facjaty w jego wykonaniu przypominają koszmary przy oglądaniu bohomazów Bretta Blevinsa. Za ostatni annual odpowiada Oliver Coipel i infantylne rysunki w jego wykonaniu pasują idealnie do infantylnej treści czyli podsumowując jest słabo.  Cóż komiks nie jest zły sam w sobie, co prawda może przeszkadzać fakt iż ta Jessica nie jest Jessicą z serii Alias, ale zmianę charakteru i nastrojów naciągając możemy złożyć na karb ciąży oraz z zmianę stanu cywilnego. Więc w sumie może to może nawet i lepiej, że bohaterka przeszła pewien rozwój osobisty? Nie, nie jestem przekonany szczerze mówiąc co do tego, charakterną bohaterkę zamieniono na jakąś taką nieco bezwolną kukłę, biernie czekającą na to co zaproponuje jej otoczenie. Wzorem poprzedniej serii, dalej trudno stwierdzić co wogóle miałoby ją łączyć z Lukiem Cagem ale to w pewien sposób konsekwencja tego, że to nowa postać identycznie również jak we w/w serii dostaniemy kilka stron wspomnień które coś tam nam dopowiedzą o tej dwójce i w sumie nawet fajnie wypadają, ale trudno się nie zorientować że ogólnie rzecz biorąc oni nie mają ze sobą nic wspólnego. Nie do końca też tytułowi przysłużyło się usunięcie go z imprintu MAX, sama historia może i ma raczej poważną wymowę, seksu i tak właściwie nie było więc tego nie brakuje, ale mimo wszystko brakuje nieco tych wulgarnych dialogów chociaż same w sobie to nie one czyniły komiks "dorosłym". Wiąże się to również z silniejszym go powiązaniem z głównym uniwersum Marvela co raczej niekoniecznie było potrzebne, no i nie zapominajmy cały czas, że komiks jest lepszy kiedy nie pojawia się w nim Jessica. W każdym bądź razie, można narzekać że kontynuacja z pewnością nie jest tak dobra jak pierwowzór, ale to i tak cały czas lektura powyżej przeciętnej. Dla fanów postaci polecam, dla niefanów można próbować (zwłaszcza jak lubisz Spider-Mana) w sumie to tylko jeden tom. Ocena 6/10.


 "Goliat" - Tom Gauld. Odwrócona wersja znanej raczej wszystkim historii o Dawidzie i Goliacie w której bohaterem będzie zgodnie z pierwszy wyrazem tego zdania Goliat. Wbrew biblijnej opowieści filistyński olbrzym nie jest tutaj straszliwym wojownikiem, tylko ciamajdowatym raczej niespecjalnie odważnym a krwiożerczym wcale kompanijnym pisarzem, który z racji swego olbrzymiego wzrostu został wybrany do zastraszania Izraelitów. Czas spędza na wpatrywaniu się w raczej nudny pejzaż, okazjonalnych wizytacjach przełożonego a także rozmowach ze swoim obecnym wyłącznie za dnia młodocianym giermkiem oraz wykrzykiwaniu wyzwania, które najwyraźniej pozostanie bez odpowiedzi. Do pewnego czasu oczywiście. Rysunki jak to u Gaulda, proste, schematyczne postacie rysowane bez ust, paleta barw składająca się z trzech wyglądających raczej smętnie kolorów (biel, czerń, brąz), krajobrazy które przez swoją małą zmienność sugestywnie oddają nastrój beznadziei oraz akcentują upływ czasu, na pozór równie proste jak postacie, składające się jednak z bardzo wielu kresek, które zapewne potrzebowały sporo pracy i z pewnością świetnego czucia jak to na kadrach rozplanować. Nie jestem jakimś wielkim fanem tego typu artystycznej ekspresji, ale tomik wygląda znakomicie. Problem w tym, że na mnie on specjalnie nie podziałał i właściwie ciężko mi powiedzieć co autor miał na myśli go pisząc, raczej można odrzucić zwykłą chęć przewrotnego spojrzenia na starą opowieść, ten patent jest zbyt ograny. Napewno jest to satyra na armię, która najwyraźniej na każdej szerokości geograficznej jest taka sama. Może coś na temat samej wojny? Nuda, czekanie i jej bezsens są jej atrybutami często przedstawianymi przez opisujących, ale Gauld to chyba na żadnej wojnie nie był, więc do mnie to średnio przemawia (chociaż trzeba przyznać, że to iż na kadrach niewiele się dzieje a przecież cały czas czekamy na koniec w którym wiemy co nastąpi to bardzo dobrze przemyślana sztuczka). Gdzieś tam się natknąłem na pomysły, że to studium samotności, ale nie wydaje mi się to trafne, Goliat od samego początku sprawia wrażenie samotnika i nie wydaje mi się aby mu to przeszkadzało. Jestem wielkim fanem Mooncopa, ale nie wiem może przez swoją uniwersalność bardziej mi on przypadł do gustu, ten Goliat jakoś niespecjalnie mnie poruszył. To dosyć zabawne, ale kończąc ten tekst przypomniały mi się ostatnie strony komiksu w którym w kierunku bohatera zbliża się Dawid recytujący a la modlitwę (na każdym kadrze jest coraz bliżej) przez co kojarzący się z jakimś fanatykiem i może o to chodziło autorowi? Chciał powiedzieć, że sama siła i przewaga technologiczna bez woli walki nie poradzą sobie z przeciwnikiem dużo słabszym, ale zdesperowanym i przekonanym o swojej racji? Może to jakaś forma wypowiedzi na temat wojny z terroryzmem? Ze względu na ten świeży pomysł, naciągam ocenę o pół punktu dobrze jeżeli można sobie coś czasami pointerpretować. Ocena 6/10.

Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pt, 22 Lipiec 2022, 16:05:14

  "Mrok w Różu" - Tony Sandoval. Mój pierwszy komiks autora w sumie mocno znanego zdaje się i posiadającego swój własny na pierwszy rzut oka rozpoznawalny styl z którym jakoś dotychczas mi było nie po drodze (autorem nie stylem, bo te rysunki które widziałem nawet mi się podobały). Zachęciła mnie do zakupu w sumie tematyka erotyczna, bo lubię komiks tego gatunku oczywiście w postaci ludków wyglądających niczym postacie z jakiegoś filmu Pixara ciężko mówić o jakiejś burzącej krew w żyłach erotyce, tym niemniej ciekawy byłem jak taka stylistyka sprawdzi się w zderzeniu z tematem. Pomimo tego, że z wyjątkiem przykładowych grafik nigdy wcześniej nie miałem do czynienia z Sandovalem, skłamałbym gdybym powiedział, że kompletnie nie wiedziałem czego się spodziewać wystarczyło przeczytać tytuł, aby móc się spodziewać zarzucenia tanimi alegoriami i analogiami i właśnie to dostałem. Bohaterami komiksu będą Gloria młoda dziewczyna spędzająca nadmorskie wakacje wraz z najlepszą przyjaciółką oraz pryszczaty młodzieniec Virginio (nie trzeba dodawać że strasznie napalony na obydwie dziewczyny), który wraz z rodziną również przyjechał na wakacje. Ta dwójka będzie na przemian narratorami całej historii, chociaż słowo historia to z mojej strony pewne nadużycie. Komiks na dobrą sprawę nie posiada żadnej konkretnej fabuły, to raczej zbiór scenek rodzajowych czasami kompletnie surrealistycznych a czasami całkowicie przyziemnych, następujących po sobie w sposób liniowy. Z której strony by nie patrzeć napewno najmocniejszą stronę tego albumu stanowią rysunki, spodziewałem się że będzie ładnie lecz nie że aż tak ładnie. Śliczne pastelowe kolory, naprawdę subtelny styl rysowania postaci (raczej pań), bardzo ładne pomimo że niespecjalnie szczegółowe pejzaże (Sandoval ma zdecydowanie dobre oko do kompozycji) i fantastyczny obraz zachmurzonego bądź wręcz burzowego nieba. Tak pod względem grafiki naprawdę jest co popodziwiać, no właśnie gorzej z resztą. Cały komiks to w większości tak naprawdę zbiorek wszelkiego rodzaju metafor, hiperbol, przenośni, epitetów, synekdoch, personifikacji i wszelkich innych środków stylistycznych które najczęściej mylimy między sobą a wszystkie one tyczące rozbudzającej się młodocianej seksualności. Większość jest dosyć oczywista choć znajdą się i takie które są przynajmniej dla mnie dosyć niejasne - a jak nie wiadomo o co chodzi to wiadomo o co chodzi (jedno z najlepszych powiedzeń jak naprawdę nie wiemy o co chodzi a nie chcemy wyjść na głupka), za to zdecydowana większość jest raczej banalna. Jeżeli kogoś interesują opowieści o dojrzewaniu przekazywane za pomocą taniej symboliki obfitującej w porno sceny z demonami, wężami, jakimiś śluzowatymi cosiami i penisami wyrastającym prosto z pochew to powinien być zadowolony reszta chyba niekoniecznie. Co mi się podobało to napewno fajny letni klimat pod koniec przechodzący w obraz nadciągającej gdzieś tam w oddali jesieni. Jeżeli ktoś w tym znajdzie jednak jakieś watki fabularne, to uspokajam żaden nie znajdzie rozwiązania. Tak sobie przemyślałem sprawę i zostawię album na półce, graficznie wygląda to naprawdę bardzo przyjemnie i wypadałoby mieć chociaż jeden komiks tak znanego artysty, natomiast kolejne komiksy Tony Sandovala raczej sobie odpuszczę, wyraźnie nie nadajemy na tych samych falach. Ocena -6/10.

  "Pawełek Pinokio" - Lucas Varela. W teorii ten komiks powinien mi znakomicie siąść, może zabawa w odwracanie sensu znanych dzieł nie jest najoryginalniejsza, ale pomysł aby drewniany chłopczyk po przebyciu drogi znanej z powieści Collodiego nie nauczył się niczego i nie zmienił w prawdziwego chłopca tylko pozostał dziesięć razy bardziej zdeprawowanym drewniakiem (to nie do końca prawda, w zakończeniu dowiemy się, że to nie ten sam Pinokio) który ląduje w końcu w dantejskim piekle ma swój urok. Z pewnością gwiazdą komiksu jest sam bohater. Zdegenerowany, narcystyczny cynik z wiecznie znudzoną miną gościa na którym nic i nikt nie robi wrażenia, którego jedynym celem wcześniej było dogadzanie swojemu hedonizmowi a później ucieczka z piekła będąca tak naprawdę ucieczką przed wielką piekielną nudą, który nie rokuje (zresztą ani przez chwilę o tym nie myśli) żadnej nadziei na poprawę wydaje się strzałem w dziesiątkę. I tym strzałem faktycznie jest, problem w tym że komiks ma niewiele więcej do zaoferowania. Do tego niewiele więcej z pewnością można zaliczyć rysunki, które wyglądają po prostu świetnie, takie trochę w stylu starych filmów animowanych lub klasycznych komiksów ze swoją wyraźną, prostą i zdecydowaną kreską oraz czytelnymi kolorami pozbawionymi przejść tonalnych. Całość utrzymana w czerwono-brązowej konwencji a Varela naprawdę nieźle potrafi oddać dynamizm sytuacji. Dosyć zaskakująca była dla mnie wizja samego piekła, bo to z wyjątkiem pewnych uwspółcześnień oczywiście wizja dosyć klasyczna rodem właśnie z poematu Dantego Alighieri czy obrazu Hieronymusa Boscha, uwagę również zwracają bardzo fajne projekty demonów i innych piekielnych kreatur. W moim przypadku problemem tego komiksu było to, że szczerze mówiąc mnie znudził. Fabuły raczej nie istnieją, to jest po prostu ciąg gagów i perypetii które przydarzają się Pawełkowi podczas kolejnych ucieczek z miejsca wiecznej kaźni, tyle że wątki przygodowe nie są specjalnie interesujące (fajny jest ten z grecką kapłanką) a gagi widocznie nie wpasowały się w moje poczucie humoru. Raz czy dwa zdarzyło mi się parsknąć śmiechem, ale jak na sto stron komiksu to niespecjalnie wiele, komiks chyba sobie najlepiej radził w przypadku początku i zakończenia gdzie były umieszczone króciutkie czasami jednoobrazkowe żarty oderwane od głównej części. Sporo znajdziemy tutaj intertkestualnej zabawy, ale mnie szczerze mówiąc już dawno przestało bawić takie szukanie nawiązań poukrywanych tylko po to, aby można było je odnaleźć. Zmarnowany potencjał, dobry pomysł wyjściowy i świetne rysunki to jednak zbyt mało. Ocena 5/10.

  "DCeased - Nieumarli w świecie DC" - Tom Taylor i inni. Marvel dostał swoją zombieapokalipsę i to pisaną przez samego Kirkmana, która swego czasu była dosyć popularna więc DC uznało, że i ono może spróbuje nieco miodku z pasieki uszczknąć po czym wystawiło do zadania całkiem uznanego scenarzystę. Co do poziomu domniemanej cudowności Taylora nie powinienem się wypowiadać bo dotychczas miałem z nim do czynienia jedynie przy okazji serii All-New Wolverine która była w sumie całkiem dobra, ale którą odpuściłem po dwóch tomach bo nie była aż tak dobra, abym miał kupować komiksy o postaciach, które miałem gdzieś, tyle że tak przyrównując ją z tym komiksem mógłbym powiedzieć "plotki wydają się mocno przesadzone". Akcja zaczyna się od wysokiego C, Darkseid porywa Cyborga i łączy w nim Równanie Antyżycia wraz z jakąś robotyczną postacią którą nazywa Śmiercią co okazuje się niezbyt dobrym pomysłem bo to właśnie największy wróg Ligi Sprawiedliwości padnie wraz z całym Apokalips jako pierwsza ofiara wirusa niestety chwilę przed zniszczeniem planety Desaad zdąży w panice odesłać zarażonego wirusem Cyborga, który natychmiast roześle go po całym świecie. Roześle go przez internet, albowiem jest to niezwykle sprytny technoorganiczny wirus atakujący poprzez sieć (ale poprzez tv analogową już nie, chociaż przez cyfrową tak) a żeby ułatwić autorowi zadanie bo przecież nie wszyscy muszą akurat siedzieć na wirtualnej polsce to również rozsiewa się tradycyjnie przez ugryzienie. Czy ma to sens? No wiadomo, że nie ma, ogólnie cały początek uznałem za pokręcony, raczej niejasny i jakby nie patrzeć niezbyt mądry, ale nic to powiedziałem do siebie, dalej musi być lepiej. No to mamy atakujące wszystko i wszystkich fale raczej sztampowych zombiaków na całym świecie, jedynym fajnym pomysłem przy ich projektowaniu jest to, że wirus jest tak przerażający, że zarażani nim zanim w pełni się przemienią próbują go sobie wyrwać z własnej głowy, toteż wszyscy mają w tych okolicach obrażenia. No w każdym razie wcześniej czy później (wcześniej bo akcja pędzi tutaj jak szalona) wirus przeniesie się też na superbohaterów. Tutaj mam dobrą wiadomość dla czytelników, którzy uważają że w DC jest zbyt dużo Batmana, padnie on jako jeden z pierwszych wraz z (prawie) całą resztą Batrodziny, zła dla jego wielbicieli ciężko mi sobie wyobrazić śmierć Batmana napisaną w sposób na który bym był bardziej obojętny (ale to właściwie problem większości tego komiksu). Dalej dostaniemy całą kupę rodzajowych scenek jak to superbohaterowie sobie radzą bądź nie z zarazą i dopiero pod koniec przeskoczymy do kolejnego węzła fabularnego w którym ocalałe resztki ludzkości zaczną budować kosmiczne statki, aby uciec z planety. Za oprawę graficzną odpowiada w głównej mierze Trevor Hairsine (czasami na kilka stron wskakują inni rysownicy, ale właściwie żaden z wyjątkiem znanego z "Transmetropolitan" Daricka Robertsona się nie wyróżnia), który wykonał przyzwoitą rzemieślniczą robotę, przyzwoitą na poziomie standardowego superbohaterskiego eventu, ale sam komiks aż prosił się o coś bardziej charakterystycznego, mamy pokazane bardzo fajne okładki wykonane przez Mattinę, może coś w ten deseń? Jest kilka udanych kadrów, zwłaszcza w przypadku tych bardziej majestatycznych rozmiarów, ale i te bywają popsute przez dziwne pomysły autor (naprzykład bardzo fajny splash page ukazujący walkę bohaterów z tą nie wiem jak się nazywającą kobietą gigantem poprzecinany nie wiadomo po co drobnymi kadrami). Ogólnie wrażenia raczej pozytywne, ale o żadnym efekcie "Łał" nie ma mowy. Największym problemem tego komiksu jest to, że Taylor nie miał zamiaru zabawić się z tematem na chociażby na poziomie Kirkmana i jego "Marvel Zombies" tylko postanowił podejść do pracy na poważnie i na klasycznie. No i nie było by w tym nic złego, gdyby udało mu się z tego sklecić dobrą i sensowną historię, tyle że mu się ta sztuka nie udała. Scenariusz jest strasznie chaotyczny, Taylor postawił na przedstawienie losów zbyt dużej ilości postaci przez co co chwilę przeskakujemy do innego bohatera co i tak nie ukrywa, że treści w tej historii jest niewiele a sytuacji nie poprawia fakt umieszczenia w tomie jakiegoś pobocznego zeszytu, który dokłada kolejne postacie których wpływ na resztę jest żaden a ich wątki prowadzą do niewiadomokąd, ale raczej do innego komiksu. Sami bohaterowie zachowują się jak idioci do kwadratu, zarażony Superman zamiast wymyśleć jak najszybciej sposób na samobójstwo (zresztą chyba powinien wcześniej pomyśleć o tym tak na zdrowy rozum) leci w sam środek ostatniej ludzkiej kolonii aby pościskać się jeszcze z Lois i Jonem no bo przecież wcale im nie zagraża i wie doskonale ile czasu mu zostało. Cyborg w trakcie pojedynku z jednym z najgroźniejszych nieumarłych po odkryciu tajemnicy ważącej na losach całego świata, nie ucieka czy tam nie zawiadamia kogokolwiek tylko wykonuje jakiś dziwny monolog w stronę Księżyca i czeka aż mu urwą głowę. Oliver Queen rzuca na prawo i lewo jakimiś sucharami, które pasują do całości jak pięść do oka. A co najlepsze na sam koniec ni z gruszki ni z pietruszki okazuje się, że zombiaki są inteligentne, potrafią mówić co mocno przypomina pewną dosyć hmmm...specyficzną powieść Stephena Kinga zresztą sam wirus z ekranika też jest przecież stamtąd wyjęty. O dziwnym występie Harley Quinn i Poison Ivy nie powinienem już wspominać. Nie to, że nie ma tu pozytywnych rzeczy, jakby nie patrzeć jest porządnie pisany Superman, dobry występ chociaż z trzeciego rzędu Lexa Luthora tak samo jak Jona i Damiana, Dinah Lance jako nowy Green Lantern, czy świetna (chociaż zmarnowana) scena zniszczenia Metropolis, tyle że jest tu tego naprawdę niewiele. Taylor posklejał ileś tam pomysłów które mu przyszły do głowy i wydawały się fajne i wyszło mu takie właśnie niewiadomo co po lekturze czego byłem absolutnie obojętny chociaż na plus zaliczę też, że czytało się to w miarę sprawnie i w sumie skończyło się w na tyle dobrym momencie że nie zdążyłem się kompletnie znudzić. Jak ktoś szuka krwistej historyjki z superbohaterami, którym odrywane są głowy do lektury na porcelanie to w sumie może spróbować, jak ktoś szuka dobrej i wciągającej fabuły to absolutnie nie ma tu czego szukać. Ocena 5/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: donT w Pt, 22 Lipiec 2022, 16:18:47
Panie Flynt, moim skromnym zdaniem zaczal pan od najslabszego komiksu Sandovala.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pt, 22 Lipiec 2022, 16:39:47
  Do dziada mi bliżej niż do pana. No co zrobić, z braku miejsca praktycznie już nie kupuję cienkich albumów w twardych okładkach, więc jeżeli już miałem coś wybrać na spróbowanie to wziąłem goliznę, którą lubię. Zresztą będę szczery, wolę się raczej poruszać w obrębie komiksowego mainstreamu a oferta Timofa niespecjalnie mi wcześniej przypadła do gustu, większość tego co od nich wziąłem z pewnymi wyjątkami skończyła na allegro, jeżeli chodzi o komiks nazwijmy go "autorski" to bardziej do mnie trafiała zdecydowanie Kultura Gniewu, więc to dodatkowo nie zachęcało.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Nd, 31 Lipiec 2022, 22:09:51
Lipiec

Marvel Classics Comics nr 7: Tom Sawyer
-  nigdy nie miałem okazji czytać literackiego pierwowzoru tej akurat adaptacji; za to zamierzchłe lata temu wysłuchałem tytułowej powieści w lokalnym radiu. Dobrze to wspominam i tym bardziej byłem ciekaw tegoż utworu w formule adaptacyjnej sprzed jego „oskrobania” przez doktrynerów politpoprawności (niestety coś takiego miało już miejsce…). W swojej klasie, jako utwór prekursorski wobec nurtu tzw. literatury łobuziackiej, rzecz broni się także obecnie ukazując przy okazji krzepnięcie społeczeństwa amerykańskiego u progu jego wejścia w nowoczesność. Warstwę plastyczną znamionuje fachowość oraz biegłość autora w operowaniu tradycyjnymi standardami ilustracyjnymi. Znać przy tym znaczną swobodę w generowaniu stosownej dla rozwoju fabuły typu nastrojowości.
 
Firestorm the Nuclear Man nr 1 – ciąg dalszy zapełniania luk w znajomości oferty DC Comics. Tym razem padło na pierwszą serie z udziałem wymienionego w tytule herosa, ewidentnie formatowanego pod nastoletnich odbiorców. Pierwszy epizod serii prezentuje się zachęcająco i jak na tamte czasy oferował oryginalną genezę głównego bohatera. O tyle to nie zaskakuje, że właśnie Firestorm miał być jednym z mocniejszych składników marketingowej akcji znanej jako „Eksplozja DC!”.
 
Green Lantern: Emerald Dawn II - opowieść nieco ustępująca pierwszemu ,,Szmaragdowemu Świtowi" (zob. polski „Green Lantern” nr 1/1992, 1-2/1993) aczkolwiek i tak zdecydowanie udana i warta rozpoznania. De facto losy Hala to w tym przypadku przede wszystkim tło dla przybliżenia okoliczności upadku Sinestro. Przy czym ukazane w emocjonującej formule oraz zwizualizowanej przez będącego wówczas u szczytu swojej twórczej formy Marka D. Brighta. Wielka szkoda, że nie doszło do wstępnie zapowiadanej przez TM-Semic polskiej edycji albumowej tej mini-serii. W równym zresztą stopniu co realizacji ,,Trójki" ,,Szmaragdowego Świtu" na co Gerard Jones (tj. pan scenarzysta tego przedsięwzięcia) miał wielką (a przy tym co najmniej dwukrotnie zadeklarowaną) ochotę.   
 
Demônios de Goetia em Quadrinhos
- kolejna antologia horrorystyczna brazylijskiego wydawnictwa Draco i kolejne mile zaskoczenie. Tym razem jako motyw wiodący posłużyły praktyki okultystyczne oparte na tradycjach związanych z panowaniem nad demonami przejawianym przez biblijnego króla Salomona (czy może raczej: wyobrażenia XVII-wiecznych okultystów konfabulowane na temat tej postaci). Część z tych opowieści wręcz szokuje formą i treścią przez co jest to propozycja dla zdecydowanie dojrzałego odbiorcy. Ogólnie ową nieformalną trylogię (tj. także „O despertar de Cthulhu em Quadrinhos” i „O Rei Amarelo em Quadrinhos”) wypada ocenić bardzo wysoko.
 
Rudolf Komorek, święty ksiądz - lektura wynikła przez przypadek, acz potwierdzająca fenomen II RP jako swoistej kuźni ponadprzeciętnych i wyróżniających się osobowości. Tytułowy bohater niewątpliwie był jedną z takowych o czym do dziś pamięta się na terenach Brazylii gdzie ów salezjanin miał sposobność się udzielać. Co prawda rzeczony sprawia w tej realizacji wrażenie w podjętej przezeń misji wręcz nieprawdopodobnego. Katoliccy święci jednak tak częstokroć mają i nic się na to nie poradzi (by wspomnieć skądinąd znaną Faustynę Kowalską, niewiastą de facto ledwie piśmienną, a jednak autorkę najbardziej poczytnego bestselera napisanego przez kobietę). Realizacja może nieszczególnie awangardowa, choć równocześnie raczej dla osób uodpornionych na przejawy współczesnej propagandy tzw. mediów głównego ścieku.
 
Marvel Classics Comics nr 8: Moby Dick - kolejne dekady upływają, a jednak trudno wyobrazić sobie kanon beletrystyki bez uwzględnienia zapisu obsesji niejakiego kapitana Ahaba na tle białego wieloryba znanego jako Moby Dick. Stąd nic dziwnego, że w swoim czasie niedoceniony utwór Hermana Melville'a doczekał się adaptacji w ramach także tej serii. A co więcej w plastycznej aranżacji Alexa Niño, który już wcześniej dał się poznać od jak najlepszej strony przy okazji adaptowania "Wehikułu czasu" Herberta George'a Wellsa (nr 2).

Injustice. Bogowie pośród nas. Rok drugi – trudno w to co prawda uwierzyć, ale Ostatni Syn Kryptona nie tylko nie rezygnuje ze swojej roli nieformalnego totalitarsty, ale zdaje się w niej czuć wręcz wyśmienicie. Oczywiście zachowuje resztki pozorów; złudzeń jednak nie mają nie tylko oponujący wobec jego poczynań przedstawiciele superbohaterskiej społeczności, ale też pilnie obserwujący bieg wypadków z odległej planety Oa Strażnicy Wszechświata. Szykuje się zatem konfrontacja na skalę kosmiczną. Jak na realizacje zaistniałą jako produkt towarzyszący grze komputerowej rzecz jawi się nad wyraz udanie.
 
Smerfy hazardziści – rozległa, w swojej skali epicka fabuła tym razem nie zagrała. Jak widać kontynuatorzy wiekopomnego dzieła Peyo mogli pochwalić się nie tylko bardzo udanymi realizacjami takimi jak m.in. „Smerfy i maszyna snów”, ale też dostrzegalnie słabszymi utworami. Do takich właśnie zalicza się niniejszy choć mimo wszystko zagorzali fani smerfnej społeczności szczególnego rozczarowania nie doznają.

Firestorm the Nuclear Man nr 2 - jeśli obu panom uczestniczącym w przedsięwzięciu pt. Firestorm (tj. profesorowi Steinowi i studentowi Ronnie'emu Raymondowi) wydawało się, że będą mieli nieco więcej czasu na zgłębienie niuansów potęgi, która stała się ich udziałem to oczywiście byli w błędzie. Prędko bowiem na ich drodze pojawia się wyzwanie w postaci osobliwego, zduplikowanego superłotra. Wsparcie zaciekawionego nowym metaczłowiekiem Supermana wydaje się zatem całkowicie na miejscu. A co najważniejsze duet autorów odpowiedzialnych za ten projekt (Garry Conway i Al Milgrom) robili co mogli by także przy okazji drugiego spotkania z tytułowym bohaterem przekonać doń czytelników.

Kapitan Żbik: Czarna Nefretete
– kolejny dowód, że nawet najbardziej pożądane wśród kolekcjonerów komiksowe fetysze obiektywnie nie zawsze jawią się jako utwory udane. Wczesny Rosiński (powiedzmy sobie szczerze: wciąż nie w pełni pewny na gruncie komiksowego medium) plus nieprzesadnie spójna i przeładowana fabuła ma już wartość co najwyżej historyczną. Niemniej miło, że jeden z najbardziej poszukiwanych „Żbików” doczekał się swojego wznowienia.   

Młodość Blueberry’ego t.2 – mimo że tym razem na „pokładzie” zbrakło Jeana Girauda, a i od pewnego momentu miejsce Jeana-Michaela Charliera zajął inny scenarzysta to jednak dokonania Mike’a Bluberry’ego w toku wojny secesyjnej znowuż pochłaniają bez reszty. Kawał świetnego i emocjonującego czytadła w jak najbardziej pozytywnym rozumieniu tego określenia.
 
Wielkie Pojedynki: Wolverine kontra Sabretooth - interesująca próba uzupełnienia biografii Logana o dodatkowe ,,komponenty", choć trzeba przyznać, że mogło być lepiej. Natomiast warstwa wizualna w wykonaniu Simona Bianchi cieszy pod każdym względem. Charakteryzuje ją bowiem zarówno ekspresja jak i stylistyczna oryginalność.
 
Marvel Classic Comics nr 9: Dracula - skoro Dom Pomysłów posiadał w swojej ofercie nadspodziewanie popularny tytuł z Drakulą w roli głównej toteż także w tej serii nie mogło zabraknąć adaptacji kanonicznego dzieła Brama Stokera. Wyszło zachowawczo i bez fajerwerków, ale tak właśnie miało być. O nastrojową warstwę plastyczną zadbał aktywny już wcześniej przy tej serii Nestor Redondo.
 
Mroczna Wieża-Rewolwerowiec: Człowiek w Czerni - obiecujące rozpoczęcie i co najwyżej umiarkowanie udane prowadzenie. Ponadto rysunki nie ,,zagrały" mimo ze współodpowiadał za nie znany z ,,Daredevila" Alex Maalov. Dla fanów marki i na własne życzenie.
 
Daredevil Marka Waida t.1 - nowe otwarcie w diametralnie odmiennej nastrojowości niż miało to miejsce w przypadku w znakomitej większości bardzo udanej serii "Daredevil vol.2". O dziwo także ta formuła, znacznie bardziej optymistyczna i rozrywkowa, utrzymana w duchu wczesnych opowieści z udziałem tej postaci, okazuje się czytelniczo satysfakcjonująca, a momentami wręcz porywająca. Spisali się również aktywni w tym projekcie plastycy co suma summarum przejawiło się produkcją, której chce się jeszcze więcej.

Sangre Barbara
- rozwinięcie losów najpopularniejszego z ,,tworów" Roberta E. Howarda. Nastrojowość porównywalna z opowiadaniem ,,Za Czarną Rzeką" (Piktowie!), konflikt na linii ojciec-syn oraz surowość świata kreowanego osiągnięta nie tylko w wymiarze fabularnym, ale także plastycznym sprawiają, że na tle anglosaskich adaptacji prozy wspomnianego autora realizacja ta jawi się nader oryginalnie.
 
Flash t.15 – pożegnanie ze stażem Joshui Williamsona odbyło się w typowym dla tego scenarzysty zawrotnym tempie i przy „akompaniamencie” sprawnych w swoim fachu plastyków. W wymiarze stricte rozrywkowym to była bardzo udana seria. 
 
Komiks i My nr 13 – powrót dawno nie widzianej inicjatywy mocno cieszy. Standardowo dla niej zawarto na jej łamach zarówno fachowo zrealizowane komiksy jak i ciekawą publicystykę. Chciałoby się zatem zarówno więcej jak i częściej. 

Firestorm The Nuclear Man nr 3 - mocny debiut Killer Frost, jednej z najbardziej charakterystycznych i równocześnie najbardziej zajadłych zarazem przeciwniczek tytułowego bohatera. Dosycone szczegółami rysunki, umiejętne kadrowanie i wciągający scenariusz sprawiają, że ta dobrze rozpoczęta seria nabiera dodatkowej dynamiki. Stąd aż szkoda, że to już jej półmetek.
 
Świat Mitów: Edyp - z przyczyn w pełni obiektywnych niniejsza odsłona tej serii stopniem epickości ustępuje "Iliadzie" i "Odysei". Cieszy jednak uwzględnienie przez jej realizatorów także tegoż "składnika" tzw. mitów tebańskich (notabene ściśle powiązanego z opublikowaną już wcześniej "Antygoną"). Dzieje nieszczęsnego Edypa (a przy okazji jego nie mniej druzgocąco potraktowanej przez los rodziny) nic bowiem nie tracą ze swojej pierwotnej "siły" rażenia, równie dojmującej w epoce klasycznej Hellady jak i współcześnie. Stąd tym bardziej wypada sobie życzyć, aby ta inicjatywa komiksowa także na naszym rynku okazała się równie żywotna co w swoim frankofońskim mateczniku.
 
Doktor Strange - początki naczelnego maga Domu Pomysłów cząstkowo były już u nas prezentowane w ramach "Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela". Przy tej okazji dało się zauważyć, że duet Stan Lee/Steve Ditko ("zasilany" m.in. przez Roya Thomasa i Danny'ego O'Neila) doprowadził do zaistnienia osobowości (a w gruncie rzeczy rozległego fragmentu kształtującego się uniwersum Marvela) zdecydowanie wyjątkowej. Tym bardziej cieszy, że doczekaliśmy się polskiej edycji wczesnych jego przypadków w znacząco uzupełnionej formule. I co więcej zdumiewa wartkość tych powstałych przecież blisko sześć dekad temu opowieści.
 
Marvel Classics Comics nr 10: Red Badge Courage - powieści Stephena Crane'a dotąd nie czytałem, ale po lekturze tej jej "emanacji" zamierzam to zmienić. Dla mnie osobiście jest to mocne świadectwo na rzecz wysokiej jakości adaptacji co swego czasu "przetrenowałem" na samym sobie przy okazji komiksowych wersji "Wehikułu czasu" i "Wojny światów" Herberta George'a Wellsa w wykonaniu Waldemara Andrzejewskiego. Nowatorskość Crane'a (rzecz jasna na etapie prezentacji pierwodruku tej powieści, tj. w roku 1895) przejawiająca się prowadzeniem narracji z perspektywy szeregowego żołnierza została tu przekonująco ujęta, a i ciekawy (by nie rzec, że wręcz fascynujący) moment dziejowy (wojna secesyjna) przyczynił się do satysfakcjonującej recepcji tej lektury.

Wojna światów
– „Jakby wybuchł  podręcznik od Dungeons and Dragons” jak miał w toku tej opowieści skonstatować Tony Stark. I rzeczywiście horyzont tej opowieści wręcz roi się od mnogości odmian istot i ras, które władca Mrocznych Elfów zaangażował do realizacji swoich megalomańskich planów. Toteż poprzez Midgard (tj. matecznik ludzkości) przetacza się fala zniszczenia i dewastacji, któremu herosi Domu Pomysłów jak zwykle zmuszeni są stawić czoła. A wszystko to na tle pełni powrotu do sławy i chwały Syna Odyna. Opowieść nade wszystko rozrywkowa i skrupulatnie rozrysowana.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pt, 12 Sierpień 2022, 17:01:10
  Podsumowanie miesiąca zwącego się czerwiec. Uwaga jak (prawie) zawsze pewne SPOILERY!!!


  "Elektra Assasin" - Frank Miller, Bill Sienkiewicz. Efekt kolaboracji dwóch tytanów komiksowego świata i to dosyć zabawne ale wydaje mi się że po raz pierwszy usłyszałem o tym komiksie jak został zapowiedziany przez Egmont. Pamiętam jak czytając jako dzieciak artykuły w Nowej Fantastyce czy Fantastyce-Komiks marzyłem że kiedyś będę miał okazję przeczytać Powrót Mrocznego Rycerza czy przeglądając teemsemikowe strony klubowe czekałem z wypiekami na twarzy aż będę miał okazję przeczytać Rok Pierwszy czy Daredevila (o tym, że jego kawałek w postaci Elektry AS-Editora już czytałem nie miałem pojęcia), ale jakoś nikt nigdy chyba o tym tytule nie wspomniał i właściwie nie wiem dlaczego. Chociaż przyznam szczerze, że początek mojej znajomości z tym komiksem łatwy nie był, o co to to nie. Startujemy w szpitalu psychiatrycznym znajdującym się w jednej z wirtualnych bananowych republik Ameryki Południowej w którym umieszczono Elektrę Natchios i jest to start bardzo, bardzo męczący. Elektra jest pozbawiona pamięci po wypadku i te fragmenty, które zobaczymy to powtórzenie jej originu z Daredevila przemieszane z wydarzeniami które ją sprowadziły do miejsca w którym obecnie się znajduje, przemyśleń na różne losowe tematy z czystymi fantasmagoriami rozgorączkowanego umysłu. Owszem jako przedstawienie pomieszanej zawartości puszki mózgowej "pensjonariuszki" szpitala dla obłąkanych to działa w zupełności, tylko jest po prostu zbyt długie. Po przewróceniu n-tej z kolei strony zapisanej w większości bełkotliwymi półsłówkami i zdaniami przerwanymi w połowie pomyślałem że cały tom tak będzie wyglądał i zacząłem się obawiać, że zakupiony komiks nie zdąży nawet wylądować na jakimś portalu aukcyjnym tylko wyfrunie przez okno. Oczywiście nie muszę wspominać, że rysunki Billa Sienkiewicza wcale a wcale nie rozjaśniają sytuacji? No w każdym razie, gdzieś tam mniej więcej w 1/3 drugiego zeszytu (zeszyty nieco obszerniejsze niż standardowe amerykany), na scenę wkroczy drugi bohater Garrett który wraz ze swoim partnerem Beakerem są może nawet nie tyle agentami co raczej cynglami SHIELD. W każdym razie od tego momentu to właśnie on stanie się głównym narratorem historii, a że nie ma poważniejszych zaburzeń (można polemizować z tym) to i jego myśli są o wiele bardziej zdyscyplinowane i logiczniejsze (zresztą akcja dokona małego przeskoku do czasu w którym Elektra dojdzie do siebie więc i jej zachowania będą o wiele racjonalniejsze). Wróćmy do wyglądu całego albumu, jaki Sienkiewicz jest każdy zainteresowany będzie wiedział, ale tutaj w mojej skromnej opinii (bardzo skromnej, większość jego tytułów nie była u nas wydana i zapewne nie będzie a najwięcej styczności z jego pracami miałem oglądając je w internecie), wspina się na wyżyny, jest jeszcze lepiej niż  w powszechnie zachwalanej Demon Bear Saga. Znakiem rozpoznawczym tego komiksu będzie brak jakiegokolwiek konkretnego stylu i pełen eklektyzm. Przepiękne ilustracje godne wystawy w Metropolitan Art będą sąsiadować z dziecięcymi bazgrołami, szkic ołówkiem będzie leżał koło kolażu ze zdjęć a zaraz po nich zobaczymy malunek akwarelami. Na jednym obrazku jedna postać będzie narysowana bardzo realistycznie druga będzie karykaturą. Jedna strona będzie wyglądała jak zdjęcie, następna to będą plamy kilku kolorów ledwie zrysowujące kształty. Czy to nie jest nieco pretensjonalne? Oczywiście, że jest, ale co z tego skoro tak świetnie wygląda? Ogólnie rzecz biorąc nie zdawałem sobie chyba wcześniej sprawy jak sporo Simon Bisley zaczerpnął od Billa Sienkiewicza (Sędzia Anderson z Batman/Dredd to skopiowana agentka Chastity z tej Elektry). Warto też zwrócić uwagę, na niewielką ilość golizny i pojedyncze sceny, które można by uznać za lekko perwersyjną erotykę, w świecie Marvela to naprawdę rzadkość a obecnie o ile mi się dobrze wydaje kompletna abstrakcja. Ogólnie rzecz biorąc już dosyć dawno nie oglądałem żadnego komiksu, z którego kadry mógłbym oprawić w ramkę i powiesić na ścianie a ten do takich należy. Cóż tak o komiksie jako komiksie, no nie jest to z pewnością tytuł który trafi do czytelnika oczekującego wyłącznie tytułów ze dwustronnicowymi ilustracjami Avengers Assemble rysowanymi przez Marka Bagleya (nie oceniam negatywnie broń Boże), natomiast do każdego kto szuka zabawy formą i treścią powinien trafić. No właśnie treść, sporo narzekań przyuważyłem na to że komiks jest niejasny a fabuła niezrozumiała co wbrew pozorom nie jest prawdą po prostu trzeba nieco skupienia i wprawy w śledzeniu nieliniowo prowadzonych historii. Samą przynależność gatunkową określiłbym jako sensacyjno-polityczny thriller ze sporą domieszką czarnego humoru. Ostrze satyry tnie głęboko i co najważniejsze wszystkich jak leci, mamy karłowatego prezydenta w stylu Nixon wiecznie ściskającego "czerwony przycisk" niczym pluszowego misia co ma podkreślić jego bardzo marną męskość mamy i kandydata Demokratów, który zamiast twarzy ma przyklejone jakby wycięte z gazety zdjęcie wiecznie uśmiechniętego gościa o wyglądzie Bobby'ego Kennedy (no nie jest może to szczyt wyrafinowanej metafory, ale idzie się uśmiechnąć). Dostaje się agencjom wywiadowczym, dostaje się telewizji, dostaje się w końcu całemu społeczeństwu. Autorzy niczym złośliwe dzieci zapragnęli chyba wkurzyć każdego czytającego po panelach biegają biuściaste zakonnice z karabinami, staruszki z olbrzymimi rewolwerami i cyborgi z nożami wbitymi w głowę a to wszystko w scenografiach wypełnionych akcjami prosto z planów znakomicie rozwijającego się wtedy kina sensacyjnego w stylu pościgi śmigłowców strzelających do siebie rakietami. Widać, że obydwaj panowie mieli wielką frajdę przygotowując tę pełną wielkich eksplozji historię a ja miałem wielką frajdę ją czytając. O dosyć dużej groteskowości świata przedstawionego ciężko nie wspomnieć bez kontekstu jeszcze bardziej groteskowych bohaterów czyli Elektry zimnej,kuszącej i nierealnej niczym sukub prosto z piekła i Garreta banalnego noirowego macho-twardziela z wąsem i papierosem, na początku napędzanego chęcią odegrania się na jego zdaniem niespecjalnie atrakcyjnej bohaterce, który poprzez etapy fascynacji i obsesji (zdaje się chociaż nic tu nie jest pewne, podkręcanych parapsychicznie przez Elektrę - tak ma ona tu różne dziwne moce), skończy w tanim motelu prowadzony na smyczy i okładany pejczem (no dobra tak naprawdę skończy o wiele wyżej). Żeby nie było, historia to nie jest jeden, wielki ciąg gagów a z jednej strony całkiem poważna a z drugiej mocno odjechana i w sumie niespecjalnie rozbudowana, przedstawiająca lęki i obawy typowe dla człowieka żyjącego w latach 80-tych (aktualnych i dzisiaj). Opowieść, która nie wiedzieć czemu przeszła bez większego echa przez forum a w mojej opinii zupełnie niesłusznie. No i w taki smutek jakiś wpędził mnie ten komiks, przypomniał mi jakim niegdyś Marvel potrafił być gigantem a jaki teraz jest skarlony. Echhh...kiedyś to były czasy, teraz to nie ma czasów. Naprawdę. Ocena 8+/10.


  "Jessica Jones" - 3 tomy. Brian Michael Bendis, Michael Gaydos. Trzecia seria przygód marvelowskiej pani detektyw i tym razem wydawca postawił na konie, które wcześniej wygrały wyścig czyli twórców oryginału. No i obydwaj panowie rezygnują z eksperymentowania jak to miało miejsce w serii drugiej i starają się odtworzyć to co zachwyciło czytelników przy debiucie ze skutkiem...hmm, przyzwoitym. Tom pierwszy "Wyzwolona" zaczyna się w dosyć dziwnym momencie, Jessica wychodzi z więzienia, ukrywa córkę przed Lukiem Cage, zostaje schwytana przez tajemniczą kobietę i ogólnie nie wiadomo o co chodzi. Na szczęście wszystko wyjaśni się na koniec tomu, chociaż z tym szczęściem to chyba trochę przesadziłem rozwiązanie zagadki będzie wybitnie durne, za to warto zwrócić uwagę na zupełnie poboczny wątek faceta co zabił swoją żonę, która jak twierdzi nie była jego żoną. Bendis jednak ciągle potrafił wykrzesać z siebie rewelacyjny pomysł i porządnie go napisać, wielki żal nie dostało to to więcej miejsca. Tom drugi "Sekrety Marii Hill" to jak dla mnie chyba najmocniejszy punkt całego runu, po samym tytule możemy się spodziewać co się będzie działo. Zamachowcy, bomby w kubłach na śmieci, robocie duplikaty, Nick Fury i cała reszta dekoracji oraz rekwizytów które wiążą się z SHIELD. Na całe szczęście intryga okazała się całkiem zgrabnie utkana i nie polegała na tym, że Hill po godzinach pracy wskakiwała w czarną dziurę gdzie po kryjomu rozstrzeliwała całe planety z BFG, chroniąc potajemnie Ziemię. Ot takie brudne, przyziemne szpiegowskie sekreciki, sensownie napisane i przyjemnie się czyta. Tytuł tomu trzeciego i ostatniego czyli "Powrót Purple Mana" również mówi sam za siebie. Nie wątpię, że sporo fanów grzało się na myśl o ponownym występie Killgrave'a, ale ja akurat do nich nie należałem. I to nie to, że nie polubiłem postaci nemesis tytułowej bohaterki, ostatni tom vol. 1 był fantastyczny, tylko że dla mnie to była kompletna opowieść tam już nie trzeba było nic dodawać i jakoś tak podskórnie czułem, że będzie zawód w tym przypadku. No i cóż mogę powiedzieć w tym temacie? No napewno Bendis zaskoczył tym co pokazał, ale czy pozytywnie czy negatywnie to już zależy od percepcji czytającego, jak dla mnie to co zobaczyłem było średnio trafione a już napewno na minus było grzebanie w mocach Purpurowego, które wydają się działać inaczej niż poprzednio a na dodatek jest ich więcej. Na uwagę za to zdecydowanie zasługuje ostatni zeszyt przedstawiający jeden dobry dzień Jessiki Jones, podobało mi się to, fajne, na luzie i zabawne, warto zobaczyć tomik chociażby dla tych dwudziestu stron. Gaydos za sztalugą, tak jak wcześniej wspominałem z początku średnio mi podchodził w miarę czytania przekonywałem się do niego, aby na koniec stwierdzić że nie wyobrażam sobie nikogo innego rysującego Jessicę Jones, tak ciężko mi ocenić inaczej wygląd serii na inaczej niż bardzo dobrze. Nasz spec od ołówka i pędzelka nieco "zmiękczył" swój styl przez co może być on nieco strawniejszy dla fanów bardziej klasycznej kreski. Na uwagę zasługuje zatrudnienie znanego z Hawkeye Javiera Pulido, tak samo jak i niestety znaczne ograniczenie obecności Davida Macka, którego rola sprowadza się właściwie tylko do okładek, które i tak w większości nie są tak dobre jak te z vol 1. Podsumowując niezła seria, porządna seria ale mimo wszystko dla mnie to rozczarowanie. Jessica straciła nieco pazur, chociaż tutaj bardziej przypomina siebie niż w serii numer dwa. Ogólnie cały czas miałem wrażenie, że tak jak przy debiucie można było usłyszeć widmowe głosy twórców "ej patrzcie na to, mamy dla was coś zajebistego" tak tutaj można usłyszeć "no wiecie, korporacja kazała nam napisać coś takiego żeby było podobne do pierwszego, bo się wam bardziej podobało niż to drugie no to macie". No i mamy, chociaż się powtórzę nie jest źle a nawet całkiem dobrze, Bendis dalej potrafi napisać dialog i dalej potrafi napisać dobry sarkastyczny żart, tyle że to po prostu taka dosyć bezpieczna kontynuacja, gdzie brakuje jednak tej świeżości i pewnej dozy szaleństwa, no a same fabuły na dodatek nie są specjalnie porywające. Aha, dalej nie mam pojęcia co łączy Jessicę i Luke'a ta dwójka nie dostaje praktycznie żadnych scen wspólnych z wyjątkiem kilku rozmów o dupie Maryni. Ocena -7/10.

  "X-Men:Era Apocalypse'a" - 4 tomy. Autorzy różni. Jeden z legendarnych eventów, które przewinęły się przez różnorakie X-tytuły, w naszym kraju legendarny dodatkowo z racji tego, że było zapowiedziane przez pewne legendarne (udało się trzeci raz w jednym zdaniu zamieścić) wydawnictwo, tylko że tytuł się zwinął zanim zdążył się wydać. W każdym bądź razie troszeczkę zaskoczył mnie sam początek, jakoś tak zawsze żyłem w przeświadczeniu, że Era żyje jako całkowicie osobny elseworld a tu okazało się, że tytuł funkcjonuje jak najbardziej jako część głównej fabularnej linii X-Men. Tom pierwszy "Świt" w większej części zajmuje 4-zeszytowy wstęp czyli Legion Quest, w którym szalony synalek prof. Xaviera cofnie się do roku 67 w Izraelu czyli miejsca pierwszego spotkania Charlesa z Erikiem Magneto aby zlikwidować najgroźniejszego mutanta na świecie a w podróż porwie ze sobą kilkoro X-Men. Historia stworzona wspólnie przez Scotta Lobdella, Fabiana Niciezę i Marka Waida jest wybitnie idiotyczna i nie chodzi o same podstawy bo te są w sumie na swój komiksowy sposób sensowne, tylko o cały drugi plan. Dialogi są bełkotliwe i to w sposób w którym ciężko czasami o co chodzi postaciom i po co one wogóle mówią to co mówią (i nie wydaje mi się to winą tłumaczeń). X-Men wciągnięci w przeszłość nie wiadomo po co częściowo tracą pamięć i znajdują sobie tam pracę (w latach sześćdziesiątych w Izraelu bez żadnych dokumentów za to ze swoim wyglądem). Magneto oczywiście wyglądający w 67 identycznie jak i teraz pracuje jako pielęgniarz (on też stracił pamięć?) w szpitalu w którym ma jakieś dziwne perypetie z nie wiadomo kim najwyraźniej też z nadnaturalnymi mocami, które właściwie ani nie wydają się być zakończone ani nie posiadają żadnego wpływu na resztę historii i w sumie większość tej historii tak wygląda. W każdym razie z przyszłości zostanie wysłany Cable, który ma przywrócić pamięć zagubionym członkom X-Ludzi co mu się uda i powstrzymać Legiona co mu się uda nie do końca. Rozszalały Legion przez przypadek zabije Xaviera a nie Magneto czym zniszczy całą rzeczywistość. Kolejnym zeszytem będzie Cable nr. 20 napisany przez Jepha Loeba, który stanowi chyba najmocniejszy punkt całego albumu, w którym dowiemy się co naprawdę się stało na końcu Legion Questu a także pooglądamy pożegnania i rozliczenia pomiędzy członkami X-Men. Kolejnym rozdziałem będzie X-Men Prime, który przedstawi nam nową rzeczywistość, która nadpisała tę zniszczoną, w której Charles Xavier nie utworzył drużyny X-Men. Otóż Ameryką przemienioną w kupę ruin i obozów koncentracyjnych dla zwykłych ludzi bez genu X rządzi Apocalypse wraz ze swoimi Jeźdźcami Apokalipsy, mutancimi wyznawcami oraz armią klonów i prowadzi otwartą wojnę z Europą. Na terenie USA działają pojedyncze nieskoordynowane oddziały partyzanckie walczące z reżimem z których jednym będzie właśnie X-Men (w mocno zmienionym składzie) dowodzone przez Magneto, którym uda się napotkać dziwnego przybysza imieniem Bishop, który twierdzi że pamięta kompletnie inny świat i ten który ogląda teraz jest kompletną pomyłką. Przyjaciele (tudzież sojusznicy) uwierzą mniej, bardziej lub wogóle w tę opowieść, ale decyzja może być tylko jedna trzeba spróbować naprawić świat, lub zginąć próbując bo życie w piekle urządzonym przez szalonego Egipcjanina to żadne życie. Od tego momentu fabuła rozbija się na poszczególne tytuły przynależące do marki X, które jeszcze w pierwszych zeszytach łączą się ze sobą, ale dalej rozejdą się własnymi drogami bo Magneto porozsyła wszystkich dostępnych mu podwładnych z różnymi misjami które mają pomóc w przywróceniu rzeczywistości do właściwego stanu rzeczy. Podstawowymi seriami wydają się "Astonishing X-Men" Scotta Lobdella i "Amazing X-Men" Fabiana Niciezy opowiadające o podstawowym składzie X-Men podzielonym na dwie części i zajmującymi się doraźnym zwalczaniem sił Apocalypse'a oraz próbami uwolnienia porwanego Bishopa, obie przyzwoite, ale bez szczególnego szału. Do tego dochodzi "X-Men" Jepha Loeba o młodocianym omega-potężnym  mutancie o imieniu Nate (skojarzenia z Cable'm wskazane aczkolwiek wygląd zupełnie inny) wspomaganym przez swoją przybraną rodzinę raczej średniej jakości, oraz całkiem niezłe "X-Calibre" Warrena Ellisa z Nightcrawlerem podróżującym na Antarktydę w poszukiwaniu Destiny. Moimi faworytami są jednak "Weapon X" weterana serii GI Joe Larry'ego Hamy z dwójką brytyjskich agentów Wolverinem i Jean Grey "Generation X" Scotta Lobdella z grupą kadetów posłanych z misją uwolnienia Ilyany Rasputin oraz "Factor X" Johna Francisa Moore w którym zajrzymy co się dzieje po stronie tych złych czyli dowódcy elitarnych sił Apocalypse'a prałata Scotta Summersa i jego podstępnego brata Alexa, reinkarnację doktora Mengele czyli Hanka McCoya, oraz właściciela luksusowego lokalu na szczycie wieżowca Angela a tytuł będzie po części zbieżny z "Weapon X". Pod względem rysunków jest no cóż, tak sobie. Napewno warto zobaczyć Chrisa Bachalo naśladującego Simona Bisleya, w miarę przyzwoicie wyglądają prace Andy Kuberta, chociaż ciężko nie zauważyć że do ojca i brata sporo mu brakowało oraz Terry Dodsona i Steve Eptinga, reszta to poziom średnio-słaby a prawie wszystko to pstrokacizna będąca esencją lat 90-tych. Napewno interesujący jest dizajn postaci ściśle związany z tym co przed chwilą napisałem, naramienniki, długie włosy zebrane w kitki, wielkie spluwy i jeszcze większe mięśnie. Do tego część postaci pozmieniała strony barykady w stosunku do oryginałów więc i tu należało podkreślić ich nową przynależność za pomocą nowego wyglądu (Cyclops z jednym okiem i fryzurą basisty Quiet Riot). Można popodziwiać, można się pośmiać zależy co kto lubi. Co w podsumowaniu? Pomysł na sam event jest naprawdę niezły i znajdziemy tutaj sporo dobra, ale również tak samo wiele błędów. Przede wszystkim, trochę nonsensownym się wydaje sam pomysł, że po śmierci Charlesa Xaviera nalęgnie się tylu mutantów, żeby rządzić całym kontynentem bo niby z jakiego powodu i co się stało z resztą superbohaterów? Tego się nie dowiemy. Niespecjalnie przemyślany wydaje się sam projekt przedstawionego świata, USA pod rządami Apocalypse'a wygląda jak skrzyżowanie Mordoru z Auschwitz a po tym gruzowisku jeździ pod przykrywką cyrku grupa Forge'a, dla kogo oni niby dają przedstawienia? Dlaczego Angel prowadzi jakąś podniebną knajpę i czym tam się płaci skoro oprócz tego miejsca nie widać nic co by przypominało jakikolwiek system ekonomiczny? No nie wiadomo. Rozczarowaniem jest też sama postać tytułowego czarnego charakteru, która siedząc na szczycie swojej wieży i mamrocząc te swoje drętwe teksty przypomina papierowego złola z początków kariery Stana Lee a tak naprawdę i tak okazuje się zwykłym leszczem. A tak naprawdę najsłabszą stroną całości jest chyba zbyt mała objętość całości, owszem czasami można się lekko znudzić i odnieść wrażenie, że historia drepcze w miejscu, ale to zależy od autora danej historii a jakby nie patrzeć tak naprawdę wychodzi ledwo po kilka zeszytów na serię przez co sporo wątków nie jest zakończonych w satysfakcjonujący sposób a całość wyraźnie ucięta jest na siłę zakończeniem w postaci X-Men Omega. No, ale jakby nie patrzeć jest tu też sporo dobra bardzo fajnie pisani Scott i Alex Summersowie oraz Jean i Logan, ciekawie prowadzeni Colossus i Angel. No i największa zaleta, samo zakończenie w przeciwieństwie do dzisiejszych eventów, które najczęściej kończą się odgłosem przypominającym spuszczane powietrze z napompowanego balonu, tutaj kończymy prawdziwym pierdol...ciem, tak to powinno właśnie wyglądać. Ostrożnie polecam, chyba że ktoś wyjątkowo uczulony na drugą połowę lat 90-tych. Ocena 6+/10.


  "Gideon Falls tomy 1-6" - Jeff Lemire, Andrea Sorrentino. Cóż od pewnego czasu nazwisko Lemire budzi we mnie raczej odruch niechęci, który się powiększa w miarę czytania kolejnych tytułów, no ale tym razem trafiłem na tytuł mający dobre opinie do tego będący podobno jednym z lepszych tytułów znanego Kanadyjczyka i będący horrorem a gatunek w sumie lubię i nieczęsto stykam się z nim w komiksowej postaci. Więc może nie tyle pełen optymizmu co raczej mniej zniechęcony sięgnąłem w końcu i po to. Tom pierwszy "Czarna Stodoła" zaczyna się dosyć klasycznie i naprawdę obiecująco. W pierwszym wątku młody schizofrenik w maseczce lekarskiej (Lemire to jakiś jasnowidz chyba) Norton zbiera różnorakie śmieci i szuka w nich wskazówek mających odsłonić przed nim jakąś wielką tajemnicę. W drugim cierpiący na załamanie ksiądz Wilfried przejmuje po swoim poprzedniku który zmarł w nie do końca znanych mu okolicznościach nową parafię w małym miasteczku Gideon Falls. Obydwa wątki w miarę upływu czasu zaczną splatać się coraz ciaśniej a na scenę zostaną wprowadzeni nowi bohaterowie w przypadku Nortona będzie to doktor Xu przydzielona mu wyrokiem sądu psychiatra, która zacznie się orientować że brednie o konieczności złożenia ze znajdowanych w śmieciach elementach tajemniczej budowli nie są tylko i wyłącznie majakami chorego umysłu. W przypadku ojca Wilfrieda będą to miejscowa szeryf Clara oraz wiejski doktor Sutton, którzy pomogą mu zmierzyć się z oszalałym mordercą oraz wizjami dziwacznej Czarnej Stodoły. W tomie drugim "Grzechy Pierworodne" zgodnie z oczekiwaniami klimat gęstnieje, strach z raczej czającego się gdzieś tam za rogiem zaczyna wystawiać swój ohydny łeb na światło dzienne i poznamy miejscowego czarnego luda czyli Uśmiechniętego Człowieka. Przy okazji rozwiną się nieco relacje pomiędzy bohaterami, pogrzebiemy też trochę w przeszłości Gideon Falls i historii Czarnej Stodoły, dowiem się, że śmieciarz Norton jest ważniejszą postacią niż mogło się wcześniej wydawać i na samiutki koniec poznamy gimmick całej tej serii. I w tym momencie kończy się właściwie rzecz biorąc bardzo dobry komiks (jak w końcu zaczaiłem o co chodzi to powiedziałem tylko "nieeeeeeeeeeee poważnie?") a zaczyna dosyć banalna historyjka sci-fi/fantasy. Tom trzeci "Droga Krzyżowa" wprowadza na scenę nowego bohatera ojca Burke, który będzie skakał sobie po różnych sceneriach niczym Super Mario po kolejnych levelach przez większą część albumu, w pozostałej zostanie rozwiązany jeden z pobocznych wątków. Tom czwarty "Pentoculus" to bardziej fizyczny atak Uśmiechniętego Człowieka który wyraźnie rozwija skrzydła, wyjaśnienie obecności w Gideon Falls ojca Freda oraz ostateczny koniec Czarnej Stodoły. W tomie piątym "Niegodziwe Światy" tym razem po różnych sceneriach będzie skakał przed chwilą wymieniony ojciec Fred  a ja zacząłem już mieć dosyć tej lektury bo seria zaczęła wyraźnie zjadać swój własny ogon w "nagrodę" zostałem poczęstowany jeszcze kompletnie durną kosmogonią. I w ten sposób dobrnęliśmy do tomu szóstego zatytułowanego "Koniec" (czy aby napewno) w którym grupka bohaterów w końcu spotka się w komplecie w jednym miejscu i wyruszy na spotkanie z Ostatecznym Złem. Jeżeli komuś podczas lektury zaczęło się wydawać, że Lemire nie będzie miał pomysłu jak to sensownie zakończyć a nabazgrze zakończenie bo być ono musi kompletnie przewidywalne, niesatysfakcjonujące i płaskie niczym Keira Knightley (bez obrazy Keira jesteś w porządku) to dobrze mu się zaczęło wydawać. No i co ja mam powiedzieć? To nie jest jakoś strasznie zły komiks, natomiast ze względu na opinie dla mnie osobiście jest rozczarowujący po prostu. Zgadzam się pierwszy tom jest świetny drugi kontynuuje dobrą passę, ale dalej to się kompletnie rozpada, i nie mówię tego bo mam coś do autora czy na zasadzie, że nie pasuje mi tematyka komiksu, sposób narracji jest nie w moim guście czy coś podobnego. Ten komiks jest po prostu pisany w kiepski sposób. Całość wygląda jakby cierpiała na ostry przypadek ADHD połączony z jakąś koncepcyjną epilepsją. Lemire chyba każdy jeden pomysł, który mu wpadł do głowy umieścił go w scenariuszu nie zastanawiając się czy ma jakiś plan aby go wykorzystać dalej, albo nawet żeby sensownie go w tym scenariuszu umieścić. Fabuła to jeden wielki bałagan z tysiącem drugoplanowych postaci z których część pełni jakąś funkcję a część nie w sposób chyba całkowicie losowy, wątki są dokańczane lub nie w analogiczny również sposób. Autor sięga po jakieś koncepcje filozoficzno-teologiczne, sugeruje jakieś tematy żeby w kolejnym zeszycie kompletnie o tym zapomnieć i już nigdy do tego nie wrócić. A cały ten chaos poskładany jest z kompletnie znajomych klocków (ogólnie Gideon Falls kojarzyło mi się z inną bardzo znaną serią Image wydaną również i u nas) i we wszystkich sześciu tomach nie znalazłem zdaje się ani jednego oryginalnego pomysłu. Żebym nie zapomniał wspomnieć o Uśmiechniętym Człowieku który kojarzy się z roboczo zwanym przeze mnie "Stworkiem tygodnia" czyli straszydłem z taniego horroru których produkuje się teraz na kopy. Ja wiem, że bardzo ciężko jest uzyskać klimat grozy szczególnie w komiksie i to takim z pogranicza różnych gatunków, ale tutaj naprawdę się to nie udało. Nie to, że nie ma zalet tutaj, jeżeli chodzi o wątki dramatyczne czy to rodzinne czy społeczne jest naprawdę dobrze, Lemirowi udało się stworzyć żywych interesujących bohaterów, odwiedzane miejsce wydają się ciekawe (chociaż za wiele nie można o nich powiedzieć bo czasu nie było aby je przedstawić) a akcja w sumie jest interesująca, ale na to bardziej na zasadzie ciekawe czy teraz wejdą po drabinie czy napadną ich Indianie, bo sam komiks w napięciu raczej rzadko potrafił mnie przetrzymać. Do rysunków Andrei Sorrentino szczerze mówiąc też mam kilka uwag. W teorii to konwencja, która powinna trafiać w moje gusta w 100% w praktyce, taki raczej fotorealistyczny wyglądający w wielu momentach jakby był oparty na fotografiach przepuszczonych przez jakiś filtr. Nie trafia natomiast to, że linie zaznaczające kontury są niewyraźne i przerywane. Czego to ma być celem? Zaznaczać oniryczność wydarzeń? Tam nie ma żadnej oniryczności. Kompletnie nie do strawienia były dla mnie te zabawy kadrami, lubię z reguły takie zabiegi a Włochowi wcale nie wychodzą one źle, ale tego jest po prostu zbyt dużo. Sporo czasu nie minęło a miałem po dziurki w nosie tych poprzekrzywianych w różne strony kadrów, obramowanych w różne kształty a najbardziej rozsypujących się w te małe kwadraciki symulacji rozpadającej się rzeczywistości co trzy strony. No dobra może nie najbardziej, najbardziej to było wkur...zające jak w ostatnim tomie artycha kazał mi obracać komiksem do góry nogami, bo coś tam. Całą resztę oceniam na dobrze a tam gdzie Sorrentino przeskakuje na taki bardziej klasyczny sposób rysowania to dodatkowo z plusem, kolorysta postarał się całkiem nieźle. Cóż szkoda, potencjał był naprawdę spory może trzeba było pozostać przy spokojniejszym tempie objawiającej się na początku podróbce Twin Peaks (pozbawionej humoru) połączonej z dramatem kryminalnym i wątkami religijnymi w którym strach objawia się w miejskich legendach, paranormalnych wydarzeniach nie stwarzających bezpośredniego zagrożenia będących nie wiadomo czy nie objawami zwykłej paranoi i podpełzającego obłędu kiedy to się jeszcze bardzo dobrze czytało, albo całkowicie pojechać w kierunku s-f i darować sobie wątpliwej jakości horror z Czarnym Ludkiem i Wszechpotężnym Ostatecznym Złem, które jedyne na co stać to wysyłanie zombiaków wymiotujących karaluchami zjadających mózgi. A napewno trzeba było napisać bardziej spójną i mniej rozbuchaną historię. Zakończenie jest pół-otwarte a Lemire coś tam się odgraża na koniec, że ma jeszcze coś do powiedzenia w tym temacie, ale ja już na na kolejną wycieczkę do Gideon Falls się nie wybieram. W ostatnim tomie fajne dodatki, m.in pierwszy komiks Lemire'a który wydał on własnym sumptem w postaci ksero-kopii a będący protoplastą jednego z pomysłów na tę serię, dla fana autora jak znalazł. Ocena 5+/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: ukaszm84 w Pt, 12 Sierpień 2022, 17:58:47
Elektra Assassin sztos, dla mnie też to mimo wszystko niedoceniony tytuł, osobiście stawiam w ścisłym topie superhero, na pewno wyżej niż DKR. Na podobne rzeczy zwróciłem uwagę - choćby to, że kiedyś jak ktoś chciał cisnąć po politykach czy grupach społecznych to jechał po wszystkich, teraz jak ktoś jedzie po republikanach to broń boże po demokratach, jak po katolikach to nie po LGBT itd., itp.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pt, 12 Sierpień 2022, 19:08:21
 No z pewnością nie jest lepsza niż Powrót no i to nie superhero szczerze mówiąc. Takie czasy kiedyś poprawnie było być niepoprawnym, dzisiaj poprawnie jest śpiewać w chórze.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w Wt, 16 Sierpień 2022, 09:27:46
"Gideon Falls tomy 1-6"
Gideon Falls (oczywiście w wydaniu zbiorczym) jest nadal w kręgu moich zainteresowań, ale niestety mam podobnie jak Ty - Lemire nie jest tym autorem, którego bezwzględnie muszę mieć na swojej półce. Wprawdzie w jego wydaniu czytałem tylko superhero, dlatego w końcu chciałbym przeczytać coś, gdzie z pewnością miał szersze pole do pokazania swoich scenariuszowych fajerwerków. A dodatkowo sekunduje mu wspaniały Sorentino ... Szkoda, że Twoja opinia nie była zbyt pochlebna, ale ja chyba jeszcze (kiedyś tam) dam tej serii szansę.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: ukaszm84 w Wt, 16 Sierpień 2022, 09:33:18
W zasadzie to Gideon Falls to takie słabsze (fabularnie) i lepsze (wizualnie) Dark, więc jak ktoś oglądał to ma jakiś tam punkt odniesienia pod swój gust. Dla mnie Dark był przeciętny (bo to są puzzle, a nie fabuła) i Gideon jest przeciętny, ale ze względu na Sorrentino nie żałuję.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: sad_drone w Pn, 29 Sierpień 2022, 19:23:36
Na pewnej grupce fb zacząłem jakiś czas temu pisać minii opinie o przeczytanych komiksach, tutaj z ostatnich dwóch tygodni :

Lektury chorobowe ostatnich paru dni :

1 Niebieskie pigułki - Spodziewałem się nudnej obyczajówki ale do zakupu skusiły mnie wysokie oceny komiksu i po lekturze jestem całkiem zadowolony. Zarówno autor jak i jego dziewczyna opisywana w komiksie byli dla mnie interesujący i wzbudzający sympatie, a opis ich zmagania z chorobą na tyle szczery i kompleksowy że przeczytałem komiks za jednym podejściem mimo że to nie są do końca moje klimaty. Bardzo dobrze wypada warstwa "edukacyjna" komiksu o życiu z hiv, spodobały mi się też dopisane po latach epilogi w formie wywiadów z dziećmi opisywanej pary. Polecam miłośnikom obyczajówek i komiksów zaangażowanych, komiks czyta się szybko i mimo ciężkiego tematu jest napisany w taki sposób że po lekturze nie kończy się zdołowanym.

2 Historie prawdopodobne. - Bardzo mocny zbiór szortów gaimana, tym razem skupiających się głównie w okolicach horroru. Bardzo podobała mi sie tytułowa historia grająca mocno na niedopowiedzeniach i lęku przed nienazwanym, następne historie nawiazujące do mitologii lovecrafta również mocno przypadły mi do gustu, szczególnie trzecia w kolejności która w fantastyczny sposób łaczy motywy z sherlocka holmesa i mitologii cthullu. Dla fanów stylu gaimana i horrorów (w szczególności takich z mackami) pozycja obowiązkowa.

3 Szkło śnieg i jabłka - Trochę słabszy zbiór od historii prawdopodobnych, ale ciągle moim zdaniem warty uwagi. Tym razem Gaiman idzie w kierunku baśniowych klimatów, chociaż historie dalej mają swój ciężar i są zdecydowanie kierowane do dorosłego czytelnika. Do gustu przypadła mi szczególnie trzecia historia będąca retellingiem królewny śnieżki z zaskakującej perspektywy, pozostałe dwie historie również miały sporo do zaoferowania ale ciężko o nich pisać bez wchodzenia mocno w spoilery. Komu mało gaimana ten się przy tym tomiku będzie dobrze bawił, reszta czytelników musi lubić baśniowo/oniryczne klimaty żeby ten tom przypadł im do gustu.

4 Who killed jimmy olsen - Tutaj niestety lektura nietrafiona, mogłem przerwać po pierwszym zeszycie bo wiedziałem że to nie dla mnie. Doceniam erudycje autora i million nawiązań do popkultury i historii komiksów superhero, ale ponieważ fundamentalnie nie śmieszy mnie taka "komedia pomyłek" z durnym głównym bohaterem nie znalazłem nic dla siebie w tym komiksie. Tytułowa tajemnica służy tylko jako narzędzie do wrzucania bohatera w kolejne "śmieszne" sytuacje, sama intryga jest całkowicie nieangażująca i jej rozwiązanie kompletnie mnie nie obeszło. Komiks też moim zdaniem cierpi na znaczny nadmiar tekstu chociaż domyślam się że jest to homage do stylu w jakim kiedyś pisało się superhero. Pod wieloma względami jest to tytuł podobny do lepszych wrogów spider mana (którzy również mi się w ogóle nie podobali) także czytelnicy którym podobało się superior foes i przy jimmym olsenie powinni się nieźle bawić.
 
 
Lektury chorobowe part 2, zacząłem czytać tytułu które od paru lat zalegają mi na półce:

1 Peter panzerfaust - Całkiem oryginalna wariacja na temat piotrusia pana umieszczona w okupowanej francji w trakcie II wojny światowej. Autor ma interesujące pomysły na przełożenie kluczowych elementów baśni w historyczne realia, historia napisana jest sprawnie i narracja w formie wywiadów dziennikarza z uczestnikami wydarzeń może się podobać. Dla mnie niestety miks lżejszego baśniowego tonu z bardzo ciężkim tematem wojny kompletnie nie zagrał, niby pokazane są tu drastyczne wydarzenia i niektóre postaci nie dożywają do końca historii, ale generalnie czuć że większości bohaterów nie stanie się nic złego i przeżywają oni raczej przygodę życia niz walczą o przetrwanie. Dodatkowo seria jest okropnie przewidywalna (również po części przez "adaptacje" piotrusia pana) i ciężko powiedzieć żeby cokolwiek w trakcie lektury mnie zaskoczyło. Dla fanów klasycznej baśni i/lub miłosników opowieści wojennych w lżejszym tonie może to być satysfakcjonująca lektura, ja wolę jednak czytając o wojnach być przygnieciony ciężarem opisywanych wydarzeń .

2 Rising Stars - Fantastyczna seria, to jest dokładnie to czego szukam w komiksach superhero. Przemyślana od początku do końca historia rozgrywająca się na przestrzeni wielu lat, pełna zaskakujących zwrotów akcji, wielkich koncepcji, i trudnych pytań dotyczących przyszłości rasy ludzkiej. Autor podchodzi do wątku superbohaterskiego na poważnie, i zamiast pustej nawalanki idzie raczej w tony sci fi starając się odpowiedzieć na pytanie czego mogłaby dokonać grupa osób o wyjątkowych zdolnościach, jednocześnie biorąc pod uwagę ich ludzkie słabości. Uwielbiam wszystkie komiksy Straczyńskiego które czytałem, ale ta seria podoba mi się chyba najbardziej z jego twórczości. Dla niektórych minusem może być duża ilość ekspozycji w dymkach i generalnie lekkie przeładowanie tekstem, ale jak się piszę komiks o takich grand concepts to nie da się raczej tego uniknąć . Dla fanów mixu superhero z sci fi, albo generalnie superhero na powaznie w stylu hickmana albo ellisa pozycja obowiązkowa.
W compendium zawarte są jeszcze spin offy głównej serii ale niespecjalnie mi się podobały i jako że nie wnoszą za wiele do głównej fabuły nie warto o nich pisać.

3 Do adolfów - Zbierałem się długo do tej mangi bo obawiałem się wysokiego stężenia ramotkowości i szkolno-edukacyjnego podejścia do tematu drugiej wojny światowej. Na szczęście pozytywnie się zaskoczyłem, serii chwile zajmuje zanim się rozkręci, ale kiedy już się do niej przekonałem to między krajowa intryga z mnogością postaci wciągnęła mnie całkowicie. Autor nie boi się pokazywania bardzo trudnych tematów i dramatycznych wydarzeń, w opowieści brak też jakiegokolwiek edukowania na temat moralności działań bohaterów, każdy sam może wyciągać sobie wnioski po ich historii. Generalnie cała opowieść skupia się raczej na losach poszczególnych ludzi bardziej niż na wielkich wydarzeniach historycznych, i autor kładzie duży nacisk na to aby jego bohaterowie byli wiarygodni psychologicznie. Podoba mi się niejednoznaczność postaci, nawet naziści w tej mandze mają pewne momenty w których da się dostrzec ich ludzkość, co dodaje głębi opowieści. Byłem pod wrażeniem również sposobu w jaki autor rozlicza się z przeszłością swojego kraju pokazując Japończyków zarówno w kontekście oprawców jak i ofiar nie bojąc się opisywać okropności jakich ten naród w trakcie wojny się dopuścił. Bardzo mnie ta lektura momentami poruszyła emocjonalnie i tego właśnie oczekuje od opowieści wojennych, tzn zmagań zwykłych ludzi w obliczu niemożliwego do pojęcia światowego dramatu, i jakich wyborów dokonują oni w sytuacjach praktycznie bez wyjścia. Jedyny mały przytyk jaki mam do fabuły to fakt że od początku wiadomo że kluczowe dla fabuły dokumenty nigdy nie zostaną ujawnione (przez kontekst historyczny), w związku z tym czytelnik od razu wie że próby zdobycia ich przez różne frakcje nie zakończą się powodzeniem. Mimo to autorowi udało się nawet ten zdawałoby się przewidywalny wątek zakończyć oryginalnie stawiając ciekawą puentę do większości wydarzeń w komiksie. Polecam wszystkim fanom gatunku wojennego, myślę że manga jest napisana na tyle uniwersalnie i pozbawiona japońskich "dziwactw" że nawet osoby czytające tylko komiksy zachodnie powinny być zadowolone z lektury.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: ukaszm84 w Pn, 29 Sierpień 2022, 19:32:05
2 Historie prawdopodobne. - Bardzo mocny zbiór szortów gaimana, tym razem skupiających się głównie w okolicach horroru. Bardzo podobała mi sie tytułowa historia grająca mocno na niedopowiedzeniach i lęku przed nienazwanym, następne historie nawiazujące do mitologii lovecrafta również mocno przypadły mi do gustu, szczególnie trzecia w kolejności która w fantastyczny sposób łaczy motywy z sherlocka holmesa i mitologii cthullu. Dla fanów stylu gaimana i horrorów (w szczególności takich z mackami) pozycja obowiązkowa.

Dla mnie najlepsza była historia o tej modelce ze zdjęć. Ale cały zbiór odebrałem jako zaskakująco bardzo dobry.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: sad_drone w Śr, 31 Sierpień 2022, 00:16:42
Lektury chorobowe część 3 (ostatnie 3 dni) :

1 pomniejsze tpb z mignolaverse które nie zostały zebrane w większych hckach :

a Bprd being human - zbiór krótszych fabuł o początkach johanna, rogera i liz sherman. Każda historia jest na poziomie nieodbiegającym od standardów uniwersum, i chociaż nie dodają one jakiś bardzo istotnych informacji to dają dodatkowy wgląd w charakter i motywacje opisywanych postaci. Non essential

b Bprd vampire - Jedna dłuższa historia stanowiąca kontynuacje wątku z bprd 1948 (który oczywiście juz dawno zdążyłem zapomnieć 😉). Fabularnie jest poprawnie, agent biura z mrocznym sekretem poluje na wampira z którym ma osobiste porachunki. Na ten moment ten konkretnie wątek nie jest dokończony, zakończenie sugeruje jego kontynuacje ale póki co od 2013 nie ukazał się sequel. Non essential

c Frankenstein underground - Tpb bardzo istotny z perspektywy głównego wątku mignolaverse, bo wyjaśnia czym jest podziemna kraina która odgrywa dużą rolę w zakończeniu bbpo. Btw to właśnie podoba mi sie w mignolaverse, że nawet bardzo poboczna postać frankeinsteina która oryginalnie pojawiła sie jako humorystyczny wtręt może ostatecznie dostać solową serię i brac udział w ważnych wydarzeniach dla overarching plot. Essential

d Rise of the black flame - Tpb pokazujący genezę czarnego płomienia który później występuje w głównej serii. Dobrze napisany miks przygodówki i horroru w orientalnych klimatach, w tym tpb pojawia się też parę pobocznych postaci które mają rolę w późniejszych i wcześniejszych historiach. essential.

2 Hellboy universe the secret histories - Zbiór innych pobocznych historii z mignolaverse, można tu poczytać o początkach kariery bruttenholma ("ojciec" hellboya), pierwszych dwóch misjach zbroi sledgehammer (która pojawia się później w głównym bbpo), a na koniec czytelnik dostaje fabułę przybliżająca postać obcego który pojawia się przez parę stron na kartach hellboya. Każda historia była dla mnie angażująca, podobało mi się również że w każdej z nich zawarte w miarę istotne informacje rozszerzające lore mignolaverse. Dla fanów bbpo pozycja praktycznie obowiązkowa.

3 Raptor Ed Mckean - Zazwyczaj omijam solowe projekty artystów znanych głównie z ich prac graficznych, ponieważ z moich doświadczeń gdy zajmują się oni również pisaniem scenariuszy wykładają się na tym całkowicie. Mckean jest jednak dla mnie jednym z wyjątków, ponieważ oprócz fantastycznych grafik (np okładki sandmana), "klatki" z jego autorskim scenariuszem również bardzo przypadły mi do gustu. Niestety Raptor nie sprostał moim oczekiwaniom, w klatkach autor udanie balansował na krawędzi oniryzmu i opowiadania spójnej historii zrozumiałej dla czytelnika, a w jego najnowszym komiksie mam wrażenie że treść ustąpiła miejsca formie i jakimś rozbudowanym metaforom zawartym w fabule. Niewiele z tego komiksu zrozumiałem, jeżeli był tutaj ukryty jakiś większy meaning to kompletnie go nie wyłapałem i z lektury odszedłem wyłącznie z zawodem. Od strony graficznej komiks jest na wysokim poziomie jak przystało na tego artystę, ale dla mnie to za mało żeby być zadowolonym z lektury.

4 Luther strode the complete series - Naczytałem się przed lekturą że ta seria to durna rąbanka z pretekstową fabuła i kiepskimi dialogami. W sumie to wszystko to prawda (może oprócz dialogów których nie oceniam aż tak surowo), ale i tak bawiłem się wyśmienicie. Bardzo doceniam że autor przez większość komiksu nie stara się stwarzać pozorów że pisze tytuł ambitny, to jest komiks klasy b który skupiony jest na dostarczeniu widzowi dużej dawki ultrzaprzemocy, i z tego zadania wywiązuje się na 5. Komiks zbudowany jest na fantastycznie absurdalnej koncepcji, według której każdy ma potencjał do absolutnej kontroli swojego ciała i stania się nieśmiertelnym, a drogą do tego potencjału są morderstwa i przemoc (jako metoda do osiągnięcia oświecenia). Nie będę tutaj spoilerował mitologii komiksu która jest zaskakująco rozbudowana i kreatywna, dość powiedzieć że w trakcie lektury pojawiają się takie postaci jak kuba rozpruwacz czy biblijny samson. Serie czyta się błyskawicznie w czym pomagają fantastyczne rysunki, wydaje mi się że nie widziałem w żadnym innym komiksie lepiej pokazanych scen walki wręcz, które są zarówno czytelne jak i pełne bardzo graficznej przemocy. Od strony fabularnej jest pretekstowo ale nie czułem w trakcie lektury że moja inteligencja jest obrażana, autor wie jaki rodzaj fabuły pisze i w jej ramach zapewnia odpowiednie podstawy do kolejnych nawalanek. Polecam wszystkim koneserom bardzo brutalnej rozrywki

Mam zapisane jeszcze 18 stron takich wcześniejszych opinii z ostatniego roku, wrzucić to wszystko tutaj ?
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: chch w Śr, 31 Sierpień 2022, 06:25:03
@sad_drone
Dawaj, chętnie przeczytam.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Śr, 31 Sierpień 2022, 22:14:47
Sierpień
 
El Puritano - interpretacja kolejnej po Conanie osobowości wykreowanej przez Roberta E. Howarda (tj. Solomona Kane’a) fabularnie intryguje w równym stopniu co „Sangre Barbara”; ustępuje jej natomiast wizualnie. I chociaż realia epoki jawią się jako odtworzone bez zarzutu to jednak znać, że autor warstwy plastycznej będzie musiał nad swoim warsztatem jeszcze sporo popracować. Aczkolwiek część pomysłów na kompozycje zaskakują pomysłowością i nadspodziewaną dojrzałością koncepcyjną. Sam Solomon Kane, acz posunięty już w latach, w zmaganiach ze złem tego (i nie tylko tego) świata radzi sobie niezgorzej niż w czasach gdy wpierał hugenotów obleganych w La Rochelle tudzież przemierzał południowe kresy Egiptu napotykając reliktową społeczność asyryjską. Czytelników rozeznanych w oryginalnych opowiadaniach z udziałem rzeczonego czeka jednak co najmniej kilka niespodzianek. 

Marvel Classics Comics nr 11: Mysterious Island – interesujący zapis XIX-wiecznej wiary w zaradność człowieka i jego misje „czynienia sobie ziemi poddanej”. Ponadto osadzony w tym samym „uniwersum” co „20 000 mil podmorskiej żeglugi” (notabene przybliżonej w numerze czwartym tej serii). Formuła prezentacji identyczna jak przy poprzednich odsłonach tej inicjatywy, a zatem utrzymana w stylizacji retro.
 
Firestorm The Nuclear Man nr 4
– tym razem więcej miejsca poświęcono obu „składnikom” „Nuklearnego Człowieka” czyli zarówno studentowi Ronnie’emu Raymondowi jak i profesowi Martinowi Steinowi. Choć oczywiście nie zabrakło okazji do wykazania się nowego herosa w konfrontacjach zarówno z przedstawicielami przestępczego półświatka jak i bardziej niecodziennymi adwersarzami. Lekki spadek formy Ala Milgroma (rysownika serii) nie zaburza jej ogólnie dobrego odbioru.

Niewidzialni t.1 – interesująca interpretacja tzw. koncepcji spiskowych z uwzględnieniem lewicowych zabobonów. Rzecz ogólnie cieszy, ale mimo wszystko trudno jednak opędzić się od poczucia, że Grant Morrison zdecydowanie lepiej sprawdza się jako reinterpretator zasobów superbohaterskiej konwencji niż twórca autorskich konceptów
 
Marvel Classics Comics nr 12: Three Musketeers
- bardzo sprawnie wykonane dzieło propagandowe szkalujące jednego z najwybitniejszych polityków w dziejach Francji (tj. oczywiście kardynała Armanda Richelieu) po prostu musiało się w tej serii znaleźć. Jednak zarówno pod względem formuły adaptacji jak i jakości jej warstwy plastycznej rzecz jawi się co najwyżej przeciętnie.
 
Firestorm the Nuclear Man nr 5 - seria ewidentnie rozwija się w dobrych kierunkach choć z zamieszczonych na stronach klubowych listów czytelników znać, że mają oni swoje ,,ale". Wymiar rozrywkowy tej produkcji jest jednak znaczny, a tok akcji mknie w tempie atrakcyjnym także z punktu widzenia współczesnego czytelnika.
 
Conan Barbarzyńca: Tygiel – dwie, całkiem sprawnie opowiedziane historie (przy czym druga będzie kontynuowana w kolejnym zbiorze) przybliżające włóczęgę Conana po dalekim wschodzie hyboryjskiego kontynentu. Jak zwykle w przypadku jego perypetii nie zabrakło okazji do wykazania się przezeń biegłością w operowaniu orężem, reliktów zmierzchłych cywilizacji oraz standardowo namolnych wyznawców plugawych „bóstw”. Wielbiciele zarówno heroic fantasy jak i tytułowego bohatera zawodu raczej nie doznają.
 
Wielkie Pojedynki: Spider-Man kontra Mysterio - z każdym kolejnym tomem coraz bardziej przekonuje się do formuły tego typu ,,przekrojówki". W tym akurat przypadku ewolucja produkcji Marvela jest tym bardziej dostrzegalna, że w niniejszym tomie zawarto opowieści niemal z początku, środka i współczesności Domu Pomysłów. A i Mysterio jawi się w nich jako adwersarz nie tak groteskowy jak zwykło się go niekiedy przedstawiać.
 
Marvel Classics Comics nr 13: The Last of the Mohicans - utwór dobrze polskim odbiorcom znany, choć zapewne przede wszystkim za sprawą znakomitej adaptacji filmowej niż literackiego pierwowzoru. No i część z nas miała także sposobność zapoznać się z komiksową adaptacją w wykonaniu autorów węgierskich. Na tle tej właśnie realizacji niniejsza prezentuje się jako jej ustępująca. Mimo to i tak dobrze zapoznać się z ,,przerobieniem" tego tematu w manierze typowej dla Marvela schyłku lat 70.XX w.
 
Reckless t.1 - początek kolejnej inicjatywy jednego z najlepszych współczesnych duetów komiksowych. Mimo że przynajmniej na tym etapie pozostaje ona w tyle wobec innych ich przedsięwzięć to jednak w przypadku tej pozycji i tak mamy do czynienia z popisem twórczej wprawy i umiejętnie generowanych emocji.
 
Diuna: Ród Atrydów t.3 – po śmierci swego ojca Leto zostaje ciśnięty na przysłowiową głęboką wodę. Tym głębszą, że na dobra reprezentowanego przezeń rodu czyhają nie tylko jego zadeklarowani przeciwnicy Harkonnenowie, i Tleilaxlanie, ale też oczekujący koronacji padyszach imperator Szaddam IV. W owej mozaice zmagań o wpływy dziedzic włości na Kaladanie nie jest jednak pozbawiony istotnych argumentów. Konkluzja tej opowieści z pewnością z nóg nie ścina; ma jednak co najmniej jedną korzyść: zdecydowanie lepiej poświęcić czas na krótszą w lekturze komiksową adaptacje niż na co najwyżej umiarkowanie udany pierwowzór literacki. 

"Firestorm the Nuclear Man nr 6"
- tym razem tytuł ujęty w cudzysłów, jako że niniejsza odsłona tej serii nigdy nie ujrzała światła dziennego. Stało się tak za sprawą szczególnie dotkliwej zimy przełomu 1977 i 1978 r., kiedy to system dystrybucji w Stanach Zjednoczonych (nie tylko zresztą komiksów) uległ tymczasowemu załamaniu. Do tego doszły innego typu problemy stanowiące pochodną kryzysu energetycznego zapoczątkowanego u schyłku 1973 r. "Ofiarą" tego stanu rzeczy padło także DC Comics, które akurat wówczas planowało wzmożenie swojej aktywności oraz znaczące poszerzenie oferty. Tym samym tzw. Eksplozja DC okazała się Implozją tego wydawnictwa. "Firestorm the Nuclear Man" znalazł się wówczas wśród tytułów, których publikacji zaniechano i tym samym byt tego przedsięwzięcia zakończył się wraz z epizodem piątym. Zachowały się jednak oryginalne plansze kolejnego odcinka, na podstawie których znać, że autorska spółka (tj. Gerry Conway i Al Milgrom) mieli w zanadrzu jeszcze niejeden epicki pomysł. Fortunnie Firestorm całkowicie nie przepadł znajdując dla siebie przystań w szeregach Ligi Sprawiedliwości. Z czasem zaś (choć już w toku lat 80.) doczekał się kolejnego solowego tytułu ("The Fury of Firestorm"), który funkcjonował na rynku aż sto miesięcy. Nie ma innej opcji jak tylko ta, że w niezbyt odległej przyszłości wezmę się także za ten tytuł.
 
Smerfy: Kosmosmerf - Wioska Smerfów to nie tylko siedziba nad wyraz pracowitej społeczności niebieskich skrzatów, ale też miejsce generowania nierzadko uskrzydlających marzeń i wielkich idei. Jedną z nich, porównywalną z kosmicznymi tęsknotami Juliusza Verne'a, przybliżono właśnie w niniejszym albumie. A co najważniejsze z dużym powodzeniem. Do tego niezgorzej prezentuje się także druga z zamieszczonych tu opowieści, również wykazująca nieprzeciętną zmyślność tytułowych bohaterów tej serii.

Marvel Classics Comics nr 14: War of the Worlds - jako zadeklarowany wielbiciel twórczości Wellsa wprost nie mogłem się już doczekać lektury tej odsłony niniejszej serii. Co prawda równocześnie czuję się "skażony" komiksową adaptacją tego utworu w wykonaniu Waldemara Andrzejewskiego, która z mojej perspektywy jawi się jako optymalna. Niemniej także ta nie jest pozbawiona co najmniej kilku walorów. Sprawnie prowadzona kreska, aura pogłębiającej się grozy oraz na swój sposób oryginalne projekty marsjańskiej technologii to tylko niektóre z nich.

Liga Sprawiedliwości: Wieczna Zima – jeszcze jedno z rozbuchanych wydarzeń po których, wbrew pompatycznym zapowiedziom, wszystko pozostaje po staremu. A jednak w zestawieniu z „metalicznymi” sagami serwowanymi przez DC Comics przez kilka lat z rzędu znać w tej opowieści klarowność i dobrze pojmowany „posmak” Srebrnej Ery. Całkiem udanie wypadają również takie osobowości jak Hipolita i Potwór z Bagien. Stąd bezpretensjonalnej rozrywki z udziałem licznej obsady jest tu co niemiara. Tym bardziej cieszącej, że sprawnie i zgrabnie rozrysowanej.
 
Kapitan Żbik: Pięć błękitnych goździków
– jak to się swego czasu mawiało: pierwsze koty za płoty. Tak właśnie wypada ocenić debiut „Supermana z MO”, „powitego” w swoistych „bólach porodowych” kompletnej nieznajomości prawideł komiksowego medium, plastycznej siermięgi i  komunistycznych uwarunkowań propagandowych. Mimo wszystko skusiłem się na ubarwioną wersje tego na swój sposób przełomowego przedsięwzięcia do czego zachęciła mnie także bardzo udana ilustracja okładkowa w wykonaniu Macieja Mazura. 
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Nd, 04 Wrzesień 2022, 14:13:45
  Tradycyjnie w miesiącach wakacyjnych robię lekki odpoczynek od komiksów, także lektur przez lipiec/sierpień niespecjalnie wiele. Uwaga jak zawsze mogą wystąpić pewne SPOILERY!!!


  "Dni, Których Nie Znamy" - Timothe Le Boucher. Zakup pod wpływem doskonałych opinii z forum, ani tytuł ani nazwisko autora nic mi absolutnie wcześniej nie mówiły. Dosyć mocno mnie ten komiks zaskoczył muszę przyznać a nieczęsto się to zdarza. Sam pomysł wyjściowy wziął swój początek z pewne głośnej swego czasu m.in. z powodu dosyć głośnego skandalu japońskiej animacji (notabene doskonałej) i nikt mnie nie przekona, że było inaczej, ale dosyć szybko obydwa twory rozchodzą się swoimi własnymi drogami. Mamy więc Lubina Marechela młodego lekkoducha marzącego o karierze akrobaty któremu czas zajmują treningi z grupą przyjaciół, spotkania z dziewczyną, granie w gierki video oraz dorywcza praca w sklepiku. W pewnym momencie chłopak w czasie akrobacji uderza się w głowę i niedługo później orientuje się, że zaczynają mu znikać dni. Po szybkim śledztwie okazuje się, że nasz bohater wcale tych dni nie przesypia czy nie traci pamięci, ale podmienia go jakaś inna osoba w jego własnym ciele. Z drugim Lubinem, Lubin nr. 1 nawiąże kontakt za pomocą technologii i razem spróbują jakoś uczciwie podzielić się jednym ciałem. Z początku współpraca będzie szła całkiem dobrze, ale dosyć szybko dojdą do głosu różnice pomiędzy obydwoma osobami. Lubin nr.2 w przeciwieństwie do oryginalnego mieszkańca ciała jest osobą całkowicie pragmatyczną, pracowitą i przedsiębiorczą którą zaczyna drażnić styl życia Lubina nr.1 (ten z racji swojego schorzenia zostaje zwolniony ze sklepu a biorąc pod uwagę, że jego alter ego zarabia coraz lepiej przestaje się zajmować czymkolwiek z wyjątkiem rozrywki). Nie jest również trudno się domyślić, że taka sytuacja będzie miała olbrzymi wpływ na życie osobiste bohatera, porzuci go jego ukochana nie mogąca wytrzymać tej jakby nie patrzeć arcy-dziwnej sytuacji, pozna on za to rudowłosą Tamarę dziewczynę poderwaną przez jego alter-ego, na dodatek Lubin nr.2 ani nie bardzo lubi, ani nie bardzo ma czas na ćwiczenia więc i kariera akrobaty stanie pod znakiem zapytania, oczywiście nie bez wpływu będzie to także na jego stosunki z reszta przyjaciół czy rodziną. Na dodatek okaże się, że alternatywna osobowość bohatera jest silniejsza i agresywniejsza i przejmować będzie coraz to dłuższą kontrolę nad ciałem. Pod względem wyglądu, żadnych fajerwerków nie uświadczymy, kreska jest prosta by momentami nie rzec prymitywna. Kojarzy się trochę z kreskówką studia nie dysponującego nadzwyczajnym budżetem tudzież z zalatującymi nieco mangą pracami ucznia liceum plastycznego. Tła oszczędne a momentami żadne, kolory spokojne. Widać, że Le Boucher raczej nie skupiał się specjalnie nad szlifowaniem tego elementu przygotowując się do zawodu twórcy komiksów, więc z początku określiłem to co narysowane mianem "ale słabizna", ale jakoś tak w miarę lektury przyzwyczaiłem się do tego stylu, tym bardziej że jest jakby nie patrzeć bardzo czytelny i pozwala się skupić na fabule, więc tragedii w sumie nie ma. Zgodnie z oczekiwaniami ze względu na kraj pochodzenia nieco frywolnej erotyki oraz atrakcji w stylu "baba z brodą" nie zabraknie. Za jedno można autora pochwalić, ma naprawdę niezły zmysł do "filmowego" planowania kadrów i z pewnością dobrze to wpływa na płynność czytania co nie jest bez znaczenia. No więc wróćmy do tego zaskoczenia, cóż spodziewałem się szczerz mówiąc raczej jakiegoś science-fiction tudzież urban fantasy (uff na szczęście nie) i owszem sama historia ma pewne elementy sf, ale w rzeczywistości to pełnokrwisty dramat psychologiczny. Ba nie dość, że dramat psychologiczny i trochę obyczajowy to sam w sobie tyczący się oprócz tego całkiem szerokiego wachlarza zagadnień. Wydaje się, że komiks bardziej trafi do nieco starszego czytelnika, takiego który zdaje sobie już sprawę z szybkości upływu czasu, bo przecież jest to jednym z leit-motywów tej opowieści, nikt nie zna liczby "dni, których nie znamy". Bardzo dobrze, bardzo naturalnie Le Boucherowi udało się przedstawić związki bohatera z innymi ludźmi, świat jest zaludniony, kolorowymi i wyrazistymi pomimo a może właśnie dlatego że skonstruowanymi za pomocą pewnych schematów postaciami i myślę że właśnie dzięki temu dostajemy klucz do zrozumienia utworu. Bo owszem możemy przyjąć historię taką jaka jest czyli mamy komiks o kolesiu, którego chce wymazać zły (a może dobry?) brat bliźniak i zastanawiać się czy to faktycznie kwestia osobowości wielorakiej, szaleństwa, jakiejś cudownej interwencji czy czegokolwiek innego, ale jak na moje myślenie możemy "Dni..." właśnie dzięki nieco dziwnym reakcjom drugo i trzecioplanowych bohaterów interpretować jako zwyczajną historię o dojrzewaniu i podejmowaniu pewnych czasem bolesnych decyzji. Naprawdę dobry komiks, bardzo ludzki, rzekłbym humanistyczny, nieco filozofujący (jakby nie patrzeć Francja w dziedzinie egzystencjalizmu ma długą historię) i nie lubię tego słowa bo kojarzy się ono z tv-tasiemcami "życiowy" bo taki właśnie jest. Nie jest może to jakieś niewiarygodnie genialne dzieło  jak słychać było czasem głosy, ale polecam każdemu kto uznaje coś więcej niż superhero. Zresztą i takim osobom polecam, bo tematyka jest tak bliska każdemu z nas, w końcu każdy kiedyś dorósł lub dopiero go to czeka no i (prawie) każdy zajmuje jakieś miejsce w społeczeństwie, no i nie zapominajmy że to NSC czyli porządnie wydane i w niskiej cenie. Miło wiedzieć, że europejska scena komiksowa ma się jeszcze całkiem nieźle, ach no i szacunek dla Le Bouchera, bo to dla niego praktycznie debiut, facet zaczął z wysokiego C trzeba przyznać. Ocena 7+/10.


  "Superman:Czerwony Syn" - Mark Millar i inni. Klasyczny elseworld od DC bez żadnego pieprzenia o jakichś multiwersach czyli to co tygrysy lubią (a przynajmniej powinny lubić) najbardziej. Założenia raczej wszystkim znane, zresztą nawet jak nie to podpowiada je sam tytuł ot Ostatni Syn Kryptona nie ląduje na lądzie, który błogosławi Bóg (taaaaaa), tylko jakby po drugiej stronie na tym o którym Bóg już raczej dawno zapomniał. Album składa się z trzech tomów w pierwszym zatytułowanym "Początki" poznamy największego ziemskiego superbohatera tym razem z sierpem i młotem na klacie będącego pupilkiem, chlubą i najpotężniejszą bronią samego Józefa Wissarionowicza (akcja rozpoczyna się gdzieś około połowy lat 50-tych), młodą dziennikarkę Lois oraz jej męża również młodego, ambitnego (i szalonego) geniusza Lexa Luthora, który otrzymał od rządu USA zadanie skonstruowania broni mogącej pobić sowieckiego Super Człowieka, Hipolitę i Dianę dwie ambasadorki Temiskiry na Kremlu oraz poprzez opowieść dręczonego wyrzutami sumienia Piotra odrzuconego syna Stalina, pewnego chłopca którego rodziców-dysydentów zastrzelił tenże Piotr pracujący w KGB a który to chłopiec po tym zajściu wskoczył gdzieś do rzeki, albo kanału albo jakiejś jaskini i nikt więcej o nim nie słyszał (:D). Ten rozdział kończy się śmiercią Stalina na pogrzebie którego Superman, który wcześniej ani chciał słyszeć o jakimkolwiek przywództwie po spotkaniu starej przyjaciółki z rodzimej wsi Lany (tutaj udane nawiązanie do rzeczywistej historii) podejmuje decyzję o zaprowadzeniu pokoju i ogólnej szczęśliwości w Kraju Rad i wszędzie indziej tam gdzie ludzie zapragną się dołączyć. W tomie drugim "Dominacja" w którym akcja przesunie się conajmniej kilkanaście lat do przodu dowiemy się, że komunizm w wersji super ogarnął niemalże cały świat z wyjątkiem Wielkiej Brytanii, kilku krajów w Ameryce Południowej oraz USA, które pod rządami prezydenta Kennedy'ego wstrząsane kolejną wojną secesyjną oraz katastrofalnymi warunkami życiowymi stoi na krawędzi zagłady. Lex Luthor dalej kombinuje jak by tu obalić rządy przybysza z obcej planety nasyłając na niego swoje coraz to dziwniejsze wynalazki (sporo klasycznych villainów plus Brainiac którego Supek przeprogramuje na komputer ułatwiający mu rządzenie światem) a z podziemi wypełznie nowy bohater kontr-rewolucji zamaskowany czapką-uszatką Batman. Końcówka albumu przyniesie nam spore zmiany status-quo, Superman zacznie pokazywać swoje drapieżne oblicze i straci miłość i szacunek Diany, po śmierci radzieckiego Człowieka Nietoperza w największych miastach komunistycznej utopii zaczną się pojawiać jego zamaskowani naśladowcy a w USA Lex dowie się o największym rządowym sekrecie czyli statku kosmicznym wraz z ciałem pilota przetrzymywanych w Strefie 51 (fajne nawiązanie do Dnia Niepodległości). Akcja albumu nr.3 czyli "Zmierzchu" ponownie rzuca nas nieokreśloną liczbę lat w przyszłość Lex został prezydentem i dzięki swym zdolnościom w krótkim czasie scalił na nowo i przywrócił do potęgi (a nawet bardziej) całe Stany które znowuż stanowią realną przeciwwagę dla ogólnoświatowego ZSRR na dodatek udało mu się w końcu stworzyć upragnioną broń czyli Korpus Piechoty Morskiej Zielonych Latarni pod dowództwem młodego, rzutkiego dysponującego wielką wyobraźnią i nie znającego strachu pułkownika Hala Jordana, oraz znaleźć nowych sojuszników wśród byłych przyjaciół Czerwonego (bardziej czarnego) Cara, co będzie oznaczało ostateczną próbę sił z nowym Imperium Zła. W tymże momencie, Kal-El który na swoim terytorium rozpoczął masową elektroniczną lobotomię nieposłusznych, wyda rozkaz ataku atomowego na terytorium USA a odpowiedź na to czy planeta przetrwa dzień zagłady i czy zdeprawowanego byłego superbohatera stać na jeszcze jeden choćby akt bohaterstwa można wyczytać sobie w książce. Za rysunki odpowiada głównie Dave Johnson wspomagany przez Killiana Plunketta, zdaje się nie znam człowieka, ale jego prace sprawiły na mnie naprawdę dobre wrażenie. Lekko toporna kreskówka stylistyka łagodzona wielkimi oczami (raczej u pań) i przywodząca na mysl naprawdę klasyczne superbohaterskie komiksy to dokładnie to czego potrzeba, aby wczuć się w klimat opowieści było nie było opartej mocno na przeszłości. Napewno do klimatów retro nawiązują również jaskrawe chociaż nie do przesady bo naprawdę przyjemne dla oka kolory nałożone przez Dave Mounta. Nie będę ukrywał moje pierwsze zetknięcie z komiksem przyprawiło mnie o raczej negatywne odczucia. Problem w tym, że Millar użył tutaj Supermana kropka w kropkę identycznego z tym którego znamy. Więc jak pogodzić postać latającego harcerza ściągającego kotki z drzew i pomagającego nawet kapitalistycznym szubrawcom zrzucającym stonkę z morderczym systemem ZSRR? W jaki sposób facet słyszący szpilkę upadającą na drugiej półkuli nie słyszy odgłosów dochodzących z Łubianki lub Kołymy? Drażniło mnie przedstawienie postaci Stalina jako dobrego Wujaszka Joe, tak samo jak i panującego wtedy sowieckiego terroru jako takiego w sumie trochę gorszego kapitalizmu, co to nieco zmniejsza wolność osobistą i wszyscy mówią do siebie towarzyszu a poza tym jest dosyć podobnie. Jeszcze byłbym w stanie zrozumieć jakby pisał to Amerykanin niespecjalnie interesujący się historią, ale przecież Millar to Szkot więc powinien być trochę bardziej kumaty w tej dziedzinie. Na szczęście po zakończeniu drugiego rozdziału, gdzie fabuła opuszcza tory historyczne, aby wskoczyć na te fantazyjne robi się naprawdę dużo, dużo lepiej. I żeby ktoś źle nie zrozumiał, wbrew temu co twierdzą niektóre głosy w internecie ten komiks nie jest wybitny...no chyba że wybitnie rozrywkowy, bo taki po prostu jest. Historia jest naprawdę fajna i będę szczery niewiele razy ostatnimi czasy śledziłem perypetie bohaterów z równym zainteresowaniem. Co najważniejsze Millar rewelacyjnie bawi się motywami wyjętymi z podstawowego świata DC adaptując, obracając bądź parodiując je co jest podstawą do napisania dobrego elseworldu. Cały komiks nie tyle (lub raczej nie tylko) jest opowieścią o czerwonym Supermanie, ale o Lexie Luthorze i to wokół szachowego pojedynku tych dwóch osobowości snuć się będą losy wszystkich innych postaci. A obydwaj co zresztą wspomniałem chwilę temu pomimo całkowicie innego otoczenia, są dokładnie tymi samymi charakterami które znamy tylko, że gdy będziemy obserwować powolną drogę w dół jednego to jednocześnie obejrzymy powolną wspinaczkę w górę drugiego. I o ile w przypadku Supka wszyscy wiedzą iż "dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane" tak w przypadku Lexa chyba tylko od interpretacji czytelnika zależy czy rola wybawiciela ludzkości jest efektem jego wewnętrznej przemiany czy tylko kolejną zgrywą egocentrycznego maniaka pragnącego do samego końca udowodnić, że jest lepszy niż przybysz z kosmosu. Mamy świetnie ukazane pokrewieństwo dusz Lois Luthor i Kal-Ela, którzy spotkali się raz czy dwa w całym życiu a mimo to zostawiło to ślady w nich aż po kres, on nigdy nie związany z nikim na poważnie wyraźnie tracący rezon na samo wspomnienie kobiety, ona tkwiąca w zimnym, nieszczęśliwym małżeństwie wspominająca przy każdej okazji postawnego bruneta niewątpliwie marzy, że gdzieś tam w innym świecie są razem. Jest rewelacyjny Batman z jednej strony bardzo podobny do Bruce'a Wayne z drugiej stanowiący jego zupełne przeciwieństwo uśmiechnięty, jowialny i pragnący swoją terrorystyczną działalnością przypominającą poczynania V z Vendetty nie zastraszać złoczyńców tylko zainspirować i dodać odwagi szaraczkom. Jest klasyczna Wonder Woman, na początku gąska oczarowana zewnętrznym światem a później złamana stara kobieta, która mimo wszystko pokaże że najlepsze córy Amazonek nie poddadzą się do końca nigdy. Aczkolwiek i w tym przypadku autor nie uniknął pułapek w które z reguły wpadają ludzi piszący alternatywne światy, którzy tego nie potrafią zrobić. Co możemy zaobserwować chociażby na przykładzie Jimmy Olsena czy Olivera Queena, którzy robią tam za sztukę dla sztuki ani nie przypominają oryginałów ani niespecjalnie do nich nawiązują na zasadzie kontrastów. Co bym jeszcze zaliczył do wad to chyba trochę zbyt mała objętość, przydało by się z pewnością rozszerzenie przedstawionego świata, komunistyczna "utopia" z przyszłości jest właściwie opisana jednym suchym zdaniem, chciałoby się pokazać więcej bohaterów a napewno więcej miejsca powinien dostać Batman czy zupełnie zmarginalizowany Lantern. Mimo wszystkich wad a te są niemałe, naprawdę polecam "Czerwonego Syna", jest błyskotliwy, jest zabawny, jest interesujący. Zawarto nim w prawdy może nie jakieś nadzwyczajnie głębokie, ale to ciągle prawdy w tym, że za każdą ideą stoją ludzie z krwi i kości a pytaniem jest tylko to, czy to ludzie wypaczają idee czy idee wypaczają ludzi. Będzie trochę o polityce, trochę o moralności ludzkiej i trochę nawalanki bo przecież gatunek zobowiązuje. Naprawdę niegłupi komiks, chociaż z przymrużeniem oka. A co najlepsze, pomimo odwróconych ról i odmiennych scenografii to naprawdę klasyczna historia o Supermanie chociaż wciśnięta w nowe ramy. Ach jeszcze brawa z końcowy fabularny twist, trzeba przyznać że pomysł jest naprawdę uroczy, myślę że Mark Millar musi mieć więcej połączeń neuronowych niż przeciętny człowiek, żeby wpaść na takie skojarzenie, szkoda tylko że nie zakończono tego dwie strony wcześniej i zamknięto pętlę, bez tego byłoby jeszcze zabawniej. Ocena 7+/10.


  "Bomb Road" - Michel Koeniguer. Kolejny lotniczy komiks Screamu na tapecie, poprzednie dwa szczerze mówiąc nie do końca mnie zachwyciły, ale jakoś tak patrząc się na okładkę tego albumu miałem nie wiedzieć dlaczego jakieś lepsze przeczucia. No i tym razem mój "żeński pierwiastek" nie zawiódł, chociaż w tym wypadku z pewnością tematyka pomogła. Wojna Wietnamska, to z wyjątkiem I i II WŚ XX wieczny konflikt, który najmocniej wpłynął na wyobraźnię i umościł się w świadomości przeciętnego mieszkańca tej planety. No a ile komiksów o Wietnamie wydano dotychczas na naszym rynku, bo mi z wyjątkiem przedpotopowego "Good Morning Vietnam" Pierzgalskiego jakoś nic nie przychodzi do głowy. No w każdym razie, komiks zaczyna się dosyć klasycznie stary dziadyga zwący się pułkownikiem Townsendem, zaczyna opowiadać młodemu pilotowi swoje wojenne historie. Historie są trzy, tak jak umieszczone w tym wydaniu zbiorczym trzy albumy "Da Nang", "Chu Lai" oraz "Yankee Station" opisujące trzy tury które jako ochotnik-pilot odbył w Wietnamie nasz dzielny pułkownik (wtedy porucznik). Wszystkie trzy historie dzieją w pewnych odstępach czasu od siebie i są do pewnego stopnia autonomiczne chociażby ze względu na przydziały mobilizacyjne głównego bohatera (patrz tytuły albumów), aczkolwiek łączą je pewne wspólne wątki. Pod względem rysunków album prezentuje się naprawdę dobrze, aczkolwiek nie obędzie się bez pewnych zastrzeżeń. Odwzorowanie wszelkich maszyn, urządzeń i innego sprzętu to rewelacja a jest tego naprawdę dużo. Obejrzymy tutaj o wiele więcej typów wszelkiego rodzaju latadeł jak i pojazdów naziemnych niż w "konkurencyjnych" wydanych również przez Scream tytułach rysowanych przez Romaina Hougaulta (porównań będzie więcej, ale trudno ich uniknąć) czyli wielki plus, tła nad którym autor poświęcił wyraźnie sporo pracy nie pozwalając sobie na pozostawianie plam jakiegoś koloru co jest oczywistością (niestety nie dla wszystkich) w komiksie historycznym za co stawiam kolejny plus, o wiele mniej agresywne niż u w poprzednich lotniczych komiksach z serii jednak nieco widoczne komputerowe kolorowanie czyli powiedzmy mały plusik. Nieco mieszone uczucia budzą we mnie ludzkie twarze w wykonaniu Koeniguera, z jednej strony są napewno przyjemniejsze w oglądaniu, bardziej realistyczne i po prostu techniczne lepiej zrobione niż przez Hougaulta z drugiej wyglądają raczej jak prace typowego marvelowskiego wyrobnika a nie europejskiego artysty przez co nie ukrywajmy traci ten komiks nieco na indywidualnym charakterze, nie wspominając o tym że wszyscy są do siebie raczej podobni i możemy rozróżniać postacie raczej po jakichś charakterystycznych elementach wyglądu niż po rysach. Jednakże mimo tej niedogodności a biorąc pod uwagę całą resztę trudno ocenić wizualia inaczej niż "świetnie". Także więc co mi się podobało? Przede wszystkim to, że komiks francuskiego artysty w przeciwieństwie do historii rysowanych przez jego również francuskiego kolegę jest najnormalniejszym pod słońcem komiksem wojennym bez tych dziwacznych teatralno-operowych zwrotów akcji, no dobrze może na sam koniec mamy zupełnie niepotrzebne sceny rodem z pewnego znanego filmu z Chuckiem Norrisem, ale da się na to przymknąć oko. Jest pilot latający Phantomem F-4 z jednej strony to zimny wujek z drugiej trochę narwaniec mający czasami kłopoty z dyscypliną, ale potrafiący wzbudzić sympatię. Facet lata na misje, które wykonywały setki pilotów myśliwców szturmowych w rodzaju lotów patrolowych, konwojowych czy wsparcia sił naziemnych i na szczęście obyło się bez cygańskich klątw i tym podobnych dupereli, znajdzie się oczywiście i dziewczyna, ale wątek to mocno poboczny i niezbyt nachalny a takich historii pewnie zdarzyły się dziesiątki więc pod tym względem w porządku. Autor zadbał, aby komiks "o Wietnamie" naprawdę się kojarzył z Wietnamem więc zobaczymy nie tylko lotnicze popisy, ale i walkę w dżungli prowadzoną przez Marines, ARVN czy też odziały SOGu co tak po prawdzie jest średnio sensowne bo nie zapominajmy cały czas, że to opowieść pilota, ale przynajmniej fajnie wygląda. Wykorzystał również sporo kodów kulturowych wyrytych obrazowo bezpośrednio w świadomości ludzi, są obrazy przemarszy drogami zagubionymi gdzieś pomiędzy ryżowiskami z najbardziej znanych fotografii z okresu czy chociażby filmu "Pluton", jest scena ataku na wioskę rodem z "Czasu Apokalipsy" czy "misohony" dziewczyny z "Full Metal Jacket", no i przede wszystkim dużo, dużo sprzętu na czele z oczywiście ikonicznymi Hueyami. Co fajne jeszcze? To, że akcja dzieje się w trzech okresach w których możemy podglądnąć trzy różne podejścia żołnierzy do tego konfliktu. No i zakończenie w którym pułkownik w krótkich, żołnierskich słowach przekazuje to co myśli o tej i wszystkich innych wojnach, ale w którym autorowi udało się uniknąć tego świętojebliwego oburzenia do jakiego mają tendencje francuscy komiksowi twórcy lubujący się w wytykaniu USA imperialnej polityki, ale sami nie wspominający narodów które poczuły (i czasami czują dalej) miłosierną dłoń Francji na swoich karkach. Wydanie Screamu porządne, duże, ładny papier w bodajże dwóch miejscach natknąłem się na jakoś bełkotliwie napisane zdania, ale tragedii nie ma. Dla laików sporo przypisów, tłumaczących różnorakie skróty. Dobry, porządny wojenny komiks dla kogoś kto lubi takie tematy to koniecznie, jak kto pali to zapalić Lucky Strike'a (o ile można je kupić), zapuścić na głośnikach "Fortunate Son" lub inne "All Along the Watchtower" czy "Nowhere to Run" i czytać ten póki co w/g mnie najlepszy z wojennych komiksów Screamu. Kurde właśnie sprawdziłem czy Koeniguer aby napewno jest Francuzem i się okazało, że zmarł w zeszłym roku nie ukończywszy 50 lat. Cholera. Ocena 7/10.

 
 "Czarna Wdowa" - Mark Waid, Chris Samnee. Lubię Waida, to naprawdę utalentowany gość, piszący na równym dobrym poziomie, któremu od czasu do czasu zdarzy się napisać naprawdę zajebisty komiks ot taki Geoff Johns tyle że lepszy, naprawdę zawiodłem się na jego pracach nie więcej niż raz czy dwa a tak po za tym w najgorszym razie było przyzwoicie. Do tego lubię postacie które na naszym rynku nie mają jakiejś szczególnej reprezentacji, lubię "szpiegowskie" (naprawdę szpiegowskie również) klimaty, jeszcze bardziej lubię rysunki Chrisa Samnee a najbardziej lubię rudzielce, więc wybór kupić czy nie kupić wydawał się oczywisty i nawet nie zniechęciły mnie raczej przeciętne opinie na temat w/w komiksu. W każdym razie niezrażony zasiadłem do lektury i cóż dosyć szybko się zorientowałem że nie najgorętsze przyjęcie tego tytułu ma swoje całkiem racjonalne podstawy, ale o tym później. W każdym razie zaczynamy z grubej rury Natasza ucieka z transkoptera SHIELD oczywiście po drodze przywłaszczając sobie "coś". "Cosiem" okazują się oczywiście jakieś tajne informacje, które Wdowa kradnie pod wpływem szantażu debiutującego czarnego charakteru czyli rosyjsko-języcznego zamaskowanego draba znanego pod pseudonimem "Płaczący Lew". Oczywiście nie muszę wspominać, że jakiś lamus, który sam siebie nazywał płaczący, nie byłby w stanie wyrolować najsłynniejszej "szpieżki" (brzmi jak oksymoron) uniwersum Marvela? No oczywiście, że nie muszę nasza bohaterka tylko udaje przekabacaną na drugą stronę, aby odkryć co tak naprawdę w trawie piszczy a jej śledztwo zaprowadzi ją prosto do Czerwonej Komnaty. Nie oszukujmy się, największą zaletą tego komiksu jest oprawa graficzna a ta jest iście wybuchowa. Uwielbiam rysunki Chrisa Samnee należące do gatunku w prostocie siła, tam gdzie można sobie pozwolić styl jest kreskówkowo uproszczony, tam gdzie trzeba nieco realniejszy z czytelną aż do przesady mimiką twarzy co w sumie się przydaje w komiksie było nie było akcji, której sekwencje wyrysowywane są naprawdę sprawnie. Całość ogólnie przypomina nieco urealnione prace Darwyna Cooke'a (łacznie z graficznymi nawiązaniami do kinowego noir). Na pochwały z pewnością zasługuje też praca kolorysty Matthew Wilsona, operującego raczej przygaszoną paletą barw, którą w odpowiednich momentach potrafi błyskawicznie "rozpalić". Co ja mogę powiedzieć o samym komiksie ma on tak naprawdę jedną sporą zaletę i jedną wielką wadę (plus kilka mniejszych). Zacznę od pozytywów, przede wszystkim nie nudzi, naprawdę płynnie się go czyta  (głównie za sprawą "kinowej" oprawy) i spędziłem w sumie miło czas przy lekturze z na tyle umiejętnie podtrzymanym zainteresowaniem, że te 300 ileś stron cały czas chciało mi się odwracać na następną. Natomiast co na minus? Fabuła jest dramatycznie wprost głupia. Głupia i absurdalna, Płaczący Lew to kompletnie groteskowa postać z równie niedorzecznym originem, wogóle ilość czarnych charakterów w tym komiksie przekracza granice przyzwoitości. Banał goni tu banał a kolejny średnio zaskakujący zwrot akcji wyprzedza następny wciśnięty na siłę wątek. Ogólnie Waid miał jakieś dziwne problemy z zaprezentowaniem czytelnikowi związków przyczynowo-skutkowych dzięki czemu Natasza stoi sobie raz tutaj raz 1000 km dalej a raz 384000 km dalej i w połowie przypadków nie potrafiłem się domyślić dlaczego. Napewno też nie przysłużyło się dobrze całej historii na siłę łączenie jej z uniwersum Marvela. Powiem szczerze kompletnie nie rozumiem po co to nadmierne i przede wszystkim głupie komplikowanie tej w gruncie rzeczy banalnej historyjki, nie dało się napisać czegoś klasycznego w stylu Bonda czy też Bourne'a (o "Człowieku, który przyszedł z Zimnej Strefy nawet nie marzyłem, nie ten gatunek)? W dodatkach garść świetnych okładek. Jeden z najsłabszych komiksów Marka Waida jakie czytałem, tym niemniej w miarę przyzwoity a napewno warto dla świetnej oprawy graficznej i tylko za nią...Ocena 6/10. 


  "Instytut Bombowych Teorii" - Tom Gauld. Zbiorek humorystycznych komiksów tematycznie kręcących się wokół szeroko pojętej nauki a tak naprawdę najczęściej wokół ludzi z ich zaletami i wadami pisanych i rysowanych przez Gaulda dla czasopisma New Scientist. Każdy mieści się na jednej stronie zawierającej od jednego kadru do kilku. Poziom dowcipów najzupełniej różny od całkiem śmiesznych po w/g mnie słabe, niektóre naprawdę inteligentne a niektóre banalne, zdarzą się takie co będą zrozumiałe i dla dziecka, niektóre pokonały mnie nawiązując do dziedzin wiedzy mi osobiście nieznajomych. Mimo wszystko poziom większości żartów jednak nieco wymagający oparty na absurdzie i grach słownych. Rysunki jak to u Gaulda, aczkolwiek nieco mniej skomplikowane niż te w jego komiksach, chociaż to z wiadomych powodów. Cóż problemem tego zbiorku jest to samo co i wszystkich zbiorków jemu podobnych czyli to co działa pojedynczo, relaksuje po zmaganiach z poważniejszymi treściami to niekoniecznie sprawdza się masowo i w oderwaniu od wszystkiego innego. Tomik posiada w sumie nie wiem ile, ale z pewnością grubo powyżej 100 stron, więc mamy do czynienia z grubo powyżej stoma żartami puszczonymi jednym ciurkiem. Wydanie ładne i z pewnością warto zwrócić uwagę na tłumaczenie bo niewątpliwie nie było łatwe. Tomik przyjemny, ale nic więcej do mnie jakoś mocno nie trafił, może za głupi jestem, może po prostu nie do końca moje poczucie humoru, a może to dziełko nie jest jakoś szczególnie wybitne. Czekam na kolejnego Mooncopa. Ocena 6/10.


  "Jessica Jones - dwa tomy " - Kelly Thompson, Mattia de Iulis. Kolejna seria przygód znanej pani detektyw a właściwie serie dwie, bo traktowane są oddzielnie mimo tych samych twórców. Obydwa tomy o ile dobrze pamiętam na forum były, że się tak eufemistycznie wyrażę nie najcielpej przyjęte, tak samo zresztą jak i Hawkeye tej samej autorki, toteż nie nastawiałem się specjalnie na jakiś hit. No w każdym razie rozpocząłem lekturę pierwszego tomu, czyli "Martwego Punktu" i zacząłem się zastanawiać o co tym ludziom chodzi? Początek okazał się całkiem przyzwoity, jest trup, jest zagadka, Jones znowuż jest sarkastyczna. Ogólnie odniosłem wrażenie, że Thompson stara się nieco skopiować komiksy Bendisa, chociaż klimacik nieco lżejszy i zaczynają się pojawiać te czerstwe żarciki obecne ostatnio w 9 na 10 tytułach Marvela. No, ale start jak wspomniałem był całkiem przyzwoity. Dziwnie zaczęło się robić po pojawieniu się Elsy Bloodstone dosyć karykaturalnej postaci z którą powiązana historia jest karykaturalna jeszcze bardziej i w zamyśle autorki miała stanowić eeee...właściwie sam nie wiem co. Rozładować napięcie głównej historii? No nie była raczej aż tak mocna, może zapchać zeszyt i zamaskować brak pomysłu? No w każdym razie cały ten blok nie jest i tak w połowie tak dziwny jak dziwne okaże się rozwiązanie zagadki, żywcem wyjęte ze "Strefy Mroku" a rzekłbym nawet jakiejś "Gęsiej Skórki", ciężko mi powiedzieć co skłoniło Thompson do przeskoczenia z klimatów kryminalnych na jakieś opowieści z krypty dla dzieci, tak samo jak i do napisania ostatniego zeszytu o urodzinach jej córeczki, który wydaje się przeznaczony dla czytelnika w wieku 8-9 lat. Nic to pomyślałem może tom drugi "Fioletowa Córka" będzie lepszy...nieprawda wcale tak nie pomyślałem, jak tylko zobaczyłem cliffhanger w pierwszym tomie to odrazu zrobiło mi się słabo na myśl o dalszym klepaniu Purple Mana, który jakoby spalił się w słońcu poprzednio. No to niespodzianka, wcale się w słońcu nie spalił, facet żyje i ma się dobrze (no może nie do końca) a w tym tomie to nie on będzie głównym czarnym charakterem, chociaż cała historia będzie się kręciła wokół niego i jego potomstwa. Historia jest pogmatwana i szczerze mówiąc niespecjalnie interesująca, nie pomagają też strasznie na siłę wciśnięte występy marvelowskich bohaterów typu Strange czy Emma Frost, którzy pełnią w sumie sporo miejsca w fabule tylko nie wiadomo po co. No cóż i w tym tomie jakiegoś szału nie było, no to może w takim razie szata graficzna podciągnie całość? No niestety muszę rozczarować, większość czytających wie mniej więcej jak wyglądają te jakby klonowane rysunki całej gromady utalentowanych inaczej rysowników, których Marvel zatrudnia już od dłuższego czasu na umowę-zlecenie i pięć dolców od strony? No to De Iulis stoi wśród nich dumnie w drugim szeregu, prosta kreska, ohydnie sztuczne komputerowe kolory, umiejętność odwzorowania emocji mniej więcej na poziomie sklepowej kukły, kłopoty z narysowaniem twarzy pod kątem, marny drugi plan to znak rozpoznawczy jego i jego koleżanek/kolegów, jest niestety słabiej niż przeciętnie. Cóż, mimo wszystko nie jest to kompletnie tragiczny komiks. Ma Thompson kilka dobrych pomysłów, momentami jest to ciekawe, czasem udaje jej się coś dopowiedzieć o samej Jessice, czasem udaje jej się napisać jakiś ironiczny żart, czy śmieszny tekst (nawet u Elsy), tylko, że...Tylko, że ona tak naprawdę nie miała chyba pomysłu na tą serię. Chociaż tak naprawdę łatwego zadania wcale nie miała, ja tak osobiście zaczynam sądzić, że Jessica Jones to taki casus Elektry, którą kiedyś tam Miller napisał niedługo później uśmiercił później dorzucił jakiś prequel i od tego czasu tak naprawdę nikt nie ma pojęcia co z nią zrobić. Spójrzmy prawdzie w oczy, całe te vol.1 wydawało się doskonale funkcjonującą samodzielną opowieścią, która na dobrą sprawę nie potrzebowała jakiejkolwiek kontynuacji, zwłaszcza biorąc pod uwagę iż Jessica musiała przejść przemianę i nie będzie już tą samą postacią. Więc może trzeba było ją odstawić na bok i ewentualnie puszczać w innych tytułach jako postać drugo- trzecioplanową (zresztą moje przemyślenia lekko podpiera fakt, że na ten moment tytuł jest zdaje się martwy)? No, ale wiadomo jest popularność więc trzeba ostatniego centa wycisnąć, przy pisaniu tych "ciągów dalszych" poległ w mojej opinii i sam Bendis więc dlaczego miała sobie poradzić stosunkowo młoda i nienadzwyczajnie utalentowana pisarka/rysowniczka? Tym niemniej nie wieszałbym na niej specjalnie psów, czytałem w tym roku już gorsze rzeczy, jak ktoś musi przeczytać kolejny komiks z Jessicą Jones to proszę bardzo. Pytanie tylko po co? Ocena 5/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w Pn, 05 Wrzesień 2022, 08:23:25
"Dni, Których Nie Znamy" - Timothe Le Boucher.
Zbieram się do zakupu tego komiksu i zebrać się nie mogę. Mam nadzieję, że przy następnej promocji NSC w końcu go kupię.

"Superman:Czerwony Syn" - Mark Millar i inni. (...) Ocena 7+/10.
Pełna zgoda  :D

"Bomb Road" - Michel Koeniguer. (...) Kurde właśnie sprawdziłem czy Koeniguer aby napewno jest Francuzem i się okazało, że zmarł w zeszłym roku nie ukończywszy 50 lat. Cholera.
:o Jakoś totalnie mi to umknęło  :'(. A mam egzemplarz tego komiksu z pięknym wrysem. Może w końcu zbiorę się do jego przeczytania.

"Jessica Jones - dwa tomy " - Kelly Thompson, Mattia de Iulis.
Parę dni temu zamówiłem ostatni tom JJ, co oznacza, że będę miał skompletowaną całość  :D. Lektura ... za jakieś 3 lata  8)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pn, 05 Wrzesień 2022, 22:42:42
  Kup przy następnej promocji, powinien Ci się spodobać chyba że oczekujesz jakichś transcendentalnych uniesień. Będę szczery mogłeś się zatrzymać na Alias, cała reszta moim zdaniem średnio potrzebna i w żadnym wypadku tak dobra.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: sad_drone w Wt, 06 Wrzesień 2022, 19:55:12
Lektury ostatniego tygodnia :

1 chainsawman - Seria o nastolatku zamieniającym się w potwora z piłą mechaniczną zamiast głowy i rąk, który poluje na demony starając się jednocześnie poderwać swoją przełożoną. Brzmi całkowicie absurdalnie ale autor ku mojemu zaskoczeniu potrafi balansować na krawędzi szaleństwa dbając aby świat który przedstawia był wewnętrznie spójny i każdy jego szalony pomysł miał uzasadnienie logiczne. Autor na każdym kroku zaskakuje ciekawym rozwiązaniem fabularnym, i mimo że większość serii to (bardzo brutalne) walki z demonami jest w niej też dużo miejsca na budowę lore świata i eksplorowanie motywacji głównych bohaterów. Seria ma sporo japońskich dziwactw, wielu ludzi może odstraszyć szczególnie duża ilość sprośnych żartów głównego bohatera i jego fiksacja na punkcie seksu, ale nawet ten wątek okazuje się mieć drugie dno i nie jest jedynie wymówką autora dla wrzucania do mangi prostackiego humoru. Generalnie mimo pierwszego wrażenia głupawej historyjki dla nastolatków seria jest definitywnie przeznaczona dla dorosłego czytelnika i nie boi się zapuszczać w bardzo "ciężkie" rejony. Dla wielu osób może to zabrzmieć jak herezja, ale moim zdaniem chainsawman pod względem budowy świata i jakości scen walki jest bardzo zbliżony do kultowego berserka, ja bawiłem się przy nim fantastycznie i będę teraz polował na drugą mangę od tego autora.

2 Niesamowita dokręcana głowa i inne kurioza - Dałem za ten tomik 20zł i wydaje mi się że jest to cena adekwatna do jego zawartości. W moim odczuciu ten zbiór szortów broni się jedynie warstwą graficzną mignolii, same historie są pretekstowe i pozbawione większego sensu, autor sam przyznaje że jego głównym celem przy ich pisaniu było umożliwienie sobie narysowania jak największej ilości jego ulubionych rzeczy (stare technologie, zombie, itp). Tom zostanie u mnie na półce bo jestem wielkim fanem twórczości tego autora, ale to bardziej ciekawostka niż pełnoprawna lektura.

3 Pijak - Komiks pół biograficzny, stosujący ciekawy zabieg adaptacji książki niemieckiego pisarza przy jednoczesnym połączeniu jej fabuły z biografią jej twórcy. Autor komiksu "miksuje" de facto dwie opowieści o osobach uzależnionych tworząc z niej jedną postać i zacierając granicę między rzeczywistym życiem pisarza a wymyślonym przez niego bohaterem. O ile doceniam nieszablonowy pomysł na fabułę tak komiks był dla mnie bardzo ciężki do przeczytania, ukazany w nim upadek człowieka jest bardzo dołujący i ciężko empatyzować z pozbawionym pozytywnych cech głównym bohaterem. Podobne wrażenia miałem przy oglądaniu "pod mocnym aniołem" Smarzowskiego, zarówno ten film jak i komiks w realistyczny sposób oddają życie osoby walczącej z nałogiem, ale nie jest to widok przyjemny i taki do którego miałbym ochotę wracać.

4 Giants - O tym komiksie nie mam za wiele powiedzenia oprócz tego że jest "poprawny". W trakcie lektury nic mnie w nim nie porwało, ani bardzo powierzchowna budowa upadłego świata z wielkimi potworami, ani lekko pretensjonalno/ckliwa historyjka o wartości przyjaźni i wybaczenia, ani umiarkowanie oryginalna sort of mangowa warstwa graficzna. Można przeczytać, ale już teraz wiem że za tydzień ten komiks całkowicie wyleci mi z głowy.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: sad_drone w Nd, 11 Wrzesień 2022, 03:18:36
Lektury ostatniego tygodnia :

1 Reszta świata - Brutalna, naturalistyczna wizja katastrofy naturalnej i zmagań się niedobitków ludzi z jej konsekwencjami. Pierwsze dwa tomy czytałem jakiś czas temu i był to jeden z niewielu komiksów w którym jedna scena tak mną poruszyła że przez długi czas nie mogłem jej wyrzucić z głowy (zasadzka na autostradzie). To bardzo okrutna historia o budzeniu się w ludziach najgorszych instynktów w obliczu upadku cywilizacji, przez poruszane tematy czytało mi się ją z trudnością ale jednocześnie stale byłem zainteresowany w jakim kierunku potoczą się losy głównych bohaterów. Spotkałem się gdzieś w internecie z ciekawym porównaniem że reszta świata to takie walking dead bez nieumarłych, i jest w nim sporo prawdy bo obie serie skupiają się na realistycznym oddaniu zachowań ludzi w obliczu stałego zagrożenia życia, z tym że komiks francuskiego autora nie ma oczywiście elementów paranormalno/fantastycznych. Dodatkową przewagą reszty świata nad walking dead są też fantastyczne rysunki, plansze są bardzo szczegółówe i kompleksowo oddają wielki wymiar kataklizmu, a niektóre strony można traktować jako makabryczne "gdzie jest wally" z odkrywaniem kolejnych makabrycznych szczegółów przedstawionej tragedii. Na minus niestety muszę uznać zakończenie komiksu, które nie zamyka żadnych wątków i otwiera kolejny etap w podróży bohaterów. Jestem w stanie przeżyć jeżeli seria nie będzie kontynuowana ale dla osób które lubią mieć figurę zamkniętą może to być problem. Polecam miłośnikom post apo i generalnie dołujących komiksów.

2 Porcelana - Eklektyczny miks klasycznej baśni i steampunku ciężarem fabuły celujący w dojrzałego czytelnika. Seria porwała mnie od pierwszych stron, autor w fantastyczny sposób łączy magiczny baśniowy klimat z mechaniczno/okultystycznym lore świata, a fabuła mimo klasycznego zawiązania akcji ma po drodze wiele niespodzianek które zrywają ze standardową formułą opowieści. Bardzo podobała mi się decyzja o dużych skokach czasowych pomiędzy tomami, czytelnik ma w ten sposób możliwość obserwowanie dorastania i przemian głównej bohaterki, a wraz z utratą jej niewinności każdy kolejny tom jest mroczniejszy i bardziej przygnębiający od poprzedniego. Jedyne czego mi w tej serii zabrakło to trochę większej eksploracji natury magii stojącej za porcelanowymi mechanizmami a także większej ilości informacji o wojnie która napędza dużą część wydarzeń w pierwszych dwóch albumach. Rozumiem jednak że autor wolał położyć większy nacisk na oddanie skomplikowanych charakterów swoich bohaterów, i jest to moim zdaniem decyzja słuszna bo w komiksie praktycznie nie ma jednowymiarowych postaci, a główna bohaterka jest fantastycznie niejednoznaczna moralnie w podejmowanych przez siebie decyzjach. Serie polecam w sumie wszystkim z zastrzeżeniem że jest w niej spora dawka brutalności i nie nadaje się ona dla młodszego czytelnika.

3 Flash by morrison/millar - Krótki run dwóch znanych szkockich autorów po brzegi wypakowany oryginalnymi koncepcjami na granicy sci-fi i superbohaterskiego mambo jambo. Czuć tutaj rękę Morrisona, jego pomysły balansują na granicy absurdu (np wyścig w środku czarnej dziury), i mimo że jestem pod wrażeniem jego kreatywności to absurdalnie wysokie stawki o jakie toczą się konflikty w tym runie nie pozwalają brać na poważnie tego co jest prezentowane przed czytelnikiem. Nie jest to zła seria, podoba mi się pomysł przedstawienia flasha jako superbohatera który wygrywa z przeciwnikami intelektem i niekonwencjonalnym myśleniem, budowana mitologia mocy prędkości też może się podobać, ale zabrakło mi w tym runie jakiegoś "uziemienia" które pozwoliłoby mi zaangażować się emocjalnie w to co czytam. Nie żałuje lektury i komiks zostanie u mnie na półce, ale nie jest to poziom najlepszych komiksów od obu autorów.

4 Superman for all seasons - Nie jestem specjalnym fanem supermana i koncepcji za nim stojącej, tzn nieskazitelnej postaci która ma inspirować i pokazywać jak zachowuje się idealny człowiek, muszę jednak przyznać że superman loeba mimo swojej świętoszkowatości ma bardzo dużo uroku i da się go lubić. Autor skupia się na pokazaniu bohatera w okresie jego przemian i poszukiwania własnej tożsamości a jego wątpliwości dotyczące tego jak powinien wykorzystać własną moc i wewnętrzny konflikt związany z opuszczeniem rodzinnego miasta wypadają bardzo autentycznie. Historia opowiadana przez loeba ma bardzo ludzki wymiar i pokazuje supermana od strony zagubionego człowieka który dopiero stanie się inspirującym bohaterem, i mimo uderzania w ckliwe tony była dla mnie na tyle autentyczna emocjonalnie że czytałem ją z przyjemnością. Jest w tym komiksie też miejsce na klasyczny konflikt superbohaterski z luthorem, chociaż nie gra on głównej roli i stanowi tylko tło dla kształtowania się charakteru głównego bohatera. Polecam miłośników ciepłych, uplifting historii, skoro nawet takiemu cynikowi jak ja się podobało to ten komiks rzeczywiście musi mieć w sobie coś wyjątkowego 😛.

5 Logikomiks - Komiksowa biografia matematyka Bertranda Russella w założeniu mająca zajmować się zagadnieniem poszukiwania absolutnej prawdy i podstaw logicznych rzeczywistości. Ta lektura była dla mnie kompletnym zawodem, może to być związane z faktem że nigdy specjalnie nie interesowała mnie matematyka, ale odebrałem tę opowieść jako relacje z życia neurotycznych zalęknionych ludzi którzy lęk przed niejednoznacznością rzeczywistości próbują kompensować uciekając w jałowe szukania abstrakcyjnych uniwersalnych wzorów które sprawią że wszystko stanie się zrozumiałe. Korelacja szaleństwa z poszukiwaniami logiki nad którą autorzy komiksu rozwodzą się przez wiele stron była dla mnie od razu oczywista i nie widzę w niej nic ekscytującego, nie mogę też powiedzieć żebym dowiedział się czegoś interesującego o zagadnieniu logiki matematycznej. Nie widzę w tej opowieści żadnej życiowej mądrości do przełożenia na codzienne funkcjonowanie, mimo że autorzy zdają się upierać przy stanowisku jakoby pokazywali czytelnikowi objawione prawdy. Centralny dla opowieści wykład russela nawiązujący do 2 wojny światowej również wydaje mi się płytki a korelacja jego poszukiwań matematycznych z nauką o podejmowaniu decyzji raczej pozorna. Dla mnie ten komiks to kompletny zawód, ale przyjmuje że moje nastawienie może wynikać z ignorancji i awersji do królowej nauk 😉.

Ps mam naprawdę nadzieję że ktoś te opinie czyta i są mu przydatne bo nad dzisiejszym blokiem tekstu spędziłem prawie półtorej godziny 😛.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: kosmoski w Nd, 11 Wrzesień 2022, 23:47:38
czyta ;) dałeś mi zagwozdkę z Resztą Świata, wylądowało na liście "do zastanowienia"
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w Pn, 12 Wrzesień 2022, 08:29:00
Reszta świata leży u mnie dumnie na kupce wstydu  :D. Porównanie do Żywych trupów jest na tyle intrygujące, że ta seria powoli przesuwa się w górę tej kupki  :)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: sad_drone w Śr, 14 Wrzesień 2022, 00:13:45
Ostatnie lektury :

1 Lobster johnson - Kolejna solidna pozycja z mignolaverse, tym razem skręcająca znacznie bardziej w kierunku pulpy niż horroru. Akcja serii osadzona jest w czasach prohibicji więc w fabułach dużo jest wątków gangsterskich, trafiają się też nawiązania do napiętej sytuacji politycznej na świecie (japońscy szpiedzy, widmo nazizmu, itp). Oczywiście głównym motorem napędowym opowieści dalej są wątki paranormalne, ale zamiast zwyczajowych dla serii horrorów lovecrafta i duchów w lobsterze pojawiają się raczej zombie, mumie i mechanicznie sterowane goryle. Zaskoczyło mnie jak mało ta seria jest istotna dla większego uniwersum, wyłączając cameo jednej postaci cały omnibus nie zawiera żadnej istotnej historii która wpływałaby na inne elementy mignolaverse. Mimo to bawiłem się bardzo dobrze, lobster napisany jest sprawnie i przez nacisk na akcję czyta się go bardzo szybko, a rysunki na wysokim poziomie (arcudi) dodatkowo uatrakcyjniają lekturę. Dla fanów pulpy/światów mignolii pozycja warta przeczytania.

2 Habibi - Bardzo dziwny komiks, w założeniu autora hołd dla orientalizmu i kultury islamu, w praktyce dołująca wizja krajów arabskich w których każdy mężczyzna to gwałciciel, ludzie żyją w skrajnej nędzy a osoby u władzy mogą wyrządzać poddanym każdą zbrodnię która tylko przyjdzie im do głowy. Ciężko mi powiedzieć na ile jest to wizja zgodna z rzeczywistością, aczkolwiek z tego co przeczytałem w internecie jak na osobę która rzekomo zrobiła wielki research autor powtarza w komiksie masę błędnych zachodnich stereotypów o arabskiej kulturze (np haremy podobno w rzeczywistości działały zupełnie inaczej). Jest dla mnie coś żenującego w tej opowieści, to taki miks fantazji gaijina o kulturze której nie zna, fascynacji gwałtem (który w komiksie występuje parenaście/dziesiąt razy), i przedstawiania w średnio zrozumiały sposób arabskiego mistycyzmu który umiarkowanie pasuje do wydarzeń zawartych w fabule. Centralny dla opowieści wątek "romansu" głównej bohaterki ze swoim wychowankiem był dla mnie równie odpychający jak cała reszta tego komiksu. Możliwe że nie zrozumiałem głębi zawartej w tym dziele ale na ten moment jest to jedna z najgorszych rzeczy jaką przeczytałem w tym roku i nie polecam jej absolutnie nikomu.

3 Śnienie 1-3 - Dla sandmanowych purystów to pewnie kontrowersyjna opinia, ale moim zdaniem Spurrier w swojej serii poradził sobie bardzo dobrze i śmiało można ją interpretować jako godny sequel komiksu Gaimana. Podoba mi się z jakim szacunkiem autor traktuje oryginalne uniwersum nawiązując do niego praktycznie na każdym kroku swojej opowieści, a jednocześnie wrzuca do niego na tyle dużo nowych, interesujących elementów (Dora, sędzia stryk) że nie ma się wrażenia wtórności lektury. Przypadł mi też do gustu sposób budowania fabuły z powolnym odkrywaniem przyczyn kryzysu który nastał w śnieniu, rozwiązanie zagadki okazało się dla mnie satysfakcjonujące, a główny konflikt i motywacje "złej" strony sensowne i niejednoznaczne moralnie. Bolał mnie trochę praktycznie brak nieskończonych w fabule, aczkolwiek ma to logiczne wyjaśnienie i mimo wszystko sen/daniel mimo swojej nieobecności przez większość komiksu odgrywa w serii centralną rolę. Strona graficzna serii również mi się podobała, rysownicy w udany sposób przedstawiają fantastyczne struktury i postaci świata snu, nadając im odpowiednio oniryczne i niesamowite formy. Jedyne do czego mogę się przyczepić to momentami zbyt duża ilość pretensjonalnych wewnętrznych monologów których Spurierr uwielbia nadużywać (takie same wrażenia miałem w codzie i legionie), tutaj jednak można mu częściowo to wybaczyć ze względu na metafizyczny charakter fabuły, i specjalną rolę narratora który jest jednocześnie postacią w komiksie. Polecam fanom sandmana, z zastrzeżeniem że seria odkrywa swoje karty dopiero w trzecim tomie i trzeba przeczytać ją całą żeby docenić jej fabułę.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: sad_drone w Śr, 14 Wrzesień 2022, 22:11:47
Sry za post pod postem, ale nazbierało się z dzisiejszego dnia już wystarczająco :P :

Dzisiejsze lektury :

1 Thor straczynskiego - Bardzo solidny komiks superhero, chociaz przez moją sympatię do autora spodziewałem się po lekturze znacznie więcej. Jak na tytuł o asgardzkich herosach to jest to lektura zaskakująco kameralna, autor niespiesznie przywraca kolejnych bogów do fabuły poświęcając więcej miejsca na budowanie relacji między bohaterami niż sceny walki i eksploracje nordyckiej mitologii, jednocześnie na boku fabuły rozwija też wątek manipulującego lokiego który tworzy piętrowe intrygi aby osiągnąć tylko sobie znany cel. Ten ostatni wątek najbardziej mi się podobał w całym komiksie, i gdybym zakończył lekturę tylko na tym tomie to wyszedłbym z niej bardzo zawiedziony, bo seria kończy się cliffhangerem który niewiele wyjaśnia (przez tarcia autora z redaktorami marvela). Siłą tego komiksu jest zdecydowanie jego warstwa "psychologiczna", bogowie u Straczynskiego mają bardzo ludzkie lęki i motywacje przez co łatwo z nimi empatyzować, szczególnie podobał mi się wątek miłości między boginią a śmiertelnikiem i jego późniejsze dramatyczne konsekwencje. Czego mi w tym tomie zabrakło to większej ilości elementów fantastycznych, postać thora podoba mi się najbardziej mocno umieszczona w wierzeniach i legendach nordyckich (z których czerpie bardzo dużo aaron w swoim runie), dlatego bardziej przyziemna historia dziejąca się praktycznie wyłącznie w midgardzie nie była do końca tym czego oczekiwałem. Co nie zmienia faktu że to jest tytuł bardzo dobry, i wyłączając problematyczne zakończenie wart polecenia.

2 Siege - Event konieczny do zrozumienia wydarzeń w runie gillena i jednocześnie zamykający wątek machinacji lokiego rozpoczęty w thorze straczyńskiego. Pierwszy raz podchodziłem do niego wiele lat temu czytając go na ślepo bez znajomości uniwersum marvela, i wtedy wydał mi się on głupią i praktycznie niezrozumiała rąbanką bez większej treści. Teraz bogatszy o lektury wielu serii prowadzących do tego eventu patrzę na niego bardziej łaskawym okiem. Co prawda dalej uważam że błędem było zamknięciem go w 4 zeszytach przez co następuje w nim zbyt duża kondensacja treści (i momentami nie wiadomo kto z kim walczy), ale nie licząc tego problemu siege dobrze sprawdza się jako konkluzja wątków z wielu prowadzonych w tym okresie serii (z dark/new avengers i thorem na czele). Jako osobna lektura nie ma najmniejszego sensu czytać ten tytuł, ale dla osób wkręconych w erę marvela gdy bendis był u jego sterów jest to pozycja kluczowa.

3 Thor by gillen - Tym tytułem z kolei zaskoczyłem się bardzo pozytywnie. Gillen dostał okropnie trudne zadanie, praktycznie z dnia na dzień przejąć run po innym autorze dalej prowadząc jego wątki, jednocześnie spinając dotychczasową fabułe z eventem w którego pisaniu pierwszy autor odmówił brania udziału. Moim zdaniem poradził on sobie z tym zadaniem fantastycznie, nie odniosłem w ogóle wrażenia że wątki domykane są na siłę, a gdybym nie znał zakulisowej historii problemów z tym runem uznałbym że jego połączenie z siege było pomysłem samego straczyńskiego. Co nie znaczy że jest to zmiana w pełni naturalna, gillen od pierwszego zeszytu podkręca tempo opowieści kładąc większy nacisk zarówno na sceny akcji (pierwszy arc zamykający konflikt z doomem), a także wrzucając thora w bardziej "magiczne" realia (podróż do piekła w ostatnim arcu). Jedyne do czego mogę się przyczepić to że przez brak zawartego siege w tej kolekcji zeszyty ze środka zbioru bez jego lektury są kompletnie niezrozumiałe. Rozumiem również głosy niezadowolenia na ten run ponieważ jest on pisany w zupełnie inny, bardziej standardowo "superbohaterski" sposób co fanom thora straczyńskiego może nie przypaść do gustu. Dla mnie była to jednak bardzo dobra kontynuacja która w dobrym stylu dokańcza opowieść pierwszego autora, i jednocześnie stanowi podwaliny dla późniejszego fantastycznego journey into mystery gillena. Mam nadzieję że egmont wyda ten tom thora po polsku bo jeżeli tak się nie stanie to polscy czytelnicy zostaną z pourywanymi wątkami w połowie opowieści.

Ps : przeczytałem dzisiaj ponad 1000 stron komiksów, to chyba mój personalny rekord 😛.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w Cz, 15 Wrzesień 2022, 07:47:24
1 Thor straczynskiego
2 Siege
3 Thor by gillen
Ps : przeczytałem dzisiaj ponad 1000 stron komiksów, to chyba mój personalny rekord 😛.
I to wszystko jednego dnia? Serio? :o
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: ukaszm84 w Cz, 15 Wrzesień 2022, 07:49:55
I to wszystko jednego dnia? Serio? :o

W sumie to wydaje się na pierwszy rzut oka bardzo dużo, ale ostatnio w trzy wieczory przeczytałem trzy tomy Doom Patrolu, ponad 400 stron każdy. Gdybym w jakiś dzień miał wolne i głównie czytał to te trzy wieczory spokojnie bym upchnął w ten jeden dzień i jeszcze by czasu zostało.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w Cz, 15 Wrzesień 2022, 07:55:50
jeszcze by czasu zostało.
Ale wyłącznie na potrzeby fizjologiczne  ;)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: kubisz w Cz, 15 Wrzesień 2022, 08:36:26
Tam też można czytać.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: sad_drone w Cz, 15 Wrzesień 2022, 09:05:53
@laf Tak, w srode mam bardzo luzny dzien w pracy i spedzilem z 4-5h na czytaniu, potem jeszcze z godzine-dwie wieczorem ;). Ostatnio generalnie duzo czytam bo staram sie zmniejszyc nazbierane hałdy wstydu ;).
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: death_bird w Cz, 15 Wrzesień 2022, 10:16:09
Ps : przeczytałem dzisiaj ponad 1000 stron komiksów, to chyba mój personalny rekord 😛.

Pytanie brzmi czy to jeszcze jest przyjemność z czytania?
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: ukaszm84 w Cz, 15 Wrzesień 2022, 10:51:45
Pytanie brzmi czy to jeszcze jest przyjemność z czytania?

To jest największa przyjemność jak możesz sobie pozwolić na czytanie parę albo więcej godzin bez dystrakcji, immersja nieporównywalna z niczym, polecam.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: death_bird w Cz, 15 Wrzesień 2022, 12:08:19
To pewnie wszystko jest indywidualne, ale wydaje mi się, że jest pewien próg absorpcji danych w ramach rozrywki. Ostatnie co czytałem to pierwszy tom "Knightfall" i nawet gdyby zdarzyło mi się mieć odpowiednią ilość wolnego czasu to wręcz nie chciałbym tego przerabiać w ciągu jednego dnia.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: ukaszm84 w Cz, 15 Wrzesień 2022, 12:09:33
To pewnie wszystko jest indywidualne, ale wydaje mi się, że jest pewien próg absorpcji danych w ramach rozrywki. Ostatnie co czytałem to pierwszy tom "Knightfall" i nawet gdyby zdarzyło mi się mieć odpowiednią ilość wolnego czasu to wręcz nie chciałbym tego przerabiać w ciągu jednego dnia.

O, a ja właśnie pierwszy Knightfall przeczytałem za jednym podejściem, z króciutkimi przerwami i bardzo mi się to podobało, bo mimo wielu wad naprawdę się wciągnąłem dzięki temu.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Castiglione w Cz, 15 Wrzesień 2022, 17:10:25
To pewnie wszystko jest indywidualne, ale wydaje mi się, że jest pewien próg absorpcji danych w ramach rozrywki. Ostatnie co czytałem to pierwszy tom "Knightfall" i nawet gdyby zdarzyło mi się mieć odpowiednią ilość wolnego czasu to wręcz nie chciałbym tego przerabiać w ciągu jednego dnia.
Generalnie się zgadzam, bo mam podobnie. Zawsze czuję, gdy przychodzi moment, kiedy trzeba przerwać lekturę i wrócić do niej jutro, bo zaczynam mieć wrażenie przeładowania.

Aczkolwiek drugi tom "Hellblazera" Ennisa (464 strony) przeczytałem praktycznie ciągiem jednego dnia i czytało mi się super, ale nie pamiętam drugiej takiej sytuacji w przeciągu kilku ładnych lat. Chociaż jako dziecko właśnie tak czytałem - jak dostałem np. "Giganta" to siadałem i czytałem od początku do końca, a jeśli coś mi przerwało, to bywało nawet, że wracałem do początku i zaczynałem od nowa. Dzisiaj już tak nie umiem, może kwestia przeładowania bodźcami.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: sad_drone w Cz, 15 Wrzesień 2022, 19:47:57
@death_bird Jesteś już kolejną osobą która powątpiewa w moją przyjemność z czytania, także żeby rozwiać wątpliwości gwarantuje że gdyby mnie to męczyło to nie przeczytałbym tych 1k stron jednego dnia ;). Nie osiągnąłem nigdy limitu absorbcji danych, jeżeli seria mnie wciągnie to potrafię przy niej spędzić cały wolny czas w danym dniu, ale są i takie tytuły które zajmują mi parę tygodni przez ich małą atrakcyjność. Możliwe że moja odporność na zmęczenie treścią jest związaną z bardzo kiepską retencją informacji, mam raczej słabą pamięć i z większości przeczytanych komiksów po paru miesiącach od lektury pamiętam tylko generalne wrażenia i bardzo lekki zarys fabuły. To jest zresztą jeden z powodów dla którego zacząłem pisać opinie po każdym przeczytanym komiksie, traktuje je jako backup pamięciowy do którego mogę wrócić żeby sprawdzić co dokładnie myślałem o danym tytule :).
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: death_bird w Cz, 15 Wrzesień 2022, 20:44:15
Tutaj chyba nie chodzi o słabą czy dobrą pamięć, bo nie ma znaczenia ile się zapamięta tylko ile jest się w stanie przeczytać "jednym cięgiem". Być może dla mnie problemem jest pewna powtarzalność, bo to jest jednak w pewnym zakresie jednostajne.
Albo zwyczajnie mam mniejszy poziom absorpcji danych i po dziesiątym kolejnym bossie do obicia przestaję ich odróżniać. ???
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: sad_drone w Wt, 27 Wrzesień 2022, 23:57:28
Lektury ostatnich dwóch tygodni :

1 Secret war - Pierwszy event bendisa z jego początków pisania dla marvela, sympatyczny miks powieści szpiegowskiej i superhero. Event umiarkowanie istotny dla continuity ale warto go przeczytać bo wyjaśnia czemu nick fury traci swoją posadę w shield. Na plus interesujące wątki o złu koniecznym i starcie różnych postaw moralnych, na minus kompletnie nieczytelne sceny walki (co u bendisa jest standardem). Można przeczytać ale nie jest to nic wybitnego.

2 Secret Invasion Event bardzo dziwny, bo praktycznie pozbawiony fabuły w swojej głównej serii, zbudowany właściwie wyłącznie ze scen bijatyk między superbohaterami i skrullami. Domyślam się że taka jego konstrukcja jest spowodowana koniecznością wrzucenia do niego bohaterów z większości serii wychodzących w tamtym okresie, ale przez to jest absolutnie przeładowany ilością postaci i jest to strasznie chaotyczna lektura. Same sceny walki jak przystało na bendisa napisane są kompletnie nieczytelne, i poza generalną informacją kto się z kim bije ciężko z nich wyciągnąć coś więcej.

Oceniając inwazję tylko po głównym evencie jest to lektura fatalna, na szczęscie bendis pisał równolegle w mighty i new avengers tie iny do eventu które z kolei są fantastyczne. W tamtych zeszytach otrzymujemy cała podbudowę do inwazji, wieloletni wysiłek skrulli skupiający się najpierw na odkryciu broni która jest w stanie pokonać superbohaterów a następnie stopniowym podmienianiu kluczowych postaci dla obrony ziemii na uśpionych agentów. Podobało mi się szczególnie wyjaśnienie motywacji stojącej za inwazją, skrulle to nie jednowymiarowi villaini który robią złe rzeczy dla przyjemności, a gatunek który desperacko stara się zapobiec swojemu unicestwieniu. Czytanie tych tie inów sprawiło mi wiele przyjemności i w moim odczuciu zbliżają się one poziomem do dobrej powieści sci fi, czego nie można powiedzieć o głównym evencie.

3 Mighty avengers by bendis - Tom złożony z dwóch częsci, pierwsza z nich to dwa krótkie arci o konflikcie "oficjalnych" avengers z ultronem i dr doomem. W internecie znaleźc można podejrzenia że bendis zatrudnił ghost writera do pisania tych zeszytów i jestem skłonny się z tym zgodzić, bo są one bardzo słabe i w oczywisty sposób odstają poziomem od pisanego przez tego autora równolegle new avengers. Najbardziej widać to w dialogach, ktokolwiek pisał te zeszyty wpładł na bardzo dziwny pomysł przecinania dialogów dymkami z myślami bohaterów, które nie dość że nie wnoszą nic istotnego do konwersacji to często są pełne żenującej, infantylnej treści. Druga część complete collection to tien iny do secret invasion, te są już na znacznie wyższym poziomie i były definitywnie pisane przez bendisa (więcej o nich wyżej).

4 Mighty avengers by slott - O ile w pierwszym tomie mighty avengers przynajmniej połowa zbioru trzymała poziom, to w komiksie slotta nie znalazłem absolutnie nic wartego uwagi. Autor nie może się zdecydować czy pisze poważny komiks czy raczej luźniejszą komedyjkę, w rezultacie co chwila wrzuca w dialogii czerstwe żarty i jego konflikty nie mają żadnego emocjonalnego ciężaru. Sama fabuła wydaje się być prowadzona bez celu, to miks villain of the week (jakiś 3 ligowy demon darkhold, po raz kolejny ultron i wygnany król inhumans na kolanie wymyślony przez slotta) i sztucznych konfliktów między superbohaterami które zamiast naparzanki można by rozwiązać 30 sekundową rozmową. Grupa postaci pisana przez slotta również jest fatalna, dowódca grupy hank pym pisany jest jak kompletny idiota z odpychającym charakterem i stale zranionym ego, a reszta drużyny wyłaczając herculesa jest tak mdła że nie jestem w tym momencie w stanie sobie przypomnieć jej wszystkich członków. Overarching plot z lokim kierujującym drużyną wbrew ich wiedzy tó również zawód, ostatecznie wątek ten nie rozwija się w żadnym interesującym kierunku i nie ma żadnego wpływu na większe uniwersum.

4 Daredevil nieustraszony 0 - Po przeczytaniu tego tomu rozumiem czemu większość z zebranych zeszytów nigdy nie ukazała się w większym tomie zbiorczym. Otwierający diabeł stróż jest moim zdaniem fatalny, quasi mistyczny wątek jest pełen pretensjonalnych banałów a jego wyjaśnienie kompletnie absurdalne i wyrwane bardziej ze scooby doo niż komiksu superbohaterskiego. To pierwszy komiks w tym roku w którym musiałem przeskakiwać niektóre dialogii bo nie byłem już w stanie czytać egzaltowanych mądrości jakie autor stara się czytelnikowi wtłoczyć do główy. Części macka są na odrobinę lepszym poziomie, chociaż każda z nich to ostatecznie również zawód. Pierwszy arc wprowadzający postać echo jest do bólu zachowawczy fabularnie i ma fatalne rysunki, w drugim z kolei mimo świetnych rysunków autor przegina w drugą stronę i odlatuje w mistyczne new agowe mambo jambo o odkrywaniu swojej natury w mistycznych wizjach.  Ostatnia historia pisana przez boba gale to również słabizna, cały wątek procesu w którym daredevil jest oskarżany o niszczenie publicznego mienia przeczy wcześniejszemu continuity (miasto ma polisę na takie uszkodzenia), a jego zakończenie sprowadza się do naprawdę marnej deus ex machiny i "magicznego" wyjaśnienia centralnej zagadki. Odradzam ten tom fanom śmiałka, można się bardzo nieprzyjemnie przekonać jak złe mogą być komiksy z tą postacią.

5 Mermaid project - Kupiłem skuszony nazwiskiem Leo, i to już niestety jego drugi projekt spoza światów aldebarana który okazał się dla mnie fatalny fabularnie. Sama wizja świata po wielkim kryzysie w którym biały człowiek utracił swoją światową dominacje wydaje się mieć potencjał, ale autor ostatecznie nie robi z nią nic interesującego, zamiast tego skupiając się na złej korporacji która chce tworzyć ludzi-delfiny. Centralny koncept komiksu jest niesamowicie durny i autor nie robi nic żeby umocować go w rzeczywistości, w momencie w którym wprowadza kobietę z przeszczepioną połową delfina w miejsce nóg wiedziałem już że komiks pójdzie na sprzedaż od razu po skończeniu lektury.

6 Słyszeliście co zrobił eddie gein - Jedyny naprawdę dobry komiks który przeczytałem w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Czuć że jest to tytuł napisany przez prawdziwego eksperta (profesor literatury i jednocześnie znany autor książek o seryjnych mordercach) który zrobił przed napisaniem scenariusza gruntowny research i ma bardzo szeroką wiedzę o życiu i motywacjach opisywanej przez niego postaci. Jest to lektura bardzo trudna bo pokazująca bez filtra przekrój tragicznego życia Eddiego Geina, od jego toksycznej relacji z zaburzoną matką i traumatyczne wydarzenia w dzieciństwie po zbrodnie i dewiacje jakich dopuścił się w swoim dorosłym życiu. Bardzo doceniam że autor zadał sobie trud pokazania "ludzkiej" strony opisywanej postaci i w swoim komiksie zwrócił uwagę na tragizm sytuacji dla każdej ze stron która się w niej znalazła. Na uznanie zasługują również rysunki Powella, jego styl idealnie sprawdził się w oddaniu brudu, biedy i smutku jaki panował w życiu opisywanego mordercy. Dla miłośników true crime i pozycji na pograniczu psychologii/kryminalistyki pozycja obowiązkowa.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: gashu w Śr, 28 Wrzesień 2022, 12:43:05
5 Mermaid project [...] w momencie w którym wprowadza kobietę z przeszczepioną połową delfina w miejsce nóg wiedziałem już że komiks pójdzie na sprzedaż od razu po skończeniu lektury.

To już trzeciego właściciela będzie miał ten egzemplarz ;)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: sad_drone w Śr, 28 Wrzesień 2022, 13:18:05
@gashu juz sprzedac zdażyłem, chyba nawet z małym przebiciem :p. Może trzeci własciciel doceni.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: perek82 w Pt, 30 Wrzesień 2022, 15:26:09
Wakacyjny kwartał minął i małe podsumowanie. Zakupy już mocno ograniczone przez ceny, ale szperałem w bibliotece, żeby nadrobić, co mi kiedyś umknęło.

1. Znakomite

Comanche tomy 1-5 - w starym wydaniu. Jak przez całe życie nie przepadałem za westernami, to od jakiegoś czasu trudno mi się od nich uwolnić. I każdy kolejny jest dobry lub znakomity. Ten z tych drugich. Wielki format, świetne rysunki, akcja, klimat stepów, pustyń, miasteczek i zadymionych saloonów. Może trochę zbyt cukierkowe momentami - nic się złego główny bohaterom nie dzieje i dobro zwycięża, ale wchodzi to jak single malt neat bez popity. Kolejne 5 tomów leży i czeka.

Monsters - prawdziwa mieszanka gatunków (od horroru w stylu lat 70-tych, przez dramat obyczajowy po BBPO i nazistów). Duży format, dużo czytania. I wciąga mocno. Bardzo ciężkie klimaty. Czytałem w oryginale i czyta się to wybornie - przemyślane dialogi, właściwie nie ma jakiś sztucznych zapełniaczy, mimo że są (dosłownie) ściany tekstu. Czasem trudno rozczytać pamiętnik, ale to też pewnie taki zabieg stylistyczny. Ogólnie widzę pozytywne reakcje i zakładam, że w top10 tego roku się pojawi. Może nawet w samym czubie.

Toppi tom 2 - klasa sama w sobie, nieważne jaki gatunek wzięty na tapet. Tym razem historie z dzikiego zachodu. Wiadomo, niektóre bardziej podejdą, inne mniej, ale każda jest warta zobaczenia (przede wszystkim) i przeczytania (również). Krótka forma, jak jest zrobiona z pomysłem, jest równie znakomita jak opasły tom i wymaga dokładnego zaplanowania. Wstyd przyznać, ale ta kolekcja to dla mnie największe pozytywne zaskoczenie tego roku - zupełnie nie znałem tych komiksów.

Halloween Blues - wciągnięte niemal za jednym razem. Pięknie narysowane i pokolorowane. Świetne historie dziejące się na amerykańskiej prowincji w połowie XX wieku. Wzięte z biblioteki, ale na liście do kupienia.

Łasuch tomy 1-3 - kiedyś zupełnie odpuściłem. Popatrzyłem na okładkę, jakiś dzieciak z rogami - to nie dla mnie. Nie lubię fantasy, nie lubię komiksów o dzieciach. Ale wziąłem na urlop. Pierwszego dnia padało cały dzień i przeczytałem za jednym posiedzeniem. Klasyk Vertigo - jest tajemnica, jest brutalna rzeczywistość, są cliffhangery, są zwroty akcji i jest zbliżający się dużymi krokami finał. Tytuł skojarzył mi się trochę z Y, z tym że tutaj historia nie została przeciągnięta na siłę i nie wywoływała u mnie ziewania lub niezamierzonego rozbawienia.

Skalp tomy 1-5 - Odpuszczone kiedyś z braku miejsca. Kolejny klasyk Vertigo. Jest krwawo, jest brutalnie, jest bardzo złożona historia z wieloma retrospekcjami, które powoli odkrywają kolejne wątki i zakręty w tych wątkach. Duży plus za umiejscowienie akcji w rezerwatach Indian. Nie ma dla mnie znaczenia, czy realia zostały oddane wiernie, czy też po łebkach (w końcu to nie reportaż ani podręcznik historii), ale ten element powiedzmy egzotyki zostaje w głowie długo po tym, jak sama fabuła zacznie się w pamięci zacierać. Super rysunki, które uzupełniają fabułę i nadają jej filmowy charakter.

2. Dobre

Hernan Cortes i podbój Meksyku - lubię czytać polskie komiksy lat 80-tych. Mam to mniejsze wydanie, ale i ono jest bardzo dobre.

Judasz - taki mini traktat filozoficzny z głównym pytaniem, czy naprawdę mamy wolną wolę, czy jednak wszystko jest już dawno ustalone i przeznaczenia nie da się zmienić? Ciekawy tytuł, niebanalny, ale też nienachalnie przedstawiający interpretację biblijnej postaci. Rysunki Rebelki - świetne, z klimatem.

Ludzie północy tomy 1-3 - Lubię krwawe, średniowieczne historie. I tutaj jest tego pod korek. Trochę może poszczególne historie są nierówne. Niektóre się czyta niemal jednym tchem, niektóre nieco wolniej. Też sam charakter jest różny - od skromniejszych historii po niemal epicki rozmach w innych.

Podróż siódma - na samą myśl o tym tytule gęba mi się śmieje. Świetnie narysowane, poprowadzone z humorem. Kapitalna rozrywka po ciężkim dniu.

Rok 1984 - książkę czytałem kiedyś w ogólniaku i zakładam, że komiks jest wierną adaptacją (nic przynajmniej mnie specjalnie nie zdziwiło). Chodziło więc głównie o to, czy rysunki będą podobne do tego, co kiedyś sobie wyobrażałem czytając o ekranach w mieszkaniach, seansach nienawiści i życiu w świecie pełnym schizofrenii i kłamstwa. No i tak też się stało. A samo przesłanie książki (i komiksu) jest nadal niepokojąco aktualne.

Śmierć - wziąłem pod wpływem serialu i się nie zawiodłem. Zgrabny, ciekawy zbiorek kilku opowieści.

Żyd Fagin - Will Eisner potrafił w komiksy. Trochę inna historia niż z jego najbardziej znanych grubasów. Do tego ciekawe dodatki o literackim pierwowzorze postaci.

3. Niezłe / można przeczytać

Świat mitów Edyp - komiks do przeczytania na raz, dłużej schodzi z posłowiem. Ale to ważny element tej serii. Rysunki i samo wykonanie komiksu zbliżone do poprzednich części.

Wiedźmin Parowskiego i Polcha - pierwszy mój kontakt z Wiedźminem (nie czytałem książek, filmów czy seriali nie widziałem). Nie jest to mój ulubiony gatunek (wolę historie bez nadnaturalnych elementów), ale przeczytane bez zgrzytania zębami, z zainteresowaniem. A czy rysunki są brzydkie i niestaranne? Nie umiem ocenić. Może założenie było takie, że tak mają wyglądać? Tak czy siak nie kłują w oczy. Przynajmniej laika.

Indiańskie lato - miałem trochę większe oczekiwania. Źle oczywiście nie było, historia niezła lub nawet dobra, ale ostatecznie jakoś nie weszło tak jak się spodziewałem. Nie jestem fanem Manary i już. Lekki zawód, ale też może za jakiś czas wrócę i odkryję coś nowego.

S. - jak wyżej. Próbuję Gipiego co jakiś czas, żeby zobaczyć, czy chwyci. No ale jeszcze nie.

4. Nie podeszło lub wręcz wymęczyło

Globalne pasmo - Tak z lekkim rozbawieniem czytałem kolejne historie, a chyba nie takie było zamierzenie autora. No cóż, tak jak nie lubię nowych filmów akcji, tak i podobny gatunek w komiksie mi nie podchodzi.

Martha Washington tom 1 - Drugi tom sobie darowałem. Krzykliwy komiks, kolorowy, ale ostatecznie nie bardzo wiem o czym. Aluzje do wydarzeń / postaci historycznych itd., to jak najbardziej cenię. Nawet wizję świata w przyszłości również, ale ostatecznie ten mix tego wszystkiego mnie nie przekonał. Jak ktoś będzie kiedyś wznawiał, to się nie skuszę.

Żywa stal - stopień odjechania tego komiksu mnie przerósł. Wolę jednak bardziej przyziemnie historie. O ludziach i ich problemach. Ale rysunki zjawiskowe.

Niczym aksamitna rękawica - nie zrozumiałem tego komiksu. Oddałem do biblioteki w ramach przeprosin za zniszczenie jednego z tomów Skalpa.

No i tyle. W kolejnym kwartale głównie kończenie serii, które mam rozgrzebane (Tom Strong, Yans, Bernard Prince, Luc Orient, Hellblazer Delano). Niektóre pozycje spadły z listy zakupów przez ceny (Blast, Lester Cockney, Niewidzialni, kolejny Hellblazer). Inne czekają na jakąś promocję (Mroczne miasta, Nestor Burma), a eksperymenty zupełnie już odpuściłem.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: ukaszm84 w Pt, 30 Wrzesień 2022, 15:52:08
Żywa stal - stopień odjechania tego komiksu mnie przerósł. Wolę jednak bardziej przyziemnie historie. O ludziach i ich problemach. Ale rysunki zjawiskowe.

Niczym aksamitna rękawica - nie zrozumiałem tego komiksu. Oddałem do biblioteki w ramach przeprosin za zniszczenie jednego z tomów Skalpa.

Szanuję opinię, ale aż tak odmiennej to już dawno nie miałem ;) Zarówno Żywa Stal jak i Rękawica to mój top 20 ever na pewno (a może i top 10).
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: perek82 w Pt, 30 Wrzesień 2022, 16:12:56
Żywa stal to raczej różnica gustów niż opinii. Nie każdy gatunek mi pasuje, chociaż czasami próbuję wybrać się poza swoje rejony.
A co do aksamitnej rękawicy to byś napisał parę słów, dlaczego tak cenisz ten komiks? Czuję że coś mi umknęło przy czytaniu i wyszło jak wyszło.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: ukaszm84 w Pt, 30 Wrzesień 2022, 16:34:52
Żywa stal to raczej różnica gustów niż opinii. Nie każdy gatunek mi pasuje, chociaż czasami próbuję wybrać się poza swoje rejony.
A co do aksamitnej rękawicy to byś napisał parę słów, dlaczego tak cenisz ten komiks? Czuję że coś mi umknęło przy czytaniu i wyszło jak wyszło.

Wiesz co, nawet jak ostatnio powtórzyłem lekturę w nowym wydaniu to miałem chęć uporządkować swoje myśli i napisać analizę. Ale wyszłoby to bardzo długie i sprawiłoby mi dużo wysiłku oraz zabrało dużo czasu, którego w końcu nie znalazłem. Szczególnie, że nie jestem człowiekiem który ma specjalną potrzebę dzielenia się swoimi spostrzeżeniami ze światem :P

Ten komiks generalnie należy do takich wytworów kultury, które najpierw trzeba poczuć zanim odnajdzie się przyjemność w analizowaniu ich. Często jest nazywany komiksowym Lynchem i jest to bardzo trafne, choć totalnie oczywiste. No więc zanim ktoś będzie miał chęć analizować Eraserhead, że to jest strach przed założeniem rodziny, narodzinami dziecka itd., najpierw musi ten film zwyczajnie poczuć, bo w przeciwnym wypadku nawet czytając analizę zareaguje w stylu "takie tam dopisywanie ideologii do pierdolenia o niczym" albo "no dobra, ale po co to było tak udziwniać". I z tym komiksem jest tak samo, z tym że jego analiza byłaby dużo bardziej złożona w mojej opinii niż analiza Eraserhead, bardziej by pasowała do trzeciego Twin Peaks, o którym naprodukowano tysiące tekstów. A i tak wielu ludzi kwituje te analizy tak, że to jest dopisywanie do dzieła czegoś, czego w nim nie ma i Lynch po prostu odleciał na starość. No już tak generalnie odpowiadając o czym według mnie jest Rękawica to jest ona o lęku przed życiem / światem (co jest oczywiście skandalicznym wręcz uproszczeniem).
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: volker w Pt, 30 Wrzesień 2022, 20:40:47
Dla mnie Niczym aksamitna rękawica odlana z żelaza to jedna z najlepszych rzeczy ostatnio przeczytanych/oglądanych, aż się trząsłem z ekscytacji po zamknięciu tylnej okładki. Kocham takie Lynchowskie zakręcone klimaty, to są takie komiksy do których się cały czas wraca i wciąż coś odkrywa na nowo co za pierwszym razem umknęło. Komiks, który długo pozostaje w głowie. Clowes to mistrz.

Gratulacje dla biblioteki za taką zdobycz !!!
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: perek82 w Pt, 30 Wrzesień 2022, 21:29:02
Może kiedyś wypożyczę do powtórnej lektury. Btw właśnie przyszło mi potwierdzenie że parę tytułów, które zaproponowałem zostało zakupione do biblioteki: Buddy Longway, Alvar Mayor, Resident alien i któreś z mrocznych miast. Cieszy to.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: tuco w So, 01 Październik 2022, 09:33:20
kiedyś o takich tworach jak Eraserhead mówiło się, że "mają klimat", a treść jest w zasadzie nieważna. nie bardzo się z tym zgadzam, ale z drugiej strony trudno wyjaśnić, dlaczego niektórym tak "dobrze wchodzą" i zostają w nas na długo. Nie jestem (brońboże) specjalistą od psychologii, natomiast obiło mi się o uszy, że istnieją koncepcje, że nasza jaźń czy świadomość (czy jak to inaczej zwał...) nie jest położona wyłącznie w naszym mózgu, że odbieramy i interpretujemy świat bardziej kompleksowo, a nie jedynie poprzez rozumową analizę (przepraszam za bełkot, ale naprawdę się na tym nie znam). Myślę, że twory takie jak Eraserhead czy właśnie Rękawica są na to bardzo dobrym przykładem. my ich nie rozkminiamy w głowach, a raczej wchłaniamy całym sobą, dlatego tak trudno przy pomocy rozumu "wyjaśnić" co w nich widzimy - komuś, kto nie jest akurat chwilowo nastrojony na ich fale. dlatego też większość analiz trąci naciągactwem lub nudą. A tym, którzy odbili się od Rękawicy "bez zrozumienia" chciałem tylko powiedzieć, żeby się nadto nie przejmowali i nie próbowali na siłę "zrozumieć", bo to zepsuje całą przyjemność z obcowania z takim komiksem/filmem.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: ukaszm84 w So, 01 Październik 2022, 09:37:08
Podobnie to odbieram, choć bez wychodzenia poza odbiór przy pomocy mózgu. Emocje też są w mózgu a takie rzeczy jak Eraserhead czy Rękawica mi się po prostu w nim wyryły. Nawet gdybym nie oglądał / czytał tego po raz kolejny to prawie każdą scenę miałbym odbitą do końca życia. I dlatego mam chęć analizować, ale jak ktoś tego nie czuje to i analiza mu niewiele da.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w So, 01 Październik 2022, 11:23:36
Wrzesień
 
Armageddon: Inferno nr 1 - wydarzenia znane jako "Armageddon 2001" (a po części także kontynuująca jeden z wątków tej opowieści mini-seria "Armageddon: The Alien Agenda") okazało się najbardziej docenioną realizacją DC Comics w 1991 r. Nie ma zatem zaskoczenia, że włodarze tego wydawnictwa zdecydowali się dalej "grzać" temat; choć w nieco odmienionej formule. Tym razem Waverider (dlaczego ten gość nie doczekał się nigdy chociaż solowej mini-serii?!!!) zmuszony jest sformować kilka zespołów złożonych ze starannie wyselekcjonowanych metaludzi w zamiarze powstrzymania machinacji przybyłego z równoległego wymiaru demona Abraxisa. Sytuacja jest tym bardziej szczególna, że każdy z tych zespołów zmuszony będzie stawić mu czoła w odmiennych punktach czasoprzestrzeni. Nawet jeśli nie brzmi to zbyt oryginalnie to przynajmniej na etapie epizodu inicjującego tę mini-serie szykuje się nielicha zabawa w "klimacie" przełomu lat 80. i 90. który mi akurat bardzo odpowiada. A ponadto na pokładzie Tom Mandrake do którego prac zawsze miałem sporą słabość.
 
Jeremiah t.25 - kolejna lokalizacja i kolejne potwierdzenie, że w postapokaliptycznej rzeczywistości, zdecydowanie nie ma lekko. Zwłaszcza, gdy problematyczni okazują się nie tylko ludzie, ale też znękana nie tak znowuż odległym w czasie konfliktem tytułowa ziemia. Krótko pisząc mistrz Hermann tradycyjnie dlań w doskonałej formie.
 
Kapitan Żbik: Skoda TW6163
- co prawda brak tu swoistego rozmachu afery zapoczątkowanej „Zapalniczki z pozytywką”; niemniej w przypadku tego epizodu mamy do czynienia (a przynajmniej w moim przekonaniu) z najdojrzalszą plastycznie realizacją w wykonaniu Grzegorza Rosińskiego na etapie jego aktywności przy niniejszej serii.
 
Marvel Classics Comics nr 15: Treasure Island
- podobnie jak przy okazji "Ostatniego Mohikanina" także tym razem trudno opędzić się od skojarzeń z opublikowaną również u nas adaptacją długowiecznego utworu pióra Roberta Louisa Stevensona (notaebene rozrysowanej przez Marka Szyszke). Nie tylko na jej tle, ale nawet bez tego kontekstu niniejsza wypada wręcz miernie. Co więcej przeładowane tekstem kadry nie mierżą w aż takim stopniu jak nieporadność warsztatowa odpowiedzialnego za warstwę plastyczną tej odsłony serii Dino Castrillo. Stwierdzić, że temuż rysownikowi brakło choćby śladowego polotu to jak nic nie stwierdzić.   

Batman Biały Rycerz przedstawia: Harley Quinn
– kolejne poszerzenie alternatywnej wobec głównego nurtu reinterpretacji Obrońcy Gotham nie przekonuje. A to z tego względu, że niegdysiejsza pomagierka Jokera jest tutaj niemiłosiernie i aż po granice „womitowania” idealizowana. Do tego stopnia, że po dawnej psychopatycznej morderczyni nie zostało już nawet śladu. Miast tego otrzymaliśmy słodko-pierdzącą imitacje tej postaci, przyjaciółkę dzieci i zwierząt, empatyczną i ponoć błyskotliwą (choć nie bardzo wiadomo w którym miejscu) „psychiatrkę” (sic!). Ta okoliczność sprawia, że lektura niniejszego albumu okazała się procesem nużącym. Plastycznie dużo lepiej, choć szkoda, że zilustrowania całości nie podjął się jednak Sean Murphy. A to właśnie jego rysunki były głównym walorem poprzednich dwóch zbiorów.
 
Bohaterowie i Złoczyńcy: Legendy - klasyka, która dawno już powinna doczekać się swojej polskiej edycji.  John Byrne w swojej najlepszej twórczej formie, a i scenarzysta tego projektu w osobie Johna Ostrandera nie szczędził swojego talentu. Wyszło zatem prekursorsko i przełomowo.
 
Armageddon: Inferno nr 2 - ciąg dalszy wysiłków Waveridera w zamiarze powstrzymania demona Abraxisa znowuż upływa na formowaniu kolejnej drużyny złożonej z wybranych superbohaterów. Dzieje się sporo choć bez znamion fabularnej złożoności. Do tego znać znaczny spadek plastycznej jakości tej mini-serii z racji pożegnania z jej ,,pokładu" Toma Mandrake'a.

Marvel Classics Comics nr 16: Ivanhoe
- w swoim czasie jedna z najbardziej poczytnych i najmocniej oddziałujących na kolejne pokolenia Anglików lektura powielająca paradygmaty brytyjskiej doktryny imperialnej. Stad obrywa się oczywiście Templariuszom, a sławieni są przedstawiciele żydowskich konsorcjów finansowych, Rysiu Lwie Serce oraz leśna bandyterka rabująca domniemanie bogatych i obdarowujących samych siebie jako deklaratywnie biednych. Mimo wszystko wartkość fabuły sprawia, że także tę adaptację  pochlania się z niemałą przyjemnością. Oczywiście pod warunkiem, że przejawia się tolerancje wobec tego typu klasyki, zilustrowanej według standardów wypracowanych przez celujących w stylistyce realistycznej ilustratorów przełomu XIX i XX w.
 
Piraci z Wysp Szczęśliwych: Podstęp Czarnego Egona
– powrót znanego z serii o Kapitanie Szpicu duetu twórczego w osobach Daniela Koziarskiego i Artura Ruduchy był nieunikniony. Mnóstwo w nich bowiem kreatywnego zapału oraz artystycznej fachowości. Tym razem jednak miast parodystycznej emanacji „Supermana z MO” pozwolili oni sobie zaproponować zupełnie nowe przedsięwzięcie, do tego w anturażu nieprzypadkowo wzbudzającym skojarzenia z okresem prosperity morskich rabusiów aktywnych m.in. na Morzu Karaibskim. I co najważniejsze raz jeszcze udowodnili, że są godnymi następcami celujących w humorystycznych produkcjach klasyków rodzimego komiksu. 
 
Z archiwum Jerzego Wróblewskiego t.18
– jeszcze jedna opowieść z dorobku autora zaistniałego w trakcie jego owocnej współpracy z „Dziennikiem Wieczornym”. Podobnie jak w przypadku bliższego nam chronologicznie Binio Billa także w tej opowieści (tj. „Szabli w dżungli”) protagonistami uczynił on polskich emigrantów, których los cisnął do Stanów Zjednoczonych. Poznajemy ich jednak już po opuszczeniu tego kraju w którym mieli oni okazje wziąć udział w wojnie secesyjnej po stronie Unii. Stąd zawarta tu opowieść przybliża ich przypadki przy okazji podróży powrotnej rzeczonych w rodzinne strony. Zanim będzie im to dane przed nimi jeszcze wyzwanie na miarę szczególnie krewkich zabijaków. Jeśli komuś przypadły do gustu inne przedsięwzięcia zrealizowane przez Wróblewskiego we współpracy z Andrzejem Białoszyckim to z niemałym prawdopodobieństwem także tym razem nie doznają oni zawodu.
 
Armageddon: Inferno nr 3 – wciąż daje o sobie znać absencja Toma Mandrake’a, a co za tym idzie znacznie mniej udana niż w pierwszym epizodzie tej mini-serii warstwa plastyczna. Za to znać faktyczny cel zaistnienia tego przedsięwzięcia: zasygnalizowany już w wydarzeniu znanym jako „War of the Gods” zamiar przywrócenia do przysłowiowej sławy i chwały Amerykańskiego Stowarzyszenia Sprawiedliwości. Zapowiada się zatem emocjonująca konkluzja.

Z archiwum Jerzego Wróblewskiego t.18
– tym razem pozycja w sposób szczególny skierowana do fanów krótkich form humorystycznych. Zbiór bowiem zawiera rysunkowe humoreski w swoim czasie publikowane na łamach „Gazety Robotniczej”. Humor w nich zawarty nie może się co prawda równać z niezmiennie rozbrajającymi „papciochmielizmami” oraz purenonsensownymi eksplozywizmami Tadeusza Baranowskiego. Nie zmienia to okoliczności, że Jerzy Wróblewski z powodzeniem odnalazł się także w roli satyryka.
 
Sztuczna inteligencja
– zagadnienie transhumanizmu ewidentnie pociąga Jeffa Lemire’a (vide „Descender” i „Ascender”), a ta realizacja to widomy tego dowód. Co szczególnie cieszy z powodzeniem podejmująca wątki klasycznej science fiction właśnie w kontekście tytułowego zjawiska. Odrobina nastrojowości znanej z „Władcy much” Williama Goldinga również wnosi do tego utworu wiele dobrego. Podobnie jak dobór autora warstwy plastycznej w osobie znanego z kart docenionego „Visiona” Gabriela Walty.
 
Marvel Classics Comics nr 17: The Count of Monte Christo – jeszcze jedna adaptacja bestselera w wykonaniu Aleksandra Dumasa Starszego wypada zdecydowanie lepiej niż „Trzej Muszkieterowie” (nr 12). Do tego zarówno w wymiarze plastycznym jak i fabularnym. Oczywiście nie obyło się bez skurtyzowania części wątków, ale przy ograniczeniach co do rozpiętości poszczególnych epizodów tej serii było to nieuniknione. Niemniej miło było w tej formule „odświeżyć” sobie tę kanoniczną opowieść, a przy okazji porównać niniejszą adaptacje z wykonaną przez przedwcześnie zmarłego Andrzeja Chyżego (zob. album „Samotnik i inne opowieści”).

Smerfy i śnieżyca – pomimo (na ogół) pogodnego usposobienia niebieskie skrzaty nigdy nie miały lekkiego życia. Postarał się o to zarówno dobrze wszystkim znany czarownik Gargamel jak i co bardziej skłonni do eksperymentów społecznych mieszkańcy wesołej wioseczki (vide „Smerf naczelnik”). Jak zapewne nietrudno się domyślić już tylko na podstawie tytułu niniejszego albumiku tym razem dała im się we znaki intensyfikacja zimowej aury. Ta odsłona przygód Smerfów może nie zawiera bajkowej przenikliwości tak jak miało to miejsce w najbardziej udanych epizodach. Niemniej jako urokliwie zilustrowana przygodówka sprawdza się w całej swojej rozciągłości. 

Thor t.3 – preludium do konkluzji jednego z najważniejszych i jakościowo najbardziej udanych okresów w dziejach zarówno tytułowego bohatera jak i aktywności scenarzysty (tj. oczywiście Jasona Aarona), któremu tę postać powierzono. Po zmasowanej nawalance w toku „Wojny światów” czytelnikom należało się odrobinę wyciszenia i tak się sprawy faktycznie w przypadku tego zbioru mają. Chociaż finał tej opowieści zwiastuje znaczne przyspieszenie tempa akcji.
 
W Imieniu Polski Walczącej: Akcja „Góral” 12 sierpnia 1943
– co tu owijać w tzw. bawełnę: ekstraklasa współczesnego polskiego komiksu. Kolejny epizod zmagań przedstawicieli Podziemia Niepodległościowego z niemieckim okupantem wypada równie udanie co wszystkie poprzednie. I oby tak dalej. 

Król Thor – finał dokonań Jasona Aarona w kontekście dziejów Asgardczyków co prawda z nóg nie zwala, a niektóre rozwiązania fabularne jawią się wręcz jako dyskusyjne. Niemniej przynajmniej jak dla mnie, osobnika śledzącego poczynania tego scenarzysty od momentu powierzania mu Gromowładnego, trudno było opędzić się od swoistej melancholii. Oto bowiem jeden z najbardziej owocnych staży w dotychczasowej historii tej marki dobiegł końca. I co więcej znać, że kontynuatorzy dokonań tegoż autora łatwego zadania mieć nie będą.
 
Armageddon: Inferno nr 4 - stało się, uwiezione w Limbo Amerykańskie Stowarzyszenie Sprawiedliwości zdołało przedostać się przez bariery oddzielające tę drużynę od jedynego ocalałego z Kryzysu na Nieskończonych Ziemiach wszechświata i tym samym ponownie zasilić szeregi ziemskich herosów. I to by było na tyle jeśli chodzi o tę mini-serie, która tym sposobem spełniła swoje zasadnicze zadanie. Nie da się jednak ukryć, że w tym pomyśle tkwił znacznie bardziej pojemny fabularnie potencjał; zwłaszcza na tle poprzednich opowieści z walnym w nich udziałem Waveridera.
 
Księżycówka t.5 - finał tej serii niczym w soczewce ujmuje jej blaski i cienie. Stąd nie wszystkie sekwencje oraz fabularne rozwiązania jawią się w kategorii przekonujących; trafiają się jednak także momenty bez cienia wątpliwości emocjonujące. Jedno jest w przypadku tej inicjatywy niezmienne: znakomita forma twórcza autora jej warstwy plastycznej w osobie Eduardo Risso. Być może trudno w to uwierzyć, ale ów artysta wręcz przechodzi samego siebie.

Marvel Classics Comics nr 18: Odyssey
- już drugi raz w tym roku miałem sposobność by zapoznać się z adaptacją ponadczasowego eposu Homera. Pierwszą z nich była pozycja opublikowana u nas przez Egmont w ramach serii "Mity świata". Siłą rzeczy kusi ich zestawienie (a co za tym idzie: także porównanie). Formalnie są to jednak tak odmienne realizacje, że nie ma to najmniejszego sensu. Pewne jest natomiast, że adaptacja sygnowana logo Domu Pomysłów nie rozczarowuje choćby z racji maniery ilustracyjnej wzbudzającej skojarzenia z dokonaniami takich twórców jak Esteban Maroto czy przedstawiciele tzw. szkoły filipińskiej. Fabularnie także rzecz jawi się jako projekt udany, zgrabnie ujmujący złożoność literackiego pierwowzoru.
 
Star Trek: Rok piąty t.2 - kontynuacja losów oryginalnej załogi USS Enterprise ponownie upchano ,,na gęsto", z mnogością odniesień do serialu telewizyjnego z lat 60. i tym samym wypełniającego lukę pomiędzy wspomnianą produkcją, a pełnometrażowym filmem ze schyłku kolejnej dekady. Mnóstwo czytania i mnóstwo przygód, które z dużym prawdopodobieństwem urzekną zarówno zadeklarowanych trekkies jak i po prostu wielbicieli komiksowej fantastyki.
 
Pierwotny - Jeff Lemire nie zaprzestaje ,,drążyć" zagadnienia transhumanizmu (wcześniej miał ku temu okazję m.in. w serii ,,Descender" i albumie ,,Sztuczna inteligencja") i wychodzi mu to całkiem zgrabnie. Tym bardziej, że przy tej akurat realizacji towarzyszył mu sprawdzony we wspólnych, twórczych ,,bojach" Andrea Sorrentino, plastyk zdecydowanie i w każdym calu zjawiskowy. Opowieść o wczesnej fazie zarówno amerykańskiego jak i sowieckiego programu kosmicznego okazała się m.in. interesującą próbą ujęcia wyobrażeń o wielowymiarowym postrzeganiu rzeczywistości z zupełnie odmiennej sfery egzystencji niż nasza. Efekt tego zamierzenia zdecydowania wart jest rozpoznania.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: sad_drone w Nd, 02 Październik 2022, 01:30:13
Lektury ostatniego tygodnia :

1 Eternals - Całkiem udane zaadaptowanie głupotek stworzonych przez Kirbiego do współczesnego marvela. Gaimanowi udało się z absurdalnych założeń stworzyć w miarę angażującą fabułę, w której jest miejsce na tajemnice i parę zwrotów akcji. Podobał mi się szczególnie twist związany z prawdziwym celem stworzenia rasy dewiantów przez celestiali, ten wątek dodał dodatkowej niejednoznaczności dla całego konfliktu. Jedyne do czego mogę się przyczepić to bardzo otwarte zakończenie, ale taki chyba był cel komiksu, tzn umożliwienie innym autorom pociągnięcie wątków eternalsów. Komiks rysuje romita jr. którego rysunków zazwyczaj nie trawię, ale tu sprawdził się zaskakująco dobrze i szczególnie rozkładówki z olbrzymimi “robotami” mogą się podobać.

2 King city - Tytuł ten kupiłem skuszony nazwiskiem autora od bardzo dobrego propheta (image comics), i o ile widzę punkty wspólne między tymi dwiema seriami to king city okazał się dla mnie niestety zawodem. W prophecie najbardziej podobała mi się nieskrępowana kreatywność i worldbuilding tak oryginalny że nie byłem w stanie znaleźć w nim za dużo punktów wspólnych z żadnym innym sci-fi które czytałem. W king city też nie brakuje oryginalnych pomysłów, np główny bohater to “mistrz kota” który używa swojego futrzastego kompana w charakterze broni, wstrzykując mu różne substancje które zapewniają niesamowite umiejętności. Samo tytułowe miasto to eklektyczny miks cyberpunku, stylistyki skaterskiej, ninja, potwórów lovecrafta i wielu innych szalonych elementów. O ile więc na brak oryginalności w fabule nie można narzekać, problem jest w tym że za pomysłami nie idzie żadna spójna historia. Przez 12 zeszytów nie ma właściwie głównego wątku który pchałby fabułę do przodu, ten komiks to praktycznie obyczajówka w której bohaterowie więcej czasu spędzają na rozmawianie o głupotach niż wykonują jakieś zadania. Taka formuła mogłaby być okej, ale postaci w king city są niestety wybitnie płaskie i nieinteresujące, wobec tego mimo interesujących koncepcji bardzo męczyłem się w trakcie lektury. Samego worldbuildingu też niestety nie jest za wiele, brakuje koncepcji które spajały by wszystkie pomysły autora, to bardziej misz-masz bez żadnego porządku niż przemyślana wizja. Raczej nie polecam, chociaż przez oryginalność paru motywów w komiksie nie mogę powiedzieć że ta lektura to w pełni strata czasu.

3 Ether - Kolejny bardzo duży zawód, matt kindt to autor znany mi z nieszablonowych, oryginalnych fabuł (mind mgmt, pistolwhip, revolver), spodziewałem się więc że w ether również wielokrotnie zaskoczy mnie w trakcie lektury. Tymczasem to seria okropnie zachowawcza, tytułowy magiczny świat jest okropnie płaski i pozbawiony oryginalności i mimo w założeniu bycia odbiciem zbiorowej podświadomości ludzi kompletnie nie eksploruje bogactwa mitu i legend z historii ludzkości. Najwięcej na co stać autora to wróżki, piramidy i golemy. O postaciach w komiksie również nie mogę powiedzieć za wiele dobrego, główny bohater to jedynie platforma do wbicia do głowy czytelnikowi bardzo prostego morału bez bardziej skomplikowanego charakteru niż “jestem racjonalny bo boję się emocji”. Postacie poboczne również można opisać jednym zdaniem, najbardziej zawiedziony byłem głównym złym który nie dość że od początku jest zidentyfikowany jako postać negatywna to jego motywacja sprowadza się do “chce rządzić światem”. Jedynym interesującym elementem komiksu jest relacja bohatera z jego rodziną, która przez inaczej płynący czas w etherze starzeje się od niego znacznie szybciej. Moim zdaniem Kindt kompletnie nie wykorzystał tego wątku praktycznie porzucając go w połowie serii. Był to dla mnie największy zawód ponieważ tutaj było pole do naprawdę mocnego dramatu i rozważań na temat destrukcyjnej siły ambicji i kosztów jakie inni ludzie przez nie ponoszą. Autor pod tym kątem niestety poszedł na łatwiznę i zamiast moralnej niejednoznaczności zafundował czytelnikowi tanie zakończenie z morałem rodem z bajki disneya. Mimo bardzo ładnej strony graficznej niestety nie mogę polecić tego tytułu.

4 powrót do edenu - Kolejny po domie bardzo mocny tytuł tego scenarzysty. Przyznam że czuję że brakuje mi erudycji do opisania komiksów tego autora, ma on niesamowity dar do pisania prostych historii które jednocześnie mają w sobie wielką głębię emocjonalną i całkowicie wciągają czytelnika w subtelne relacje między bohaterami. Ten komiks to dla mnie przede wszystkim przejmujące poczucie smutku związanego ze zmarnowanymi życiami ludzi którzy żyjąc w trudnych warunkach krzywdzą się wzajemnie jeszcze bardziej wylewając na siebie swoje frustracje. Obraz bardzo depresyjny, pokazujący cierpienie które kryje się za fasadą “porządnej” rodziny i jak zamknięci są jej członkowie w niefunkcjonalnych schematach, które nie pozwalają im na znalezienie szczęścia. Bardzo duże wrażenie zrobił na mnie szczególnie wątek głównego zdjęcia który okazuje się za tęsknotą do świata który nigdy nie istniał i stanowi tylko ucieczkę wobec nieidealnej rzeczywistości. Jeden z lepszych komiksów które czytałem w tym roku.

5 Patria - W kontraście do powrotu do edenu który porusza bardzo podobne tematy Patria z kolei nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Historia w centrum komiksu o zamachu na życie przedsiębiorcy przez organizacje terrorystyczną, i jak to wydarzenie wpływa na dwie związane z nią rodziny ma duży ładunek emocjonalny, i jest tutaj potencjał na dobrą opowieść. Problemem dla mnie jest w tym komiksie zbyt duża ilość dygresji i odjeżdżanie w wątki które z głównym tematem związane są marginalnie. W komiksie zdecydowanie za dużo jest retrospekcji i żmudnych eksplorowań historii każdej osoby związanej z centralnym wydarzeniem, postaci dzieci którym autor poświęca bardzo dużo miejsca są w większości nieinteresujące i w małym stopniu widać po nich żeby zostali ukształtowani przez doświadczenie traumy. O ile Paco Roca w edenie bardzo oszczędnie operuje tekstem i doskonale czuje reguły scenariusza komiksowego, tak w Patrii od razu widać że oryginalnie była to książka która umiarkowanie nadaje się na przełożenie w ramy komiksu. Możliwe że tytuł zrobiłby na mnie większe wrażenie gdybym znał realia historyczne w których jest osadzony, niestety zagadnienie krajów basków i ich walki o niepodległość jest mi kompletnie obce, a lektura nie zachęciła mnie specjalnie do dalszego eksplorowania tematu.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Toranga w Pn, 03 Październik 2022, 08:14:41
Na pewnej grupce fb zacząłem jakiś czas temu pisać minii opinie o przeczytanych komiksach, tutaj z ostatnich dwóch tygodni :

Ciekawe co to za grupka?? 🤔🙃
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Kadet w So, 22 Październik 2022, 21:29:14
Marvel Classics Comics nr 16: Ivanhoe[/b] - w swoim czasie jedna z najbardziej poczytnych i najmocniej oddziałujących na kolejne pokolenia Anglików lektura powielająca paradygmaty brytyjskiej doktryny imperialnej. Stad obrywa się oczywiście Templariuszom, a sławieni są przedstawiciele żydowskich konsorcjów finansowych, Rysiu Lwie Serce oraz leśna bandyterka rabująca domniemanie bogatych i obdarowujących samych siebie jako deklaratywnie biednych. Mimo wszystko wartkość fabuły sprawia, że także tę adaptację  pochlania się z niemałą przyjemnością. Oczywiście pod warunkiem, że przejawia się tolerancje wobec tego typu klasyki, zilustrowanej według standardów wypracowanych przez celujących w stylistyce realistycznej ilustratorów przełomu XIX i XX w.

Nie wiem, jak tam jest w tej adaptacji, ale z tego, co pamiętam z samego "Ivanhoe", to Izaak, żydowski kupiec (raczej niż przedstawiciel jakiegoś "konsorcjum finansowego") przedstawiony jest w miarę współczująco (w sensie: jest w grupie pozytywnych bohaterów raczej niż negatywnych), ale jednocześnie z mocnym antysemickim stereotypem, tak że czasem aż przewracałem oczyma. Niemal przy każdej okazji Scott podkreślał, jak on bardzo kocha pieniądze i jak trudno mu się z nimi rozstawać. No dajcież spokój  :P

Rzecz jasna, da się tam też wyczuć niezbyt przychylne podejście do zakonów jako takich i hierarchii katolickiej w ogóle, stanowiące zresztą ogólne odbicie nastrojów w Anglii od czasów Henryka VIII i trwające w niektórych wymiarach aż chyba do pierwszej połowy XX w.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Nd, 23 Październik 2022, 11:25:08
  Wrzesień tradycyjnie miesiącem komiksu polskiego, bądź ewentualnie z powodu braku takiego do przeczytania "polskawego" czyli takiego w którego tworzeniu brał udział jakiś nasz rodak. Uwaga jak (prawie) zawsze pewne SPOILERY!!!


  "Kajko i Kokosz:Szranki i Konkury" - Janusz Christa. Czytane ciężko powiedzieć, ale bardzo bardzo dawno temu, no i czy ja muszę coś dodawać więcej? Komiks z gatunku "nie zestarzeje się", ciągle fajny, ciągle zabawny, ciągle ciekawy. Seria wyraźnie się rozwija i jest lepiej w stosunku do "Złotego Pucharu" zarówno pod względem rysunków jak i fabuły czy dowcipów. Mirmiłowo zaczyna nabierać znanych kształtów i mieszkańców, ale Christa ciągle jeszcze poszukuje swoich Zbójcerzy. Całość dla czytelnika od lat 5 do 105 jak się komuś wydawało, że to Shrek potrafił jako pierwszy sprzedawać humor różnym grupom wiekowym naraz to mu się tylko wydawało. Chociaż ogólnie rzecz biorąc całkiem sporo tu żartów, które raczej trafią do dorosłych. Jednym słowem czytać koniecznie. Ocena 8/10.

  "Tytus, Romek i A'Tomek - Księgi 5-10" - Papcio Chmiel. Kolejna klasyczna seria, która wyraźnie się rozkręca w stosunku do pierwszych tomów. O ile początki były raczej dziecinne z tych tomów dorosły człowiek może już spokojnie czerpać satysfakcję, więcej humoru opartego na absurdalnych skojarzeniach, kryminalno-przestępcze klimaty i więcej nawiązań do realnego świata (w tym do jego nieprzyjemnych stron), więcej także żartów poukrywanych na rysunkach. No i dwie moje ukochane od zawsze książeczki 'Tytus Astronomem" i "Tytus na Dzikim Zachodzie", niestety nieoficjalnych tytułów z wyjątkiem książeczki nr. 1 dalej brak. W księdze nr. 10 "Ochrona Przyrody" jest zakończenie inne niż zapamiętałem więc pewnie jest to oryginalne a ja widziałem wcześniej to poprawione. W pierwszym zeszycie tego wydania Prószyńskiego umieszczono obydwa zakończenia, tutaj widocznie już się nie zmieściło a szkoda. Mimo wszystko ocena 8/10.

  "Kłamca:Viva L'arte" - Jakub Ćwiek, Dawid Pochopień. Kupione w jednej z księgarń internetowych za bodajże 8 złotych tylko i wyłącznie w celu dobicia do darmowej wysyłki, bo najtańsza wynosiła złotych 11. Nazwisko pana Ćwieka znam i wiem że zajmuje się pisaniem m.in. fantastyki, ale z żadną z jego książek nie miałem nigdy do czynienia więc tytuł absolutnie nic mi nie powiedział. Z opisów umieszczonych wewnątrz i na tylnej okładce wynika, że jest to komiks na podstawie jakoby dobrze przyjętego cyklu fantasy Kłamca, składającego się z opowiadań o poruszającym się w naszych czasach i realiach Lokim i o ile dobrze zrozumiałem nie jest adaptacją któregoś z tych opowiadań, ale całkowicie nową historią przygotowaną specjalnie na potrzeby graficznego medium. No w każdym razie lekturę rozpoczniemy od obrazów jednego ze znanych zdarzeń mitologii nordyckiej mające upewnić nawet niezaznajomionego z literackim pierwowzorem, że Loki z "Kłamcy" to TEN Loki, po czym przeniesiemy się do rezydencji jakiegoś korpulentnego wyposażonego w uśmiech dobrotliwego pedofila biskupa by później trafić do Nowego Jorku gdzie bohater dostanie zlecenie od Archanioła Gabriela na odszukanie niedoszłego niebiańskiego proroka, który aktualnie okazuje się zaginionym kloszardem. Przy okazji dowiemy się, że ta wersja Lokiego to typowy cyniczny cwaniaczek połączony z twardzielem starającym się mocno ukryć fakt iż ma w gruncie przyzwoite serce i własne, nieco specyficzne poczucie sprawiedliwości czym doskonale wpisuje się w pejzaż złożony z wielu podróbek Geralta z Rivii w stylu Inkwizytora, Villona, Sztejera, Koniasza i dziesięciu innych o których nie słyszałem. Słowo o szacie graficznej, we wstępniaku autor twierdzi, że rysunki Dawida Pochopnia są "jego zdaniem zbliżone do Simona Bisleya" to jednocześnie prawda i nieprawda. Niektóre ilustracje (zwłaszcza te na której widzimy sceny gore prosto z komiksów o Lobo) są jakby żywcem skopiowane z portfolio brytyjskiego artysty, ale tam gdzie rysownik przeskakuje na coś co nazwę ostrożnie "własnym stylem" bywa różnie, przeważnie jest na swój raczej groteskowy lekko zalatujący próbami podrabiania Steve Dillona sposób, czasami nieporadnie w stylu "Zygmunt Similak" (którego w sumie też lubię, żeby nie było). Mieszane uczucia mam nieco do projektów postaci, sam Loki (na roboczo) w sumie ok w stylu motocyklista skrzyżowany ze szwedzkim miłośnikiem black metalu czyli niby pasuje, tyle że o ile się dobrze orientuję to dobry kłamca powinien raczej wzbudzać zaufanie czego o wyglądzie naszego bohatera powiedzieć nie można (chyba żeby chodziło o obalenie butelki Danielsa, albo wizytę w jakimś najpodlejszym burdelu), za to napewno można pochwalić wygląd Gabriela mającego twarz Oscara Wilde. Kwiatek w dłoni i lekko damski fioletowy płaszczyk wspólnie z rysami twarzy nadają mu specyficznego hermafrodytycznego uroku. Można też zwrócić uwagę na przyzwoite wyniki pracy utrzymanej w raczej ponurych ciemnych z rzadka rozświetlanych jakąś jaskrawszą barwą kolorysty Grzegorza Nity. Ogólnie rzecz biorąc mimo jednego rysownika widoczna jest pewna niespójność stylowa i to na zaledwie 68 stronach, ale ja oceniam wygląd całości na "pozytywnie". Będę szczery po komiksie który nie wyprzedał się przez te siedem czy tam osiem lat, posiadającego kiepską okładkę (tutaj akurat Pochopień wyraźnie nie był w formie) i który można kupić za 8 złotych (chociaż już rzadko gdzie) nie spodziewałem się kompletnie nic. A dostałem...hmmm zadziwiająco przyzwoite czytadło. Naprawdę to zdecydowanie największe zaskoczenie na plus w tym miesiącu, historia jest w sumie króciutka ale raz interesująca, dwa sensowna z postaciami po poznaniu których motywacji nie musimy się klepać ręką w czoło. Trochę makabry, trochę czarnego humoru, plus jeden czy dwa interesujące pomysły dobrane we właściwych proporcjach. Wady? Widzę dwie. Pierwsza dosyć ważna na dobrą sprawę nie ma tutaj nic oryginalnego (no dobra pomysł że w nowojorskich kanałach żyje gang Indian którzy chcą sprowadzić Pierzastego Węża i nie lubią być nazywani Meksykanami jest nieźle pojechany) ot taki miks w/w Wiedźmina ze Spawnem i kilkoma innymi dziełami (lub "dziełami") o których już nie chce mi się wspominać. Dwa, widać że obydwaj panowie mają nikłą (raczej żadną) praktykę w komiksowym medium w niektórych momentach widać, że historia została źle przycięta w stosunku do kadrów i można się chwilowo pogubić. Wydanie porządne, duży format, technicznych wpadek nie stwierdziłem, w dodatkach galeria całkiem fajnych grafik plus króciutki komiks z cameo twórców w założeniu żartobliwy tyle że mnie jakoś nie rozbawił. Cóż, szkoda że pomysł się nie sprzedał, ja bym z chęcią następne tomy przeczytał w sumie, ale za to chyba mimo że fantastykę od bardzo dawna czytam od wielkiego dzwonu chyba "zainwestuję" w pierwszy tom książkowego "Kłamcy" bo to co tutaj dostałem to na swój rzemieślniczo solidny sposób całkiem niezła rozrywka. Ocena 6+/10.

  "Skarga Utraconych Ziem - cykl Sioban" - Jean Dufaux, Grzegorz Rosiński. Klasyczna seria fantasy wydana w tomie zbiorczym zawierającym cztery pierwsze tomy autorstwa dwóch legendarnych (jednego o wiele bardziej) w naszym kraju twórców, wydawany już kilkukrotnie a więc przypuszczać można iż cieszący się niesłabnącą specjalnie popularnością. Dostajemy więc tajemniczą pokrytą mgłami wyspę Eruin Dulea solidnie wzorującą się na klimatach wysp brytyjskich oraz żyjącą na niej młodziutką księżniczkę Sioban córkę nieżyjącego już powszechnie kochanego władcy wysp Białego Wilka. Która żyje wraz z przedwcześnie owdowiałą ciągle piękną matką do której smali cholewki Lord Blackmore jeden ze sługusów (raczej podejrzewanych o to niż jawnych) złowrogiego maga Bedlama, pragnącego podbić całe wyspy i będącego tym który zabił ojca Sioban. Dodawać nie trzeba, że spiski złoli zostaną przejrzane i ujawnione a oni sami pokonani w klasyczny dla gatunku sposób a mianowicie na polu bitwy. Tyle dwie pierwsze księgi, w kolejnych dwóch Sioban pozna kawalera, ostatniego potomka klanu który okrył się hańbą Kyle'a z Klanachów, znowuż nie trzeba dodawać, że młodzi szybko przypadną sobie do gustu tyle że na ich drodze do szczęścia stanie głowa jednej z wyspiarskich rodzin Pani Garfaut wraz ze swoim zboczonym synem pod której zaklęcia wpływem Sioban przejdzie na "stronę zła" i zostanie żoną wyżej wzmiankowanego synalka. No ale w końcu prawdziwa miłość zawsze zwycięży (przynajmniej w bajkach) więc nie mamy się czym martwić. Fani twórczości Grzegorza Rosińskiego z pewnością będą zadowoleni, natomiast nie wydaje mi się aby byli specjalnie zachwyceni. Stylistycznie "Skarga" może się mocno kojarzyć z "Thorgalem" chociaż ciężko ukryć że wydaje się nieco mniej staranna-bardziej niechlujna. Na artystyczne doznania z hrabiego Skarbka czy pieczołowitość Szninkla nie mamy na co liczyć. Pochwalę za to projekty właściwie wszystkiego (postacie, uzbrojenie, budynki itp), które naprawdę udanie wprowadzają nas w klimaty magicznego wyspiarskiego królestwa, na minus niektóre twarze które są dosłownymi kopiami innych bohaterów z innych komiksów Rosińskiego a Uki, magiczny zwierzak-maskotka Sioban jest raczej paskudny z wyglądu. Bardzo pochwalę kolory nałożone przez panią Kasprzak, lekko wyblakłe i z rzadka tylko rzucające się w oczy ładnie malują pejzaże zimnej, mokrej i mrocznej wyspy. Dla koneserów będzie nieco nienachalnej nagości co w sumie też pasuje do charakteru Średniowiecza. Jak już wspominałem mamy do czynienia z klasycznym fantasy i to klasycznym w samym sednie znaczenia tego słowa tyle że jest to zarówno zaleta jak i wada. Z jednej strony dobrze jest czasami poczytać coś bez odniesień do rzeczywistego świata, z prostolinijnymi bohaterami pozbawionych odcieni szarości,  bez urealniania na siłę czy miksu gatunkowego. Z drugiej historia jest prosta jak trzonek od łopaty ci dobrzy są piękni co do jednego, źli mają zło wypisane na swoich paskudnych gębach a konflikt moralny w tym świecie nie istnieje. I w sumie te wady mogłyby być również zaletami gdyby była to dobrze napisana historia, tyle że ona dobrze napisana nie jest. Na początku zdaje się dostajemy przypisy o ile się nie mylę nieco odsłaniające to co się dzieje w kolejnych cyklach, co raczej nie rozjaśnia sytuacji plus kilka zdań wstępu mającego wprowadzić nas w świat Eruin Dulea co również się nie udaje. Jak już wspominałem historia jest prosta, tyle że napisana w jakiś taki dziwnie nieporadny bełkotliwy sposób. Scenarzysta ma wyraźne problemy z nakreśleniem związków przyczynowo-skutkowych przeskakując w chaotyczny sposób pomiędzy scenami. Niektóre postaci (Seamus, Uki) dostają zbyt wiele czasu nie pełniąc praktycznie żadnych funkcji w fabule a informacji na temat większości przeszłych wydarzeń które mają wielki wpływ na wydarzenia dziejące się w komiksowej teraźniejszości otrzymujemy zdecydowanie zbyt mało. O zakończeniu pierwszej opowieści sprowadzającej się do "jestem synem, wujka twojego sąsiada" i konfrontacji rozrysowanej na dwa obrazki na krzyż trochę żal wspominać. Nieco lepiej ma się sprawa z drugą połową tomu, może przez to iż historia jest nieco bardziej kameralna i zdecydowanie bliżej jej do Thorgala, tym niemniej zarzuty mam podobne to się czyta jakby wyrwano kilka losowych kartek. W tych przypadkach widać jak wiele Dufaux brakuje do Van Hamme'a, który na 48 stronach potrafił doskonale poprowadzić fabułę z punktu A do punktu Z podczas gdy temu pierwszemu wyraźnie nie udaje się zmieścić w 2x48 stronach z wcale nie bardziej skomplikowanymi historiami. Nie to żeby nie było zalet, bo te są i to całkiem spore. Zacznijmy od klimatu, a ten jest świetny taki miks celtyckich legend, silnie podlany sosem arturiańskich mitów i wczesnochrześcijańskich motywów przy odkrywaniu którego dosłownie idzie poczuć morską bryzę czy wiatr hulający po wrzosowiskach. Jak kto lubi świat Thorgala to i ten polubi, chociaż jest tu nieco mroczniej i posępniej (w sumie zaleta). Napewno da się polubić Sioban, która świetnie się wpisuje w schemat ostatnich disneyowskich krnąbrnych, ale uroczych i mających czyste intencje księżniczek , tak samo zresztą jak i resztę postaci (tych dobrych oczywiście). Jednowymiarowość tychże postaci ma też zresztą swój staroszkolny urok i Dufaux potrafi pisać całkiem fajne dialogi. Natomiast, dla mnie całość jako całość to po prostu rozczarowanie, napewno widać tu spory potencjał, ale to nie ta klasa scenarzysty zdecydowanie, chaos i rwąca się fabuła po jakimś czasie potrafią naprawdę drażnić. Wydane tak jak reszta kolekcji Rosińskiego czyli w swojej kategorii cenowej 9/10, galeria dodatków tym razem średnio ciekawa. Aha i w dokładnie takiej formie oczekuję wydań zbiorczych przygód dzielnego Wikinga z kosmosu i nie akceptuję żadnych wykrętów w stylu "na rynku jest dostępne wydanie zbiorcze". Ocena 6/10.

  "Wartości Rodzinne" - Michał Śledziński. Wydanie zbiorcze serii napisanej przez jedną ze zdaje się można to powiedzieć gwiazd naszego rynku komiksowego, która jakby się tak zastanowić i odliczyć shorty pisane do różnego rodzaju czasopism to wcale tak dużo tych komiksów nie stworzyła i w/g mnie jest chyba raczej lekkim zawodem. Zawodem czy wręcz przeciwnie dostajemy ukazaną na łamach czterech zeszytów "typową" polską rodzinę o nazwisku Król w składzie ojca Edgara poczciwego i szczerze mówiąc niespecjalnie rozgarniętego cywilnego pracownika armii wykonującego bliżej nieokreśloną "ważną i tajną pracę", jego żonę Elżbietę znudzoną brakiem zajęć byłą kurę domową mającą tendencje do zaglądania do kieliszka, syna Tobiasza przygłupawego szkolnego osiłka, najmłodszej Tary emo-gotki która zgodnie ze schematem zdaje się mieć najwięcej oleju w głowie oraz ich lokatora Jezusa najprawdopodobniej we własnej osobie. Z której strony więc by nie patrzeć mamy do czynienia z polską wersją "Simpsonów" autor wkłada co prawda to tu, to tam szpile poszczególnym członkom rodziny, ale trudno ukryć, że zgodnie z tytułem dosyć czułym okiem spogląda na podstawową komórkę społeczną, więc dla wielbicieli prorodzinnych klimatów będzie to komiks pasujący jak ulał. Całość jest raczej ciągiem gagów, ale też i ciężko byłoby powiedzieć że pozbawiona jest fabuły (aczkolwiek nieco symbolicznej), która to będzie się kręciła wokół tajnego projektu polskiego zmutowanego superżołnierza oraz gwiazd telewizyjnego programu "Tucholski Patrol". Rysunki jak to u Śledzia ja bardzo lubię jego styl, więc to co widziałem oceniam na bardzo dobrze. A to, że to jego styl, rozpoznajemy na pierwszy rzut oka aczkolwiek rysunki są dosyć mocno "kreskówkowe" i zdecydowanie bliższe temu co można było zobaczyć w "Świecie Gier Komputerowych" niż temu co było w "Osiedlu Swoboda". Kolorki radośnie żarówiaste ale to dobrze pasuje do raczej radosnego klimatu całości. Całości, która jest fajna jakby nie patrzeć bo oprócz sympatycznych członków rodziny komiks zdecydowanie stoi również postaciami drugo- i trzecio-planowymi (prym wiodą Edgar - sąsiad, emerytowany esbek oraz generał Grot - idealne wcielenie durnego trepa). Idzie się czasami zaśmiać, aczkolwiek część dowcipów jest już nieco zwietrzała (sporo polega na easter-eggach czy tam innych nawiązaniach do rzeczy, wydarzeń bądź elementów kultury których ja sam już nie bardzo pamiętam, więc myślę że młody człowiek może niespecjalnie wiele z tej lektury wyciągnąć), mamy kilka ciekawych obserwacji społecznych, tyle że całość jest taka trochę letnia. Komiks raczej dla wszystkich więc wiadomo, że autor nie pozwoli sobie na ostrzejsze wstawki a mocno rozrywkowy charakter wyklucza raczej poruszenie poważniejszych tematów. Ot jest fajnie i tylko fajnie. Ocena 6/10.

  "Nie Przebaczaj" - Kuba Ryszkiewicz, Marianna Strychowska. Kupione podczas wakacji w namiocie z tanią książką. Tytuł nic mi nie mówił tak samo jak i autorzy i niespecjalna okładka. Jak z tyłu przeczytałem że inspiracją były Gwiezdne Wojny, Bez Przebaczenia i Quentin Tarantino to chciałem odłożyć z powrotem, ale zniżka była spora a jak się okazało że to dwudziestolecie międzywojenne i w środku rysunki w miarę przyzwoite to zaniosłem jednak do kasy. Rzecz rozpoczyna się po I WŚ, familia Eustachego zubożałego szlachcica z nadwątlonym zdrowiem po wojennych perypetiach wraca w rodzinne strony (zdaje się gdzieś na Białorusi) gdzie zostanie nawiedzona przez bandę niejakiego Lazara (Rosjanina bądź też Ukraińca - tak mówi polskim mieszanym z nie wiem jakim nie orientuję się w tych wschodnich językach) zajmującą się podobno rekwizycją pańskich majątków na rzecz Komsomołu. Eustachy zostanie zamordowana a jego syn Tadeusz wraz z ciężarną matką przepędzeni z posiadłości do jakiegoś burdelu gdzieś na wsi (?). Po jakimś czasie bajzel zostanie odwiedzony znowuż przez Lazara i jego bandę, którzy tym razem zamordują matkę głównego bohatera a jego samego zostawią półmartwego po to, aby uratowała go jakaś wiedźma z lasu która już wcześniej się opiekowała całą rodziną (ponownie ?). Która go ratuje po to, aby go uczyć umiejętności walki bronią palną oraz nożem i wręcz (???), oczywiście po to aby mógł pomścić bliskich. Po zakończeniu okresu terminarzu, Tadeusz wyruszy w ślad za morderczą hołotą i nie będzie to raczej żaden spoiler jeśli powiem że każdemu jedynemu wymierzy krótką aczkolwiek bolesną sprawiedliwość. Rysunki pani/panny Marianny oceniam na dobrze, podczas lektury zorientowałem się, że jednak już coś takiego widziałem i po sprawdzeniu okazało się, że rysowała już w darkhorse'owym Wiedźminie, tam jej prace raczej nie przypadły mi do gustu, ale w tym przypadku z racji większej "chropowatości" oraz braku koloru sprawdzają się naprawdę nieźle mimo że z okazjonalnymi wpadkami. Dyskusyjny może być "design" głównego bohatera, ja wiem że istniały już wtedy skórzane krótkie kurtki oraz jeansy, ale jakoś nie bardzo mi się chce wierzyć że jakiś chłopak włóczący się po lasach Polesia w latach trzydziestych może wyglądać jakby się wybierał właśnie na koncert Buddy Holly'ego. Historia o zemście prosta jak drut, aczkolwiek znajdzie się kilka momentów w których można się podrapać po głowie. Jest tu całkiem niemało wad. Mimo, że nie jest to komiks quasi-historyczny (akcję można by umieścić wszędzie tam gdzie nie sięga prawo, miejsce i czas nie mają w sumie specjalnego znaczenia) to autorzy mogli się jednak pokusić chyba o solidniejsze osadzenie w realiach. Jest kilka absurdalnych lub nie wiadomo co znaczących scen (pląsający do skrzypiec goły brodacz), czy jakichś dziwnych zabiegów fabularnych (cała postać Wiedźmy a przede wszystkim zakończenie jej historii). Pewne "rwanie się" opowieści, przeskoki czasowe nieco z sufitu, brak nakreślonych motywacji wszystkich postaci z wyjątkiem Tadeusza tak samo jak i widmo sztampy krążące nad całością. Jednakże pomimo tego, że takich historii to przeczytaliśmy czy obejrzeliśmy już na kopy to w polskim komiksie wydaje się, że to nieczęsto spotykana tematyka. Mamy tu ostrą sensację połączoną z westernem w historycznych (pół)realiach przedwojennej Polski. Jest klimat bezprawia i zdziczenia toczącego Kresy, autorzy nie boją się brutalności, wulgarności i nagości. Fajny zabieg z tym, że bandyci gadają w tym swoim dialekcie w którym jest na tyle wiele obcych słów aby móc sobie wyobrazić, że mówią w języku innym niż polski a na tyle mało, aby bez problemu to zrozumieć. O ile główny bohater jest postacią raczej niewyraźną tak napewno zwraca na siebie uwagę może nie nadzwyczajnie oryginalna ale za to brylująca na tle innych kreacja głównego czarnego charakteru Krwawego Lazara w typie kompletnie zdeprawowanego i amoralnego intelektualisty. Nie będę nikomu wmawiał że to jakiś nadzwyczaj dobry komiks jest, ale jak ktoś będzie miał okazję kupić z dobrym rabatem i ma ochotę na historię z cyklu "jest zbrodnia to musi być kara" w przyzwoitej oprawie graficznej to może spróbować. Ocena -6/10.

  "Narko" - Dana Łukasińska, Krzysztof Ostrowski. Wydany przez Krytykę Polityczną przy pomocy pieniędzy z jakichś fundacji (być może i publicznych) komikso-podręcznik ostrzegający przez uzależnieniami od wszelkiego rodzaju narkotyków. Tomik składający się z kilku nowelek opowiadających o młodych ludziach którzy tracą kontrolę nad życiem (czasem i rozumem) z powodu spożywania tego lub owego z których pierwsza, najdłuższa pt "Kryspin" wydaje się z racji dosyć sensownego i realnego sposobu ukazania drogi prosto w dół najlepsza. Na plus z pewnością rysunki, brzydkie, rozedrgane, niechlujne, wykrzywione czasem aż do granicy obrzydliwości z pewnością pasują do tematu i z równą pewnością można stwierdzić że mają ten oryginalny "autorski sznyt". Największą chyba słabością jest dosyć natrętnie moralizatorski ton komiksu rodem z materiałów rozdawanych po szkołach jakieś dwie-trzy dekady temu. Ja ogólnie jestem raczej zwolennikiem edukacji o rzeczywistych skutkach i konsekwencjach zażywania środków psychodelicznych bądź stymulujących a nie straszenia tym, że jak zapalisz skręta to skończysz na ulicy ze strzykawką w żyle. Przeszkadzają też raczej nieco odklejone od rzeczywistości motywy pojawiające się tu i ówdzie. Niektóre postacie mają jakieś kompletne odjazdy jakby łączyli pejotl z meskaliną i kwasem a nie zażyli jedną tabletkę (gdzie taki towar można kupić?), klasowy prymus chcący spróbować po raz pierwszy narkotyków wstrzykujący sobie amfetaminę (zna ktoś taką osobę?), czy dziewczyna biegająca w szkolnych zawodach też zresztą na amfetaminie. Ergo takie pół na pół, raczej ciekawostka niż pełnoprawny komiks z pewnością dałoby się podejść do tematu w sposób ciekawszy, uczciwszy i bardziej działający na wyobraźnię młodzieży. Jeżeli już sięgać to raczej ze względu na dosyć oryginalną oprawę graficzną przygotowaną przez naczelnego jednego z największych wydawnictw komiksowych na rynku i byłą gwiazdę punk-rocka. Ocena 5+/10.

  "Vreckless Vrestlers" - Łukasz Kowalczuk. Ciężko mi coś sensownego powiedzieć w tym temacie. Komiks na dobrą sprawę pozbawiony fabuły i praktycznie rzecz biorąc dialogów raczej też. Jakieś tam miasto przyszłości, właściciel największej kosmicznej federacji wrestlingu porywa z różnych miejsc wszechświata i różnych czasów najtęższych zabijaków i wystawia ich w walkach jeden na jednego transmitowanych na całą galaktykę. Przeglądając książeczkę obejrzymy kilka takich brutalnie przerysowanych walk po czym zobaczymy zakończenie tej historii bez historii i tyle. Szata graficzna nie przypadła mi do gustu szczerze mówiąc, ogólnie rzecz biorąc lubię rysunki Kowalczuka, ale tutaj mazane grubymi liniami i pokolorowane flamastrem (bądź czymś co ma symulować jego efekt) na zielono przez swoją toporność dosyć często na czytelności, zresztą wystarczy spojrzeć na wewnętrzną stronę okładki, czarno-biały narysowany cieńszą linią rysunek wygląda o wiele lepiej niż sam komiks. I cóż więcej, no widać że autor jest miłośnikiem pulpy wszelkiego rodzaju, wrestlingu i piłki nożnej i tyle chyba. Sam jestem (raczej byłem) fanem "wolnej amerykanki" w czasach kiedy triumfy święciły takie postacie jak Sting, Bret Hart czy wcześniej Ric Flair, ale jakoś do mnie ta książeczka nie trafiła. Kilka zabawnych dowcipów, niespecjalnie czytelny finał w nie najprzejrzystrzej oprawie ot i wszystko. O wiele lepiej prezentuje się całkiem bogata galeria pomysłowych zresztą dodatków, okładki, figurki, przeróżne gry i zabawy. Całkiem fajnie to pomyślane widać, że autor podszedł do tematu kompleksowo i całkiem na (nie)poważnie. Cóż więcej mogę rzec, widać że twórca doskonale się bawił podczas procesu tworzenia, tylko pytanie czy ja jako odbiorca bawiłem się równie dobrze. I cóż w/g mnie raczej nie. Nie jestem napewno docelowym odbiorcą takiej formy sztuki (zwał jak zwał) więc nie oceniam, ale i również z pewnością nie polecam, chyba że zatwardziałym miłośnikom kompletnego komiksowego undergroundu.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Jaszczu w Pn, 24 Październik 2022, 13:43:21
Cytuj
Michał Śledziński. Wydanie zbiorcze serii napisanej przez jedną ze zdaje się można to powiedzieć gwiazd naszego rynku komiksowego, która jakby się tak zastanowić i odliczyć shorty pisane do różnego rodzaju czasopism to wcale tak dużo tych komiksów nie stworzyła i w/g mnie jest chyba raczej lekkim zawodem.

Co? To ile Śledziu miałby tych albumów wydać mając przed sobą spokojnie z 20 lat rysowania, żeby było wcale tak dużo? "Fido i Mel na kozetce", "Na szybko spisane" x 3, "Wartości rodzinne", "Osiedle Swoboda" x 3 + scenariusz "Niedźwiedzia", "Strange Years", "Czerwony Pingwin" x 2, "KDP 64+". 23 numery "Produktu", w którym rednaczował, pisał scenariusze, rysował. Pomniejsze rzeczy jak Żbik, Bears of war i setki plansz z Fido i Melem, 8 Bitem i innymi fikołkami do prasy growej. Nie wspominając o tym, że Śledziu bardzo często jest komiksiarzem po godzinach bo na chlebek musi zarobić w reklamie czy w ostatnich latach w animacji. To jest już na tę chwilę piękna kariera i dorobek, więc jeśli to jest dla kogoś "zawód" bo to "wcale nie tak dużo" to ja już nie wiem co trzeba zrobić, żeby zadowolić polskiego odbiorcę.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pn, 24 Październik 2022, 17:59:03
   Przecież ja nie chcę go rozstrzelać. Nie czytam za bardzo komiksu polskiego i jestem przyzwyczajony raczej do zawodowych twórców którzy mają większy dorobek, jak dla mnie nie ma zbyt wielkiego dorobku i tyle. A zawód nie z powodu ilości, tylko raczej jakości. W/g mnie zapowiadał się lepiej i tyle. Pamiętam początki "Osiedla Swoboda" i co on napisał coś od tego czasu lepszego? Widać to nawet zresztą w wydaniu zbiorczym, tom 2 to spory zjazd w stosunku do 1. Czytałem "Na szybko spisane" i teraz te "Wartości Rodzinne" i "w sumie fajne" to jest najcieplejsze słowa jakich mogę użyć w obydwu przypadkach. On ma coś jeszcze naprawdę dobrego w CV? No bo chyba nie ten jeden zeszyt "Kapitana Żbika"? Zaczął z wysokiego C, a skończył...właściwie pewnie jeszcze nie skończył. Teraz męczy tego drętwego Kajko i Kokosza na Netflixie, ale może jeszcze coś napisze. Na mnie osobiście lepsze wrażenie robi taki Owedyk, a nazwisko chyba mniej znane.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Jaszczu w Pn, 24 Październik 2022, 20:08:15
Co kto lubi. Nie będę Cię tu przekonywał na siłę, że Śledziu wielkim autorem jest. Odniosłem się bardziej do Twojego "wcale tak dużo tych komiksów nie stworzył". O np. Baranowskim w 1989 (był wtedy rówieśnikiem dzisiejszego Sledzia) też można było powiedzieć, że wcale tak dużo tych komiksów nie zrobił.

A co Śledziu ma dobrego w CV? Według mnie jego najlepszym komiksem jest akurat "Na szybko spisane". "Czerwony Pingwin musi umrzeć" jest znakomitą przygodówką i nie mogę się doczekać ciągu dalszego. Trzeci tom "Osiedla Swoboda" jest w moim odczuciu dużo lepszy od kolorowej serii zeszytowej. Ale to tylko moja opinia. Ty możesz udawać, że nie wymieniłem wcześniej tych tytułów i czepnąć się Żbika, który jest zaledwie ciekawostką w CV Śledzia.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pn, 24 Październik 2022, 20:40:11
  Przecież nie powiedziałem że to jest jakiś zarzut, jakoś zdania niewyraźnie składam czy co? Ma kilka komiksów a żaden z nich nie jest tak dobry jak początek "Osiedla Swoboda" i tyle. Tylko, że to moja osobista opinia a żaden ze mnie krytyk czy koneser, aczkolwiek też nie laik. Trzeciego tomu nie czytałem.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Nd, 30 Październik 2022, 22:58:57
Październik

Justice Society of America vol.1 nr 1
– jeszcze zanim najbardziej towarzyscy herosi Złotej Ery dali o sobie znać w trakcie wydarzenia znanego jako „War of the Gods” i na dobre powrócili w trakcie afery z udziałem demona Abraxisa (zob. mini-seria „Armageddon: Inferno”) władze zwierzchnie DC Comics zdecydowały się przypomnieć o niegdysiejszej sławie i chwale Amerykańskiego Stowarzyszenia Sprawiedliwości. Tym właśnie sposobem przedstawiciele tej formacji dali o sobie znać po raz pierwszy od czasów pamiętnego „Kryzysu na Nieskończonych Ziemiach”. Pretekstem ku temu okazała się rozbudowana retrospekcja przybliżająca okoliczności zakończenia działalności tej organizacji u schyłku lat 40. XX w. Inicjujący ją epizod wskazuje, że zaiste będzie się działo!
 
Bohaterowie i Złoczyńcy: Lex Luthor – Czarny pierścień cz.2 – o ile pierwszy zbiór zawierający solowe perypetie głównego adwersarza Człowieka ze Stali okazał się przyzwoicie poprowadzoną rozrywką, o tyle niniejszy skalą swojego rozmachu oraz decydującego znaczenia dla całej fabuły wspomniany przebija. Niby rzecz nie porywa, a jednak w kategorii fachowo zilustrowanego czytadła sprawdza się w całej swojej rozciągłości.
 
Marvel Classics Comics nr 19: Robinson Crusoe – jedna z najbardziej udanych i długowiecznych pochwał ludzkiej zaradności sprawdziła się także w formule tej serii. Owszem, z perspektywy współczesnego czytelnika z miejsca rzuca się w oczy przeładowanie tekstem. Z drugiej strony trafnie oddaje to ducha literackiego pierwowzoru w którym rolę narratora pełnił sam tytułowy bohater. Mnie ponadto ujęły rysunki jakby stylizowane na dokonania Johna Buscemy z etapu jego aktywności przy miesięczniku „Conan the Barbarian vol.2”. A nie ukrywam, że do przejawów twórczości tego autora mam wprost ogromną słabość. Toteż niniejsza odsłona tej serii okazała się dla mnie jedną z najbardziej udanych spośród dotychczas przyswojonych.

Wielkie pojedynki: Deadpool kontra Deadpool
– jeszcze jeden dowód, że perypetie tej postaci to zdecydowanie nie jest oferta dla mnie. Pisząc wprost jeden z najgorszych komiksów z którymi miałem styczność. 
 
Justice Society of America vol.1 nr 2 – mocne wejście Black Canary (być może już wówczas zarząd DC Comics rozważał solową mini-serie z jej udziałem) oraz równie mocne, wyraziste rysunki, choć raczej nie w manierze na ówczesne oczekiwania ogółu odbiorców superbohaterskiej konwencji. Z drugiej strony dzieje się sporo, a zatem tempo wątku wiodącego jest dla potencjalnego czytelnika angażujące. 

Nathan Never: Agent specjalny Alfa – po latach nareszcie doczekaliśmy się powrotu tego tytułu, który jak dla mnie oferował jeszcze bardziej udaną rozrywkę niż seria z udziałem Detektywa Mroku. Pomimo ponad trzech dekad od momentu pierwodruku niniejszego epizodu brak w nim znamion archaiczności. Przeciwnie, projekty zaawansowanych technologii sprawiają wrażenie nadspodziewanie świeżych i niezgorszych od tych we współcześnie realizowanych produkcjach SF. Swoboda rysunku oraz spójna i emocjonująca fabuła sprawiają, że odbiór tej propozycji wydawniczej tylko i wyłącznie cieszy.
 
Opowieści Grabarza: Ilustracje – Józef powraca, choć formalnie w nieco odmiennej formule niż do tej pory. Bowiem miast rozpiętościowo pełnowymiarowej fabuły tudzież zbioru krótkich form osadzonych w realiach z udziałem tytułowego bohatera otrzymaliśmy swoisty „składaczek” złożony nade wszystko z całostronicowych plansz. I dobrze, bo urokliwej kreski Piotra „Śmiechosława” Wojciechowskiego nigdy za wiele.
 
Ćma nr 2 - co tu długo nawijać: im dalej tym lepiej. Co prawda drugi z rysowników uczestniczących w tej odsłonie tego przedsięwzięcia (tj. Rafa Jankowski) będzie jeszcze musiał nad swoim warsztatem popracować. Mimo tego całość "pospinana" klimatycznym scenariuszem (w tym zwłaszcza druga z zaprezentowanych tu opowieści) obiecująco rokuje na ciąg dalszy tej inicjatywy. Do tego swoje robi także okładka niezmordowanego Rafała Szłapy.
 
Marvel Classics Comics nr 20: Frankenstein – po tej realizacji jakości porównywalnej z opublikowanym u nas albumie „Frankenstein żyje, żyje!” proponuję się nie spodziewać. Niemniej to dość wierna adaptacja pierwowzoru literackiego, a do tego zgrabnie rozrysowana. Ogólnie wrażenia z lektury pozytywne.
 
Bohaterowie i Złoczyńcy: Flashpoint – już miałem tego tomu nie nabywać, ale koledzy z forum dali znać, że będzie zawierał znacząco więcej materiału niż wcześniejsza o kilka lat edycja Egmontu z którą miałem okazję się zapoznać. Bez cienia wątpliwości warto było się na to zdecydować. Także z tego względu, że była okazja przypomnieć sobie tę jedną z najbardziej znaczących opowieści dla dziejów kontinuum uniwersum DC.
 
Tom Strong t.3 – tym razem pomysłodawca tego przedsięwzięcia ustąpił miejsca innym scenarzystom sobie pozostawiając jedynie przysłowiowe ostatnie słowo (tj. epizod konkludujący serię). W ogólnym rozrachunku wyszło to bardzo udanie, a przynajmniej w moim przekonaniu pod niektórymi opowieściami (jak w przypadku otwierającej niniejszy tom nowelki pióra Goeffa Johnsa pt. „Kumpel Toma Stronga Wally Willoughby”) spokojnie mógłby podpisać się sam Alan Moore. Szkoda tylko, że na tym już koniec.

Justice Society of America vol.1 nr 3
– tym razem przysłowiowe pierwsze skrzypce przyszło odegrać oryginalnemu Green Lanternowi w osobie Alana Scotta. Zarówno fabularnie jak i wizualnie wyszło to satysfakcjonująco i miło raz jeszcze ujrzeć przedstawicieli Amerykańskiego Stowarzyszenia Sprawiedliwości w pełni swoich mocy sprawczych. Choć tak jak wspomniano przy okazji pierwszego epizodu tego przedsięwzięcia jest to pozycja skierowana przede wszystkim do zadeklarowanych fanów tej formacji oraz formuły tworzenia komiksów superbohaterskich z przełomu lat 80. i 90.
 
Ascender t.3 - nadal trudno opędzić się od poczucia, że w przypadku tej serii mamy do czynienia z często spotykanym odcinaniem kuponów, przez co siłą rzeczy ustępuje ona ,,Descenderowi". Mimo wszystko intrygująco jawi się wątek z udziałem Quona i to właśnie z tej części fabuły być może ,,wykluje" się satysfakcjonujące zakończenie.
 
DC Comics: Pokolenia – nostalgiczny hołd dla epickich opowieści z najbardziej udanego okresu w dziejach DC Comics (oczywiście moim zdaniem), tj. z lat 1985-1994, a zatem od „Kryzysu na Nieskończonych Ziemiach” do „Godziny Zero”. Schemat tych opowieści został zachowany i stąd także tutaj mamy do czynienia z wyselekcjonowaną z różnych momentów dziejowych grupą heroin i herosów, którym dane będzie stawić czoła zagrożeniu na skalę obejmującą swym zasięgiem całokształt stworzenia. Siłą rzeczy pozycja przeznaczona dla odbiorców ceniących produkcje zaistniałe we wspomnianym wyżej momencie dziejowym.

Marvel Classics Comics nr 21: Master of the World
- co by było, gdyby geniuszowi porównywalnemu z Kapitanem Nemo odjechał przysłowiowy peron, a równocześnie dysponował on jeszcze groźniejszą technologią niż wspomniany postrach mórz i oceanów… Tym bowiem jest niniejsza, jeszcze jedna fantazja Juliusza Verne'a o technologiach przyszłości.
 
Thor – jedna z najbardziej udanych interpretacji tej postaci (a przy okazji całej „przestrzeni” asgardzkiej) nareszcie doczekała się swojej pełnej polskiej edycji. O tyle to cieszy, że fragmenty dokonań J. Michaela Straczynskiego wprost wskazywały, że w przypadku powierzonej mu postaci faktycznie mamy do czynienia z zupełnie nową jakością. Z perspektywy odbiorcy, który miał już sposobność zapoznać się z tym obszernym zbiorem mogę jedynie potwierdzić, że tak się sprawy rzeczywiście mają, a losy Asgardczyków i przewodzącego im Thora to lektura w pełni satysfakcjonująca.
 
Justice Society of America vol.1 nr 4 – zgodnie z formułą zastosowaną przez pomysłodawcę pierwszej w dziejach superbohaterskiej drużyny (czyli oczywiście Gardnera Foxa), także w tym przypadku mamy do czynienia z samodzielnym konfrontowaniem się poszczególnych jej przedstawicieli z zagrożeniem pochodzącym z tego samego źródła. W niniejszej serii była już okazja do prezentacji wysiłków w tym kontekście Flasha, Black Canary i Green Lanterna. Tym razem „czas antenowy” przypadł Hawkmanowi, który z wprawą i zaciętością egipskich wojowników niegdyś oblegających palestyńskie Megiddo dał do zrozumienia, że w użytkowaniu zabytkowego oręża radzi sobie równie wprawnie co na początku swojej aktywności. A nawet jeśli przytrafi mu się trudniejszy moment to zawsze może liczyć na sprawdzonych kolegów z Amerykańskiego Stowarzyszenia Sprawiedliwości. Jest dobrze, a zapowiada się, że będzie jeszcze lepiej.
 
Wielkie Pojedynki: Kapitan Ameryka kontra Red Skull – podobnie jak przy okazji wcześniejszych zbiorków prezentowanych w tej kolekcji także w tym przypadku zawodu nie doznałem. I chociaż ukazana tu geneza Red Skulla jawi się jako niemal kuriozalna, to jednak buzujące napięcie pomiędzy wymienionymi w tytule antagonistami jest niemal namacalne. Toteż bez tej liczonej w ponad ośmiu dekadach „relacji” wręcz nie sposób wyobrazić sobie uniwersum Marvela. Jej przekrojowe ujęcie zawarte w tym właśnie zbiorze trafnie tę okoliczność ujmuje, a wieńcząca zbiór „Operacja: Odrodzenie” o dziwo prezentuje się korzytniej niż w czasach jej publikacji na łamach „Mega Marvel”.
 
Marvel Classics Comics nr 22: Food of the Gods – Herberta George’a Wellsa nigdy za wiele. Dotyczy to również wszelkich form adaptacji jego utworów. Stąd kolejna, trzecia już takowa w ramach niniejszej serii (po „Wehikule Czasu” i „Wojnie światów”) może tylko i wyłącznie cieszyć. Także z tego względu, że jak to w przypadku wspomnianego autora bywało w pochodnej swojej twórczości uwzględniał nie tylko iście scientystyczną ekstazę na tle przełomowych odkryć i wynalazków, ale nade wszystko społeczne konsekwencje ich zaistnienia. Znać to również w niniejszej adaptacji „Pokarmu bogów”, zilustrowanej wprawną kreską, nawiązującą do maniery książkowych rycin ze schyłku XIX w. 
 
Elektra: Czerń, biel i krew – kolejna odsłona linii wydawniczej ewidentnie inspirowanej dobrze wszystkim znanym przedsięwzięciem spod szyldu DC Comics i kolejne rozczarowanie. Wydawać by się bowiem mogło, że tego typu propozycje, publikowane poza standardowym trybem miesięcznym, powinny charakteryzować się większym stopniem dopracowania. Do tego zarówno w wymiarze fabularnym jak i plastycznym (a tak przynajmniej sprawy się miały w przypadku antologii „Batman: Black & White”). Tymczasem z każdym kolejnym tomem otrzymujemy nowelki niekiedy interesująco rozrysowane i równocześnie w wymiarze narracyjnym do bólu bezbarwne. Pod tym względem zbiór poświęcony niegdyś bardzo bliskiej znajomej Matta Mardocka wypada jako najmniej udany z dotychczas z tej inicjatywy zaprezentowanych. Toteż aż strach się bać co czeka nas przy okazji kolejnego na liście Moon Knighta…
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Śr, 30 Listopad 2022, 19:50:17
Listopad

Ciemna Strona Marvela: Daredevil - zbiór w swojej formule dwojaki. Pierwsza z zawartych tu opowieści sprawia wrażenie stylizacji w nastrojowości ,,Odrodzonego”, choć bez ciężaru gatunkowego realizacji Millera i Mazzucchelliego. Znać jednak ambicje by uczynić tę fabułę więcej niż tylko opowiastką o zmaganiach wprawnego w swoim fachu herosa z egzaltowanymi, pstrokato odzianymi adwersarzami. Taka natomiast jest druga część tego zbioru, bliska modelowi narracyjnemu ze schyłkowego okresu funkcjonowania pierwszego solowego miesięcznika z udziałem Śmiałka. Wbrew pozorom ma to także swoje plusy. Stąd w ogólnym rozrachunku dobrze, że ów zbiór doczekał się swojej polskiej edycji.
 
Marvel Classics Comics nr 23: Moonstone
– wprost stwierdzić trzeba, że twórczość Wilkie’ego Collinsa niemiłosiernie wręcz się zestarzała. W pewnym jednak momencie dziejowym wykazywała znamiona przełomowości i prekursorstwa w kierunkach literackich z czasem podejmowanych i rozwijanych ku formułom także współcześnie chętnie przyswajanym. Tak się sprawy miały w przypadku powieści „Kamień Księżycowy” z 1868 r. w której zaproponował on model fabuły detektywistycznej rozwijanej przez całe bataliony tzw. ludzi pióra i klawiatury – od Agathy Christie po Konrada T. Lewandowskiego. Adaptacja tego utworu w ramach niniejszej serii raczej nuży niż porywa; stanowi jednak świadectwo popularności tej właśnie powieści bez której zaistnienia być może nie powstałby kryminały wciąż chętnie czytane i regularnie wznawiane.
 
Justice Society of America vol.1 nr 5
– jak dotąd przedstawiciele tej drużyny w pojedynkę zmagali się z tajemniczym zagrożeniem jako żywo wzbudzającym skojarzenia ze znakami zodiaku. W tym jednak epizodzie inicjator tych machinacji ujawnił w końcu swoją tożsamość i aż chciałoby się rzec, że niespodzianki nie ma. Trudno byłoby bowiem przypuszczać, że prehistoryczny złoczyńca daruje sobie dążenie do upragnionego przezeń zdominowania świata. Tym bardziej wskazana okazuje się okoliczność skumulowania wysiłków herosów Złotej Ery, póki co przejawiająca się podjęciem współpracy pomiędzy Flashem i Hawkmanem. Tradycyjnie dla tego przedsięwzięcia wprawnie rozpisany scenariusz i niezgorzej wykonana warstwa plastyczna. 
 
Storm t.10
– na ten zbiorek przyszło nam czekać nieco dłużej niż zwykle; niemniej i tak było warto. Zwłaszcza ze względu na drugą z zawartych tu opowieści pełnokrwiste science fiction w jej odmianie jako żywo wzbudzającej skojarzenia z przejawami literackiej fantastyki z okresu jej Srebrnej Ery. Do tego jak zawsze mistrzowski Don Lawrence. 

Diuna. Powieść graficzna, księga 2: Muad'Dib
- mimo ze niniejszy album wykazuje znamiona tzw. syndromu środka, to jednak zawiera kilka mocno emocjonujących scen. Ilustratorzy zaangażowani w ten projekt wykazali się z kolei plastyczną zachowawczością, ale też i solidnością. Szkoda, tylko, że na finalny tom tej adaptacji będzie trzeba poczekać aż do roku 2024.
 
Marvel Classics Comics: She nr 24 - rezonans powieści na podstawię której zrealizowano tę adaptację okazał się nadspodziewanie znaczny. Stało się tak już choćby z racji wykorzystanego w niej motywu reliktowej cywilizacji egzystującej z dala od dobrze nam znanych tworów kulturowych i politycznych. Realizacja całkiem trafnie ujmuje ducha literackiego pierwowzoru i tym samym spokojnie uznana być może za jedną z najbardziej udanych w tej serii adaptacji.
 
Punisher t.3 – konkluzja aktywności Gartha Ennisa przy tytułowej postaci w ramach linii „Marvel Knights” być może nie cieszy aż tak mocno jak współtworzona przezeń seria z logo „MAX”; aczkolwiek również w tym przypadku można śmiało mówić o przysłowiowej jeździe po bandzie. Do tego z tzw. zamaszystym zamachem. 
 
Justice Society of America vol.1 nr 6 – co tu kryć: sytuacja się zagęszcza. Tym razem działalność w duecie podejmą Black Canary i Green Lantern. A zaiste będzie się działo, bo wyzwanie rodem z gwiazd to ledwie preludium do właściwej konfrontacji. Krótko pisząc rozrywka w dobrym stylu zwiastująca zamiar przywrócenia do dawnej sławy i chwały najstarszej formacji superbohaterskiej.
 
Ciemna Strona Marvela: Venom - lata 90. miały zarówno swoje blaski jak i cienie, aczkolwiek ostatnimi czasy te pierwsze jawią mi się jako znacznie bardziej wyraziste, a przy tym rozrywkowo przekonujące. Zbiorek z Venomem pochodzi z tego właśnie okresu i mimo nade wszystko nieskomplikowanie rozrywkowego wymiaru niniejszego przedsięwzięcia przyswajałem je sobie bez poczucia zażenowania. Tym bardziej, że zdarzyło się czytywać gorsze produkcje. Dodatkowo utrzymane w równie rozrywkowej formule gościnne wizyty Spider-Mana, Daredevila i Ghost Ridera.   

Marvel Classisc Comics nr 25: The Invisible Man - historia megalomana, któremu eliksir niewidzialności najwyraźniej nie służył. Z dzisiejszej perspektywy opowieść nieco naiwna, acz ujmująca lęki i obawy Wellsa wobec nie zawsze trafnego użytkowania przełomowych wynalazków. Do tego wykazująca zasadny sceptycyzm wobec poczytalności niektórych przedstawicieli świata nauki. Ogólnie udana, klimatyczna realizacja.
 
City Stories nr 5: Grunwald 1410-2010
– inicjatywy warsztatowe pod hasłem „City Stories” nie zawsze przejawiały się przekonującymi efektami; w tym jednak przypadku można śmiało mówić o sukcesie przedsięwzięcia. Jak to zwykle z antologiami bywa nie wszystkie z zebranych tu nowelek w równym stopniu cieszą i bawią; aczkolwiek przytrafiają się także nieliche perełki (vide „1410000” Grzegorza Janusza i Igora Baranki). Nie ma natomiast wątpliwości, że znakomicie wypadły ilustracje w wykonaniu nieprzecenialnego Marka Szyszki.
 
Justice Society of America nr 7 - w całkiem już licznym gronie przedstawiciele Stowarzyszenia staja twarzą w twarz ze swoim jeśli nie największym wrogiem, to na pewno najbardziej żywotnym. Co więcej Vandal Savage (bo o nim właśnie mowa) ma przy swoim boku standardowo dlań zajadłego Solomona Grundy. Konfrontacja jest zatem nieunikniona, a do tego rozrysowana urokliwą, quasi-animacyjną manierą.
 
Ciemna Strona Marvela: Wolverine – o zebranych tu fabułach zwykło się mawiać, że są tzw. średniakami o których prędko się zapomina. Faktycznie tak się w tym przypadku sprawy mają, choć efektownie i pieczołowicie zilustrowana opowieść z udziałem Blade’a okazała się nadspodziewanie rozrywkowa.
 
Marvel Classisc Comics nr 26: The Iliad – zilustrowana w iście wystawnym, godnym hollywoodzkich produkcji doby lat 50. i 60. ubiegłego wieku stylu być może nie porwie współczesnych wielbicieli antyku w komiksie w równym stopniu co adaptacja zaprezentowana przed rokiem przez Egmont. Niemniej już tylko waga gatunkowa tej opowieści i jej znaczenie dla rozwoju epiki robi swoje i czyni z tej adaptacji utwór wart rozpoznania.
 
Justice Society of America vol.1 nr 8 - finalna konfrontacja tej opowieści przesadnie co prawda nie porywa; tytułowi bohaterowie rekompensują to jednak swoim niesłabnącym urokiem osobistym. Ta zaś okoliczność sprawia, ze łatwiej zrozumieć ogrom sympatii przejawianej przez całkiem liczne grono fanów wobec tej z pozoru tylko zaśniedziałej formacji.
 
Diuna: Opowieści z Arrakin
– formuła sprawdzona przy okazji takich popkulturowych marek jak „Star Wars” czy „Obcy”, tj. opowieści, określmy to umownie, dopełniających, nienaruszających tzw. wątków kanonicznych, ogólnie sprawdziła się także w przypadku najbardziej docenionego osiągnięcia Franka Herberta. Do tego stopnia, że chętnie widziałbym kolejne tego typu przedsięwzięcia. 
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: ukaszm84 w Śr, 30 Listopad 2022, 20:00:32
Chciałem tylko napisać, że mimo iż większość tytułów, które czytasz to nie moja bajka, to mega szanuję zaangażowanie w napisanie takiej opinii i z chęcią zawsze czytam.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Śr, 30 Listopad 2022, 20:07:21
Dziekuje za mile slowa 👍
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Nd, 04 Grudzień 2022, 16:29:55
  Podsumowanie miesiąca październik, będącego miesiącem próby dokończenia po dosyć długiej przerwie jednej z kolekcji komiksowych od Hachette.

 "SM 98 - Agent Coulson" - Mark Waid i inni. Próba przekucia sukcesu trzecioplanowej filmowej i pierwszoplanowej w serialu postaci na twardą walutą płynącą po sprzedaży drukowanych zeszytów czyli vol.3 serii SHIELD tym razem w postaci przygód agentów znanych z w/w serialu Agenci Tarczy. Każdy z sześciu zeszytów umieszczonych w tomie to team-up ze znanymi superbohaterami ze świata Marvela i wydaje się osobną historyjką, ale na koniec splatają się one w jedną fabularną całość. Scenariusz Marka Waida to coś czego spodziewalibyśmy się po "nowożytnym" Marvelu, trochę akcji, trochę gadki, sporo dowcipów (najczęściej czerstwych). Każdym zeszytem opiekuje się inny rysownik, nazwiska dosyć znane, całość raczej spójna pod względem koncepcyjnym (z wyjątkiem Humberto Ramosa, wszyscy rysują raczej podobnym stylem) i w sumie nie ma na co narzekać w przypadku ich pracy może z wyjątkiem tego że to takie bezpieczne, raczej nudnawe obrazki, skoro nikt nie będzie specjalnie narzekał na to co widzi, to i raczej napewno nikogo to nie zachwyci. Co dosyć interesujące podobieństwo bohaterów do samych siebie jest w zdecydowanej większości przypadków mocno dyskusyjne. Jakby nie patrzeć w sumie przyjemna seria, którą fajnie się czyta siorbiąc herbatę zagryzaną ciasteczkami, ale z gatunku tych przy których dwa dni po zamknięciu ostatniej strony zapominamy o czym one były. Całość raczej dla fanów serialu i samego Coulsona jako gościa, który zawsze ma plan (a nawet jak nie ma żadnego planu to i tak jest to część planu), ewentualnie dla kogoś zainteresowanego tym fragmentem uniwersum. Jak ktoś szuka przypadkowej lektury to znajdzie na naszym rynku sporo lepszych rzeczy. Ocena -6/10.

"SM 99 - Quicksilver" - John Ostrander i inni. Jedna historia zwąca się "Oblężenie Wundagore" w tomie będąca cross-overem dwóch pozycji "Heroes for Hire" oraz "Quicksilver", czyli patrząc się na tytuły zapewne próba rozpaczliwego podniesienia sprzedaży serii, których nikt nie kupował poprzez połączenie ich w jeden. Nie wiem czym to się ostatecznie skończyło, ale o ile dobrze pamiętam z matematyki dwa razy zero to jest dalej zero. Nic to, pomyślałem dosyć pozytywnie nastawiło mnie nazwisko autora, którego kilka komiksów miałem przyjemność przeczytać i naprawdę solidne to najgorsze co mogłem o nich powiedzieć, niestety nie tym razem. "Oblężenie" to komiks, który jak w soczewce skupia w sobie praktycznie wszystko co było złe w superbohaterszczyźnie lat 90-tych. Event zaczyna się w momencie, gdy Pietro cierpiący na weltschmerz i będący akurat na gigancie chowając się przed żoną i dziećmi pomaga tym dziwacznym zwierzoludziom poddanym High Evolutionary w doprowadzaniu ich pana wariującego z powodu braku jakiegoś tam magicznego izotopu do pionu czyli normalności. Zawsze uważałem, że pomysł na HE, tę jego drugą Ziemię i jej mieszkańców koło Plutona jest tak bardzo wyjęty z dupy, że musi być to efekt jakiejś narkotycznej imprezy w biurze Marvela a widok tej krowy w płaszczu rzymskiego centuriona uzmysłowił mi jak bardzo to jest durne. No w każdym razie, po otrzymaniu sygnału SOS ,aby pomóc sympatycznym (?) zwierzakom i nie łazić po cytadeli Wundagore sam, Quicksilver bierze swoich kolegów i koleżanki z Bohaterów do Wynajęcia, aby nie było za łatwo to na miejscu spotkają aż dwóch oponentów - Wilka (wyglądającego jak nietoperz) czyli złego zwierzoluda oraz grupę osieroconych Acolytes pod przywództwem Exodusa (u nas go chyba nigdy nie było, za czasów dzieciaka pamiętam go z niemieckich i amerykańskich komiksów do których miałem wtedy dostęp to taki omni mutant wyglądający jak końcowy boss z jakiejś japońskiej gierki video dowodzący przez jakiś czas Bractwem Złych Mutantów aktualnie chyba nieżyjący - i całe szczęście). Warto też zaznaczyć tutaj obecność jednego z moich ulubionych drugoplanowych czarnych charakterów, obecnie kompletnie zakurzonego Fabiana Corteza. Pod względem rysunków album wygląda całkiem porządnie, za Quicksilvera odpowiada Derec Aucoin, którego proste, schematyczne rysunki nie mogą raczej wzbudzić u nikogo entuzjazmu, ale też są na tyle sprawnie wykonane iż nie będziemy się strasznie krzywić. Zdecydowanie lepiej prezentują się prace Pascuala Ferry, zarówno ciekawsze artystycznie jak i technicznie chyba bardziej sprawnie wykonane wyglądające jak wypadkowa stylów Romity Jr i Sala Buscemy. Nie będę tego przedłużał bo "czyż nie dobija się koni?", to zdecydowanie jeden z najsłabszych momentów tej kolekcji - głupi, nudny i o niczym. 80% fabuły zajmują bijatyki każdego z każdym z okazjonalnymi zamieszaniami w aktualnych przymierzach mającymi pewnie w założeniu uatrakcyjniać akcję a powodujących, że czytałem naraz ledwie po kilka stron obawiając się zwichnięcia żuchwy przy ziewaniu. Ktoś chce zobaczyć szczura w pancerzu ze skrzydłami? Nie? No to może niedźwiedzia dokonującego husarskiej szarży na latającym motocyklu? Też nie? No to może mutanta bliźniaka syjamskiego z dwoma tułowiami i czterema rękami wyglądającego jakby dwóch facetów uprawiło seks? Fakt, to wygląda idiotycznie. No to wiem, z pewnością znajdzie się ktoś kto będzie chciał zobaczyć Iron Fista zamieniającego się w małpę (kilkukrotnie). A jeżeli jednak nikt z jakichś dziwnych powodów by nie chciał tego oglądać, to może zachęci go fakt, iż komiks absolutnie nie wnosi nic ponad sztampowe "no dobra, teraz się ogarnę bo już wiem kim jestem" do postaci szybkobiegacza z Ziemi 616. Powiedzmy, że tytuł może być ważny ze względu na powrót Magneto po śmierci (zdaje się na Asteroidzie M). Ocenę naciągam ze względu na stosunkowo przyzwoite rysunki i obecność postaci które lubię ale to i tak tylko 3/10.

 "SM 100 - Mister Fantastic" - autorzy różni. Przygody pierwszej rodziny Marvela. Pierwszy zeszyt to pierwszy, historyczny występ tej paczki, znaczy się każdy fan Marvela powinien chociażby zobaczyć. Kolejne pięć zeszytów to część bardzo dobrze odebranej serii Marka Waida i śp. Mike'a Wieringo. Szczerze mówiąc jakoś nigdy nie polubiłem się z Fantastyczną Czwórką ani niespecjalnie lubię te starocie z ich udziałem, ani też nowości więc i nie bardzo jestem targetem tego komiksu. No, ale mimo wszystko całkiem fajnie mi się czytało ten zdaje się dosyć klasyczny w przypadku tego tytułu miks komedii obyczajowej, akcyjniaka z elementami s-f, ciepłego rodzinnego i przygodowego "kina". Rysunków Wieringo też szczerze mówiąc nigdy specjalnie nie lubiłem, ale jakoś tutaj może z racji zmniejszenia nieco porcji mangowatości serwowanej zazwyczaj przez autora jakoś bardziej mi się to podobało, jest kolorowo, "łagodnie" w kształtach i ogólnie przyjemnie wizualnie co w sumie pasuje do pozytywnego wydźwięku całości, chociaż ilustracja z pająkami to prawdziwy kozak, szokujący tym że jest tak bardzo "nie na miejscu". Ciężko właściwie powiedzieć, dlaczego tom się nazywa Mr. Fantastic skoro to standardowy komiks o Czwórce pokazujący właściwie na równi wszystkich bohaterów i równie ważny pod względem rozwoju postaci dla Reeda co dla Johnny'ego (Ben otrzymuje sporo "czasu antenowego" ale on się raczej nie rozwija nigdy), do tego całkiem nowy fajny wróg chociaż w końcówce zupełnie zmarnowany. Jak dla mnie całkiem sympatyczne czytadełko a skoro podobało się antyfanowi to tym bardziej fani FF będą zadowoleni. No ale w końcu to Waid, to nazwisko to znak jakości. Ocena 6/10.

  "SM 101 - Lepszy Spider-Man (Otto Octavius)" - autorzy różni. Na szczęście tylko pierwszy zeszyt jest wyrwany z Superior Spider-Mana reszta to fragmenty spin-offowych serii Superior Spider-Man Team-Up i Scarlet Spider Chrisa Yosta. Większość tomu to będą zabawy Otta z Szakalem, Benem Reilly i resztą ekipy klonów a mniejsza to jego spotkanie z dziewczyną świeżo obdarzoną supermocami. Za rysunki w pierwszym zeszycie odpowiada Ryan Stegman którego obrazki stanowiące połączenie stylu Huberta Ramosa i Todda McFarlane'a bardzo lubię. W bloku będącym powtórką z rozrywki z Sagi Klonów rysują David Lopez prezentujący typowy mdły styl teraźniejszego Marvela czyli coś czego bardzo nie lubię, Marco Chechetto którego nerwowy, szarpany ołówek i mroczne kolory mogą się całkiem podobać i raczej znany In-Hyuk Lee  może nie tak dobry jak w okładkach, ale fani superbohaterskiego komiksu malowanego wielkiego wyboru nie mają przecież. W dwóch ostatnich zeszytach rysuje Mike Del Mundo, którego cartoonowo-karykaturalną stylówę zawsze szanowałem a w połączeniu z raczej ciemnymi teoretycznie więc nie pasującymi kolorami nałożonymi przez Pata Oliffe'a wyglądają naprawdę interesująco. Tak więc całość wyraźnie ponad średni poziom tego wydawnictwa a miejscami może się naprawdę podobać. Cały świat pokochał Dr. Octopusa w roli Człowieka Pająka i nic dziwnego bo Dan Slott przekuł swój powiedzmy nader dziwaczny pomysł w naprawdę świetną lekturę i na szczęście okazało się że Yost nie próbował wymyślić koła na nowo i niczego nie zepsuł przy okazji. Napisał dosyć podobny do oryginalnej serii komiks, Otto jest brutalny, Otto się jeszcze uczy fachu, Otto i tak jest lepszy od poprzednika. Co dosyć interesujące historyjka o klonach jest jak dosyć brutalna i obywa się bez jakiegokolwiek humoru. Część druga już brutalna specjalnie nie jest, ale również nie serwuje nam żadnych żarcików za to dostajemy smutne zakończenie więc za samo już to daję dodatkowego plusa. Który w sumie nie jest specjalnie potrzebny, bo Superior Team-Up to naprawdę solidnie pisana i dobrze rysowana seria. Acha w wydaniu kolekcyjnym popierd...zielono autorów no, ale w końcu ten się nie myli co nic nie robi no nie? Ocena 7/10.

 "SM 102 - Jean Grey" - autorzy różni. Kompletny składak zbudowany z aż trzech komiksów. Pierwszym jest "X-Men Origins:Jean Grey" napisane przez Seana McKeevera a namalowane przez Mike'a Mayhew. Streszczać nie ma co bo tytuł mówi sam za siebie, większych zastrzeżeń nie mam dosyć fajnie przedstawiono tutaj Jean i co jej "w duszy gra", natomiast szczerze mówiąc nie bardzo rozumiem powód dlaczego nie wzięła udziały w pierwszej misji X-Men (poszła na wagary? ale dlaczego?). Komiks realistycznie malowany, fani tego rodzaju wizualiów będą ukontentowani w końcu nie ma ich tak wiele na rynku, natomiast jak dla mnie poziom jest nieco nierówny. Naprawdę zachwycające kadry potrafią sąsiadować z takimi naprawdę średniej jakości a sama Jean to ma kilka różnych twarzy, gdybym to zobaczył wyciągnięte z kontekstu i bez dymków to bym pomyślał, że to komiks o kilku koleżankach, które łączy kolor włosów, na dodatek występuje tutaj w pewnym momencie dziwny przeskok w jej wieku.  Xavier przypomina nieco Vin Diesela. Kolejny zeszyt to legendarny (może nie aż tak jak w przypadku Spider-Mana) wydany u nas przez TM-Semic napisany przez Fabiana Niciezę ślub Jean i Scotta. Bardzo dużo tekstu, akcji brak, jest wzruszająco, jest nostalgicznie, jest romantycznie czyli wszystko czego można by oczekiwać po takim momencie. Rysuje Andy Kubert więc z góry można założyć, że będzie conajmniej przyzwoicie. No i przechodzimy do dania głównego, czyli naprawdę ważnej dla całego świata X-Men serii Adventures of Cyclops and Phoenix. Seria nie tylko ważna, ale i szeroko znana w fandomie co nie znaczy, że dobra, za to napewno przedziwna. Podczas miesiąca miodowego tytułowa para zostanie wyrwana z naszej rzeczywistości i przeniesiona tysiące lat w przód do alternatywnej przyszłości którą rządzi Apocalypse. Porywaczką jest matka przełożona jakiegoś Zakonu Askani, którą okaże się baaaaardzo wiekowa Rachel Summers sprowadzająca ich po to aby ocalili małego Nathana Summersa zarażonego technowirusem. Żeby było śmieszniej Jean i Scott nie zostaną sprowadzeni w swoich ciałach tylko ich jaźnie, dusze czy co tam to jest zostaną umieszczone w ciałach klonów jakichś ich potomków o wyjątkowo parszywych mordach i przybiorą właściwie nie wiadomo po co pseudonimy Redd i Slim. Świat rządzony przez En Sabah Nuhra jak się łatwo domyślić rajem nie jest a wręcz przeciwnie a jego planem jest przemieszczenie się ze swojego rozpadającego się ciała do ciała swojego wychowanka którym jest mały Nathan Summers, tyle że mały nie jest prawdziwym Summersem o czym oczywiście Apocalypse nie wie a jego klonem zwącym się Stryfe (nie wiem czy to TEN Stryfe czy jakiś inny). W tym czasie Redd, Slim i Nate będą krążyć przez kilkanaście lat niczym Żydzi po "post-apokalipsowej" pustyni rodem z Mad Maxa (???) unikając złowrogich mutantów i ciesząc się rodzinnym szczęściem. Tak czy inaczej wiadomym jest, że dojdzie do starcia w którym trójka bohaterów spotka nieoczekiwanych sojuszników w postaci Turrina zcyborgizowanego człowieka tak ważnego, że boją się go ruszyć nawet mutanci oraz Ch'Vayre'a Prałata i jednego z Jeźdźców Apokalipsy, który pod wpływem ojcowskich uczuć do małego Stryfe'a (który jest psychopatycznym mordercą) aczkolwiek ogólnie popiera apokalipsową doktrynę, to zaczyna się zastanawiać czy bezsporny fakt, że najsilniejsi powinni rządzić aby napewno oznacza że automatycznie powinni gnębić słabszych i czy Apocalypse którego całe jestestwo sprowadza się do przenosin do kolejnego ciała i życiu wiecznym jest tytanem czy może jednak bardziej pasożytem. Za rysunki odpowiada Gene Ha, nie jest to może poziom tego co pokazał w Top 10, ale jest naprawdę nieźle, fajne futurystyczne projekty, kreska dosyć realistyczna a szczegółów sporo (jak na ten format to momentami chyba nawet zbyt dużo) ale tych twarzy Jean i Scotta nie mogę wybaczyć. Podsumowując dwie pierwsze historie na plus ta trzecia najdłuższa, hmmmm...no sam nie wiem, nie jest zła ale jest dosyć absurdalna i pokręcona na dodatek kompletnie nie mam pojęcia co robi w tomie Jean Grey skoro to origin Cable'a. Fani X-Men raczej powinni, reszta może aczkolwiek nie musi. Awansem daję -7/10.

  "SM 103 - Cyclops" - autorzy różni. Była Jean Grey to i Scott Summers być musi. Tom podzielony na dwie części, pierwsza dłuższa to mini-seria "Marvel Icons:Cyclops" pisana przez Briana Vaughana a rysowana przez Marka Teixeirę. Tytuł z początku tego tysiąclecia aczkolwiek czuć w nim mocno jeszcze vibe lat 90-tych, na szczęście tej ich raczej dobrej strony. W skrócie Profesor X wysyła przemęczonego Scotta na przymusowy urlop, na którym ten oczywiście nie wypocznie bo dosyć szybko natknie się na dwóch znajomych (również polskiego czytelnika) a później dostanie się do Savage Landu (a nawet i dalej) gdzie przeżyje mnóstwo durnych, ale fajnych przygód przy okazji których bohater nauczy się czegoś nowego o sobie. Rysunki wiadomo, to Teixeira kto go nie lubi nie powinien się tym chwalić, chociaż widywałem artystę w lepszej formie, ale mimo wszystko do dalej Teixiera. Druga część raczej króciutka to powtórka z rozrywki z poprzedniego tomu czyli "X-Men Origins:Cyclops" Stuarta Moore i Jesse Delperdang. Fabularnie to dokładnie to czego będziemy oczekiwać po tytule. Zestrzelenie samolotu, rozbudzenie mocy, poznanie Charlesa Xaviera, pierwsze starcie z Magneto w czasie którego młody Scott podejmie decyzje które pokierują dalszym jego życiem, rysunki bez szału ale tragedii nie ma, zdaje się styl ma takie wrażenie retro robić. Dobrze mi się ten tom naprawdę dobrze czytało, bezpretensjonalny akcyjniak w starym stylu, ale taki z mniej bądź bardziej sensowną fabułą i w jakiś sposób rozwijający tytułową postać. Ach byłbym zapomniał, może w świecie gdzie ugryzienie radioaktywnego psa obdarza cię superwęchem a nie radioaktywnym liszajem zabrzmi to dziwnie, ale jak się tak zastanowić to moc Cyclopsa kompletnie nie ma sensu. Naprawdę solidne 7/10.

  "SM 104 - Ludzka Pochodnia (Johnny Storm)" - Karl Kesel, Skottie Young. Pierwsze sześć zeszytów drugiej solowej serii Człowieka Pochodni. Jak już wspomniałem nie przepadam za F4 a o ile Sue i Reeda w sumie nawet lubię to Johnny znajduje się w tej drugiej mniej lubianej przeze mnie połowie czwórki. Dodając do tego Skottie Younga, którego rysunki po prostu mi się nie podobają, więc z góry założyłem, że ten tom kompletnie do mnie nie trafi. No i pierwszy zeszyt niespecjalnie próbował zmienić moje zdanie, chociaż tragedii nie było. Ot szkolne miłosno-socjalne perypetie bucowatego Johnny'ego już posiadającego moce, ale będącego jeszcze uczniem liceum. Drugi zeszyt, przeniesie nas ileś tam lat w przyszłość (czyli do teraźniejszości), gdzieś w okolice serii Waida/Wieringo i do biura Johnny'ego do którego zawita Mike Snow, którego poznaliśmy w zeszycie nr.1 były szkolny nemesis głównego bohatera i była gwiazda zapasów będąca obecnie strażakiem. Mike zjawi się odebrać dług honorowy, czyli poprosić o pomoc w dziwnej sprawie samozapłonu komendanta jego remizy bo kto może wiedzieć więcej o dziwnym ogniu niż facet, który potrafi nim władać. Tak jak nie lubiłem się z rysunkami Younga, tak z pewnością nie polubię się po lekturze tomu nr. 104. Kompletnie nie trafiają do mnie te kreskówkowe postacie zbudowane z wielokątów (najczęściej trójkątów) rodem z Fineasza i Ferba ani przyprawiająca o oczopląs paleta barw. Dziwi też nieco dobór tego rysownika akurat do tej serii bo o dziwo okazała się ona całkiem "na poważnie" i można ją podczepić ogólnie pod gatunek nazywany kryminałem. Ma dobrze poprowadzone wątki dramatyczne, fajnie napisaną postać Mike Snowa i dosyć klasycznie przedstawioną postać młodszego z rodzeństwa Storm jako nie nadzwyczajnie bystrego, ale w gruncie rzeczy porządnego faceta który uczy się, że "z wielką mocą przychodzi wielka odpowiedzialność". Z wad powiedziałbym, że pojawienie się po raz pierwszy mordercy mimo, że zamaskowanego sprawia iż odrazu poznajemy jego tożsamość (chociaż autor stara się podsunąć nam później fałszywe tropy tyle że nie w nadzwyczajnie sensowny sposób). O jakimkolwiek marvel-śmieszkowaniu nie ma mowy (i całe szczęście). Ach mam jeszcze uwagę co do tłumaczenia "Qby" Jankowskiego, z niewyjaśnionych mi przyczyn, facet w tytule opowieści umieszcza spoiler, którego w oryginale nie ma. Tom, który mnie pozytywnie zaskoczył, gdyby nie rysownik pewnie dałbym wyżej, ale to i tak solidne 6+/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w Pn, 05 Grudzień 2022, 07:59:20
@Nawimar, @Skandalisto, jak zwykle dorzucacie do pieca  :D. Gratki!!!

jak się tak zastanowić to moc Cyclopsa kompletnie nie ma sensu.
;D ;D ;D
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: perek82 w Pn, 05 Grudzień 2022, 08:06:38
Lasery z oczu lepsze niż lasery z dupy.
Łatwiej wycelować.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Zwirek w Pn, 05 Grudzień 2022, 22:13:59
Zapytałem OpenAI o komiksy, niestety nie chciał podać najpopularniejszych tytułów na świecie więc, zapytałem w inny sposób. Dla chętnych do pobawienia się https://chat.openai.com/chat
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: LukCook w Pn, 05 Grudzień 2022, 22:17:35
Jeżeli AI zna tylko takie komiksy to ludzkość jest zgubiona.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: ukaszm84 w Pn, 05 Grudzień 2022, 22:19:58
"Papcio Chmiel" dobry komiks, polecam.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Nd, 18 Grudzień 2022, 12:02:44
  Podsumowanie listopada, miesiąca w którym dalej walczę z kolekcją Superbohaterowie Marvela. Uwaga jak zawsze mogą pojawić się pewne SPOILERY!!!

  "SM 105 - Ms. Marvel (Kamala Khan)" - G.Willow Wilson, Adrian Alphona, Jake Wyatt. Pierwszy zeszyt pierwszej serii o Kamali plus zeszyty 6-11 tej samej serii. Na przystawkę terrigeneza głównej bohaterki, główna część to historia jej potyczki z dziwacznym ptako-człekiem zwącym się Wynalazcą zamieniającym zagubioną młodzież w żywe baterie rodem z Matrixa. Czyli będzie to krótka wycieczka z Wolverinem poprzez nowojorskie kanały tradycyjnie wypełnione olbrzymimi aligatorami a później bijatyki w towarzystwie nowego przyjaciela Lockjawa (który jest tajnym agentem) z olbrzymimi robotami w miejscówkach typu szkoła czy złomowisko. Z pewnością tom zwraca na siebie uwagę fantastycznymi grafikami Adriana Alphony, poważnie dawno już nie widziałem w miarę świeżego komiksu Marvela narysowanego z takim "biglem". Alphona bez problemu porusza się pomiędzy momentami bardziej realistycznym stylem a kreskówkową groteską nie odstawiając przy tym żadnej fuszerki. Nawet jeżeli, narysuje twarz którejś z postaci w uproszczony sposób lub z miną mającą się kojarzyć z odpowiednią emotikoną to cała reszta pozostaje tak samo dopracowana i bogata w szczegóły jak wcześniej. Widać, że autor włożył sporo więcej pracy niż przeciętny rysownik w innej serii tego wydawcy i praca ta daje znakomite efekty. Niestety rysunki drugiego z artystów są już zdecydowanie bliższe przeciętnemu poziomowi komiksów Marvela, czyli bardzo, bardzo przeciętnemu, ale też i gorsze rzeczy widziałem i to całkiem niedawno więc nie ma się co zbytnio znęcać. Napewno Wyatt ma talent do planowania kadrów, ale również napewno ma kłopoty z odwzorowaniem dynamiki a jego prościutka, zgrzebna kreska wypada na tle szaleństw Alphony no właśnie zgrzebnie (aczkolwiek Meduza wyszła mu całkiem sexy). Co dosyć interesujące jako kolorysta obydwu panów robi Ian Herring i jego praca z każdym z autorów wyraźnie się różni, nieco stłumiona paleta u Wayatta a zdecydowanie bardziej oddająca barwność całej sytuacji ale w żadnym wypadku krzykliwa u Alphony. Jak kto widział serial z Disney Channel to będzie się czuł w trakcie lektury jak w domu, fabuła co prawda o czym innym, ale klimat ten sam i postacie te same. Cóż nie jestem raczej docelowym targetem tego tytułu, ale szczerze mówiąc wcale się nie dziwię popularności tego tytułu wśród młodzieży. Komiks jest dla nich i o nich a samej Kamali nie da się nie lubić pomimo że może być czasami wkurzająco bezpośrednia. Natknąłem się w internecie opinie, że komiks ten jest teraźniejszym odpowiednikiem Spider-Mana i przyznam, że coś w tym jest czasy się zmieniły, obyczaje pewnie też ale same dzieciaki już niekoniecznie. Miałbym uwagi do pani Wilson, fajnie że komiks umiejscowiony został w środowisku muzułmańskim nadaje mu to pewnego egzotycznego kolorytu i jak by nie patrzeć jest to nowuum w gatunku, ale fajnie jakby pani autor skupiła się na pokazaniu obyczajów czy też realiów a nie wstawkach typu "noszę hidżab bo to mój wybór". Może i pani Wilson jako nowojorska (prawdopodobnie) intelektualistka (prawdopodobnie) ma jakiś wybór, ale jak pokazują nam dajmy na to ostatnie wydarzenia z Iranu miliony kobiet nie mają żadnego wyboru a o "islamie religii tolerancji" to może poświadczyć Salman Rushdie, który ostatnimi czasy właśnie w NY nadział się na kosę "brata w wierze". Nie jestem pewien czy Marvel Comics powinien promować takie rzeczy. Historia trochę też słabuje jeżeli chodzi o elementy superhero (cały ten wątek papuziego wynalazcy jest po prostu przeciętny), ale za to jako obyczajowa komedia o dorastaniu i szukaniu swojego miejsca na tym świecie działa naprawdę dobrze. Cóż ja już jestem raczej za stary, aby kupować Ms. Marvel, ale jakbym miał możliwość przeczytania całości to pewnie nie byłbym niezadowolony (może się kiedyś do biblioteki przejdę a nuż mają?). Napewno jeden tomik chociażby dla rysunków warto. A jak ktoś ma młodszą siostrę, lub córkę (też młodszą) to warto na 100%. Ocena -7/10.

  "SM 106 - Banshee" - autorzy różni. Zeszyt pierwszy to debiut tytułowego bohatera czyli ramotka autorstwa Roya Thomasa w którym lubiany Irlandczyk wyglądający jak skrzyżowanie Leprechauna z małpą robi za czarny charakter, aczkolwiek pod mentalną kontrolą. Daniem głównym jest dosyć znany event (kolejny) w dziejach X-ludzi czyli "Phalanx Covenant" napisany przez Scotta Lobdella i Fabiana Niciezę. Założenia są takie iż, grupa ludzi zwalczających mutantów (Cameron Hodge naprzykład) zaraża samych siebie technoorganiczym wirusem pochodzącym od Warlocka (martwego zdaje się) i przemienia się żyjące zmiennokształtne maszyny ze wspólnym umysłem-ulem mającym na celu wyeliminowanie oczywistego celu a później zapewne asymilację reszty ludzkości. Akcja rozpoczyna się podczas wizyty Seana w siedzibie X-Men podczas której ten zorientuje się, że członkowie drużyny zachowują się zupełnie nie jak oni sami, więc nie pozostanie mu nic innego jak uwolnienie dwójki więzionych wrogów Emmy Frost i Creeda (to zdaje się początek ich przemiany z czarnych charakterów w anty-bohaterów), rozprawienie się z podróbkami oraz wyruszenie na ratunek porwanym świeżo zrekrutowanym zmutowanym kadetom. Rysują na przemian Andy Kubert i Joe Madureira, obydwaj znani na naszym rynku. Jak rysuje Kubert wiemy dobrze i mimo że nie pokazał tutaj szczytu możliwości to za obrazek zmechanizowanej Psylocke postawiłbym mu piwo. Gorzej wygląda sprawa w przypadku drugiego pana, to taka dosyć typowa dla drugiej połowy lat 90-tych bazgranina, wielkie oczy, jeszcze większe biusty (no to akurat nie jest jakaś tragedia), krzywe zwłaszcza jeżeli znajdują się "pod kątem" twarze, dziwaczne, przerośnięte umięśnienie. Za to dostajemy całkiem fajny portret Jean, która może i nie nazbyt podobna jest do siebie, ale z tymi wargami wygląda całkiem kusząco (pan z ołówkiem się chyba jakiś film z Julią Roberts zapatrzył). Podsumowując poziom ilustracji powiedzmy, że jest w sumie w porządku. A podsumowując samą opowiastkę również tragedii nie ma. Szkoda, że komiks po naprawdę niezłym początku z dosyć sporym "horrorowym" potencjałem, bardzo skręca w typowego akcyjniaka. Natomiast wadą jest w tym przypadku, że tak naprawdę dostajemy tutaj tylko część (tzw. niecałe pół) "Przymierza..." i to trochę pobocznego wątku, podczas gdy prolog znajduje się w zakończeniu X-tinction Agenda oraz kilku wcześniejszych pojedynczych zeszytach serii Uncanny X-Men oraz Excalibur gdzie całość jest wstępem do nowej serii Generation X. Nie znajdziemy w tym tomie ani odpowiedzi na to czym są Phalanxowie, ani skąd się wzięli, ani co się z nimi stało. Nie wiemy też co z porwanymi członkami podstawowej drużyny X-Men, ot dostajemy fragment całości w którym bierze udział Sean Cassidy niby stanowiący jedność, ale jednak nieco bez ładu i składu. W każdym razie "Phalanx Covenant" w praktycznie pełnej postaci został wydany w ramach X-Men Milestones więc całkiem możliwe że doczekamy się go wydanego przez Egmont i na historię w takiej formie bym raczej poczekał. Ocena -6/10.

 "SM 107 - Multiple Man (Jamie Madrox) - autorzy różni. Pierwszy zeszyt tradycyjnie ramotka z pierwszym występem bohatera o dziwo w serii Fantastic Four, w którym będzie on robił za nieco mimowolny czarny charakter (za to jak 100% czarny charakter zachowuje się tutaj Ben Grimm). Jest to debiut z dołączonym originem i podobał mi się w każdym razie, na swój nieco niedorzeczny sposób tłumaczący pewną dziwaczność Jaimiego. Podobały mi się również rysunki Johna Buscemy i pomyślałem nawet, że nieco wyprzedzało to swój czas, ale to byłem pewien że to jakiś rówieśnik komiksów Stana Lee a tu się okazało, że data wydania to 1975 rok. Kurde już w 75 to musiała być prawdziwa skamielina. W każdym razie daniem głównym jest pierwsza seria solowa tytułowego bohatera czyli Madrox vol.1 autorstwa Petera Davida i Pablo Raimondiego. O jakieś niedokończone wątki tym razem nie ma się co martwić bo dostajemy wszystkie pięć zeszytów serii, która po tym przekształciła się w X-Factor vol.3. No w każdym razie mamy sobie Jaimie Madroxa, prowadzącego zdaje się bez specjalnych sukcesów biuro detektywistyczne w jakiejś szemranej okolicy. Tuż na starcie otrzyma on boosta w postaci pomocy dwójki starych znajomych (naszych również) Rahne Sinclair oraz Guido Caroselli a także zagadkę w postaci swojego sobowtóra dźgniętego nożem (nie oszukujmy się od początku wiadomo, że z tej sprawy kokosów nie będzie), która zaprowadzi go prosto do Chicago oraz aby też starczyło chociaż na chleb z margaryną dosyć dziwną sprawę zdrady małżeńskiej przez mężczyznę, który całkowicie sparaliżowany leży przykuty do łózka. Słowo na niedzielę o szacie graficznej, komiks rysowany jest w stylu który na pierwszy rzut oka sklei się nam odrazu z tymi sensacyjno-kryminalnymi komiksami Eda Brubakera, niestety nie jest to nic na poziomie Seana Phillipsa czy tam innego Steve Eptinga, dziwne rysy twarzy przy rzutach innych niż "na wprost", jeszcze dziwiaczniejsze momentami usta (zwłaszcza u kobiet), kłopoty z symetrią i paskudne zwłaszcza w bardziej "naświetlonych" scenach komputerowe kolory nałożone przez Briana Rebera. Natomiast z czasem jakoś się przyzwyczaiłem do tego wyglądu i przestało mi raczej przeszkadzać, tym bardziej że Raimondiemu z zeszytu na zeszyt idzie coraz lepiej, w skrócie jest średnio, ale da się przeżyć zwłaszcza biorąc pod uwagę, że rysunek pasuje do charakteru scenariusza. A jaki jest ten charakter? Cóż jest to całkowicie klasyczny (oczywiście w granicach rozsądku jakby nie patrzeć to Marvel), chandlerowski kryminał i to kryminał na poziomie meta. Jaime jest wielkim fanem gatunku noir, wie że zachowuje się jak bohater powieści noir i wie że perypetie które mu się przydarzają też są wyciągnięte prosto z kart takich powieści. Poza tym mamy odhaczone chyba wszystkie elementy składowe gatunku. Wymiętolony detektyw z pociągiem do butelki i prowadzący narrację z offu? Jest. Femme-fatale czyli dziewczyna gangstera mieszkającego w wypasionej willi z basenem? Jest. Bezlitosny zabójca i obowiązkowy kapuś? Są. Mylne tropy i zwroty akcji? Również są. Odrobina cynicznego czarnego humoru? Również. I nie jest to może najfantastyczniejszy komiks jaki czytałem w tym roku, ale Peter David jak zwykle nie zawodzi o pokazuje jak da radę się zabawić z postaciami i konwencją dobry scenarzysta jeżeli dostanie wolną rękę. Czyta się to naprawdę przyjemnie a ekipy nie ukrywajmy ludzi, którzy w 3 lidze nie mieszczą się nawet na ławce rezerwowych nie da się nie polubić. Jedyny minus - po lekturze całego tomu, dalej nie jestem pewien jak właściwie działają moce tytułowego bohatera, ale może to jakieś moje deficyty intelektualne. Przyjrzałem się też kontynuacji Madroxa i okazało się, że X-Factor tych samych zresztą autorów nie tylko doczekał się zadziwiająco sporej ilości zeszytów, ale i naprawdę dobrych opinii, czemu po przeczytaniu początku wcale się nie dziwię. Fajnie jakby się znalazł ktoś kto by to u nas wydał. Ocena 7+/10.

  "SM 108 - Silk" - autorzy różni. Pierwszy zeszyt, to debiut w regularnej serii Amazing Spider-Man Slotta i Ramosa, reszta albumu to pierwsza miniseria z udziałem nowej pajęczej bohaterki autorstwa Robbie Thompsona a rysowana głównie przez Stacey Lee. No w każdym razie Silk tytułowa bohaterka to pod maską Cindy Moon dziewczyna koreańskiego pochodzenia, która została ugryziona przez tego samego pająka co Peter Parker, tyle że jej wcześniej nie widzieliśmy po przesiedziała zamknięta w bunkrze przez tego dziadka nie pomnę jak się nazywał co trenował Spider-Mana podczas runu Straczynskiego. Jest to ten sposób dopisywania retconów, którego bardzo nie lubię, bo miesza w rzeczach starożytnych i doskonale znanych w tak wielkim stopniu, że musimy sobie przypominać jak bardzo to wszystko jest bez sensu, podczas gdy w normalnej sytuacji podświadomie wiemy, że to tak bardzo trzeszczy że automatycznie staramy się tego nie wiedzieć. No w każdym razie Silk, stara się stanąć na własnych nogach, zatrudnia u ukochanego przez wszystkich JJ (w mojej ulubionej dla niego roli, czyli faceta który ze dwa razy do roku wstając rano lewą nogą z łóżka zapomina włożyć swojej maski strasznego fiuta i niechcący pokazującego, że jest w gruncie rzeczy porządnym gościem), stara się odnaleźć zaginioną w niewyjaśnionych okolicznościach rodzinę, nawrócić na dobrą drogę 7-ligowego super-złoczyńcę (nie bez sukcesów) oraz pogonić kota nomen omen Czarnej Kotce. Koniec, końców i tak nie będzie miało to znaczenia, bo i tak na końcu (to mi się udało) Cindy zostanie wysadzona w powietrze wraz z całą planetą. Rysunki Stacey Lee to zdecydowanie nie moja estetyka komisu młodzieżowego z mocnymi mangowymi ciągotami, ale do całości pasują jak ulał, buzia panny Moon sprawia miłe wrażenie a Marvel w swoich szeregach o wiele gorszych rysowników więc zmieściło się to to bez problemu w granicach mojej tolerancji. Postaci wcześniej nie znałem, slottowego Amazinga nawet jeszcze nie zacząłem, ale widziałem już wcześniej bohaterkę i sądząc po dosyć agresywnym designie kostiumu uważałem, że to jakaś mroczniejsza wersja Człowieka Pająka. Okazało się wręcz przeciwnie Cindy chociaż w walce potrafi stracić kontrolę, to po cywilnemu należy raczej do gatunku tych nieco zakręconych słodziaków chodzących wiecznie ze smutną minką co to każdy mężczyzna z chęcią by przytulił i pogłaskał po...głowie oczywiście aby pocieszyć a wszystkie kobiety nienawidzą bo zdają sobie sprawę, że każdy mężczyzna by ją z chęcią przytulił i pogłaskał (cały czas po głowie aby pocieszyć oczywiście). Zresztą lubi ją nawet Jonah, więc nie ma o czym więcej gadać, czytelnik też musi ją polubić (chociaż to działa trochę na zasadzie emocjonalnego szantażu). Jedyne co mi się tutaj tak naprawdę nie podobało to kreacja Spider-Mana, który biega za Silk niczym pies za suką w rui, najprawdopodobniej z powodu pajęczych feromonów (co brzmi dosyć obrzydliwie) dzięki którym ta dwójka ma się mocno ku sobie (Cindy oczywiście się temu nie poddaje bo jest silną dziewczyną, Peter oczywiście nie bo jest słabym facetem), oraz z powodu jego postawy podczas walki z Black Cat (niezbyt to psychologicznie prawdopodobne w przypadku akurat tego bohatera). Komiks wycelowany raczej w nastoletnie fanki komiksu, sporo girl power, trochę teen dramy, trochę obyczajówki, obowiązkowe wątki LGBT coś tam wrzucone bójek między wieżowcami bo gatunek w końcu zobowiązuje. Skoro nie znudziło to faceta w średnim wieku to wydaje się na przyzwoitym poziomie chociaż bez fajerwerków w stylu gatunkowo podobnej w/w Ms.Marvel. Ocena przyzwoite 6/10.

  "SM 109 - Storm" - autorzy różni. Kolejny tom po którym nie spodziewałem się niczego, no bo co można napisać ciekawego o Storm? No i niespodzianka, otwieram pierwszą stronę a tam...ooooooo zupełnie o tym komiksie zapomniałem "Życieśmierć" Claremonta i Windsor-Smitha a przecież całkiem go lubiłem jako dziecko mimo, że uważałem że jakoś mało w nim akcji. Szczegóły powinny być wszystkim znane. Ororo po utracie mocy gotowa zaciągnąć pętlę na własnej szyi, znajduje się pod opieką Forge'a który pośrednio przyczynił się do "wypadku" (o czym ona oczywiście nie wie), który jej się przydarzył podczas gdy między tą dwójką zaczyna się rodzić uczucie. W tym czasie Rogue rozpoczyna proces, który z Bractwa Złych Mutantów zaprowadzi ją prosto w objęcia X-Men. Z całą przyjemnością udało mi się stwierdzić, że komiks jest jeszcze lepszy niż gdy go czytałem te dwadzieścia ileś tam lat temu, chociaż muszę przyznać, że odzwyczaiłem się już nieco od takich w sumie dosyć bogatych fabuł skompresowanych w ramy dwóch zeszytów. Rysunki angielskiego magika wiadomo klasa sama w sobie, chociaż jakoś tak jak na piękność jaką jest tu nazywana to nie obdarzył Barry swojej bohaterki jakoś nadzwyczajnie nadobną twarzą, na dodatek jest w tej wersji z irokezem której nie cierpię (dlatego że ogólnie nie cierpię widoku kobiet z wygolonymi głowami). Część druga to również wydana przez Tm-Semic kontynuacja czyli "Życieśmierć 2" a więc mało nie zakończona śmiercią podróż Ororo przez Saharę w poszukiwaniu samej siebie, plus garść zdroworozsądkowych porad od Claremonta w stylu "technologia nie jest zła, ale trzeba uważać jak się z niej korzysta", "chciwość za to jest zła", "a wy tam w Afryce używajcie czasem kondomów". Dwa klasyczne evergreeny od wielkich nazwisk za nami a więc teraz mogło już być tylko gorzej. No i było, ale w o wiele mniejszym stopniu niż się spodziewałem. Trzecią częścią tomu jest miniseria "X-Men:World's Collide" Christophera Yosta i Diogenesa Nevesa. W skrócie Ororo jeszcze jako żona T'Challi wraca do Wakandy i orientuje się, że wpakowała się w straszne opały. Jeżeli oswoimy się z faktem, że nie dostaniemy żadnego wiekopomnego dzieła wywracającego gatunek na drugą stronę a solidnego akcyjniaka to będziemy usatysfakcjonowani (chociaż i tu na szczęście autor dorzucił jakieś tam pogłębienie portretu psychologicznego Ororo ot chociażby to, że nigdy nie udało się jej zaprzyjaźnić ze Scottem Summersem). Rysunki na równie solidnym (a nawet lepszym) poziomie jak i scenariusz. Bardzo dobre splashpage czy cało-stronicowe rysunki rozwałki za pomocą kozackich tornad i błyskawic inicjowanych przez Storm, Cyclops nawalający jak opętany (zresztą jest) optycznymi promieniami, Pantera rozrywający co mu podejdzie pod rękę za pomocą pazurów czy Dora Milaje skaczące na dzidach (bez dwuznaczności, skaczą na dzidach jak na filmie Cooglera) a to wszystko w fferi dosyć agresywnych kolorów. Neves zdaje sobie sprawę, że dobrze mu wychodzą dynamiczne sceny akcji więc zdroworozsądkowo wciska je gdzie może i chwała mu za to, jak kto lubi takie rysowanie to będzie zadowolony. Podsumowując dwa ciągle świetne klasyki plus naprawdę niezła "świeżynka", tomik zdecydowanie powyżej średniej kolekcyjnej także zasłużone 7/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Rodrigues w Nd, 18 Grudzień 2022, 12:33:50
Utknąłem w połowie SBM, ale motywujesz mnie do wzięcia się za kolejne tomy ;)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Nd, 18 Grudzień 2022, 12:49:58
  Jak masz na półce to czytaj, bo jest w drugiej połówce kilka fajnych tomów. Jak nie masz, to może być problem bo jak we wszystkich kolekcjach, końcówka była w o wiele mniejszym nakładzie niż start więc nie łatwo i nie tanio będzie coś tam kupić.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: perek82 w Śr, 28 Grudzień 2022, 13:35:46
Małe podsumowanie kwartału. To tylko krótkie opinie, a nie recenzje (żeby mi nie zarzucać, że nie umiem w recenzje - to wiem:))

1.   Znakomite

Bernard Prince (tom 3) – wszystko w tej serii mi odpowiada: realistyczny rysunek (pełen detali, żywych kolorów, różnorodne tła / miejsca akcji, wręcz filmowe kadrowanie, pełne dynamiki, emocji), pomysły na kolejne odcinki, które rzucają naszych bohaterów w różne rejony świata i dają im coraz to trudniejsze wyzwania (oczywiście motywem przewodnim jest łódź / woda, ale niektóre odcinki rozgrywają się na pustkowiu czy wręcz przeciwnie – w wielkim mieście). Mocnym atutem serii jest również humor – nienachalny, ale cały czas obecny i związany z jednym bohaterów. W moim odczuciu komiks ten zestarzał się z godnością. Przygody nie są przekombinowane, nie ma w nich rożnego rodzaju gadżetów, które były modne w innych komiksach tamtego okresu (Bruno Brazil, czy Luc Orient). Pełna satysfakcja po każdym z tomów.

Button Man – wysłane w liście (linku) do Mikołaja i znaleziony pod choinką. Wchodzi jak gorący nóż w masło. Bez żadnych wstępów wpadamy w wir akcji. Prawie nic nie wiemy o bohaterze – lubię takie zagrywki fabularne. Komiks przypomniał mi klimatem 100 naboi albo serię o Bournie, gdzie również bohater jest dla czytelnika enigmą (zresztą dla siebie też). Raz ścigają go, raz ściga on. Nikt się z nikim nie szczypie, jeśli próbujesz go załatwić, to wiedz, że bez zastanowienia strzeli ci między oczy. Bez hamletyzowania i rozprawianiu o ludzkiej naturze i złu, które w ludziach siedzi. Komiks kapitalnie narysowany, z ciekawymi kompozycjami całych stron. Na duży plus trzeba zaliczyć, że na każdą z trzech części jest nowy pomysł na prowadzenie akcji. Autorzy nie wpadli w pułapkę ciągnięcia jednego wątku do granic wytrzymałości – wprowadzają nowych bohaterów (inna rzecz, że tu dość szybko się oni zużywają i jest to po prostu potrzebne), przenoszą akcję w inne miejsca. Niby główny wątek jest ten sam, ale w nowym, odświeżonym wydaniu w każdej z części. Wielki plus za piękne wydanie! W Top 10 tego roku.

Epilog – chyba jedno z największych zaskoczeń tego roku. Dorzuciłem w ostatniej chwili do jakiegoś zamówienia. Młody dziennikarz pracuje nad tematem, w którym historia rodzinna przeplata się z burzliwą historią Hiszpanii z czasów Franco. Czy to, co odkryje zmieni jego nastawienie do ojca, czy wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej umocni go w nazwijmy to niechęci? Klimat podobny do komiksów Paco Roci, gdzie najważniejsze są wzajemne relacje między ludźmi i pokazane jest, jak trudne czasy mogą te relacje niszczyć, tak jak niszczą też samych ludzi. Wielki twist na koniec podbija ocenę. Rysunek jest dość oszczędny, jednak dobrze oddaje ogólny nastrój i emocje bohaterów. Na tylnej okładce jest kilka kadrów w kolorze i cóż – chętniej bym przytulił taką wersję. Również w Top 10 tego roku.

Słyszeliście, co zrobił Eddie Gein? – komiks / reportaż – tak to sobie określiłem na prywatny użytek. Mroczna historia, znakomicie dobrany rysunek (z jednej strony realistyczny, wręcz naturalistyczny, a z drugiej dwukolorowy, surowy) i szaleniec, którego chyba nie da się ogarnąć. Tego nie da się nazwać złem, to coś innego, niewyobrażalnego. Podobno życie pisze najlepsze scenariusze. Średnio to pasuje do tego komiksu, bo z jednej strony pokazuje prawdziwe wydarzenia, ale z drugiej – no właśnie, to się naprawdę wydarzyło. Przez to trochę trudno mi patrzeć jak na zwykły, kolejny komiks z fabułą i rysunkami. Mocna rzecz.

Tom Strong (tomy 1-3) – trzy tomy zabawy konwencją. Jest origin, jest pełno akcji i jest tribute w ostatnim tomie plus nazwijmy to zakończenie (przypomniała mi się historia Moore’a Whatever happened to the man of tomorrow? – chyba moja ulubiona z Supermanem). W to wszystko wplątane podróże w czasie, paradoksy, wojaże w kosmosie, różne wymiary, naziści. Napakowane wszystkiego po brzegi. Ale z klasą i swadą, jak na Mistrza przystało. Wrzucone na półkę między Swamp Thinga i Prometheę.

Toppi (tom 3) – to jest czysta poezja. Magia. Odlot. Miazga. To co Toppi potrafi stworzyć na kartce papieru, to trudno opisać czy zrozumieć. Tym razem szukamy legendarnych skarbów i złotych miast z różnej maści szaleńcami, desperatami (czyt. ludźmi, którzy chcą odmienić swój los). Po pierwszym tomie wydawało mi się, że taki styl to właśnie to baśni / stworów / ciemnych lasów najlepiej pasuje. Później był dziki zachód Ameryki i wszystko się ładnie komponowało. Tu nie miałem już wątpliwości, że znowu będzie sztos. Ale znowu mam przeczucie, że już się to wyczerpało, że kolejne zbiory nie będą już takie niesamowite. I wiem, że się znowu mylę:) I czekam, żeby się o tym przekonać. Nie wiem, jaką przyjmiemy konwencję w głosowaniu na komiks roku, ale jeśli każdy tom potraktujemy osobno, to ja już podium obsadziłem.

Comanche (tomy 6-10 starego wydania) – seria trzyma swój poziom. Może jest trochę zbyt słodko czasami. Wiadomo, że dobrze się skończy. Ale czyta się to na jednym wdechu. Czytałem z biblioteki. Nie wiem, czy się skuszę na zakup, bo drogie to, miejsca brakuje.

2.   Dobre

Blast (tom 1) – tutaj mam pewien problem, bo był dość duży hype na ten tytuł (zresztą samo nazwisko kojarzone z Raportem Brodecka tłumaczy te oczekiwania), a jednak nie rzucił mnie na kolana tak, jak miałem nadzieję, że się stanie. Trudno cokolwiek mi zarzucić, bo bardzo lubię komiksy (książki i filmy też) o ludzkiej naturze, i to z reguły tej gorszej strony. Tematy podróży, poszukiwania siebie, swojego miejsca, celu. Rysunek jest zupełnie inny, niż w Raporcie. Trochę mnie to wstrzymywało z zakupem, ale ostatecznie pękłem (no co, kurna, kto czasem nie wstanie w dobrym humorze i nie pęknie nagle w jakimś temacie?). W żadnym wypadku nie żałuję, bo to komiks, który zostaje w głowie. Ale czekam na ciąg dalszy, bo najlepsze, czuję, ciągle przed nami.

Bug (tomy 1-3) – Bilal ciągnie swoje rozważania na tematy związane z wpływem technologii na przyszłość ludzkości. Bawi się swoimi pomysłami, czasami staje się to trochę męczące, ale nagrodą są jego rysunki. I nie przeszkadza mi, że wszystkie kobiety wyglądają podobnie, faceci zresztą też. Boję się tylko, że ta seria nie była przemyślana od początku do końca i że w trakcie rysowania pojawiają się nowe pomysły, które wysyłają naszych bohaterów w kolejne miejsce, żeby coś jeszcze się zadziało, żeby było więcej wszystkiego. Miałem nadzieję, że w trzecim tomie będzie konkluzja – no nie było. Może się okazać, że temat zostanie zajechany na maksa i całość trochę straci swojego wydźwięku. W Nikopolu udało się tego uniknąć.

Hellblazer Delano (tomy 1-3) – pojawiły się niedawno na forum negatywne opinie (że narracja męcząca) i miałem podobne odczucia, ale jest coś w Johnie takiego, że no nie mogę przerwać czytania jego przygód. Szczególnie, że tutaj były te początkowe, można by rzec oryginalne. Ściany tekstu mi nigdy nie przeszkadzały. A rysunki – ja takie właśnie uwielbiam. Jak w niektórych Sandmanach, Swamp Thingu – brudne, trochę wyblakłe, deszczowe, stare dobre Vertigo. Może całość nie wchodziła tak dobrze jak inne runy, ale nikt nie obiecywał, że z magią jest zawsze łatwo, lekko i przyjemnie. Na razie wstrzymałem się z się z serią Carey’a. Rysunki nie za bardzo mi pasują (przyzwyczaiłem się do trochę innego stylu w historiach Constantine’a). Ale odnotowuję pozytywne reakcje, więc pewnie się złamię, jak będzie całość dostępna.

Julia (tomy 1-5) – z przyjemnością czytam tę serię o pani detektyw, co łączy teorię z praktyką. Mały format sprawia, że rysunki muszą być dość precyzyjne, nie ma miejsca na wodotryski. I tak jest. Oprócz tego trochę humoru. Jest już chyba wydany kolejny tom, tym razem czarno-biały. Trochę szkoda, ale dorzucę do najbliższego zamówienia.

Cień mężczyzny – są wszystkie cechy, z których słynie ta seria. Jakieś dziwne miasto, człowiek, który ma jakąś nudną pracę i nagle staje się coś niezwykłego. To wywraca wszystko do góry nogami. Rysunki oczywiście ekstraklasa, bez dwóch zdań. Precyzyjne, wyraźne, drobiazgowe wręcz. Zakończenie trochę mnie zaskoczyło – i to w takim sensie, że przewracam stronę, a to finito. Nie ma więcej. Tak trochę jakby bez pełnej satysfakcji na koniec. Takie życie. Znaczy komiks 

Niezwyciężony – zakupiony w końcu po tylu ochach i achach. Pojawił się nagle na Bonito w dziwnie niskiej cenie (nieco ponad 100), to wziąłem szybko, żeby później nie żałować. Chociaż nie czytałem pierwowzoru, to mam wrażenie, że oddaje wiernie ducha – mnie klimat bardzo przypominał Solaris. Na pewno komiks do powtórnej lektury, a może i samego mistrza Lema też wezmę na tapet (w ostatnim kwartale przeczytałem niemal wszystko, co kurzyło się na półkach i w nowy rok wchodzę z czystym kontem). Komiks pięknie wydany, a okładka (wziąłem limitowaną) na żywo wygląda fenomenalnie.

Świat mitów Gilgamesz – dla mnie najlepszy tom tej serii (do tej pory). A nie zaczynało się jakoś spektakularnie. Dwóch zabijaków wpada na siebie, leją się do upadłego, a później zaczynają bromance, bujają się razem, robią rozpierduchy, hulanki, swawole, te klimaty. Ale druga część, to już zupełnie inna bajka (tutaj: mit). Szczególnie opowieść starca. Nie znałem tego mitu. A szkoda, bo ma niemniej uniwersalnego przesłania niż niektóre, najbardziej znane greckie mity. Posłowie (jak zwykle kapitalne) zawiera nie tylko analizę tekstu, ale również przybliża historię jego powstania (tyle ile dzisiaj się daje to ustalić). Rysunki w stylu poprzednich części, czyli solidny, europejski styl i poziom.

Wielkie wyprawy – znane klasyki wymieszane z mniej znanymi, też krótszymi formami. Tytuł trochę mylący, bo oprócz historycznych opowieści podróżniczych, są i inne, w tym Spadająca gwiazda i komiksy o średniowiecznych wojnach z naszymi zachodnimi sąsiadami. Z przyjemnością odświeżyłem niektóre tytuły, inne poznałem. Świetna inicjatywa.

Ziemia, niebo kruki – od razu ten tytuł wpadł mi w oku. Widziałem duży potencjał w historii o trzech zbiegach z sowieckiego łagru, przy czym każdy z innej parafii. Miałem kiedyś fazę na takie tematy (Archipelag Gułag, Jeden dzień z życia…), plus autorzy Zakazanego portu. Nie zawiodłem się, ale też nie było szukania szczęki po podłodze. Historia nie ma wielkich zwrotów akcji, ale nie ma też czasu na nudę. Śmierć zawsze jest gdzieś na horyzoncie, jest mróz, głód, zmęczenie. Rysunki wprowadzają taki niejednoznaczny klimat (tak ja to przynajmniej odbieram) – z jednej strony pustkowie, poczucie beznadziei, a z drugiej czasami nieco bajkowe scenerie lasów, wzgórz. Dodam jeszcze, że duża część dialogów jest w różnych językach (niemiecki i rosyjski). Nie ma dodanych tłumaczeń, ale z kontekstu da się pewnie zrozumieć. Się okazało, że niemiecki trochę jeszcze pamiętam, rosyjskiego mniej. Taki zabieg, żeby czytelnik się wczuł w rolę głównego bohatera.

Życie nie jest złe, jeśli starcza ci sił – trafione na olx w niezłej cenie i w stanie jak nowy. Nie będę udawał, że komiks mnie zachwycił, że go zrozumiałem od A do Z i że jest to dla mnie wiekopomne dzieło. Tak na pewno nie jest, bo nie ma co ukrywać, jestem prostym zjadaczem komiksów i jak to niedawno mi uzmysłowiono – staram się przede wszystkim rozumieć, na pewno bardziej niż czuć (tak przynajmniej zrozumiałem, gdy nie poznałem się na aksamitnej rękawicy). Tutaj też tak trochę jest, ale tym razem znalazłem coś dla siebie – główny ma jakąś manię, misję, szuka informacji, poświęca czas. Ma pasję i nawet jeśli jest mało- lub niezrozumiała, to trzyma się kciuki, żeby coś z tego wyszło na koniec. Do powtórnej lektury, na pewno.

3.   Niezłe / można przeczytać

Cartland (tom 3) – seria trochę zmieniła charakter, bohater zainteresował się swoim dzieckiem. Akcja wyraźnie zwolniła i nawet jak dochodzi do finałowej rozgrywki, to nie jest tak, że każdy strzał i ktoś pada. Jest budowanie napięcia, są emocje bohaterów. Niestety, zawiódł mnie zupełnie finał komiksu i całej serii. Ale to na tyle, że sprzedam wszystkie 3 części, bo wiem, że już nie będę chciał wrócić do tego komiksu. Już w pierwszym tomie trochę mnie irytował główny bohater, który niby przeżył tragedię, stoczył się na dno, ale jak wpadła w ręce robota, to za 5 minut był zwarty i gotowy. I jak już miałem nadzieję, że po tych trzech tomach, coś drgnie, pojawi się jakaś wyraźna motywacja u głównego bohatera, jakaś przemiana, rozwój postaci, to nagle szlag bombki (tak przy świętach) trafił. Oprócz tego, to jest jednak trzy tomy solidnego, mięsistego westernu. Więc, też bez tragedii.

Luc Orient (tomy 2-3) – lepiej mi się czytało, niż kosmiczne przygody z pierwszego tomu. 50 lat temu komiks pewnie robił wrażenie – nowoczesne gadżety, komunikacja, pojazdy. Intrygi niemal z archiwum x. Dzisiaj te pomysły trochę trącą myszką i wprowadzają niezamierzony element humorystyczny. Dla mnie to do przeżycia, ale niektórzy nazwą ramotką i trudno będzie odmówić trochę racji.

Yans (tomy 2-3) – pierwszy raz poszedłem z lekturą dalej. Mam takie odczucia, jak pewnie większość, że im dalej w las, tym brakowało świeżości. Lektura nie robiła takiego wrażenia, jak na samym początku. Moją uwagę zwróciło wydanie (to ostatnie, powiększone) – bardzo mi się podoba. Chcę takiego Thorgala.

Łasuch: Powrót – nie ma startu do głównej serii. Można przeczytać, ale nie jest to konieczne.

KiK Londyński kryminał – pierwszy raz czytałem i może przez to, że nie odczuwam do tego tytułu sentymentu, to nie bawiłem się jakoś super. Podobne gagi w Śladem białego wilka mnie bawiły, a tutaj już nie do końca. A przygody w kosmosie to już naprawdę musiałem się zaprzeć, żeby doczytać.

Postapo (tomy 1-3) – dwie rzeczy mi ciągle przeszkadzały w tym komiksie. Jak to możliwe, że w 21 wieku nikt nie wie, co się stało, że świat się rozsypał? Przecież to nie jest tak, że zostały wszędzie gruzy, że w ciągu paru chwil wszystko zniknęło. To był jakiś proces, więc coś ludzie powinni wiedzieć. Duże miasta zostały (w tym sensie, że nie ma tam dołu po jakiejś bombie). Pojawiają się jakieś formacje wojskowe. W czasie lektury ciągle mi to siedziało z tyłu głowy i odbierało przyjemność. Druga rzecz to powszechność broni – pistoletów, karabinów. Tak trochę mi się to naciągane wydawało. Tak, żeby komiks był bardziej amerykański, niż nasz swojski. W tego typu historiach lubię, jak wszystko się w miarę trzyma kupy (sama apokalipsa wysysa ze mnie pokłady odpowiedzialne za przymykanie oka).

4.   Nie podeszło lub wręcz wymęczyło

LND Nemo – Do Stulecia podchodziłem 2 razy, do Czarnych akt też, Burzy zupełnie nie zrozumiałem. Nemo również drugi raz spróbowałem i znowu nie chwyciło. Pierwsze 2 tomy uważam za genialne, ale później poczucie humoru i eksperymenty Moore’a mnie przerastają. Także, dziękuję postoję.

Noir burlesque (tom 1) – widziałem parę opinii, że komiks jest sztampowy. No i w moim odczuciu jest. Można było odtickowywać kolejne elementy gatunku noir, które po kolei się pojawiają. Nawet rysunek (swoją drogą zjawiskowy) również nie próbował niczym zaskoczyć. Nawet sobie pomyślałem, że jak się pojawią kolorowe dodatki, np. sukienki, to parsknę śmiechem. I bach na następnej stronie to mam. Dodając do tego oklepaną historię, to wyszło jak wyszło. Może, gdyby to był większy integral i pełniejsza historia, to odbiór byłby inny. Pas.

Na dzisiaj nie mam żadnej kupki wstydu. Została jedna książka. Na liście do zakupu jest Nestor Burma, poprzedni tom Mrocznych miast, Borgia, Julia, Figurki z Tilos.
Jak sobie popatrzę na ten kwartał plus parę tytułów z poprzednich i jestem zadowolony z tego roku.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w Śr, 28 Grudzień 2022, 14:04:33
Dzięki za opinię dotyczącą Noir. Miałem to w schowku, ale już nie mam  ;).
Tom Strong właśnie niedawno skończony. Niestety lektura nie przyniosła mi aż tyle frajdy, co poprzednie dzieła Moore'a z sekcji SH (Miracleman, Top 10), to jednak sama zabawa konwencją była zaiste przednia  :). Całą serię zaklasyfikował bym w kategorii "Dobre".
Martwi mnie Twoja opinia dotycząca LND  :(. Do kupienia zostały mi 2 tomy serii pobocznych. Jako że biorę wszystko od Moore'a to LND w całości również zakupię, ale już teraz obawiam się lektury  ???
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Kadet w Śr, 28 Grudzień 2022, 17:40:29
Bernard Prince (tom 3) – wszystko w tej serii mi odpowiada: realistyczny rysunek (pełen detali, żywych kolorów, różnorodne tła / miejsca akcji, wręcz filmowe kadrowanie, pełne dynamiki, emocji), pomysły na kolejne odcinki, które rzucają naszych bohaterów w różne rejony świata i dają im coraz to trudniejsze wyzwania (oczywiście motywem przewodnim jest łódź / woda, ale niektóre odcinki rozgrywają się na pustkowiu czy wręcz przeciwnie – w wielkim mieście). Mocnym atutem serii jest również humor – nienachalny, ale cały czas obecny i związany z jednym bohaterów. W moim odczuciu komiks ten zestarzał się z godnością. Przygody nie są przekombinowane, nie ma w nich rożnego rodzaju gadżetów, które były modne w innych komiksach tamtego okresu (Bruno Brazil, czy Luc Orient). Pełna satysfakcja po każdym z tomów.

Ja też uwielbiam "Bernarda". Taka ramotka to jak nie ramotka - świetnie się czyta, akcja trzyma w napięciu, rysunki dopracowane... Świetnie wychodzą te opowieści z chłodniejszych klimatów, na przykład ta o pożarze z drugiego integrala czy ta o statku pośród lodu z trzeciego. Cały czas żyję nadzieją, że Kurcowi uda się w końcu wydać czwarte wydanie zbiorcze.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: perek82 w Śr, 28 Grudzień 2022, 18:01:01
Odcinek z pożarem mnie zupełnie pozamiatał. To gdzieś pisałem kiedyś wcześniej.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Cz, 29 Grudzień 2022, 23:21:49
No i znowu minął rok...
 
Grudzień 

Superman vol.1 nr 422 - uwzględniając, że kolejny epizod tej serii de facto zakończył jej byt w formule ewoluującej nieprzerwanie od blisko pięciu dekad, można śmiało uznać tę odsłonę niniejszego tytułu za właściwe pożegnanie z przedkryzysowym Supermanem. Także z tego względu, że za kolejną odpowiadał już Alan Moore, który jak wiadomo standardowych fabuł najzwyczajniej nie miał w zwyczaju pisywać. W tym akurat przypadku mamy do czynienia z pochodną kooperacji Marva Wolfmana i Curta Swana, a sam Superman ,,po staremu" wzdycha ,,Na wielki Krypton!", do otwarcia swojej antarktycznej samotni używa giga-klucza, a w jej wnętrzu użytkuje tzw. superkomputer o trącącej myszami ,,powierzchowności" Eniaca. Fabuła jest spójna choć równocześnie nieprzesadnie porywająca. Jednak ogólnie się nie zestarzała, a jeśli już to raczej w dobrym stylu. Natomiast bardzo przekonująco prezentuje się okładka tego epizodu w wykonaniu Briana Bollanda.
 
Shazam: The New Beginning nr 1 - po sfinalizowaniu serii z lat 70. zarząd DC Comics najwyraźniej nie bardzo wiedział co ma uczynić, z niegdysiejszym Kapitanem Marvelem. Stad dopiero w mini-serii ,,Legendy" dysponent potęgi czarodzieja Shazama raz jeszcze dał dowód, że wśród śmiertelników nie ma sobie równych. Niejako za ciosem zaproponowano zatem mini-serie, która zapewne w przypadku przychylnego jej odbioru miała szanse zmienić tryb na pełnowymiarowy miesięcznik. Tak się jednak w przypadku ,,New Beginning" nie stało. Zapewne nieprzypadkowo, bo przynajmniej pierwszy epizod tego przedsięwzięcia jawi się jako przejaw niewykorzystanej szansy zarówno ze strony scenarzysty jak i rysownika. Z ciekawością czekam zatem na więcej.

Marvel Classics Comics nr 28: Kidnapped – w swoim czasie niemal kanoniczna powieść młodzieżowa (a przy okazji podstawa do adaptacji w formie serialu telewizyjnego z pamiętnym motywem muzycznym skomponowanym przez Valdimira Cosma) obecnie raczej nuży niż wciąga i tak też sprawy mają się także z niniejszą opowieścią. Zilustrowana bez wyrazu i polotu oraz przeładowana tekstem to już raczej materiał o charakterze nie tyle rozrywkowym, co w najlepszym razie historycznym.
 
Lonesome t.3 – jak zwykle w przypadku pochodnej talentu Swolfsa mamy do czynienia z solidną i warsztatowo dojrzałą realizacją. Ponadto wykazującą znamiona prób autora połączenia dwóch jakości gatunkowych. Ogólnie jednak trudno nie dopatrzeć się w tym albumie znamion wtórności względem chociażby serii „Durango”. Niemniej przygody z tą serią nie zamierzam kończyć; tym bardziej, że końcówka epizodu wskazuje na perspektywę dalszego (a co najważniejsze sensownego) rozwoju świata kreowanego.
 
Kapitan Żbik: Człowiek z burtą cz.1 – pomimo upływu mnóstwa czasu od pierwszego wydania tej opowieści sprawia ona wrażenia nadspodziewanie wartkiej. Niewykluczone, że z powodu absencji przez większą jej część głównego bohatera serii, a zatem także osobliwej powagi przezeń roztaczanej, charakterystycznej dla zasadnie cenionych funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej. Spisał się także Grzegorz Rosiński, któremu dane było zilustrować także ów epizod z rozległego zasobu spraw bezcennego stróża prawa.
 
Świat Mitów: Gilgamesz – z racji mego uwielbienia dla literackiego pierwowzoru oczywiście nie mogłem przegapić także tej pozycji i nie ukrywam, że byłem tą lekturą w pełni usatysfakcjonowany. Choćby z tego względu, że starożytna Mezopotamia z rzadka tylko bywa tłem dla opowieści w prezentowanych u nas komiksowych produkcjach.
 
Marvel Classics Comics nr 28: The Pit and the Pendulum – tym razem miast pełnej adaptacji jednego utworu zdecydowano się na wybór trzech opowiadań Edgara Allana Poe. Pomimo okoliczności, że w ich przypadku mamy do czynienia z opowieściami mocno już archaicznymi, to jednak zaangażowani do ich zilustrowania plastycy postarali się by trafnie ująć dramaturgie i specyfikę literackich pierwowzorów.
 
Shazam: The New Beginning nr 2 - wystarczyło, że na scenę wkroczył Czarny Adam, a z miejsca sytuacja ulega znaczącemu zdynamizowaniu. Jednak to wciąż nie jest jakość porównywalna z ,,Człowiekiem ze Stali" Johna Byrne'a, która Billiemu Batsonowi faktycznie zapewnić by mogła deklarowany w tytule tej mini-serii nowy początek.
 
Bohaterowie i Złoczyńcy: Legion Samobójców. Próba ognia
– wprost i pokrótce rzecz ujmując świetny tom. O ile warstwa plastyczna w wykonaniu Luke’a McDonnella niekoniecznie musi obecnie zachwycać, o tyle scenariusz Johna Ostrandera spokojnie bije na głowę niejedną, współcześnie powstającą fabułę. Do tego raz jeszcze wykazuje zasadność reguły w myśl której „(…) nieważny jest bohater, ważna jest fabuła”. Rzeczywiście wspomniany scenarzysta z dużym wyczuciem „użytkuje” osobowości wcześniej traktowane raczej jako element dalszego tła. Zaiste znowuż okazuje się, że druga połowa lat 80. ubiegłego wieku to był wręcz znakomity czas dla superbohaterskich produkcji spod szyldu DC Comics.

Kapitan Żbik: Gotycka komnata cz.2 – w odróżnieniu od pierwszej odsłony tej opowieści tym razem niemal całkowicie zdominował ją tytułowy bohater. Co więcej w towarzystwie powabnej niewiasty. Fabularnie całość wypada jako utwór dosycony, acz równocześnie czytelnika nieprzytłaczający. Jak na rozpiętość komiksu dzieje się zatem sporo i w szybkim tempie, a odpowiadający za warstwę plastyczną Grzegorz Rosiński zadbał o wysoki poziom tej części przedsięwzięcia. Do tego stopnia, że momentami można zapomnieć, że w przypadku tej pozycji mamy do czynienia z produkcją propagandową powstałą w bardzo ponurych czasach. 
 
Smerfy i Wioska Dziewczyn: Kij Wierzby
– w odróżnieniu od poprzednich epizodów tej serii mamy do czynienia z otwartym zakończeniem; szykuje się zatem „grubsza” intryga. W odróżnieniu jednak od zarówno klasycznych odsłon serii macierzystej, jak i części albumów powstałych z inicjatywy kontynuatorów dzieła Peyo, w przypadku tego przedsięwzięcia nadal mamy do czynienia z produkcją stricte przygodową, bez ambicji ujmowania w bajkowej formule uniwersalnych treści. Przy czym nie ma w tym oczywiście nic zdrożnego. 

Daredevil Marka Waida t.2 – sprawdzony przy licznych rozrywkowych przedsięwzięciach scenarzysta raz jeszcze zdał pod tym względem egzamin. Umiejętnie bowiem utkał z cytatów ciąg fabularny dosycony rozrywką i wartką akcją. Trudno jednak opędzić się od poczucia, że to ledwie chwilowy przerywnik przed faktycznie wartymi rozpoznania opowieściami porównywalnymi z zaproponowanymi przez Briana Michaela Bendisa i Eda Brubakera. Kłopot w tym, że na takowe przyjdzie nam zapewne jeszcze bardzo długo poczekać… A póki co pozostaje kontemplować się opowiastkami, które owszem bawią, acz w pamięci na długo nie zapadają.

Shazam: The New Beginning nr 3
– dużo gadaniny i niewiele ponad  to. Kapitan Marvel bezbarwny niemal zupełnie, choć Sivana jeszcze bardziej. Jedyną z lekka iskrzącą osobowością jest co najwyżej Black Adam, choć też bez spodziewanej rewelacji. Do tego Tom Mandrake, plastyk zdecydowanie wyjątkowy, jakby odgórnie pozbawiony został sposobności do wykazania się tak charakterystyczną dlań ekspresją. Stąd już na ten moment można zaryzykować twierdzenie, że okoliczność iż z tego przedsięwzięcia nie „wypączkowała” pełnowymiarowa seria nie było zjawiskiem przypadkowym.
 
Conan Barbarzyńca: Kraina Lotosu – dla obieżyświata tej klasy co Conan wizyta w Czarnych Królestwach czy nawet na stepach Turanu to zdecydowanie za mało. Toteż mocarnego Cymeryjczyka zagnało aż do tytułowej Krainy Lotosu, prastarego i rozległego Khitaju o którego cudownościach krążyły wśród królestw zachodu liczne, często wręcz niewiarygodne legendy. Owa wizyta w wymiarze fabularnym co prawda z nóg nie ścina; aczkolwiek rozwój akcji, ujmując rzecz kolokwialnie, bieży wartko i wciągająco. Do tego tytułowy bohater jest tu w pełni sobą, co może tylko i wyłącznie cieszyć.   
 
Marvel Classics Comics nr 36: A Christmas Carol – z racji nastrojowości chwili pozwoliłem sobie na przeskok ku finalnej odsłonie tej serii z racji tytułowej adaptacji. Rozczarowania ogólnie nie ma, bo i pierwowzór literacki niezmiennie ujmujący. Warstwa plastyczna wykonana została jednak co najwyżej poprawnie oraz bez znamion i zamiaru uchwycenia mistycznej aury długowiecznej opowieści Dickensa. Szkoda.
 
Proces Kapitana Ameryki – stwierdzenie, że Ed Brubaker to fachura jakich autentycznie mało to truizm w najczystszej formule. Niniejszy, ósmy już zbiór jego twórczej „opieki” nad jedną z najbardziej wymagających w prowadzeniu marek Domu Pomysłów idealnie ujmuje fenomen tego scenarzysty. Stąd także tym razem jest wartko, emocjonująco i z poczuciem przyswajania sobie utworów gruntownie i sensownie obmyślanych. 

Bohaterowie i Złoczyńcy: Godzina Zero. Kryzys w czasie – jeszcze jedna próba uporządkowania zawikłanego kontinuum najstarszego superbohaterskiego uniwersum, w moim przekonaniu składna i po prostu udana. Jest napięcie oraz poczucie uczestniczenia w faktycznie przełomowych wydarzeniach. Przekonujący dobór kluczowych osobowości oraz staranna warstwa plastyczna. Świetnie, że nareszcie doczekaliśmy polskiej edycji tej w swojej klasie ważnej opowieści.

Shazam: The New Beginning nr 4 – zadeklarowany w tytule tej mini-serii zamiar nowego otwarcia w dziejach tej postaci miał spore szanse się powieść. Sprzyjała temu zarówno ówczesna dobra passa DC Comics, jak i legenda wpisana w postać wybrańca czarodzieja Shazama. Niestety ów zamiar się nie powiódł. Zawinił zbyt zachowawczo rozpisany scenariusz i nie zawsze trafna reinterpretacja uczestników tej fabuły (Sivana). Można tylko i wyłącznie żałować, a pokrzepiać się tym, że niecałą dekadę później w kontekście tej marki Jerry Ordway wprost pozamiatał. Do tego zamaszyście i z rozmachem.
 
Venom: Zabójczy obrońca – całkiem zgrabnie rozpisana fabułka w stylu powstających na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku. Aż szkoda, że nie doczekała się ona swojej polskiej edycji na łamach kwartalnika „Mega Marvel”, bo jej ówczesny odbiór byłby zapewne bardziej przychylny. Niemniej miło, że to mamy.
 
Kajtek i Koko: Londyński kryminał – mistrz Janusz w doskonałej formie. Nie jest to co prawda skala realizacyjna porównywalna z „Sagą Białego Wilka” czy „Na tropach Pitekantropa”; znać jednak, że klimat dobrze wspominanego Teatru Sensacji „Kobra” był rzeczonemu autorowi nieobojętny. Do tego cieszy okoliczność, że Egmont kontynuuje „ubarwianie” przygód Kajtka i Koka.
 
Marvel Classics Comics nr 29: The Prisoner of Zenda
– w swoim czasie niniejsza powieść autorstwa Anthony’ego Hope’a wśród odbiorców przygodowych fabuł zrobiła wręcz furorę. Dziś już de facto zapomniana niknie raczej w cieniu „Wicehrabiego de Bragelonne” Aleksandra Dumasa Starszego (jako tematycznie pokrewnej). Tymczasem z komiksowej adaptacji mniemać można, że także pierwowzór literacki nieprzypadkowo doczekał się tak znacznej popularności. Toteż wiodąca intryga wciąga; nawet pomimo przeładowanej tekstem warstwy plastycznej, notabene typowego (a przy tym w pełni zrozumiałego) zjawiska dla tej serii. 
 
Ciemna Strona Marvela: Doktor Strange
– na tle dotąd przyswojonych przeze mnie odsłon tej kolekcji (a jak do tej pory była ku temu okazja w przypadku „Venoma”, „Wolverine’a” i „Daredevila”) niniejsza wypada zdecydowanie najlepiej. Do tego zarówno w wymiarze plastycznym jak i wiodących konceptów w nim zawartych. Ta okoliczność tym bardziej mnie uradowała, że mam poczucie niedosytu autentycznie udanych opowieści z udziałem tej postaci o niemal nieograniczonym przecież potencjale fabularnym. Mocna rzecz nie tylko dla fanów komiksowej magii.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Nd, 08 Styczeń 2023, 10:40:43
  Podsumowanie grudnia w którym ciągle próbuję dogonić zakończenie kolekcji Superbohaterowie Marvela i zaczynam już widzieć metę a także kończę lub po prostu kontynuuję "grube" serie wydane na naszym rynku już jakiś czas temu, z racji świątecznej przerwy trochę mi się udało nadrobić. Uwaga jak zawsze mogą pojawić się pewne SPOILERY!!!

  "SM 110 Spider-Gwen" - autorzy różni. Pierwszy zeszyt to pierwsze pojawienie się postaci na kartach komiksu, czyli Edge of Spiderverse n.2, który wydano na naszym rynku w ramach WKKM. Jestem mega-fanem postaci i serii panów odpowiedzialnych za Spider-Gwen vol.1, więc zdziwiłem się nieco a także rozczarowałem, że główna atrakcja albumu to nie jakiś fragment vol.2 Spider-Gwen (vol. 1 to ten WKKM przed chwilą wspomniany) czy któraś z serii Ghost-Spider a drużynowy tytuł Web-Warriors. WW czyli grupa kilkorga pająko-ludzi (np. hinduski Spider-Man Pavitar Paratva...coś tam, coś tam, wyglądający prawie jak oryginał tyle że z większym nosem i  w tych ichnich bamboszach - byłem pod naprawdę dużym "wrażeniem" tego pomysłu) z różnych wymiarów (np. takiego, który jest dokładnie taki sam jak "nasz" tylko wszystko jest na styl starożytnego Egiptu, byłem tutaj pod jeszcze większym "wrażeniem"), którzy po pokonaniu tych pająko-wampirów z rasy Morluna bronią całego multiświata używając ich twierdzy jako bazy wypadowej. Nie lubiłem tego wymysłu Straczynskiego kiedyś, teraz nie lubię go jeszcze bardziej. Przeciwnikiem nowo-powstałej grupy super-herosów będzie Elektro, który pozna Elektro-Steve Jobsa z innego wymiaru, który to wpadnie na pomysł żeby sprowadzić Elektrów z wszystkich wymiarów i podbić wszechświat (Elektro-dinozaur, Elektro-zapaśnik, Elektro-harleyowiec, Elektro-ruda laska, Elektro-zielona laska...nie będę już udawał, że byłem pod wrażeniem). Ach żebym nie zapomniał to wszystkim tym Elektrom jako wsparcie logistyczne będą służyć dr. Octopusowie z różnych wymiarów (jasne ku...rka). Do naszej wesołej kompanii dołączy za to nowa steam-punkowa Spider-dziewczyna oraz dr. Octopusowa, która w swoim wymiarze jest członkinią Avengers (na jej widok opadło mi już dosłownie wszystko). Rysunki Davida Baldeona to kreskówkowy styl pozbawiony kompletnie pazura Jasona Latoura rysującego oryginał czy chociażby wdzięku Fiony Staples, styl którego raczej nie lubię, chociaż pochwalę za dosyć sporą jak na konwencję szczegółowość i całkiem niezłą dynamikę. Cóż mogę do tego wszystkiego dodać? Scenariusz Mike Costy jest głupi, nudny i bez sensu, można by pomyśleć że skrojony pod młodego czytelnika tyle, że bohaterowie wyłącznie latają po kadrach i walą po gębach setki wariantów Elektro więc nie bardzo rozumiem co młodemu czytelnikowi miałaby lektura tego komiksu dać. Najciekawsze wydaje się postacie czyli Spider-Woman Anya Corazon i Peter Parker Noir dostają najmniej czasu na scenie, więc nic dziwnego, że seria szybko zdechła i nikt nie próbował tego reaktywować. Przy okazji możemy się przekonać jak durny jest pomysł splatania wszystkich wymysłów Marvela w jedno uniwersum, myśl że taki Spider-świnka może teraz spokojnie wyskoczyć w Daredevilu Millera czy w Sadze o Mrocznej Phoenix Claremonta nie mieści się w mojej wizji świata. Rysunki oblecą, reszta słabiutka. Ocena 3+/10.

  "SM 111 Kingpin" - autorzy różni. Tom podzielony na dwie mniej więcej różne części. Pierwsza to znane już u nas "Nigdy więcej Spider-Mana", czyli klasyk nad klasykami prosto ze stajni Lee/Romita Sr. Może i idzie się pośmiać dzisiaj z pomysłów w stylu "nie, nie możemy ich zwyczajnie odstrzelić trzeba ich zalać wodą w piwnicy, takie są zasady Gangów z Nowego Jorku", natomiast pomimo tego, że całość trąci myszką to fabularnie jest to dalej dobre a można naprawdę podziwiać z jaką sprawnością Stan potrafił prowadzić i rozwijać postacie. Tak samo jak i można sobie przypomnieć czasy gdy Spider-Man nie był tak fizycznie potężny jak dzisiaj. Drugą częścią jest kolejna żelazna pozycja w portfolio Marvela czyli tzw. powieść graficzna "Miłość i Wojna" autorstwa Franka Millera i Billa Sienkiewicza. Założenia startowe są takie iż Kingpin aby pomóc swojej żonie Vanessie będącej w stanie katatonii porywa niewidomą żonę znanego lekarza, aby zmusić go do współpracy. Nieopatrznie jednak jak na niego, powierza ją opiece jednemu ze swoich pomagierów kompletnie pokręconemu ćpunowi, co biorąc pod uwagę że do sprawy wmiesza się Daredevil, zwiastuje kłopoty. Dobry tom, napewno powyżej średniej, ale dla mnie lekki zawód i o ile nie czepiam się absolutnie stareńkiego Pająka to miałem nadzieję, że tak znany komiks jak "Love & War" pokaże jednak nieco coś więcej niż to co mi pokazał. Ani tam za bardzo miłości ani wojny, na wielki plus kreacja Cheryl Mondat żony profesora, której piękno, czystość i niewinność doskonale kontrastują z brudem i brzydotą zewnętrznego i przestępczego świata (zresztą trudno nie zauważyć że stanowiłaby idealną partnerkę dla Matta Murdocka). Natomiast cała reszta jest na poziomie nieźle i tyle, mam wrażenie, że gdyby nie przepiękne malunki Sienkiewicza (był przy tym komiksie chyba w życiowej formie), ta powieść byłaby znana raczej wyłącznie jako któreś tam numery Daredevil vol 1. Tak czy inaczej ocena nie mniejsza, ale i niestety nie większa niż 7/10.

  "SM 112 Iceman" - autorzy różni. Kolejny X-tytuł w kolekcji i znowuż zbudowany jak jego poprzednicy. Znaczy się pierwsza część to fragment serii X-Men Origins o podtytule Iceman, druga to część następnego wielkiego eventu czyli kawałek kolejnego sporego cross-overu "Operacja:Zero Tolerancji". Początków Bobby Drake'a nie znałem, ale to nic zaskakującego, przebojowy, popularny, "kochająca" dziewczyna, naprawdę kochający rodzice zdaje się bez problemów finansowych i mutacja całkowicie odmieniająca jego życie. Część druga to analogicznie do tomu o Banshee, ledwie urywek historii, ale za to jakoś tak bardziej sensownie wyciągnięty z kontekstu, czyli Iceman, jego nowo zapoznana koleżanka dr. Reyes oraz Marrow jedna z Morloków kontra podrabiające ludzi Super-Sentinele i dowodzący nimi wariat w kolejnym rządowym anty-mutanckim programie zainicjowanym przez senatora Kelly'ego. Jak kto lubi akcyjniaki rodem z lat 90-tych, to będzie kontent. Tak samo jak i ktoś nie ma uczulenia wesołe i kolorowe jak pisanki wielkanocne rysunki, wtedy pewnie początkujących a dzisiaj znanych nazwisk w stylu Salvador Larocca czy Carlos Pacheco. Kolejną analogią do tomu o Banshee jest to, że całość "Operacji..." podobnie jak "Phalanx Covenant" wydano w Stanach w ramach serii Milestones, więc istnieje jakieś prawdopodobieństwo, że zostanie wydane i u nas. Ja poczekam na taką sposobność, całkiem przyzwoity tomik. Ocena 6/10.

  "SM 113 Niesławny Iron Man" - Brian Michael Bendis, Alex Maleev. Nieczęsty przypadek w kolekcji, wyłącznie jedna historia czyli pierwsze sześć (połowa znaczy się) zeszytów serii Infamous Iron Man. Jakoś niespecjalnie byłem przekonany do tego pomysłu, stosunkowo niedawno latał jeszcze Otto Ocatavius w roli Spider-Mana, teraz kolejny superbohater został zastąpiony przez nawróconego od wieki, wieków łotra. No, ale zapomniałem że Bendis to przynajmniej kiedyś swoisty znak jakości. Po krótce Victor Von Doom po wydarzeniach na Battleworld stwierdza iż skoro nie dawał rady jako zły władca wszechświata to może znak, aby spróbować swoich sił jako obrońca maluczkich. Wybór pada na martwego Tony'ego Starka a Victor tak mocno wkręci się w odgrywanie roli tego herosa, że będzie próbował poderwać jego dziewczynę tę hinduską panią doktor. Rysunków Maleeva polecać raczej nikomu nie muszę, może nie ma tu takich szaleństw i prób eksperymentowania jak w Daredevilu, ale prosta linia utrzymująca w ryzach przyciemnione kolory to klasa sama w sobie. Dosyć fajnie wyszła Maleevowi uleczona twarz Victora, taka w sumie dosyć przyjemna, ale kojarząca się z wizerunkami tych wysoko postawionych nazistów co to po "pracy" wracali do domu bawić się z dziećmi. Co ja mogę powiedzieć? Dr. Dooma w tej wersji może polubić to będzie nieodpowiednie słowo, ale da mu się kibicować. Victor w przeciwieństwie do Ottona, który wyraźnie się jarał swoją nową funkcją, napędzającą jego wewnętrzną megalomanię, przypomina raczej nieco odjechanego dziwaka, który z zakłopotaniem przyznaje że nie jest może najlepszy w nowej roli, ale z robocią precyzją próbuje wyeliminować swoje błędy (zresztą na słowa tej Amiri, Amary czy jak jej tam, która po poznaniu jego motywacji zarzuca mu, że nie jest żadnym bohaterem, ale dalej potworem w ludzkiej skórze stwierdza że może i tak, ale się stara i będzie lepiej). Sam komiks oceniam na dobrze fajne rysunki a Bendis to ciągle mistrz w pisaniu dialogów, ale trudno mi polecić go komuś innemu, bo właściwie prowadzi nas donikąd. Z racji tego, że mamy do czynienia ledwie z połową, wszelkie wątki tak naprawdę zaczną być zarysowywane a sam komiks jak tak się zaczniemy nad tym zastanawiać to na dobrą sprawę jest "o niczym", ot poobserwujemy sobie jak się zachowuje Victor Von Doom w roli superbohatera. Seria wychodziła gdzieś w okolicy bendisowego Invincible Iron Man i skoro Egmont sięgnął po tamtą serię a tę ominął, to pewnie nie ma do niej zamiaru wracać. A szkoda. Ocena -7/10.

  "SM 114 Rogue" - autorzy różni. Pod koniec kolekcji wyjątkowo obrodziło zmutowanymi tomami, dobra niech będzie, kto nie lubi X-Men ten traci. Rogue, dosyć specyficzna postać, właściwie wszyscy ją lubią, ale raczej mało kto chyba uznaje za ulubioną postać z komiksów superhero. No w każdym razie, ucieszyłem się na widok okładki, Rogue często występuje w X-Men, bierze udział w najważniejszych wydarzeniach, ale w większości wypadków raczej tak z drugiego planu, nawet w filmach została potraktowana nieco po macoszemu więc była okazja do bliższego zapoznania się z postacią. Szczerze mówiąc, podczas lektury zdałem sobie sprawę, że nawet nie wiem jak postać damy z południa ma faktycznie na nazwisko i musiałem pchany ciekawością sprawdzić to w internecie (Anna Marie, nazwisko nieznane co jest nieco dziwne bo jej przeszłość to nie jest jakaś wielka enigma no i okazało się że jednak już te imiona słyszałem chociaż nie pamiętam kiedy). W każdym razie, tom zaczyna się od napisanego przez Chrisa Claremonta annuala Mighty Avengers z debiutem Rogue (jeszcze z tą zakazaną gębą członkini Bractwa Złych Mutantów) i jest dosyć ważny nie tylko ze względu na tenże debiut, ale również i wytłumaczenie skąd ona posiada swoje moce. Kolejnym zeszytem jest nr. 171 serii X-Men tego samego autora w którym Anna Marie dołączy do Szkoły dla Niezwykłych Talentów w którym przekonamy się, że X-Men (może z wyjątkiem Colossusa) pomimo tego że sami byli odtrąconymi wyrzutkami to mieli w sobie zadziwiająco mikroskopijne pokłady zdolności do przyjmowania odrzuconych (na szczęście Profesor X oprócz tego, że potrafił przytulić i pogłaskać po głowie potrafił również przywalić z liścia). Pomimo dosyć sporej odległości czasowej zeszyt ten będzie fabularnie nawiązywał do w/w annula. Daniem głównym tomu, będzie jednak miniseria "Rogue" autorstwa Howarda Mackie z rysunkami Mike'a Wieringo. Tytułowa bohaterka już w postaci znanej do dzisiaj czyli zielonookiej ślicznotki w klasycznej wojskowej kurtałce uda się do Nowego Orleanu, aby rozliczyć się z przeszłością, a skoro Nowy Orlean to wiadomo Gambit, czyli jedna z najsympatyczniejszych parek Marvela w akcji. A akcji będzie sporo, tytuł to dosyć standardowy przedstawiciel "nineties" w komiksie i o ile przy streszczeniu zwalczające się klany zabójców i złodziei, obdarzone supermocami kobiety czekające tylko na okazję aby odegrać się na zapewne niespecjalnie niegdyś wiernym Remym, czy nie wiadomo kim będące i wyskakujące nie wiadomo skąd postacie brzmią raczej głupio to w praniu (znaczy się w lekturze) sprawdzają się naprawdę dobrze. Tak samo jak i rysunki Wieringo, którego raczej nie lubię a który zaskoczył mnie na plus swoimi wczesnymi pracami. Owszem nie wygląda to specjalnie oryginalnie, Wieringo starał się naśladować styl Marka Bagleya z okazjonalnymi wtrętami Romity Jr. Zdarzają się sporadyczne błędy anatomiczne, czy zaburzenia perspektywy (tradycyjnie najczęściej przy rysowaniu twarzy), ale całość prezentuje się naprawdę przyjemnie, zwłaszcza sama Rogue (ogólnie większość kobiet tutaj) ze swoimi kusząco dużymi wargami i olbrzymimi oczami, no i dostaniemy jedną z jej ikonicznych ilustracji. Na dobrą sprawę znalazłem tutaj jedną wadę, tanie rozgrzeszenie (oczywiście Anna żadnego rozgrzeszenia nie potrzebowała) na zakończenie, stanowiące dosłowną ilustrację pojęcia deus ex machina. No w każdym razie jak ktoś nie ma wyjątkowego uczulenia na lata dziewięćdziesiąte to polecam, komiks który dopowiada nieco o bohaterce którą mimo iż lubiłem wcześniej to po lekturze polubiłem jeszcze bardziej. Ocena 7/10.
 
  "Doom Patrol tom 3" - Grant Morrison, Richard Case i inni. Ostatni tom zacnej serii autorstwa Szalonego Szkota. Tym razem żarty się skończyły, na start dostaniemy ostateczny koniec Bractwa Dada czyli imperium kontratakuje (w sumie jest tu jeden żart, całkiem zresztą dobry z tym spikerem z tv i to na pierwszej stronie). No dobra, kolejny zeszyt w sumie jest kolejnym dowcipem, mamy tu do czynienia z parodią kosmicznych komiksów Stana Lee z lat 60-tych i to parodię kompleksową wliczając w to rysunki, bełkotliwe "naukowe" dialogi i odautorskie wstawki scenarzysty a podczas potyczki z vertigową wersją Galactusa i jego kosmicznym heroldem-hippisem zakończy się wątek tego żyjącego mózgu, który zajął ciało Robotmana. Ale to już naprawdę koniec dowcipów, dalej na siłę pokręcony i udający że jest czymś więcej niż jest w sposób którego u Morrisona nie cierpię origin nowej wersji Negative Mana i przechodzimy do dania głównego. Czyli, ostatecznego pojedynku (w którym sporą rolę odegra grantowa podróba Johna Constantine czyli Willoughby Kipling) z wychodzącym z głowy Dorothy, Świecarzem. Sporo, z tego fragmentu zaczerpnięto do bodajże drugiego sezonu Doom Patrolu od HBO, chociaż tam wszystko na potrzeby TV zostało odpowiednio uładzone, tu jest zdecydowanie ostrzej. Za rysunki odpowiada sporo więcej artystów niż wcześniej i powiem szczerze tak jak nie miałem nic do prac Case'a, który w tym tomie zdecydowanie wspiął się na wyżyny swoich umiejętności (w tej serii nie wiem jak gdzie indziej) to jednak nieco bardziej pojechane prace Seana Phillipsa nie wiem czy nie pasują do całości nawet bardziej. Co zaskakujące końcówka jeszcze bardziej pogłębi charaktery głównych postaci a sam epilog słodko-gorzki i nieco melancholijny mocno przypadł mi do gustu. Ostatni zeszyt "Imperium Krzeseł" jest naprawdę świetny, a DC udało się zakończyć serię w momencie gdy jeszcze żałujemy że to już koniec a nie wtedy gdy już tylko czekamy na dobicie żywego trupa. No powiedzmy prawie zakończyć, bo jako bonus dostaniemy jeszcze komiks "Doom Force", czyli będącą raczej żartem "kontynuację" Patrolu w którym dorosła już Dorothy dowodzi kolejną ekipą dziwolągów a będącą parodią superbohaterszczyzny lat 90-tych. Będę szczery, trochę się przy tym pośmiałem, zresztą trudno się nie uśmiać oglądając grupę wyraźnie się nabijającą z Wild CATS z rysunkami w stylu Rob Liefeld, pseudo-Rosomaka z widelcami i scyzorykami przyklejonymi do dłoni za pomocą taśmy samoprzylepnej i tym absurdalnym rodzeństwem z wyraźnymi problemami w sferze seksualnej jako czarnymi charakterami. Co na koniec, świetny tom, Morrison chyba dostał wcześniej cynk, że seria zbliża się ku zmierzchowi, wziął fabułę mocno w karby unikając już wydziwiania i napisał chociaż na swój zakręcony sposób dosyć czytelne zakończenie, wyjaśniające sporo przeszłych wydarzeń (np. co do wuja stało się z Elasti-Girl?). Chociaż mam wrażenie, że dostał cynk jednak odrobinę zbyt późno i kilka rzeczy (ważnych) wygląda jakby wzięło się znikąd, albo naprędce zostało skleconych. Tak czy inaczej, najlepiej wyglądający ze wszystkich trzech album i kto wie czy nie najlepszy pod względem treści. Świetna seria, fantastyczne zakończenie. Ocena 8+/10.

  "Transmetropolitan tom 4" - Warren Ellis, Darrick Robinson. Pozachwycałem się wyżej DP to czas pozachwycać się Transmetropolitanem...a figę, czwarty tom, to dosyć wyraźny spadek jakości. I nie leży w tym wina scenarzysty, bo czyta się to dalej dobrze na poziomie o którym większość dzisiejszych grafomanów może jedynie pomarzyć. Tyle, że poprzedni tom zapowiadał Le Grande Finale porachunków pomiędzy Pająkiem a Callahanem i wielkie zmiany w życiu niepokornego dziennikarza. Hmmm, zresztą spróbuję nie wpasowywać się w łatwy do wpadnięcia schemat obwiniania o wszystko złych wydawców i może to jednak wina Ellisa, który zobaczył że całość ładnie żre i postanowił wycisnąć z pomysłu parę dolarów więcej. W olbrzymim skrócie w tym tomie nic się nie dzieje!!! Nie ma żadnej zmiany status quo, Pająk niby znajduje jakiś niezależny portal i pomimo wszelkich zakazów jak podgryzał prezydenta tak dalej to robi. No dobrze pewną nowością jest jego śmiertelna choroba, ale jestem na 99% przekonany, że koniec, końców facetowi nic nie będzie. Jakoś tak mi podczas czytania przemknęło przez głowę, że ten tom jest wyłącznie próbą wzięcia mnie na przetrzymanie, ot powtórka z rozrywki z poprzednich tomów, tyle że pozbawiona tej świeżości, tego błysku i niestety tego pazura. Na plus próba ugryzienia z dosyć ciekawej strony tematu dziecięcej prostytucji i jak zawsze świetne rysunki chociaż i tu bez tej dozy szaleństwa z poprzednich tomów. Ot taka przerwa w nadawaniu programu, zapychacz przeciągający już chyba tylko "for money" całość. Mam nadzieję, że ostatni tom mnie nie rozczaruje. Ocena -7/10.

  "Invincible tom 6" - Robert Kirkman, Ryan Ottley. Poprzedni tom dał nam trochę odetchnąć skupiając się bardziej na rozwijaniu pewnych wątków i dodawaniu nowych. W tym tomie już na starcie Kirkman wali czytelnika wielkim młotem prosto w czachę. Levy Angstrom, ostatnio nie żyjący sprowadza na Ziemię kilkunastu Invinciblów z alternatywnych wymiarów którzy przeszli na stronę zła. Chyba nikt nie będzie zdziwiony, że skończy się to milionami ofiar, miastami zamienionymi w zgliszcza i wielką bijatyką z udziałem bohaterów świata Image (będą ofiary śmiertelne w tym postacie uczestniczące w komiksie od początku i pojawi się Spawn!!!). Gdy kurz bitewny już opadnie możemy zapomnieć o jakimkolwiek oddechu, Invincible jeszcze nie zdąży się z niego otrzepać a na planetę trafi kolejny Viltriumianin, co oczywiście oznacza jatkę rozpoczętą od nowa (to zabawne ale dopiero teraz zdałem sobie sprawę jak dużo autorzy tych bijatyk zaczerpnęli z Dragon Balla). Jako, że Kirkman lubi szokować to w czasie długiej i bardzo krwawej walki zabije on samą Atom Eve...tylko po to aby ożywić ją kilka stron dalej za to z większym biustem. Cóż, taki pomysł mógł powstać tylko w Ameryce tam kochają krwawe sceny i olbrzymie biusty. Dopiero po tych wszystkich przebojach przyjdzie czas na odsapnięcie. Znajdzie się czas na pogrzeby, wyznania i wewnętrzne przemiany, w tym czasie Omni-Man razem z Allenem będą latać po kosmosie i szukać broni, artefaktów oraz wojowników którzy pomogą im w walce z Imperium Viltrum a Cecil wpadnie na kolejny doskonały pomysł, który nawet nie mam wątpliwości odbije się wszystkim czkawką. Ivincible po opuszczeniu OIOM-u zmierzy się z wojowniczą księżniczką z kosmosu, gadającym tyranozaurem oraz mózgonogami, ale nie oszukujmy się po tych wszystkich wcześniejszych zagrożeniach takie przeciwności to żadne przeciwności co może stanowić dla serii pewien problem (właśnie zdałem sobie sprawę, że jeszcze nie pozbawiono Marka mocy, każdy porządny superbohater powinien chociaż raz biegać bez mocy). Rysunki jak to u Ottleya, kreskówkowa petarda w której kolorysta nie żałuje czerwonej farby, na dwa zeszyty powraca Cory Walker i myślę że dobrze się stało, że został zmieniony, obydwaj rysują podobnym stylem, obydwaj są bardzo fajni, ale Ottley jednak odrobinę fajniejszy. Szósty tom tego samego, ale przy dłuższych przerwach jakie robię dalej wciąga jak diabli, ba nawet nieco bardziej niż poprzednio dlatego ocena odrobinę wyższa, jak ktoś nie czytał a lubi gatunek to brać musowo. Ocena 8+/10.

  "The Goon tom 3" - Eric Powell. Królowa jest tylko jedna? Zapewne wiele księżniczek chciałoby zająć jej miejsce. Za to pewne jest że na Ulicy Samotnej, król jest tylko jeden i jest nim Zbir. Powell dalej ciągnie od tomu nr. 2 swoją mozaikę gagów i dramatów, która z daleka patrząc łączy się w jedną historię. Do miasta przybywa nowy czarownik, kupel po fachu Kapłana Zombie i dowiemy się, że istnieje cały krąg złych czarowników do których tenże Kapłan należy a których zasady mocno nagiął za co spotka go solidna kara. Nowy wróg wzorem klasycznych superłotrów z komiksów superbohaterskich zawiąże spółkę z innymi czarnymi charakterami (m.in. wskrzeszonym Labraziem) w okolicy i rzuci wyzwanie Zbirowi i jego paczce, czego on oczywiście nie pozostawi bez odpowiedzi (możemy raczej uznać, że to był ostatni pokerek Joey'a Kuli). Rysunki dalej ekstraklasa, Powell dalej lubi zmienić technikę w zależności od treści. W samą opowieść wkradło się zdecydowanie więcej poważnych (zginie parę postaci a których raczej byśmy o to nie podejrzewali) a i mrocznych akcentów, ale oczywiście nie zabraknie wulgarnych żartów i sprośnej satyry, a żadna grupa społeczna nie może się czuć bezpieczna przed czujnym i złośliwym okiem autora (Atticus Finch, który już co prawda od dawna nie strzela do transwestytów, ale zrobi wyjątek, skąd ten typ bierze takie pomysły?). Autor od pierwszego tomu konsekwentnie pogłębia charaktery postaci i rozbudowuje mitologię przedstawionego świata, a ja się coraz bardziej jaram serią jako całością. Podobnie jak w tomie drugim poczytamy garść shortów stworzonych przez innych artystów, które znowu nam udowodnią, że nie jest łatwo podrobić oryginał nawet doświadczonym twórcom.  Na koniec tomu dorzucono garść dodatków, to kolejne co trzeba przyznać Powellowi, on piękne kobiety, damulki w stylu noir i pin-up girls potrafi rysować jak mało kto. I zdecydowanie lubi ten sport. Ocena 9/10.

  "Hellboy tom 4" - Mike Mignola i inni. Zdaje się pierwszy tom przy udziale innych autorów niż twórca postaci. Zastrzeżenia mam te same co w przypadku Transmetropolitan, tom czwarty to już powtórka z rozrywki w sumie nie wnosząca kompletnie nic nowego, tyle że znajdująca się już w opadającej części amplitudy. Uwag nie mam tylko do tytułowych powieści - świetnego "Lichwiarza" z rysunkami Richarda Corbena, czyli podróży Hellboya przez Apallachy zamieszkałe przez jakżeby inaczej cały sabat czarownic oraz ich pana w którym Hellboy będzie raczej drugoplanową postacią, oraz w sumie króciutkiej "Trollowej Wiedźmy" podobno opartej o jakaś norweską legendę w bardzo fajny sposób przełamującą schemat pięknej i brzydkiej siostry. Do gustu przypadły mi jeszcze "Lew i Hydra" oraz ta z małpą w tajnej komnacie, reszta bardziej lub mniej do zapomnienia, no chyba że pod uwagę weźmiemy to, że odpowiadały za nie takie nazwiska jak P.Craig Russel, czy po raz pierwszy prezentujący dosyć realistyczne rysunki w serii Jason Alexander. Jest dobrze i tylko tyle, dla mnie lekki zawód. Ocena 7/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Wt, 31 Styczeń 2023, 22:36:16
Styczeń

The Fury of Firestorm nr 1 – seria z udziałem tytułowego bohatera w 1977 r. stanowić miała jedno z mocniejszych „uderzeń” w ramach  tzw. eksplozji DC. Inicjatywa ta zmierzająca do zwiększenia udziału wspomnianego wydawnictwa w komiksowym rynku zakończyła się jednak dotkliwą porażką czego „ofiarą” padł także właśnie wspomniany miesięcznik. Po kilku latach zarząd DC Comics zdecydował jednak o ponownym uruchomieniu solowego tytułu z udziałem Firestorma czego przejawem był właśnie niniejszy, premierowy epizod tego przedsięwzięcia. Nie wchodząc nadmiernie w szczegóły wypada jedynie nadmienić, że inicjatywa ta zapowiada się bardzo zachęcająco; choćby z racji udziału w niej Pata Brodericka, plastyka skrupulatnego i zarazem dysponującego charakterystycznym, z miejsca rozpoznawalnym stylem.
 
Saga t.10 – po kilku latach przerwy Brian K. Vaughan i Fiona Staples zdecydowali się powrócić z kolejną odsłoną swojego, w swoim czasie obcmokiwanego z każdej strony projektu. W moim przekonaniu nie bardzo wiadomo po co (choć z drugiej strony jest to oczywiście oczywiste). Skoro jednak przedsięwzięcie zostało na nowo podjęte to najwyraźniej ma ono swoich odbiorców. Osobiście zaliczam się do nich tylko i wyłącznie z recenzenckiego obowiązku.
 
Marvel Classics Comics nr 30: Arabian Nights – w tym akurat przypadku przeładowanie tekstem sięga zenitu, aczkolwiek dobór opowieści z przebogatej skarbnicy pierwowzoru literackiego (wśród nich m.in. o Alibabie i czterdziestu rozbójnikach) oraz maniera plastyczna wzbudzająca niekiedy skojarzenia z dokonaniami bezcennego Johna Buscemy kompensuje tę okoliczność.
 
Stan przyszłości: Superman – spodziewałem się jeszcze jednego zbioru bełkotliwych historyjek służących nade wszystko urabianiu potencjalnych czytelników według współcześnie forsowanych ideologicznych trendów, a tymczasem otrzymałem całkiem udanie rozpisany konglomerat fabuł z demaskacją systemów zbiorowej „federalizacji” jako przysłowiowym daniem głównym (konfrontacja Lexa Luthora z tytułowym bohaterem na tle zakusów tzw. starszych i mądrzejszych do „sfederalizowania” zarządzanej przez tego pierwszego planety; oczywiście nie za darmo…). Czy aby na pewno świadomą to już zupełnie inna sprawa. Do tego grono teoretycznie niewyróżniających się, acz fachowych plastyków.
 
The Fury of Firestorm nr 2 - dokończenie opowieści z udziałem Black Bisona to przede wszystkim jeszcze jeden przejaw warsztatowej sprawności i stylistycznej pieczołowitości Pata Brodericka, twórcy zaangażowanego do zilustrowania tej serii. Ogólnie cieszy, że ta postać ponownie otrzymała swoją solową serie.

X-Statix t.1 – stwierdzić, że niniejszy zbiór to zupełnie odmienne od wcześniejszych interpretacji spełnionego snu Charlesa Xaviera o obecności tzw. dzieci atomu w przestrzeni publicznej to jak nic nie stwierdzić. Tym bardziej warto osobiście przekonać się o zasadności dobrej prasy, którą zwykła się cieszyć to bez cienia wątpliwości nieszablonowe i korzystnie wyróżniające się przedsięwzięcie. 

Marvel Classics Comics nr 31: The First Men in the Moon – przynajmniej z mojej perspektywy piąta już w ramach tej serii adaptacja dokonań Herberta George’a Wellsa zdecydowanie cieszy. Tym bardziej, że w tym przypadku mamy do czynienia z utworem pochodzącym z jego najbardziej cenionego okresu twórczości. Ponadto mamy w tym przypadku do czynienia z polemiką wobec konceptów innego autora wczesnej science fiction, to jest nieco starszego do Wellsa Juliusza Verne’a. Ogólnie wizja tubylczej społeczności Księżyca obecnie mało kogo by przekonała; aczkolwiek w kategorii tzw. retro-fantastyki rzecz nadal broni się swoją spójnością i całościową wizją.
 
Młodość Blueberry’ego t.3 – w trakcie lektury tego zbioru wprost trudno uwierzyć, że nie współtworzył zawartych w nim opowieści mistrz Charlier. Akcja gna bowiem w tempie niezgorszym niż w najbardziej udanych odsłonach być może najlepszego westernu w dotychczasowych dziejach komiksu frankofońskiego. Co więcej są one sensowne i przemyślane! A do tego starannie i z finezją zilustrowane. Czegóż zatem chcieć więcej jak tylko kolejnych odsłon tej autentycznie porywającej serii!
 
Ocaleni. Anomalie kwantowe – kolejna wizyta pośród „Światów Aldebarana” nie tylko nie rozczarowuje, ale jest wręcz najbardziej udana ze wszystkich dotychczasowych. Niewykluczone, że na tę okoliczność istotny wpływ miała absencja do bólu irytującej Kim Keller. Na pewno koncept tytułowych anomalii kwantowych znacząco zdynamizował rozwój fabularny tej akurat odsłony „Światów…”. Miło, że jest perspektywa na więcej, tj. zapewne planowana przez moce sprawcze Egmontu polska edycja „Powrotu na Aldebarana”.
 
The Fury of Firestorm nr 3 - Killer Frost okazała się na tyle charyzmatyczną (a nade wszystko groźną) osobowością, że jej debiut w pierwszej serii z udziałem Firestorma stał się zaczynem dla jej długiej obecności w ramach uniwersum DC. Nie mogło zatem zabraknąć jej w odnowionym tytule poświęconym Nuklearnemu Herosowi. Do tego z mocnym przytupem. Ponadto Garry Conway (tj. szanowny pan scenarzysta tego przedsięwzięcia) zadbał o urozmaicenie rozwoju fabuły o elementy tzw. teen dramy. Uwzględniając, że jednym z jego najważniejszych dokonań twórczych było rozpisywanie przygód Petera Parkera na etapie studiów wychowanka cioci May to ów scenarzysta dysponował w tym kontekście znacznym doświadczeniem. Ponadto coraz śmielej poczyna sobie rysownik serii w osobie Pata Brodericka.
 
Bohaterowie i Złoczyńcy: Ścieżka Tornada
– w swoim czasie Brad Meltzer cieszył się famą wręcz objawienia w komiksowej branży, co raczej świadczyło o wciąż trawiących jej przedstawicieli kompleksach niż faktycznie wysokich umiejętnościach rzeczonego. Wystarczyło bowiem, że choćby drugoligowy prozaik zdecydował się spróbować swoich sił w komiksowym medium, a niemal na starcie postrzegany był w kategorii tzw. lepszej jakości. Uczciwie trzeba jednak przyznać, że wspomniany zdołał zaproponować całkiem udaną fabułę w ramach serii „Green Arrow vol.3” („The Archer’s Quest”), a „Kryzys tożsamości”, pomimo „dziur” fabularnych, okazał się komercyjnym i do pewnego stopnia także artystycznym hitem. Stąd oczekiwania wobec jego aktywności przy restartowanym miesięczniku „Justice League of America” były znaczne. Oglądnie rzecz ujmując wspomniany podźwignąć ich nie zdołał, aczkolwiek w wymiarze stricte rozrywkowym jest to pozycja warta rozpoznania. Zachwytów nie będzie, niemniej wielbiciele uniwersum DC z dużym prawdopodobieństwem rozczarowania nie doznają.
 
Marvel Classics Comics nr 32: White Fang – klasyka z gatunku takich, które nawet jeśli ulegną niebawem zapomnieniu, to stanie się tak ze znaczną szkodą dla świadomości przyszłych pokoleń wielbicieli beletrystyki. Jack London pisał bowiem z pasją i zaangażowaniem, których także obecnie nie sposób w trakcie lektury jego utworów przegapić. „Biały Kieł” był jedną z takich właśnie realizacji (obok m.in. znakomitego „Martina Edena”) od których wręcz nie mogłem się oderwać. Ów autentyzm narracyjny znać także w niniejszej adaptacji, mimo że ta nabrała znamion archaiczności w jeszcze większym stopniu niż jej pierwowzór literacki. Stąd także tę odsłonę niniejszej serii zaliczam do najbardziej w jej ramach udanych. 
 
Mumia t.1 – przykro to pisać, ale pierwsza odsłona adaptacji powieści Pawła Leśniaka w wykonaniu jego samego to jedno wielkie nieporozumienie. Położono tu praktycznie wszystko: od amatorskich rysunków po narracyjnie pogubioną fabułę. Szkoda, bo komiksowych realizacji osadzonych w starożytnym Egipcie nie mamy zbyt wiele. Po kolejne tomy (a jest ich ogółem bodajże sześć) jeżeli w ogóle sięgnę, to co najwyżej przez przypadek. Oby jako powieściopisarz wspomniany twórca sprawdzał się dużo lepiej.

Marvel Origins t.1: Spider-Man 1 – szczerze pisząc wykazałem się wobec testu tej kolekcji małą wiarą, a nawet jej niemal zupełnym brakiem. Stąd tym bardziej uradowała mnie wieść o jej pełnowymiarowym uruchomieniu. Toteż mimo że lekturę wczesnych roczników większości prezentowanej w niej serii mam już dawno za sobą, to jednak mimo wszystko sentyment zrobił swoje i kolejne tomy tej kolekcji odnajdą się także na mojej, mocno już stłoczonej innymi kolekcjami, półeczce. 
 
Bug księga 3 – album nie ścina co prawda z nóg objętością; trzeba jednak przyznać, że sporo się w nim dzieje, a co za tym idzie rozwój akcji prowadzony jest w zadowalającym tempie. Oczywiście zasadniczym walorem tej inicjatywy twórczej są ilustracje w wykonaniu mistrza Bilala (o ile rzecz jasna potencjalny odbiorca toleruje, a nawet lubi jego styl). Stąd pomimo niezbyt pospiesznego trybu realizacji tej serii na kolejną jej odsłonę zdecydowanie warto było czekać.

The Fury of Firestorm nr 4
– konkluzja rozpoczętej w poprzednim epizodzie opowieści nie zawodzi. Także z tego względu, że w ramach tzw. gościnnych występów dają o sobie znać dobrze zaznajomieni z tytułowym bohaterem przedstawiciele ówczesnego składu Ligi Sprawiedliwości. Krótko pisząc: stara, dobra superbohaterszczyzna. 

Bohaterowie i Złoczyńcy: Legion Super-Bohaterów – Nadciągająca ciemność
– szczerze pisząc jeszcze względnie niedawno nie uwierzyłbym, że kiedykolwiek doczekamy się polskiej edycji pełnowymiarowego albumu poświęconego tej drużynie, w swoim czasie jednego z najbardziej poczytnych hitów DC Comics. A jednak tak się stało i tym samym jest okazja by ocenić superbohaterską teen dramę na skalę kosmiczną, która obok bestselerowego „New Teen Titans vol.1” z powodzeniem podbiły serca nastolatków doby wczesnych lat 80. XX w.
 
Marvel Classics Comics nr 33: The Prince and the Pauper
– jak na bystrego i celnie definiującego czasy mu współczesne obserwatora (a takim „modelem” niewątpliwie był odpowiadający za pierwowzór tej adaptacji Mark Twain) z dzisiejszej perspektywa zawarta tu fabuła razi naiwnością. W swoim jednak czasie, obok takich m.in. utworów jak „Ivanhoe” uznawana byłą za swoisty „rozpalacz” przygodowych emocji. Współcześnie jednak to raczej ciekawostka z zakresu historii rozwoju literatury rozrywkowej niż rzecz faktycznie sama w sobie emocjonująca. I taka też jest niniejsza, całkiem solidnie zilustrowana adaptacja.

The Old Guard. Stara Gwardia. Księga druga: Siła spotęgowana
– jak widać także Greg Rucka nie wstydzi się korzystać z dobrych wzorców i przetwarzać na potrzeby współczesnej publiki. Stąd niniejsze przedsięwzięcie, wzbudzające jednoznaczne skojarzenia z cyklem filmów/seriali „Nieśmiertelny”, jest takim właśnie produktem powstałym nade wszystko z myślą o produkcji „strumieniowej”. To co cieszy w sposób szczególny to okoliczność, że druga odsłona tej inicjatywy twórczej jawi się jako utwór dostrzegalnie lepszy od tomu pierwszego.
 
Ciemna Strona Marvela: Punisher
– w zestawieniu z takimi seriami jak „MAX” czy wczesne „War Zone vol.1” niniejszy „wycinek” losów „Pogromcy” być może nie powala swoją ogólną jakością. Nie zmienia to jednak faktu, że wielbiciele „Człowieka-Armaty” z dużym prawdopodobieństwem otrzymają wraz z tym zbiorem jakość, która zapewne ich nie rozczaruje. No i dobrze znany pokoleniu TM-Semic „Tex” daje do zrozumienia, że ma jeszcze sporo do zaoferowania.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Alfman w Śr, 01 Luty 2023, 18:44:43
Styczeń

Ocaleni. Anomalie kwantowe – kolejna wizyta pośród „Światów Aldebarana” nie tylko nie rozczarowuje, ale jest wręcz najbardziej udana ze wszystkich dotychczasowych. Niewykluczone, że na tę okoliczność istotny wpływ miała absencja do bólu irytującej Kim Keller. Na pewno koncept tytułowych anomalii kwantowych znacząco zdynamizował rozwój fabularny tej akurat odsłony „Światów…”. Miło, że jest perspektywa na więcej, tj. zapewne planowana przez moce sprawcze Egmontu polska edycja „Powrotu na Aldebarana”.
 

Psia krew, tak mnie ostatnio nudził Leo, że w zasadzie w koszyku miałem Anomalie tylko "z rozpędu".
A tu takie coś ...
No i trzeba będzie zakupić, echh  ;)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w So, 18 Luty 2023, 13:23:49
  Podsumowanie stycznia, kontynuacja pochłaniania serii Superbohaterowie Marvela i nie licząc miniserii ze złoczyńcami to nareszcie finisz.


  "SM 115 Gambit" - autorzy różni. Pierwszy zeszyt czyli debiut Remy'ego na łamach Claremontowego Uncanny X-Men (i wogóle na wszystkich innych łamach)h, pomagającego udziecinnionej Storm w ucieczce przed Shadow Kingiem. Bohater pojawił się w formie właściwie niewiele różniącej się od tej ikonicznej. Francuskojęzyczny złodziej podobny do siebie samego, jedyna różnica w tym, że przedmioty którymi rzuca ładuje "energią kinetyczną" za pomocą tych dziwnych oczu. Daniem głównym jednakże będzie pierwsze siedem zeszytów trzeciej serii opisującej przygody bohatera autorstwa Fabiana Niciezy z rysunkami Steve Skroce'a. Zeszytów, które zdecydowanie cierpią na nadmiar wydarzeń zapełniających ich strony, bo czego tu nie ma? Kosmiczne artefakty, starożytne roboty, tajne rządowe programy, wampiry, wiedźmy voodoo, klany zabójców i złodziei (tom dopowiada co nieco do wydarzeń które mogliśmy przeczytać w tomie o Rogue), jacyś dziwaczni wyciągnięci nie wiadomo skąd wschodnioeuropejscy zabójcy, pościgi, strzelaniny i wybuchy (dużo wybuchów). Nie mam pojęcia, może Gambit vol.3 nawiązywał do jakichś wydarzeń w innych X-seriach, bo doprawdy ciężko było mi się czasem połapać o czym akurat czytam. Wrócimy tu do czasów młodości złodziejaszka z Luizjany, ale nie dowiemy się niczego czego byśmy się po tej postaci nie spodziewali. Mi osobiście najbardziej do gustu przypadł zeszyt z Rogue i X-Cutionerem, raz że jest Rogue, dwa postać czarnego charakteru jest całkiem interesująco-niejednoznaczna. Scenarzysta z rysownikiem dobrali się idealnie, tak jak scenariusz cierpi na nadmiar właściwie wszystkiego, tak to samo tyczy się obrazków. Ciężko opisać wrażenia wizualne, zwłaszcza gdy tak jak ja ma się marne (raczej żadne) pojęcie o technikach rysowniczych, ale tu jak na mój gust wszystkiego jest zbyt dużo i zbyt gęsto. Skroce momentami widać, że zapatrzył się na Geoffa Darrowa, ale to widać że nie ten kaliber talentu a sytuacji nie poprawiają koloryści, którzy zdaje się w czasie pracy nad serią odkrywali możliwości nowego oprogramowania graficznego co powoduje, że komiks wygląda jak folder wczasów na tureckiej Riwierze. Sama kreska może i czasami bawi pewną nieporadnością, ale jak się tak dokładniej przypatrzymy to wcale to nie wygląda źle a niektóre kadry mogą się podobać, napewno nie ma ten komiks się czego wstydzić jak stanie w szranki z tym co się odjaniepawla w "modern Marvel". Fani Gambita pewnie sięgną, reszta raczej nie musi, całość przyzwoita ale szkoda że jakiś redaktor nie podkarmił Niciezy ziółkami na uspokojenie bo mogło być dobrze. Aha na okładce mamy błąd fleksyjny, Hachette weszło na zupełnie nowy level. Ocena -6/10.

  "SM 116 Niewiarygodna Gwenpool" - Christopher Hastings i inni. Kolejna memiczna postać na okładce nie zapowiadająca nic co mogłoby zainteresować faceta w średnim wieku. "Nic to" westchnąłem niczym Wołodyjowski, zawsze daje szansę produktom popkultury i nie skreślam ich z góry.  Gwenpool to postać, która powstała (podobno, nie jestem pewien czy w to wierzę) na kanwie popularności jednej z alternatywnych okładek, która miała przedstawiać Gwen Stacy jako różnych bohaterów i bohaterki. O dziwo okazało się, że przy tworzeniu komiksu z bohaterką nie zdecydowano się na jej tożsamość martwej dziewczyny Petera Parkera z innego wymiaru a uczyniono nią jako Gwendolyn Poole, mieszkankę naszej (chyba) rzeczywistości, którą wessało do świata komiksów Marvela, których Gwen była fanką co wykorzystuje do łamania czwartej, siódmej oraz dwunastej ściany. W tomie znajdziemy trzy zeszyty serii Kaczor Howard w której w sprawie z Czarną Kotką zadebiutowała Gwen oraz tego samego autora pierwsze sześć zeszytów autonomicznej serii w której blond-różowowłosa pannica rozpocznie karierę lufy (bez skojarzeń) do wynajęcia i nieco wymuszoną współpracę z grupą MODOKA. Za rysunki w Howardzie oraz prologu pierwszego zeszytu odpowiada niezupełnie nieznany u nas Danilo Beyruth, którego rysunki kojarzące się nieco z Archie Comics (tymi nowymi nie tymi starymi) razem ze swoimi przyjemnymi dla oka kolorami mogą się nawet podobać. O wiele gorzej ma się sprawa z tytułowym ongoingiem, która dostała się w ręce czegoś zwącego się Gurihiru Studios co podobno jest japońskim duetem, którego prace wyglądają jakby umiejętności zdobywano czytając książeczki w stylu "Jak zostać prawdziwym japońskim mangaką". Nie mam pojęcia szczerze mówiąc, kto tak właściwie ma być klientem docelowym tej postaci. Całość sprawia wrażenie jakby była skierowana raczej do młodszej i dziewczęcej części rynku, tyle że naśmiewa się ze schematów komiksu superhero (z raczej marnym skutkiem), ale jednocześnie nabija się z konkretnych postaci. Owszem jestem w stanie wyobrazić sobie że amerykańskie dziewczęta znają Lady Thor czy Milesa Moralesa ale niby która zna Batroca czy Madame Hydrę? No i mocno tu widać tu zmianę koncepcji całości, podczas gdy na początku Gwendolyn wygląda jak młoda kobieta (w stylu rockowej gruppie) i wzorowana jest zdecydowanie na Deadpoolu radośnie mordując wszystko co jej się nawinie (tak aby nie było krwi) to dalej zabijanie się kończy a bohaterka zmienia wygląd raczej na dziewczynę w wieku szkolnym, która z racji rysunków może mieć równie dobrze 12 lat co i 16 (ma jakiś tam biust więc przyjmijmy że bliżej jej do szesnastki). No i szczerze mówiąc problematyczna jest sama bohaterka, ani za ładna, ani za mądra, ani za sympatyczna, ani zabawna naprawdę ciężko mi wymyślić jakiejś jej pozytywne cechy powiedzmy, że jest zgrabna i eeeee...różowa. Przechodzi co prawda jakąś tam przemianę wewnętrzną w trakcie przygód, ale jej efektów nie dane będzie nam zaobserwować, o motywach jej zachowania musiałem się dowiedzieć z tradycyjnego opisu na końcu tomu, bo dziewięć zeszytów było zbyt mało aby je zmieścić. Seria wytrzymała 20 zeszytów co w sumie nie jest taką małą liczbą a sama postać jakoś w tym Marvelu funkcjonuje więc ktoś to jednak musiał kupować, chociaż nie potrafię sobie wyobrazić kto to mógł być a najbliższym i najlepszym porównaniem do Gwenpool na naszym rynku, byłaby chyba Squirrel Girl i niech tak zostanie. Ach, żeby nie było to sama historyjka jest w sumie o dziwo w miarę interesująca, komiks okazał się lepszy niż myślałem chociaż i tak nawet nie średni. Ocena -4/10.


  "SM 117 Colossus" - autorzy różni. Kolejny X-tytuł pod koniec kolekcji, przygody opancerzonego tytana podzielone na trzy części. Pierwsza to wydana już u nas nie pamiętam czy w kolekcji, ale napewno w Essentialu od Mandragory wycięta z serii Claremonta/Byrne'a bezczelnie durna i cudownie staroświecka przygoda X-Men w Murderworldzie. Druga to mocno nie stanadardowo jak na wydawcę komiksów superhero seria vol. 1 Colossusa autorstwa Bena Raaba która była wydana w jednym albumie i niestety nie została dokończona. Pierwszy solowy Colossus nawiązuje tematycznie do poprzednika "Witajcie w Murderworldzie" bo mamy tu do czynienia z jakby dogrywką w kolejnym parku rozrywki (dosłownie) pomiędzy Arcadem a radzieckim kołchoźnikiem ze stali oraz jego towarzyszką (jedna z moich cichych faworytek w Marvelu idealne wcielenie uroczej i głupiutkiej jak but blondynki, dziś taka postać nie miałaby szans powstania) Meggan, po której wcześniejsi wrogowie będą musieli się zamienić w chwilowych sojuszników. Ostatnim jest po raz kolejny jeden zeszyt X-Men:Origins Christophera Yosta, który wprowadza jakieś KGB klimaty do historii Piotrka, który okazuje się zmieniał się w pancernika już przed traktorem i szczerze mówiąc nie ma specjalnego sensu. Rysunki Byrne - dobrze, ale to nie były jego najlepsze dni zdecydowanie, Hitch - typowe rysuneczki dla lat 90-tych z plusikiem za przedobrzoną ale jakąś taką sympatyczną mimikę postaci, Hairsine - dla miłośników ponurego realizmu w ciemnych barwach będzie w porządku. Sympatyczny tomik, ale ma jedną wadę o ile jego poprzednicy starali się z lepszym bądź gorszym skutkiem powiedzieć coś o swoich postaciach tak tutaj nie dowiemy się niczego nowego o bohaterze, bo to raczej typowe pif-paf-bum. No dobrze może to, że Piotr Nikołajewicz nie zaciągnął niewinnie-lubieżnej elficy do wyrka może, coś nam o tym bohaterze wyjaśnić (nie oceniam w którą stronę). Ocena -6/10.


  "SM 118 - Kitty Pryde" - autorzy różni. Były już dwie X-parki Jean-Cyclops i Rogue-Gambit więc czas na trzecią skoro był Rasputin będzie i Pryde. Pierwsze trzy zeszyty to fragment legendarnej Dark Phoenix Saga, kończy się w momencie gdy Jean telepatycznie miesza w głowie rodzicom Kitty, aby zostawili ją w szkole czyli jak dla postaci w całkowicie sensownym momencie, ale to wiadomo ci co znają to znają a ci co nie znają to koniecznie całość. Za to druga część to już naprawdę spora ciekawostka czyli sześcio-zeszytowa miniseria "Kitty Pryde & Wolverine" Chrisa Claremonta i Allena Milgroma będąca nieformalną kontynuacją kolejnej legendy czyli millerowskiego "Wolverine". Początek opowieści nie nastroił mnie pozytywnie a wręcz przeciwnie, Kitty na skutek kompletnie idiotycznego związku przyczynowo-skutkowego miesza się w porachunki pomiędzy swoim ojcem a Yakuzą i ląduje w Japonii. Biedactwo biega tam po ulicach kompletnie nie rzucając się w oczy w stroju baleriny w którym przecież nie ma gdzie wsadzić portfela i z łyżwami a na dodatek łapie grypę bo umiejąc przechodzić przez ściany nie ma gdzie spać i musi całą noc włóczyć się po deszczu. Później zostaje schwytana przez złego ninję w masce tengu i w ciągu jednego dnia wytrenowana też na złego ninję. Mniej więcej w tym momencie zdałem sobie sprawę, że to co czytam to kompletne bzdety. Na szczęście chwilę po tym na scenę wkroczy Logan i akcja potoczy się we właściwym kierunku a lektura zacznie sprawiać przyjemność. Tajemniczym wojownikiem okaże się Ogun były sensei Kanadyjczyka a Wolviemu uda się wyrwać Katarzynę spod jego wpływu (przy okazji powiedzmy od biedy sensownie uda się wytłumaczyć poprzednie dziwne zajścia). Później niczym Panu Miyagiemu przyjdzie mu zaleczyć fizyczne i mentalne rany swojej podopiecznej oraz za pomocą klasycznego znanego z filmów kung-fu treningu wzmocnić ją zarówno fizycznie jak i duchowo aby przygotować ją (i siebie) do spotkania z przeciwnikiem tak groźnym, że sam Wolvie nie wierzy że jest w stanie go pokonać, w czym zresztą pomogą mu jego była i aktualna kochanki Yukio i Lady Mariko. Na pierwszy rzut oka rysunki Milgroma z tymi dziwnymi rysowanymi niechlują często nieregularnie prowadzoną linią twarzami nie przypadły mi do gustu (zresztą wystarczy spojrzeć na pierwszą stronę), ale pierwsze wrażenie okazało się mylne. Jak już się przyzwyczaimy do tej niespecjalnie pięknej "stylówy" to nie sposób nie docenić, naprawdę doskonale rozrysowanych scen akcji (nieco w stylu Millera z lat 80-tych) czy kreatywnej mającej dodać filmowego efektu zabawy kadrami. Znaczy się za szatę graficzną, co prawda mocno już niedzisiejszą i nie powodującą miłości na pierwszy rzut oka, plusik. Jakby nie patrzeć, całość polecam nie jest może aż tak dobry jak oryginał (który w sumie też nie jest Bóg wie jak genialny), ale na pewnym poziomie naprawdę dobrze naśladuje ten klimat "ejtisowego" akcyjniaka w sztafażu kompletnie sztampowej japońszczyzny z ośnieżonymi górami i szoguńskimi zamkami, szklanymi wieżami należącymi do różnorakich Zaibatsu, gangsterami w fikuśnych kapeluszach i sumokami. Do pełni szczęścia brakuje jedynie kolorowych ninja, bo ci tutaj to tylko w jednym kolorze. Dla fanów postaci, dwójka tytułowych bohaterów jest tutaj postaciami na tym samym poziomie ważności, Kitty Pryde przejdzie sporą przemianę wewnętrzną (z silnej i niezależnej dziewczyny na jeszcze silniejszą i bardziej niezależną dziewczynę, ale niech już będzie że to duża zmiana) i zdaje się po raz pierwszy użyje pseudonimu Shadowcat, a Wolverine w swojej najbardziej klasycznej wersji samotnego kowboja-samuraja otrzyma równie dużo czasu antenowego, także dla tych co lubią któreś z nich bądź obydwoje a tych jest sporo, będzie z to komiks z serii "powinienem przeczytać". Ocena -7/10.


  "SM 119 - Ghost Rider (Robbie Reyes)" - Felipe Scott, Tradd Moore, Damion Scott. Całkiem interesująca sytuacja, tom otwiera pierwszy zeszyt serii All-New Ghost Rider a dalszą cześć będą stanowić zeszyty nr. 6-10, żeby było śmieszniej tom złożony z zeszytów 1-5 został już wydany w ramach WKKM, tak więc mamy kontynuację serii w dwóch osobnych cyklach tego samego wydawcy a że dobre żarty nigdy nie powinny się kończyć to oryginalna seria ma całe 12 zeszytów a jakim cudem nie udało się zmieścić Hachette 12 zeszytów w dwóch tomach to pozostaje ich słodką tajemnicą. Ja rozumiem, że seria i tak została raczej przerwana niż dokończona i te dwa ostatnie zeszyty pozostawiły czytelnika raczej z pytaniami niż odpowiedziami, ale to co zaprezentowano tutaj też raczej nie da się nazwać zakończeniem. No w każdym razie, tamten tom oceniłem dosyć wysoko i był jednym z większych zaskoczeń w całej kolekcji, tutaj dostaniemy jego początek w postaci takiego naprawdę old-schoolowego jedno-zeszytowego originu, który na 21 stronach wyjaśnia dokładnie tyle ile nam potrzeba z dodatkowym atutem w postaci kompletnie pojechanych rysunków Tradda Moore. Pozostała część, kontynuuje historię rozpoczętą w pierwszym numerze tę z Dr. Zabo i jego mutacyjnymi pigułkami i szczerze mówiąc nie jestem specjalnie pewien czy będzie dostatecznie czytelna bez posiadania tomu z WKKM. Ogólnie rzecz biorąc jest całkiem niezła, aczkolwiek wydaje mi się, że jednak trochę czuć opadający poziom scenariusza. Zresztą może to nie wina scenarzysty tylko zmiany rysownika. Miejsce Moore'a za sterami (kierownicą) zajmie tutaj Damion Scott (zbieżność nazwisk przypadkowa?) i chociaż ogólnie stara się nawiązywać do cartoonowych szaleństw poprzednika to jego rysunki za bardzo idą w stronę animkowej karykatury a z powodu dramatycznego przeładowania może nawet nie szczegółami bo jakieś strasznie szczegółowe nie są a po prostu elementami i liniami za pomocą których te elementy są przedstawiane są fatalnie nieczytelne a w ich odszyfrowywaniu praca kolorysty kompletnie nie pomaga. Mi ogólnie ten All-New GR przypadł do gustu, dobrze zrobiło tytułowi przeprowadzenie się z zatęchłego Nowego Jorku na Zachodnie Wybrzeże do dzielnic latynoskiej biedoty w klimaty nielegalnych nocnych wyścigów, szkół w których częściej niż na kolejnego czarnoskórego geniusza można potknąć się o etnicznie dowolnego pochodzenia gangstera lub aspiranta do tego miana i parterowych domków z palmami na tle malowniczych zachodów słońca. Natomiast mam wrażenie, że całość nie wykorzystała potencjału jaki się w niej krył, Robbie to fajnie wymyślona postać, z własnym bagażem problemów a Scott dobrze się wbił w mitologię Widmowych Jeźdźców i tu naprawdę był materiał na stworzenie porządnej young adult szkolnej obyczajówki z elementami horroru akcji w dosyć ciekawej otoczce nizin społecznych Los Angeles a tymczasem dostaliśmy miks jakichś niewiarygodnych dram z nawalanką z armiami mutantów po czym tytuł został zarżnięty a dalsze próby wydawania tytułu w postaci "he-he-he patrzcie jakie to śmieszne" przypominały już tylko patroszenie trupa i miały mniej więcej taki sam efekt przy próbach reanimacji, no cóż szkoda. Tomik nawet fajny, ale zdecydowanie bardziej polecam początek serii z Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela, chociażby ze względu na samą grafikę. Ocena 6/10


  "SM 120 - Nightcrawler" - autorzy różni. Tom o Nightcrawlerze, dosyć zaskakujący wybór jakoś na myśl nic mi nie przychodziło co by tu można napisać solowego o tym superbohaterze więc szczerze mówiąc z pewną dozą ciekawości, ale też i bez żadnego entuzjazmu rozpocząłem lekturę. Pierwsza cześć to w sumie już tradycyjnie jeden zeszyt X-Men Origins z podtytułem Nightcrawler i stanowi dosyć wierną kopię tego co dawno temu wymyślili Len Wein z Davem Cockrumem i tutaj zaczynają się odrazu schody. O ile większość komiksowych originów klasycznych superbohaterów da się bez problemu uwspółcześnić tak wizja cyrku jeżdżącego po współczesnych Niemczech z dziwadłami zamkniętymi w klatkach i jakichś wieśniaków z widłami i pochodniami jest kompletnie surrealistyczna. Reszta to standard czyli pierwsze użycie mocy, ksiądz który pomógł postawić pierwszy krok na ścieżce wiary (Kurt to żarliwy katolik) i spotkanie z Xavierem przedstawione za pomocą całkiem fajnych sporządzonych przy dużej pomocy ołówka (bądź jakiegoś jego odpowiednika nie znam się) rysunków Cary Norda i Jamesa Herrena. W każdym bądź razie to i tak tylko jeden zeszyt a danie główne to pierwszych sześć zeszytów (czyli równo połowa) Nightcrawlera vol.3. O ile nazwisko Roerto Aguirre-Sacassa kompletnie nic mi nie mówiło (no dobra był taki film z tym szurniętym Kinskym, zresztą polecam) o tyle nazwisko Daricka Robertsona już mówiło jak najbardziej, "no chyba bele czego by chłop nie firmował swoimi rysunkami" pomyślałem, no i okazało się, że się nie myliłem. Dostajemy w tym przypadku do ręki paranormalny kryminał połączony z horrorem, czyli coś czego ciężko byłoby się spodziewać po Marvelu (obecnie to chyba wcale). Już sam początek mocno zaskakuje, bo przenosimy się na odział psychiatryczny dla dzieci po czym dowiemy się, że w zamkniętej sali z 14 młodocianymi pacjentami zostanie znalezionych 13 rozerwanych ciał oraz jeden żywy chłopak z którym kompletnie utracono kontakt. O pomoc zostaną poproszeni X-Men, którzy na tamten moment wydawali się żyć w ostrożnej zgodzie z władzami NY i zobaczymy dosyć dziwny pomysł w którym natychmiast po scenie z zabitymi dziećmi (na rysunku pokazano tyle ile można w Marvelu było) oraz dosyć drastycznych opisach obrażeń, zobaczymy pierwszy dowcip w którym na pytanie Kurta dlaczego akurat on, Storm wskaże bijących się na trawniku Logana i Scotta i odpowie że na ten moment w sumie nie ma nikogo lepszego (też sobie facet moment znalazł na kawały). Rad nie rad, Kurt uda się do szpitala spróbować rozwiązać zagadkę w czym pomogą mu hoża ruda pielęgniareczka ubrana w nader obcisły kitel oraz Amanda Sefton była kochanka czarodziejka tudzież wiedźma mieszkająca w Limbo i robiąca tutaj za swoistą deus ex machina. Po rozwiązaniu zagadki koszmarnego szpitala, X-Men przez burmistrza Nowego Jorku zostaną wysłani do nowojorskiego metra z racji jakichś niewyjaśnionych zgonów i plotek o nawiedzonych tunelach, niepokojących jeszcze bardziej z racji zbliżających się obchodów 100-lecia tegoże przybytku. W tej części bardziej niż z horrorem będziemy mieli do czynienia z klasyczną spooky story z pewnymi naleciałościami z Pogromców Duchów. Jak rysuje Robertson, zainteresowani raczej będą wiedzieli i napewno nikt nie będzie rozczarowany (chociaż to poziomu szczegółowości i fantazji Transmetropolitan dużo tutaj brakuje), ciężko też ukryć, że z dosyć sporą dozą trudu przychodzi mu rysowanie kobiecych twarzy (chociaż znajdzie się tu kilka fajnych plansz) nie wiedzieć czemu jakoś rysowanie mężczyzn przychodzi mu łatwiej. Za to największym wygranym jest tutaj z pewnością główny bohater, tak jak uwielbiam Johna Byrne tak Nightcrawler mu nigdy nie wychodził (wogóle chyba rzadko komu), reszta grupy nazywała go elfem a dla mnie zawsze wyglądał jak zwykły diablok. Tutaj dzięki pracy doświadczonego Kalifornijczyka a także dzięki naprawdę znakomitym pomocnikom w postaci nakładającego tusz Wayne Fauchera oraz kolory Matta Milli, Kurt nabrał w końcu swoistej trójwymiarowości i wyłoniła się twarz sympatycznego młodego człowieka, naprawdę dobra robota. Robota dobra tak jak i cały tytuł, mocny, mroczny ale jednocześnie w dobrze dobranych momentach (z wyjątkiem tego wspomnianego wcześniej) potrafiący poluzować (wątki Kurt i kobiety), albo całkowicie rozładować atmosferę żartem (Logan lubi broadwayowskie musicale) i przypomnieć że mamy do czynienia z komiksem jakby nie patrzeć rozrywkowym. Mimo, że to tylko połowa serii, tom można czytać spokojnie, dwie historyjki są autonomiczne chociaż zakończenia wątków obyczajowych nie uświadczymy no i to kolejny dowód potwierdzający tezę, że jak ktoś utalentowany dostanie jakąś postać z drugiego czy tam piątego szeregu i z racji tego większą dozę swobody może z tego wykrzesać naprawdę coś nieoczywistego i fajnego nawet w Marvel Comics. Polecam, ocena 7/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Wt, 28 Luty 2023, 23:38:15
Luty

Marvel Origins t. 2: Fantastyczna Czwórka 1 - inicjatywa twórcza, która dla Marvela okazała się przysłowiowym strzałem w dziesiątkę i drogą ku pozycji lidera wśród wydawnictw specjalizujących się w superbohaterskiej konwencji. Tym bardziej cieszy, że jest szansa aby także polski czytelnik miał okazję sukcesywnie zapoznać się z tym materiałem. I chociaż z współczesnej perspektywy wczesne perypetie "Pierwszej Rodziny Marvela" razić mogą naiwnością, to mimo tego jest to naiwność z gatunku bardzo urokliwych, a niekiedy wręcz ujmujących.

Bohaterowie i Złoczyńcy. Superman: Na cztery pory roku - bardzo się cieszę, że nareszcie doczekaliśmy się wznowienia tego tytułu. Do tego, w odróżnieniu od jego pierwszej polskiej edycji, w przystępnej cenie. Co tu kryć: w przypadku tej akurat edycji mamy do czynienia z pochodną kooperacji jednego z najbardziej zgranych duetów w dotychczasowych dziejach tej konwencji. Stylowe, nakreślone finezyjną i zarazem wrażeniową kreską ilustracje oraz trafne ujęcie, delikatnie rzecz ujmując, "iskrzenia" pomiędzy tytułowym herosem, a jego zapiekłym adwersarzem. Nade wszystko jednak cieszy przybliżenie szczególnej więzi łączącej Clarka z jego przybranymi rodzicami oraz ich zasadniczego udziału w ukształtowaniu imponującej kultury wewnętrznej rzeczonego.
 
The Fury of Firestorm nr 5 – po konfrontacji z jak zawsze nieobliczalną i śmiertelnie groźną Killer Frost przydałoby się chociaż odrobinę odprężenia. Optymalnie przy relaksującej muzyce. Pech w tym, że „pogrywającym” jest dobrze znany czytelnikom przygód Flasha Pied Pieper co siłą rzeczy nie sprzyja choćby chwilowemu oderwaniu się od obowiązków superbohatera. Ponadto tym razem nieco więcej o relacji na linii obu „składników” tytułowego herosa, tj. oczywiście Ronnie’ego Raymonda i profesora Martina Steina. Krótko pisząc seria rozwija się w dobrych kierunkach.

Ciemna strona Marvela: Ghost Rider - kolejne miłe zaskoczenie. Spodziewałem się bowiem fabularnej miazgi w typie tej z udziałem obecnego Ghost Ridera (vide występy nowej jego wersji m.in. w kolekcji „Superbohaterowie Marvela”). A tu całkiem składnie rozpisane i efektownie rozrysowane opowiastki. Do tego z udziałem przedstawicieli osobliwej „społeczności” znanej jako Synowie Nocy.
 
Marvel Classics Comics: Robin Hood nr 34 - całkiem umiejętnie ujęte losy najsłynniejszego banity w dziejach, z uwzględnieniem kluczowych epizodów w jego żywocie, a przy okazji wykonane klasyczną, klarowną kreską. Z racji mojej słabości do tej tradycji niniejsza  lektura, pomimo archaicznej z dzisiejszego punktu widzenia formy wykonania, okazała się relaksującą i nostalgiczną zarazem rozrywką. 
 
Nieśmiertelny Hulk t.2 – kontynuacja błyskotliwie rozpisywanej serii nie zawodzi, choć równocześnie nie ścina z nóg w równym stopniu jak było to w przypadku tomu pierwszego. Mimo tego to nadal jedna z najbardziej udanych propozycji Marvela ostatnich lat z którymi miałem styczność. Oby tylko tempo prezentacji polskiej edycji tej serii nieco przyspieszyło. 

X-Men. Punkty zwrotne: Masakra mutantów – model narracji zaproponowany w tym zbiorze zapewne dla części odbiorców preferujących współcześnie realizowane komiksy wyda się zbyt archaiczny. Jednak jak dla mnie im dalej w opowieść, tym sprawy pod tym względem mają się lepiej i cieszę się, że nareszcie doczekaliśmy polskiej edycji tej w swojej klasie legendarnej historii. Choćby z tego względu, że uczestniczyli w tym przedsięwzięciu tak wprawni plastycy jak Alan Davis, Rick Leonardi, John Romita Młodszy, Sal Buscema oraz Barry Windsor-Smith.

The Fury of Firestorm nr 6 – zaciętych zmagań tytułowego herosa z wierchuszką drugoligowych szubrawców uniwersum DC ciąg dalszy. Pied Piepper dmie zatem w tzw. piszczały ile mocy w płucach, a Ronnie Raymond i profesor Martin Stein kontynuują niełatwą naukę wspólnej koegzystencji. Tymczasem na horyzoncie już objawia się kolejna troska na miarę potencjału Firestorma pieczołowicie zilustrowana przez nieocenionego Pata Brodericka.

Marvel Classics Comics: Alice in Wonderland nr 35
– tym sposobem sfinalizowałem rozpoznawanie zapewne dla wielu aż nazbyt archaicznej serii. Faktycznie „przebijanie” się przez niektóre jej odsłony wymagało nieco cierpliwości. Niemniej w ogólnym rozrachunku przeważyły adaptacje udane, a przy okazji stanowiące swoisty zapis jak do tego typu inicjatyw podchodzono niemal pół wieku temu. Tak też sprawy mają się z przełożeniem na „mowę” komiksu wciąż uznawanego za „niezbędnik” kanonu literatury anglosaskiej utworu Lewisa Carrolla. „Alicji w Krainie Czarów” (bo o tej powieści mowa) nie mogło zatem zabraknąć także w ramach tej inicjatywy. I co najważniejsze plasuje się ona wśród najbardziej udanych „momentów” tego przedsięwzięcia.   

Star Trek Voyager: Wyzwanie dla Siedem - dobrze się stało, że doczekaliśmy się opowieści traktującej o innej załodze niż dwie najbardziej przez fanów ,,Gwiezdnej Włóczęgi" wielbione (tj. oczywiście podkomendnych Jamesa Tiberiusa Kirka oraz Jean-Luca Picarda). Ponadto niniejsza opowieść, z umiejętnie zaprezentowanym wątkiem konfliktu społecznego jako jej fabularnym sednem, przekonuje. Chciałoby się jednak fabuły o większym stopniu rozpiętości i złożoności, porównywalnej, dajmy na to z „Lustrzanym wszechświatem”. Tym bardziej, że zarówno kapitan Kathryn Janeway jak i kilka innych osobowości z pokładu ,,Voyagera", spokojnie w takiej by się ,,odnaleźli". Liczę, że pewnego dnia doczekamy się takiej właśnie pełnoskalowej fabuły.
 
Smerf czarnoksiężnik – zgodnie z tytułem albumu znalazł się chojrak, który pozazdrościł mentorowi Smerfów (a przy okazji także ich zajadłemu adwersarzowi w osobie Gargamela) rozeznania w teorii i praktyce oddziaływania na rzeczywistość za pomocą wiedzy tajemnej. Jak to zwykle w takich przypadkach bywa (vide „Uczeń czarnoksiężnika”) wynikła z tego masa problemów. I bardzo dobrze, bo przecież schemat fabularny tej inicjatywy twórczej od zawsze polegał na zniwelowaniu problematycznego zjawiska zaburzającego właściwy rytm życiowej aktywności mieszkańców Wioski Smerfów. Ponadto w zbiorku znalazło się miejsce dla dwóch kolejnych, rozpiętościowo jej ustępujących opowieści, aczkolwiek jakościowo niezgorszych.

Bohaterowie i Złoczyńcy. Flash: Zabójcza prędkość
– gdy w swoim czasie Mark Waid stwierdził, że „(…) odkrycie Mocy Prędkości miało zatrząsnąć światem Wally’ego (Westa) w posadach (…)” zapewne nie zdawał sobie sprawy w jak wielkim stopniu ów koncept odmieni nie tylko wspomnianą przestrzeń przemierzaną przez ówczesnego Flasha, ale z czasem naruszy posady całego multiwersum. Nie inaczej bowiem wypada interpretować zaprezentowany również także w Polsce (do tego dwukrotnie!) „Flashpoint-Punkt krytyczny”, którego reminiscencje trwale odmieniły konglomerat równoległych wszechświatów znany z tytułów DC Comics. Tym bardziej warto zapoznać się z tą umiejętnie rozpisaną opowieścią, która mimowolnie okazała się początkiem koncepcji bez której nie sposób obecnie wyobrazić sobie nie tylko dziejów Szkarłatnych Sprinterów, ale też całej wspomnianej przestrzeni przedstawionej.
 
Fury of Firestorm nr 7 - tytułowy bohater tej serii miał już sposobność poznać/zmierzyć się z ponętną acz zarazem zabójczo niebezpieczną niewiastą. Mowa tu o debiutującej w pierwszym poświęconym mu tytule Killer Frost, której nie zabrakło już także i w tym miesięczniku (nr 3-4). Jak widać grono zmyślnych osobowości odpowiedzialnych za tę inicjatywę twórczą doszło do wniosku, że to za mało. Tym sposobem zaistniała okazja do debiutu Bette Sans Souci, również dysponentki urokliwej powierzchowności, a przy tym nie mniej zajadłej niż wspomniana chwilę temu problematyczna wersja "Królowej Śniegu". Jak czas pokazał nie był to ostatni znak życia ze strony Plastique (bo taki pseudonim-nieprzypadkowo zresztą-użytkuje rzeczona). Odegrała ona bowiem istotną rolę także w takich przedsięwzięciach jak „Suicide Squad vol.1”, a zwłaszcza „Captain Atom vol.1”. Zresztą już sam jej pierwszy występ z pełnym przekonaniem wypada uznać za udany.
 
Flash Gordon nr 1 - tym razem z klasyką komiksowej fantastyki ,,łamanej” z przygodą zmierzył się wciąż jeszcze rozwijający twórcze skrzydła Dan Jurgens. Uczciwie trzeba przyznać, że tak pod względem wizualnym jak i ujęcia fabuły w ramy wartkiej narracji wypada to bardzo obiecująco. Tzw. diaboliczny Ming (,,I like to play with things a while… before annihilation”) co prawda nie prezentuje się równie wystawnie, co nieodżałowanej pamięci Max von Sydov. Niemniej jego nowy wizerunek to ewidentnie jedna z mocniejszych stron (a jest ich tu więcej) tej interpretacji długowiecznego ,,tworu” Alexa Raymonda. Krótko pisząc inicjatywa ta zapowiada się bardzo interesująco.
 
Marvel Origins t. 3: Thor 1 – rozchylam ów tomik, a tu z miejsca niespodzianka! Okazuje się bowiem, że w jednym z zebranych tu epizodów „Journey into Mystery” (tj. magazynu w którym debiutował „Czempion Asgardu”) odnalazł się „osobnik” łudząco podobny do Rafała Otoki-Frąckiewicza (tj. jednego z aktywnych w serwisach internetowych komentatorów tzw. bieżączki)! Ach ten mistrz Kirby… Antycypował nawet tego niuniusia… Zresztą to właśnie m.in. z powodu „Króla” superbohaterskiego komiksu i jego wyczynów warto w ów tomik się zaopatrzyć. Część zastosowanych przezeń rozwiązań stylistycznych także współcześnie wywiera duże wrażenie. Odrobina urokliwej naiwności nie tylko nie psuje lektury tej propozycji wydawniczej, ale wręcz stanowi jej dodatkowy walor. W tym zwłaszcza w kontekście sposobu na rozpoznanie Lokiego kamuflującego się pod postacią gołębia.
 
Faithless t.3 – zachęcająco rozpoczęta seria i do pewnego momentu intrygująco rozwijana stopniowo oscylowała ku egzaltacji i po prostu tandecie. Stąd z interesująco zapowiadającego się konceptu jej scenarzysta przedryfował prosto w banał. Nie pierwszy to i zapewne nie ostatni raz w przypadku Briana Azzarello, którego konkluzje nigdy nie były najmocniejszą stroną.
 
Młodość Blueberry’ego t.4 – pustkowia i bezdroża Meksyku to jedna z ulubionych scenerii dla twórców westernowych fabuł. Przekonać się o tym można było chociażby w serii „macierzystej” przybliżającej losy Blueberry’ego. Jak się jednak okazuje ukazana wówczas wizyta rzeczonego właśnie w Meksyku nie była pierwszą. Znać to na podstawie opowieści otwierającej niniejszy zbiór, przybliżającej szczegóły z tej właśnie wyprawy. Druga natomiast to powrót na swoisty, równoległy front wojny secesyjnej rozgrywający się nie tyle na polach bitew tego konfliktu, a na zapleczu działań zantagonizowanych stron. Przy czym wysoka jakość poprzednich odsłon tej serii została zachowana.
 
Fury of Firestorm nr 8 - Garry Conway dalej ,,grzeje" sprawdzona formułę z czasów rozpisywania przezeń ,,The Amazing Spider-Man vol.1". Stąd zjawiska typowe dla studiujących młodzieńców fabularnie współegzystują z kolejnymi konfrontacjami. Tym razem skomasowani Ronnie i profesor Stein muszą stawić czoła aż za dobrze znanemu im Typhoonowi, osobnikowi o niebagatelnym, porównywalnym z tytułowym bohaterem potencjale oddziaływania na rzeczywistość. Wyszło to na tyle udanie, że nawet chwilowa absencja (poza ilustracją okładkową) Pata Brodericka aż tak bardzo nie uwiera.
 
Flash Gordon nr 2 - bieg wypadków okazuje się na tyle rozwojowy, że już na tak wczesnym etapie mini-serii dochodzi do bezpośredniej konfrontacji tytułowego bohatera ze standardowo problematycznym dlań Mingiem. Oczywiście to tylko preludium ku dalszemu zdynamizowaniu opowieści, a na scenę stopniowo wkraczają kolejne osobowości znane z oryginalnej, klasycznej serii. Do tego Dan Jurgens nie szczędzi swojego talentu i umiejętności.
 
Najemnik t.8 – zapowiedź gatunkowej reorientacji serii znać już było co najmniej od poprzedniego epizodu. Nie jest zatem dziełem przypadku, że tak się sprawy mają właśnie w niniejszym albumie, eksploatującym motywy zaczerpnięte z rasowego science fiction. Nie wyjawiając więcej szczegółów wypada jedynie nadmienić, że efekt finalny jest bardzo udany, a mistrz Vicente po raz kolejny wykazał się znakomitą wręcz formą twórczą. Ponadto autentyczna „wisienka na torcie”, którą jest zamieszczona w dodatku krótka forma, ewidentnie inspirowana „Ostatnim brzegiem” Neville’a Shute’a.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: sad_drone w Wt, 07 Marzec 2023, 00:15:23
Staram się wrócić do pisania opinii o przeczytanych komiksach, tu wrażenia z ostatniej kupionej sterty z podziałem na sprzedane i zostawione. Opinie króciutkie bo nie mam motywacji do pisania długich esejów, może jak się rozpędzę to się znowu zmieni ;).

Zostają na półce :

Technokapłani - Stary hipis ostrzega młodziez przed grami pełnymi przemocy w sosie lsd. Bardzo podobne do metabaronów, fabuła pełna niesamowitego patosu i pisana wedle tego samego schematu 8 razy, mimo to wizje które jodo roztacza przed czytelnikiem są na tyle interesujące że bawiłem się nieźle. Gdyby to nie było sci fi pewnie bym się rozstał bez żalu, ale tak mi się podobało.

Węgiel i krzem - Ciągle na stercie może do sprzedania, opowieść o relacji dwóch świadomych ai z dużymi przeskokami czasowymi, w tle upadek cywilizacji ludzi. Więcej się spodziewałem po tym tytule, jak na ambitne założenia za mało tutaj głębszych refleksji, przemiany cywilizacyjne w tle potraktowane są trochę po łebkach, zakończenie też bardzo przewidywalne. Niby dokładnie moje klimaty ale jednak nie siadło.

Ostatnie spojrzenie - Tripowa, dwutorowa opowieść o wchodzeniu w dorosłość i błędach których nie da się naprawić, rzeczywistość miesza się ze snami bohatera w której podświadomość przetwarza rzeczy które go spotykają. Jest tutaj dużo do interpretacji, ale nawet na bazowym poziomie bez wnikania w junga na jest to bardzo ciekawy komiks.

Wolverine snikt - Blame do którego ktoś wrzucił dla niepoznaki rosomaka. Jak się lubi blame to fajne, jak się nie lubi blame to nic ciekawego się tu nie znajdzie. Ja blame uwielbiam więc dobrze się bawiłem.

Życie i czasy conana - Świetny komiks, podróż przez wszystkie okresy życia conana ze spajającym je wątkiem lovecraftowskim, jestem pod wrażeniem ile z tak przeoranego ip aaronowi udało się wyciągnąć i zrobić coś nowego.

Conan zuba - Nie tak dobry jak aaron, ale to i tak kompetentna rozrywka z całkiem interesującymi wątkami paranormalnymi (opętany miecz, magiczny labirynt). Mi się conan w wydaniu magicznym najbardziej podoba, tu jeszcze wchodzą wątki samurajskie które też lubię więc dobrze się bawiłem.

poszło na sprzedaż :
Catamount - poprawny western z umiarkowanie atrakcyjnymi rysunkami i niesamowicie sztampową fabuła. Nie znalazłem tu dosłownie żadnego oryginalnego elementu, przeczytać można dla chwilowej rozrywki, ale za miesiąc nie będę pamiętał że ten komiks czytałem.

Doktor strange aaron/cates - Również poprawne czytadło, tym razem z wyjątkowo antypatycznym bohaterem i pisane jakby od niechcenia. Aaron w oczywisty sposób zrzyzna ze swoich własnych pomysłów których użył w thorze, tutaj ze znacznie bardziej mizernym wynikiem. Centralny pomysł o konsekwencjach używania magii jest interesujący, ale żaden z autorów nie wyciska potencjału w nim zawartego.

Miecz barbarzyńcy conana i conan exodus - Nic do powiedzenia nie mam o tych tomach oprócz tego że tydzień po lekturze nie pamiętam już co w nich było, takie to nijakie opowieści.

Powrót pszczołojada - Całkiem poprawnie napisany quasi dramat psychologiczny, niestety bez ciężaru emocjonalnego który autorka chciała osiągnąć. Ten sam problem miałem z dniami piasku, widać serce włożone w tworzenie komiksu ale jak bym się nie starał fabuła nie wzbudza we mnie większych emocji.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Wt, 07 Marzec 2023, 22:35:04
Staram się wrócić do pisania opinii o przeczytanych komiksach, tu wrażenia z ostatniej kupionej sterty z podziałem na sprzedane i zostawione. Opinie króciutkie bo nie mam motywacji do pisania długich esejów, może jak się rozpędzę to się znowu zmieni ;).

   Żadnych epopei pisać tutaj nie trzeba, ogólnie założeniem Lorda było zestawienie komiksów miesiąca i w miarę możliwości napisanie cokolwiek o nich, nawet jeżeli by to miało być zdanie lub dwa. Wrzucam tutaj te swoje wypociny, bo uważam, że trochę mało na tym forum wrażeń z komiksów, kosztem dyskusji o cenach, okładkach, zawartościach etc. Na dobrą sprawę regularnie udziela się tutaj łącznie ze mną dwóch użytkowników, plus kilku z doskoku okazyjnie, kilka osób pisze w odpowiednich do tematu działach, ale tego wszystkiego i tak niewiele i często gdzieś to przepada w tłumie. Można oczywiście sięgnąć do youtube, ale ja osobiście wolę kompaktowy tekst na kilka minut, niż oglądanie 20 minut najczęściej jakiegoś stękania. Można sięgnąć po recenzje w internecie i tak często robię, ale czasem mam ochotę zapoznać się z opinią "normalnego" czytelnika a nie profesjonalisty. Ja tam staram się napisać zawsze coś tam więcej (mam nadzieję, że nikogo nie zniechęca to na zasadzie "a nie chce mi się tak rozpisywać, to nic nie będę wrzucał), bo traktuję to trochę jako ćwiczenie umiejętności, które już dawno zatraciłem. Ostatnie dłuższe niż 5 zdaniowe notatki teksty to pisałem bardzo dawno temu w szkole. Więc jeżeli choćby jednej osobie ta bazgranina do czegoś się przyda to super a jeżeli nie to i tak dobrze, bo coś tam sobie mózgownicą poruszam. Swoją drogą, takie przelewanie swoich myśli "na papier", to strasznie trudne zajęcie, zawsze podziwiałem pisarzy a teraz podziwiam jeszcze bardziej.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: HugoL3 w Śr, 08 Marzec 2023, 11:55:49
To i ja się podłączę, prawdopodobnie pierwszy raz odkąd tu jestem.
Do tej pory nic nie pisałem, bo raczej niczego odkrywczego do dyskusji nie wniosę.

X-men Age of Apocalypce tom 4 - pierwsze 3 tomy połknąłem dość szybko i analogicznie jeden po drugim. Czwarty kupiłem kilka miesięcy później i czekało kilka kolejnych na swój czas. Niestety, źle zrobiłem, że nie ruszyłem z kopyta od razu. Zapomniałem co się działo w poszczególnych wątkach - cała seria podzielona została na 9 różnych serii i w tym tomie znajdziemy po jednym zeszycie z każdej z nich. To też nie ułatwia lektury całości, ale chyba faktycznie nie ma innego sposobu i takie ułożenie zeszytów jest najrozsądniejsze i daje największą frajdę z lektury - nie trzeba się cofać ani skakać pomiędzy tomami, jak to miało miejsce na przykład w evencie "Tajne Imperium" wydanym przez Egmont w tomie o takim samym tytule oraz "Kapitanie Ameryce" Spencera.
W związku z tym, że te zeszyty się przeplatają - nie wszystkie historie radują tak samo, trudno napisać o nich, że są równe. Ponieważ to ostatni tom, czuć że bohaterowie muszą się spieszyć, aby zdążyć uratować świat na którym im zależy i z tego powodu miałem niedosyt jak mało miejsca dostały postacie, o których motywacji chciałbym poczytać więcej. Możliwe, że gdybym cofnął się do poprzednich tomów i odświeżył sobie te informacje byłoby mi łatwiej.
Event mogę z czystym sumieniem polecić, aczkolwiek jest to lektura raczej tylko dla fanów X-Men. Po lekturze nabrałem ochoty na przeczytanie "co było dalej" w chronologii świata mutantów. Tylko, że zamiast sięgnąć po to, co wydarzyło się od razu po AoA, zdecydowałem się na House of X/Power of X z Marvel Fresh.
Wiem, duży przeskok czasowy, ale chciałbym mieć porównanie jak wypadł event napisany całkiem niedawno -dość wysoko oceniany - z klasykiem z lat 90.

Wolverine tomy 1 i 2 - Mucha
Dodałem informację o wydawnictwie, aby nie pomylić tych tomów z tymi, które niegdyś ukazały się dzięki Egmontowi. Tamta seria zakończyła się na 4 tomach i w całości została napisana przez Jasona Aarona. Pamiętam, że byłem rozczarowany tamtymi zeszytami - niektóre pojedyncze historie jak popularna "Dorwać Mystique" były ciekawe, ale większość raczej zawiodła.
Dlatego do tomów Rucki i Millara podchodziłem ostrożnie. Tym razem się nie zawiodłem. W pierwszym tomie, autorstwa wspomnianego Rucki rozczarowały mnie dwie rzeczy - zmiana rysownika w połowie tomu oraz samo zakończenie, a może bardziej sposób w jaki zostało przedstawione. Robertson i Fernandez mają inny styl i ich Logan znacznie się różni - w wariancie przedstawionym przez tego pierwszego jest bardziej dziki i przygarbiony. Taka postawa wzbudza inne skojarzenia niż to, jak postać tę narysował Fernandez - kipiący testosteronem, umięśniony wojownik.
Natomiast co do zakończenia, problem miałem z ostatnim zeszytem. Komiksy czytam na krótko przed pójściem spać. Finał historii rozpoczyna się od informacji: "26 minut wcześniej". Dwie strony dalej "2 dni, 11 godzin, 7 minut wcześniej". Kolejna: "2 dni, 7 godzin, 23 minuty wcześniej". KOLEJNA: "2 dni, 3 godziny, 41 minut wcześniej. ZNOWU: "47 godzin i 6 minut wcześniej". Takie adnotacje pojawiają się jeszcze kilka razy. Strasznie wybiło mnie to z rytmu, przez co ten krótki zeszycik musiałem sobie powtórzyć następnego dnia, aby dobrze połapać się co i kiedy się zadziało. Straszne męczący sposób na przedstawienie finału, którego raczej nie spodziewałbym się po doświadczonym scenarzyście.
Drugi tom to już kompletnie inna historia. Nie czytałem "Wroga Publicznego" nigdy wcześniej, więc było to moje pierwsze spotkanie. Nie zawiodłem się, fajnie było spotkać inną postać, którą też lubię, czy Elektrę. Przeciwnik - Gorgon - wzbudzał strach i obawę, czy nawet taki dzik jak Wolverine da sobie radę w starciu z kimś takim. W przeciwieństwie do tomu 1 (którego zawartości nie trzeba znać) ta historia ma większy rozmach, jest bardziej rozrywkowa - oprócz Logana i Elektry mamy tu również oddziały Shield, Dłoni, AIM oraz Hydry. Będą też X-men.
Rysunki: na początku wrażenie robi Logan przedstawiony w deszczu, ale im dalej w głąb tego tomu, tym zdarzały się kadry, w których twarze bohaterów wyglądałby bardzo podobnie, można dostrzec pośpiech w tych pracach. Nie drażniło mnie to jakoś bardzo - wiedziałem na co się piszę gdy wziąłem do ręki tom z nazwiskiem rysownika: John Romita Jr. Podobne problemy zauważyłem, gdy czytałem Czarną Panterę z WKKM i kartkowałem Supermana ze scenariuszem Millera. Tylko kartkowałem, bo tam wątek podobnych i niewyraźnych twarzy pojawiał się częściej i był bardziej męczący, co odrzuciło mnie od zakupu.

Ultimate Spider-Man 11 i 12

Uwielbiam Bendia, jego historie i dialogi podobały mi się nawet w tych seriach, które nie zdobyły uznania (X-men z Marvel Now). Mimo wszystko, pewne rzeczy mi nie zagrały - widać, że seria ma się ku końcowi i pewne absurdy pojawiają się w fabule - nie bardzo wiem z czego to wynika. Pewne pomysły drażnią i nie wydaje mi się zasadne ich użycie
Spoiler: PokażUkryj
znowu ta Gwen
Mimo wszystko, bardzo fajnie czyta się historię Spider-Mana opowiedzianą na nowo, ale z szacunkiem do jego historii, którą mogliśmy poznać na przykład dzięki klasycznej serii TAS. Koncept nastoletniego Spider-Mana dalej obowiązuje w popkulturze - chociażby w MCU.
Tom 12 namieszał zmianą numeracji - mamy tu restart od zera. Wątki jednak są kontynuowane, ba - biorąc pod uwagę jak kończył się tom 11 to dość gładko udało się przejść do tomu 12 i to bez ceregieli wyjaśniających co właściwie się stało. W obu tomach poza Spider-Manem pojawia się wiele innych znanych nam już postaci, które dołączyły do Petera już na stałe. Zawsze cieszą mnie takie gościnne występy, tylko pytanie gdzie jest granica - pewne pomysły nie mają uzasadnienia:
Spoiler: PokażUkryj
o ile jestem w stanie zaakceptować zakwaterowanie wyklętego, niegroźnego mutanta tak wieloletni członek F4 wyrzucony z własnego domu to jakiś nonsens

Wchodząc w te serię liczyłem tylko na to, że po nabyciu bez żalu się jej pozbędę, ale teraz wydaje mi się, że jest to na tyle ciekawa pozycja, że zostawię ją sobie. Czekam na finał, który zdażyłem w jakimś stopniu poznać dzięki WKKM.

Daredevil tomy 1 i 2 (Waid)

To już nie jest ten mroczny, tajemniczy Daredevil z serii Millera, Bendisa albo Brubakera. Jest tu więcej uśmiechu, kolorów. Szacunek dla autora, że zaadoptował swoje pomysły, które całkiem dobrze się przyjęły. Szacunek również dla rysownika - świetnie pokazano "mechanizmy" z jakich korzysta niewidomy Matt Murdock. Drażni mnie fakt, że w otoczeniu Matta pojawia się dużo żartów z jego tajnej tożsamości, ale on sam zdaje się kompletnie tym nie przejmować - taka trochę dobra mina do złej gry.
Co do wątku, który jest kontynuowany na przełomie tych dwóch tomów - Matt stał się posiadaczem dysku Omega, który jest skarbnicą wiedzy na temat przestępczych organizacji znanych nam ze świata Marvela. Drugi tom rozpoczyna się od historii, w której występują również Punisher (wraz z koleżanką) i Spider-man.
Tę historię stworzył Greg Rucka i jest w niej zdecydowanie więcej mroku  - to już zasługa rysunków Marca Checchetto.
Rozczarował mnie tylko wątek przestępcy, z którym Matt musiał się zmierzyć w drugim tomie. Nie było to dla mnie przekonujące.
Spotkałem się z wieloma opiniami, że wizerunek Daredevila stworzony przez Waida może być inspiracją dla serialu Daredevil:Born Again, który zadebiutuje na D+ w 2024 roku.

Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: herman w Śr, 08 Marzec 2023, 16:53:02
Małe podsumowanie lutego.
Przeczytałem łącznie 16 komiksów.

Komiks miesiąca: nie było jakiegoś jednego, który wybitnie by mnie zachwycił. Najwyżej, bo na 7/10 ("bardzo dobry" w skali LC) oceniłem "Przepowiednię Pancernika", leciwy już komiks Gawronkiewicza "
Powstanie #1 - Za dzień, za dwa" i "Na szybko spisane 1980–2010" Śledzia.


Zawód miesiąca:  znacznie więcej obiecywałem sobie do "Visie tranzytowej". Nie, żeby to był zły komiks, ale ogólnie trochę mnie męczył i mimo, że podobały mi się momentami, a do tego miał świetne kolory to dałem 6/10 (dobry). Zawiódł też Tardi i jego "Zabójca Hunga" - tu 4/10 czyli "może być".

Lipa miesiąca: Najniższą ocenę dostał komiks "Dynia z majonezem" (3/10)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: perek82 w Śr, 08 Marzec 2023, 19:59:05

Zawód miesiąca:  znacznie więcej obiecywałem sobie do "Visie tranzytowej". Nie, żeby to był zły komiks, ale ogólnie trochę mnie męczył i mimo, że podobały mi się momentami, a do tego miał świetne kolory to dałem 6/10 (dobry).


Trochę to niepokojące. Visa wczoraj wjechała na chatę, spowodowała rewolucję na półkach, nawet Eisnera przesunęła. Wielka księga (liga Blasta czy Prosto z piekła), ślicznie wydana na grubym offsecie. Czeka na swoją kolej ale nie na to się umawiałem...
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: misiokles w Śr, 08 Marzec 2023, 20:03:40
Dlaczego określenie komiksu 'dobrym' jest niepokojące?
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: perek82 w Śr, 08 Marzec 2023, 20:31:45
Moją uwagę przykuły:
"obiecywałem sobie znacznie więcej
nie był zły
trochę mnie męczył"

Ja też sobie po drogich komiksach obiecuję sporo.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: herman w Śr, 08 Marzec 2023, 20:58:31
Na spokojnie, u mnie 6/10 to ocena...dobra :)
Przy ponad 700 zarejestrowanych komiksach na LC, a w życiu tak 1000+ średnia jest u mnie 6.1, a raczej rzadko czytam jakieś przypadkowe rzeczy.
Jak już pisałem w innym wątku - 7/10 to bardzo dobre komiksy, 8 dostają może 1-2 komiksy na 20 przeczytanych, 9 to u mnie rzadkość, a 10 dałem pięć razy w życiu.
Visa tranzytowa to dla mnie komiks dobry - ma swoje niezaprzeczalne atuty, ale trochę rzeczy mi nie podeszło. W kolekcji nie zagrzeje miejsca, ale nie żałuję lektury.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: starcek w Śr, 08 Marzec 2023, 22:03:13
Te 5 razów w życiu na co poszło?
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: herman w Śr, 08 Marzec 2023, 22:49:50
Te 5 razów w życiu na co poszło?

Strażnicy
Donżon tom 2
Kroniki dyplomatyczne
Indyjska włóczęga
Pasażerowie wiatru (część pierwsza, dwójka to u mnie 8/10)

Mam też trochę takich super mocnych dziewiątek, które ocierają się o "dyszkę":

niektóre tomy Bouncera
Arab przyszłości tom 4
Czarne nenufary
niektóre tomy Ralpha Azhama
Wieczna wojna tom 1
Tom 10 Wieże Bois-Maury
Władcy chmielu
Zemsta Hrabiego Skarbka
Stwórca
7 żywotów Krogulca
Dziadek Leon
pierwszy tom zbiorczy Kota rabina
Maus

Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w So, 11 Marzec 2023, 16:16:57
  Podsumowanie lutego, w tym miesiącu skupiłem się na dwóch seriach plus dwóch klasycznych "opowieściach graficznych" z konkurujących ze sobą "stajni". UWAGA jak zwykle mogą pojawić się pewne SPOILERY!!!


  "Czarny Młot - tomy 1-4" - Jeff Lemire, Dean Ormston. Podobno jedno z opus magnum, znanego Kanadyjczyka. Chyba rychło w porę dobrałem to jako lekturę, bo o ile kilka pierwszych jego komiksów, które przeczytałem w sumie mi się podobało chociaż napewno dalekie były od geniuszu o który część czytelników je oskarża, to kilka ostatnich wpadło w serię "następny jeszcze słabszy niż poprzednik", więc z pewną dozą niepewności spojrzałem na półkę na której znalazło się wszystko w tym temacie, kupione jeszcze pod wpływem przesadzonego w mojej opinii fejmu autora. W każdym bądź razie, to co dostajemy to cztery tomy czyli jedna zamknięta historia. W tomie pierwszym "Tajna Geneza", zapoznamy dziwaczną patchworkową rodzinkę mieszkającą na farmie gdzieś na zadupiu Ameryki. Nie da się nie zauważyć, że nie wszyscy z nich są ludźmi, zresztą dosyć szybko poznamy zagadkę jaka będzie nas dręczyć praktycznie do samego końca serii. Rodzinka jest tak naprawdę grupą superbohaterów z miasta Spiral City, która 10 lat wcześniej w walce pokonała największe zagrożenie jakie kiedykolwiek groziło światu czyli Antyboga i podczas tej bitwy nieznanym sposobem znalazła się w miasteczku w którym nikt nigdy nie słyszał o superbohaterach i z którego nie mogą oni się wydostać, chociaż pozostali mieszkańcy, ani przybysze z zewnątrz w drugą stronę, nie mają z tym problemu. Na dodatek nie żyje najpotężniejszy bohater wśród nich zwący się Czarnym Młotem, tyle wstępu, szczegółów, co, gdzie i kiedy póki co nie znamy. Tom drugi "Wydarzenie", będzie kontynuował ton tomu pierwszego, czyli dalej będziemy poznawać bohaterów przy jednoczesnym zagęszczeniu intrygi, po to by w dwóch kolejnych tomach zwących się "Era Zagłady" poznać rozwiązanie wszystkich zagadek, wrócić w pewien sposób do punktu wyjścia i zakończyć całą historię. Rysunki Ormstona, to coś co dobrze trafia w moją wrażliwość na estetykę, jeżeli miałbym je porównać z czymkolwiek na naszym rynku to byłby to Kevin O'Neill z "Ligi...", ze swoim dosyć prostym i lekko karykaturalnym stylem, chociaż z użyciem mocno przygaszonej w stosunku do bardziej znanego produktu popkultury palety kolorów. No, ale przyszedł czas odpowiedź na pytanie czy kolejny komiks Jeffa Lemire, okazał się dla mnie kolejnym rozczarowaniem. No i wychodzi mi, że i tak i nie. Założenie jest bardzo fajne, mamy tutaj do czynienia z dramatem obyczajowym połączonym z thrillerem s-f w komiksie będącym jednocześnie pastiszem i hołdem dla komiksu superbohaterskiego (Kanadyjczyk wyraźnie lubi konwencję a i chyba wiedzę ma sporą w tej dziedzinie) a to wszystko skąpane w klimatach Twin Peaks, więc tak na zdrowy rozsądek teoretycznie wszystko jest świetnie. I tutaj uwaga, bo jak dla mnie to było absolutne novuum, w komiksie znajdziemy nieco humoru. Dotychczas byłem przekonany, że Jeff Lemire jest facetem kompletnie pozbawionym jego poczucia, bo właściwie w żadnym komiksie żartów nie pisał czy nie rysował, a tu może nie tyle jakoś niewiarygodnie zabawnie, ale kilka razy idzie się lekko uśmiechnąć. Autor ma talent do pisania dialogów niewiele gorszy od Bendisa a w kreowaniu postaci jest chyba nawet lepszy. Całkowicie sztampowi bohaterowie tej powieści, poskładani z kilku (czasami nawet nie kilku) najzupełniej banalnych aspektów osobowościowych (każde z bohaterów jest nieco wykrzywioną wersją jakiejś znanej mniej lub bardziej postaci ze świata Marvela lub DC) wydają się naprawdę żywymi postaciami, a taka zdolność do animacji to wielki talent. Jedynym wyjątkiem od reguły jest tutaj córka Czarnego Młota, źle napisana jako postać, która dostaje ni stąd ni zowąd jedną z głównych ról, podczas gdy mamy (przynajmniej ja) ją kompletnie gdzieś. Natomiast jest Lemire niestety bardzo przeciętnym opowiadaczem historii, a napewno powinien odpuścić sobie pisanie serii on-goingów. Pierwsze dwa tomy są świetne, akcja toczy się raz w teraźniejszości, raz wraca do przeszłości przedstawiając naprzykład "originy" postaci, dokładając kolejne cegiełki do podbudowy psychologicznej dla każdego bohatera i relacji między nimi. Akcja i atmosfera się zagęszczają, zamiast odpowiedzi dostajemy kolejne zagadki, z mroków przeszłości zaczynają wychodzić na światło dzienne, zadawnione urazy które stają się znowu aktualne, miasteczko robi się coraz dziwniejsze a niektórzy zdają się wiedzieć więcej niż inni. Tyle, że świetna passa kończy się właśnie w połowie. Tom trzeci, rozpoczyna się w momencie gdy mamy otrzymać jakieś wyjaśnienia na co nadzieja znika zaraz na drugiej stronie i ja w tym momencie się zorientowałem, że scenarzysta nie ma mi już nic do powiedzenia. Większość "Ery Zagłady części pierwszej", to próba przetrzymania czytelnika przy serii w postaci nonsensownej nie wnoszącej kompletnie nic ani dla postaci ani dla fabuły, za to wypełnionej easter-eggami wędrówki przez piekło córki Czarnego Młota. Na koniec, tajemnica zostanie odsłonięta...i no cóż, mogło być gorzej, mogło być naprawdę gorzej bo Lemire już to udowadniał. A odkładając to co mogłoby być a nie było, to nie chodzi o to, że to jest jakieś kiepskie, tyle że to kompletna sztampa. Przez ostatnie dwie dekady obejrzałem pewnie ze 100 filmów opartym na tym patencie od box-office-owych gigantów po taniutkie telewizyjne produkcyjniaki. W tomie ostatnim na początku dostaniemy dwa zeszyty od czapy, połączone w tak wątły sposób z fabułą reszty, że równie dobrze można te strony wyrwać i wyrzucić do śmietnika a  będące chyba jakimś meta-komentarzem na temat tworzenia scenariuszy. Tam zdaje się Dean Ormston miał kłopoty zdrowotne a Lemire lojalnie nie chciał kończyć bez niego, to dobrał sobie innego rysownika Richa Tommasso (kiepsko to wygląda) i stworzył przerywnik, którego nie udało mu się jakoś lepiej wymyślić. Żeby jednak jeszcze czymś dopełnić kilka zeszytów do końca, Lemire użył (też nie nazbyt oryginalnego) patentu, aby jeszcze raz przedstawić bohaterów, których już znamy (na szczęście akurat całkiem fajnie się to czyta) no i wielkie zakończenie, które bardziej kojarzy się z pstryknięciem palcami Thanosa niż z czymś przemyślanym. Ponarzekałem, ponarzekałem ale to w gruncie rzeczy kawał porządnej lektury, zobrazowanej naprawdę fajnymi grafikami, po prostu to co dostaliśmy przez długi czas zapowiadało się jeszcze lepiej, a Jeff Lemire po raz kolejny udowodnił, że jak jest zmuszony wymyślać fabułę na bieżąco to średnio mu to idzie. Żebym nie zapomniał o niemalże obowiązkowej obecności "lemiryzmów", czyli dajmy na to Marsjanina prześladowanego na Ziemi za homoseksualizm, który na Marsie również był prześladowany za homoseksualizm (alienseksualizm?), albo murzyńskiej Walhalli. Jeżeli z jego strony to raczej trolling prawej strony to ok, jeżeli rzeczywista zawartość puszki mózgowej, to...no cóż. W każdym razie jest dobrze, ale przeczytam jeszcze te spin-offy które kupiłem i nową serię zaczętą niedawno przez Egmont już raczej odpuszczę, nie mam już chyba ochoty na więcej Czarnego Młota, historia jest kompletna, zamknięta i nie wydaje mi się aby autorowi udało się napisać coś ciekawszego w tym temacie. Ocena 7/10.


  "Green Lantern tomy 1-4" - Grant Morrison, Liam Sharpe. Dosyć zabawna sprawa, tytuł kupiony raczej ze względu na nazwisko autora co do którego jakby nie patrzeć mam mocno mieszane uczucia. No i chociaż bardzo lubię postacie Zielonych Latarni same w sobie to jakoś fanem ich komiksów i ogólnie wszelakich kosmicznych tytułów z jednego bądź drugiego wydawnictwa, celując raczej w bardziej intymne street-levelowe klimaty to ja nie jestem. No w każdym bądź razie, kupione z ciekawości raczej i z zamiarem późniejszej odsprzedaży, ale skoro kupione to sprawdzić trzeba. Cała seria zaczyna się  bardzo klasycznie, Hal znowu na Ziemi, Hal znowu bez pracy, Hal obraca kolejną ślicznotkę, Hal zaczyna się "dusić" i daje drapaka aby włóczyć się wzdłuż autostrad. Sielanka szybko się skończy, jak nasz bohater spotka rozbity statek więzienny z umierającym Green Lanternem, który przekaże mu pierścień aby schwytał kosmicznych zbiegów. Brzmi znajomo? No raczej. Po tym jedno-zeszytowym wstępie, Jordan zostanie wezwany na OA, gdzie dowie się, że jego (kolejny) bezterminowy "urlop" właśnie się skończył i zostaje przywrócony do służby a będzie potrzebny, bo ktoś majstrował przy Księdze OA, więc trzeba będzie  się dowiedzieć kto jest zdrajcą w szeregach Korpusu. Zostanie przydzielony do sprawy handlarzy planetami, która zajmie większość pierwszego ("Galaktyczny Stróż Prawa") tomu, na którego koniec dowiemy się o co mniej więcej chodzi w całości. Zdrajcą jest Hal Jordan, ale Strażnicy o tym wiedzą i jest to ich plan, bo jako podwójny agent ma się dostać do organizacji Blackstars (która stanowi swego rodzaju odbicie Korpusu GL chociaż nie na zasadzie czarny-biały) i zbadać ich program egzotycznej broni. Tom 2 "Dzień w którym spadły gwiazdy" rozpocznie się od kilku nie powiązanych ze sobą (nie do końca to prawda) nowelek. Hal w dziwnym szmaragdowym świecie będzie musiał ocalić pewną elfią pannę przed złym czarnoksiężnikiem, razem z Ollie Queenem powstrzymać kosmicznych handlarzy narkotyków pozyskiwanych z ludzkich dusz, pohula na planecie przypominającej świat fantasy, wraz z Green Lanternami z alternatywnych wymiarów poskacze po różnych wersjach Ziem, aby znaleźć Kosmicznego Graala, zmierzy się z morderczymi cyborgami pochodzącymi z Wszechświata Antymaterii i na sam koniec powrócimy do jego roli jako Blackstara gdzie zobaczymy jak wpada w pułapkę wodza tej organizacji zbuntowanego Kontrolera Mu, który od samego początku wiedział, że Hal działa na rzecz swoich starych przełożonych i tak naprawdę to on jest jednym z elementów starożytnej broni, która nazywa się Pudełkiem Genezy vel Maszyną Cudów. Całość zakończy kompletnie oderwany od reszty serii annual z dosyć zabawną i zaskakującą pointą w którym ludziki zbudowane z fal radiowych zaatakują dom rodziny Jordanów. W tomie trzecim "Blackstars" zobaczymy skutki użycia Maszyny, czyli dotychczas znany wszechświat został wymazany a na jego miejsce nadpisany został taki w którym Zielone Latarnie nigdy nie istniały a ich miejsce zajęły właśnie Czarne Gwiazdy. Tym razem niezniszczalnej woli Kontrolera Mu ma poddać się planeta Ziemia a zająć się tym mają oczywiście protagonista opowieści oraz jego przełożona, prawa ręka Kontrolera kosmiczna wampirzyca Hrabina Belzebeth, z wyglądu równie kusząca co przerażająca, która na dodatek wyraźnie zagięła parol na lubianego przez wszystkich czarusia. Wiadomo, sprawa nie będzie łatwa, Ziemia ma swoich obrońców chociażby w postaci Ligi Sprawiedliwości. Historia ta zakończy się mniej więcej w połowie tomu i zakończy ostatecznie wątek Blackstars oraz jednocześnie "sezon pierwszy" serii Green Lantern. Druga część albumu to po raz kolejny autonomiczne (i po raz kolejny w niektórych przypadkach tylko iluzorycznie) opowiadanka. Strażnicy opuszczą Korpus, aby walczyć w czymś co zwą Multikryzysem lub Ultrawojną i wyślą Hala do jakiejś grubej baby, która hoduje nową generację Strażników (połączenie starych z Zamoriankami, już nie karzełki, oraz kobiety i mężczyźni) na drzewach (?). Dostanie nowego partnera będącego myślącą solą, powalczy na Ziemi z jakąś zaginioną rasą sępo-ludzi, rozwiąże sprawę supermano-podobnego osobnika, ocali żyjącą chmurę, wraz z Flashem zmierzy się z dziwnymi złotymi olbrzymami gadającym jakby pochodzili z "Alicji w Krainie Czarów" i na koniec zmierzy się po raz kolejny z Qwa-Manem i jego kompanami z Wszechświata Antymaterii będącymi mrocznym odbiciem Korpusu. Tom czwarty "Ultrawojna" to kontynuacja bitwy z morderczymi cyborgami oraz kolejna batalia z tzw. Nomadycznym Imperium czyli tytułowa Ultrawojna i tyle. Z wizualnej strony cała seria wygląda rewelacyjnie, szacun dla Liama Sharpe'a za to czego tutaj dokonał. Piękne, cyzelowane w najdrobniejszych szczegółach rysunki, zapomnijcie o plamie koloru robiącej jako tło, w tym przypadku praktycznie się tego nie uświadczy. Świetne pełne szczegółów projekty wszelkich obcych budowli/miast/urządzeń, kreatywnie i surrealistycznie sportretowane obce rasy a wszystko to przybrane w psychodeliczne kolory. Jeżeli tytuł był miesięcznikiem a artycha się wyrabiał to jestem w szoku. A najlepsze z tego wszystkiego jest to, że Sharpe to istny kameleon zmieniający swój styl zależnie od potrzeb i nastroju danego zeszytu. Podstawowym jest taki dosyć klasyczny w komiksie superbohaterskim "jim lee style", w zeszytach nawiązujących do klasycznych komiksów przeskakuje na coś kojarzącego się z Nealem Adamsem albo i jeszcze wcześniej gdy z wyglądem zejdziemy do lat 50-tych, w klimatach fantasy sięga po Simona Bisleya, gdzie indziej odnajdziemy Billa Sienkiewicza albo Nicka Pope a jest tego sporo więcej, doliczając tu i ówdzie poukrywane easter-eggi (spotkamy i samego Granta) to naprawdę pod tym względem nie ma się tutaj czego czepić. Co o samym komiksie? Zacznę od pozytywów. Przede wszystkim rozmach na iście kosmiczną skalę, inne wszechświaty, inne galaktyki, inne planety wypełnione po brzegi dziwnymi rasami i jeszcze dziwniejszymi cudami bądź koszmarami. Morrisonowa wersja wszechświata w swojej dziwności to strzał w dziesiątkę (ktoś wątpił?). Na dodatek dostajemy cztery tomy wypełnione świetnymi pomysłami, na początku dziwaczny zeszyt i męczący z zieloną panną i czarownikiem Mywhyddenem po odkryciu plot-twistu zachwyca prostotą swojego pomysłu, a ostatni kadr jest wprost przeuroczy. "Superman" będący seryjnym zabójcą kobiet robi wrażenie, Green Lantern-hipis z innego wymiaru, który wszystkich nazywa "kolesiem" lub "kosmicznym kolesiem", który najwyraźniej uważa, że wszystko co się wokół niego dzieje to wielki haj jest świetny, Green Lanterni jako zwykli gliniarze działający w duetach i narzekający na jedzenie w stołówce są fajni itd, itp. jest tego naprawdę wiele. Problem jest z samą historią. Morrison ani przez moment nie ułatwia lektury, przeskakuje co chwilę z tematu na temat, z jednego wymiaru do drugiego, skacze w czasie to do tyłu to do przodu. Mamy tutaj do czynienia z olbrzymią ilością wątków, z których jedne znajdą rozwiązanie, inne kompletnie nie. Niektóre wydawałoby się ważne nie mają kompletnie żadnego znaczenia, podczas gdy inne takie które w sumie ledwie zauważamy pięć zeszytów dalej pokazują, że miały swój głębszy sens. Opowieść Morrisona wymaga skupienia i naprawdę łatwo się tutaj pogubić a pewne niezrozumiałe momenty, czasami po prostu lepiej odpuścić bo one wcale nie muszą mieć żadnego znaczenia. Ciężko jest wyczuć procesy myślowe, które skłaniają autora do uznania, że to co on pisze ma ręce i nogi, trudno nawet wyczuć czy on wogóle sam tak uważa a napewno średnio się przejmuje czy czytelnik załapie związki przyczynowo-skutkowe (o ile wogóle takie są). Trudno też nie zauważyć, że pierwsza część serii ta z Blackstars, jest o wiele składniejsza i szczerze mówiąc po prostu lepsza, druga ta z Nomadycznym Imperium jest bardziej "niechlujna" i prowadzi czytelnika w sumie donikąd, nie wnikam czy to Morrison już się znudził serią, czy może wydawca stwierdził, że już wystarczy i skasował. No i 100% satysfakcji z lektury tego tytułu osiągną chyba tylko osoby, które ukończyły wydział greenlanternologii stosowanej w Boston, Massachusetts (głosem Maxa Kolonko). Green Lantern Morrison to strasznie hermetyczny tytuł a w jego zrozumieniu z pewnością nie pomaga to, że o ile Latarnie pojawiały się w naszym kraju dosyć często, to sama ich mitologia jest tutaj raczej nieznana a ta seria wyraźnie czerpie koncepty z całych osiemdziesięciu z okładem lat jej obecności na rynku. Mimo wszystko polecam tytuł, jasne jest trudny (czasami za bardzo), ale to mimo wszystko wielka, pełna polotu i niepozbawiona humoru podróż po pięknie zilustrowanej krainie fantazji. A Hal Jordan, to najlepszy Green Lantern i każdy głupi o tym wie (miecz przeznaczenia ma dwa ostrza). Ocena 7/10.


  "Rękawica Nieskończoności" - Jim Starlin, George Perez, Ron Lim. Żelazny klasyk z biblioteki Marvela i jakoby podstawa do stworzenia jednego z najbardziej znanych i zdaje się przez wielu uważanego za najlepszy film superbohaterski (nie w/g mnie, aczkolwiek faktycznie jeden z lepszych z całej tej serii) "Avengers - Wojna bez Granic" (tłumaczenie doskona...le idiotyczne) oraz jego kontynuacji "Avengers - Koniec Gry" (kompletnie rozczarowujące). Tak czy inaczej z jednego bądź drugiego powodu każdy fan Marvela (za którego powiedzmy w bardzo luźny sposób się uważam) powinien się zapoznać z tym komiksem, do czego zresztą zachęca już sama okładka, która raz wygląda naprawdę fajnie, dwa nie obiecuje że znajdziemy w środku cokolwiek mądrego, co w pewnych warunkach może być zachętą. Tom zaczyna się od dwu-zeszytowego (takie wydaje się większe zeszyty niż standardowe) "Thanos Quest" i jest to naprawdę mocne otwarcie. Szalony Tytan, aby zadowolić swoją wybrankę Śmierć (w końcu ten Szalony do czegoś zobowiązuje), musi zdobyć sześć Klejnotów Duszy (które w tym komiksie zmieniły nazwę na obowiązującą do dzisiaj Kamienie Nieskończoności), i aby to zrobić musi spotkać się z sześcioma ich posiadaczami. Oczywiście, żaden z nich nie chce się pozbyć dobrowolnie takiego skarbu, toteż nasz wiecznie wkurzony Thanos wzorem bohaterów nawet nie tylko jakiegoś utworu fantasy tudzież mitu, ale i nawet dziecięcej bajki z racji tego, że każdy kamień włada innym aspektem rzeczywistości będzie poddany sześciu próbom, wymagającym od niego wykazania się na różne sposoby. Naprawdę fajny pomysł i w miarę porządnie wykonany, chociaż trzeba przyznać, że oponenci szalonego tytana z nomen omen Tytana nie błyszczeli jakoś szczególnie inteligencją. Ten dosyć długi prolog nastroił mnie naprawdę pozytywnie do reszty, Thanosowi wiadomo uda się zdobyć wszystkie kamienie więc możemy przejść do momentu w którym zostaje on nowym bogiem czyli do właściwego "Infinity Gauntlet". Nikogo raczej nie zdziwi, że Pani Śmierć nie jest zachwycona nową postacią swojego wannabe kochanka czemu daje wyraz "odwracając głowę z pogardliwym milczeniem" (z kilkanaście razy lekko licząc) co podrywacza od siedmiu boleści doprowadza do takiej wściekłości, że przypomina sobie w końcu po co była mu rękawica i pstryknięciem palców zabija połowę wszechświata. To dosyć zabawne, ale zaskoczyła mnie ta scena, wszyscy się tak wzniecali tym ficzerem, że jakoś mi się wbiło do głowy że to autorski pomysł reżysera i scenarzysty filmu a tu się okazało, że to żywcem wyjęto z komiksu. Oprócz tego, że zniknęła połowa ziemskiej populacji to na dodatek podczas kolejnego ataku białej gorączki, wznieci falę uderzeniową, która mimo, że ledwie co dotrze do Ziemi to i tak zamieni to co się tu jeszcze ostało w perzynę. Na naszą planetę trafią również Silver Surfer oraz Adam Warlock i to oni stworzą grupę uderzeniową spośród ziemskich superherosów, oczywiście tych którzy przeżyli poprzednie perturbacje. Rooster wydaje się trochę niewielki (w końcu powinna ich przeżyć mniej niż połowa, ale to i tak ciągle bardzo dużo) i raczej wybrany za pomocą rzutów lotkami do tarczy, z drugiej strony w "Tajnych Wojnach" był jeszcze mniejszy i jeszcze głupszy więc tradycja zostaje w pewien sposób zachowana. W ten sposób dotrzemy do mniej więcej 2/3 tomu a pozostałe 1/3 to będzie jeden wielki młyn z udziałem wcześniej wspomnianych postaci oraz person pokroju Ładu, Chaosu, Wieczności, Celestian czy Galactusa. Rysunki Perez czyli wiadomo wysoka rzemieślnicza klasa, prosto aczkolwiek realistycznie. Rysunki klasyczne do bólu, ale jednocześnie potrafią od czasu do czasu rozbłysnąć jakimś fantazyjnym kadrem dosyć pomysłowo ilustrującym efektowność zjawisk wstrząsających całym kosmosem. Z powodu tej pstrokacizny czy tam czasami śmiesznie poważnych póz jakie przybierają napinający się superherosi zalatuje tu mocno kiczem, ale jest to kicz powiązany do pewnego stopnia z całym gatunkiem więc dla czytelnika do przyjęcia. Nie będę nikogo przekonywał, że to jakieś wiekopomne dzieło obrazkowego medium, które jest konieczną pozycją w biblioteczce każdego komiksiarza, ale każdy fan Marvela powienien się chyba z tym conajmniej zapoznać. No i szczerze, może i prosty jak cep, może i kiczowaty, ale to naprawdę fajny komiks jest. Fajnie przedstawiono postać Thanosa, który od egocentrycznego manipulanta przechodzi drogę do szaleńca wypalanego przez moc na którą nie był przygotowany a później do pogodzonego z wszechświatem gościa, który przyswoił sobie udzieloną mu lekcję. Wrażenie napewno robi, ostatnia rozpaczliwa szarża superbohaterów nawet biorąc pod uwagę, że zdajemy sobie sprawę że wszyscy zostaną ożywieni za mniej więcej pięć minut (tradycja olbrzymich eventów po których wszystko zostaje dokładnie takie same jak było jak widać jest dłuższa, niż się niektórym wydaje), a całość po prostu fajnie się czyta i nie przynudza. Nie przedłużając, dla fanów Marvela, dla fanów retro-superbohaterów, aczkolwiek jak ktoś się spodziewa komiksowej wersji filmu, to napewno nie to. Ocena 7/10.


  "Batman - Sekta" - Jim Starlin, Bernie Wrightson. Kolejny bardzo znany klasyk z dziedziny kalesoniarzy i ponownie przygotowany przez zawodników wagi superciężkiej. Przypadek o tyle ciekawy, że kiedyś sprawdzałem opinie na jego temat i były ku mojemu zaskoczeniu mocno mieszane. No w każdym razie na samym starcie zastaniemy Batmana w dosyć niewygodnej sytuacji, skrępowanego w kanałach i dręczonego przez różne wizje. Poprzez krótkie retrospekcje dowiemy się, że Batman wraz z Gordonem rozpoczęli nową sprawę zabójstw różnej maści oprychów na ulicach w trakcie której niezwyciężony zdawałoby się heros, da się podejść i schwytać. Okaże się, że człowiekiem który dokona zdawałoby się niemożliwego jest ktoś nazywający się diakonem Josephem Blackfire, kto twierdzi że jest ponad tysiącletnim indiańskim szamanem Czarnym Ogniem a jego celem jest oczyszczenie Gotham z wszelkiej zbrodni, za pomocą sekty którą utworzył z bezdomnych i skruszonych przestępców. Diakon dosyć kompleksowo podejdzie do sprawy swojej bezcennej zdobyczy i zacznie za pomocą głodówki, tortur i halucynogenów pranie mózgu Batmana i co najciekawsze...uda mu się. Otumaniony Batman dołączy do sekty (niepodoba mi się te tłumaczenie, trzeba było zostawić ten kult), ale na szczęście bohaterowi uda się w końcu przełamać warunkowanie i zwiać gdzie pieprz rośnie z drobną pomocą Robina. Po jakimś czasie, Blackfire pokaże swoją prawdziwą twarz (oczywiście o żadną walkę ze zbrodnią nie chodziło) więc Nietoperzowi nie pozostanie nic innego, jak powrócić do odciętego miasta i zrobić w nim porządek. Kilka razy już w naszym kraju mieliśmy okazją podziwiać rysunki Wrightsona i album ten mocno zaskoczył mnie swoim wyglądem. Postacie z rzadka tylko przypominają to co widziałem wcześniej w wykonaniu mistrza Berniego. Są zdecydowanie uproszczone, ale absolutnie nie odbiera im to miana "będących na wysokim poziomie". Wrightson stara się naśladować nieco manierę i sztuczki (np. narracja z TV) Franka Millera. Spora zasługa w świetnym wyglądzie mini-serii należy do kolorysty Billa Wray, który za pomocą psychodelicznych różów, żółci, błękitów czy fioletów znakomicie oddaje wizję świata oglądanego z perspektywy naćpanego Batmana. Jednocześnie pomimo sporej ilości kolorów rodem z odjazdu po PCP ani na chwilę, komiks nie traci tego swojego mrocznego, niepokojącego sznytu. Przerzucając strony bardzo ciężko jest nie zauważyć jak wiele z elementów tego komiksu zaczerpnął Norm Breyfogle do swojej wizji wyglądu Gotham i jego mieszkańców. Wrażenia po lekturze? Szczerze mówiąc nie jestem zachwycony, komiks powstał już po olbrzymim sukcesie "Powrotu Mrocznego Rycerza" oraz "Roku Pierwszego" Millera a także "Zabójczego Żartu" Moore'a i w wyraźny sposób Starlin starał się naśladować to co przyniosło chwałę jego poprzednikom starając się napisać psychologiczny sensacjo-dreszczowiec, jednocześnie hardcore-owy i uczłowieczający Batmana i chyba trochę w tych swoich dążeniach przesadził. Jasne, fajnie jest zobaczyć Nietoperza, pod którego maską jest zwykły człowiek, który potrafi przyjąć po gębie od bandy jakichś uliczników a nie jest niezwyciężoną maszyną do rozpierd...ania już nawet nie przestępców a jakichś kosmicznych bóstw. Natomiast wydaje mi się, że przesadzono tutaj trochę w drugą stronę. Batman (fakt, faktem pod wpływem narkotyków, ale przecież bez przesady), zabija człowieka, później nie tylko unika walki (w końcu Robin musi mu wypalić liścia, takie drobne odwrócenie ról w stosunku do pewnego memicznego kadru), postanawia uciec z Gotham bo twierdzi że zostało opanowane przez przestępców ostatecznie, po powrocie do miasta twierdzi, że nie będzie zabijał no chyba że będzie musiał (!) co zresztą robi strzelając rakietami z batmobilu, pozostawia kobietę na śmierć bo lepiej pozwolić zginąć jednej niewinnej osobie niż całemu miastu (!!!), torturuje swojego przeciwnika i w końcu gdy nawet Robin przez cały komiks zdecydowanie bardziej bojowo nastawiony (to Jason Todd) niż jego pryncypał zauważa, że chyba coś tu jest nie tak i chce ratować w czasie ostatecznej konfrontacji Blackfire'a, to Batman kwituje to szybkim "nie da się już nic zrobić" i wychodzi. Nie wiem w/g mnie nawet te ponad trzydzieści lat temu było to out-of-character. Jedno trzeba przyznać Starlinowi, to porządny scenarzysta, sama historia jest wciągająca na swój sposób i potrafi trzymać w napięciu, natomiast i zapominając o tym dziwnym na pół wystraszonym na pół krwiożerczym Batmanie ma kilka średnio udanych momentów. Pomysł, że gang meneli z kanałów jest w stanie pokonać amerykańską armię jest strasznie niedorzeczny. Autor kompletnie nie wykorzystał ani fabularnie ani w postaci społecznego komentarza faktu starcia idei prawa i porządku przedstawianych przez superbohatera i władze miasta z ideą błyskawicznej "sprawiedliwości" i rządów twardej ręki w postaciach Szamana i jego bandy, których z początku popiera bardzo dużo mieszkańców miasta, sprowadzając antagonistę do roli zwykłego czubka. Coś tam w tym śmieszno-smutnym wstępie scenarzysta wspomina, że miał ambicje podgryźć instytucje sekt a i ogólnie religii, ale jak na moje to średnio mu to wyszło, ciężko tam znaleźć zarówno sektę jak i religię. Podsumowując, scenariusz mimo że niezbyt mądry to napisany tak aby nie przynudzać, klimat jest, bardzo dobre rysunki też są. ale jak dla mnie zarżnięte jest to to dosyć głupimi pomysłami autora który miał ochotę naśladować jednak lepszych od siebie i popłynął trochę za daleko. Fani Batmana powinni chyba się zapoznać, nie da się ukryć tego, jak wielki wpływ miał ten komiks na późniejsze komiksy z Batmanem (Knightfall, No Man's Land). A co najsmutniejsze w tym wszystkim, ten nie do końca udany komiks sprzed ponad trzech dekad i tak jest lepsze niż to co wydaje się teraz. Ocena 6+/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: perek82 w Śr, 29 Marzec 2023, 09:23:51
Małe podsumowanie pierwszego kwartału. To był dobry czas.
Zasłaniam spojlerem niektóre fragmenty, szczególnie w nowszych komiksach. Staram się co prawda nie zdradzać szczegółów fabuły, ale niektóre zdania mogłyby popsuć zabawę.

1.   Znakomite

Patience – nie wiedziałem zupełnie, o czym jest ten komiks. Wziąłem z biblioteki ze względu na nazwisko. Tym razem był to strzał w dziesiątkę. Mieszanka dramatu rodzinnego, trochę komedii i sci-fi wciągnęła mnie zupełnie. Historia co chwila skręca, zaskakuje. Nie ma nudy. To wszystko dość nietypowo dla autora, bo w kolorze. Wszystko napisane tak, że człowiek wsiąka, przewija stronę za stroną. Aż żal dupę ściska, że tego nie kupiłem sobie, jak było dostępne. Człowiek był młody, głupi i czytał pierdoły. Ech.

Codzienna walka – kolejna perełka, którą przegapiłem. Ten człowiek umie w komiksy. Nie trzeba wcale wymyślać skomplikowanych fabuł, pełnych zwrotów akcji, budować sztucznego napięcia, żeby przytrzymać czytelnika. Zawsze podziwiałem autorów, którzy potrafią napisać najprostszą historię (o przysłowiowym facecie w łódce) w taki sposób, że to będzie ciekawe, wciągające. Rysunek również nie zawiera żadnych wodotrysków, jest dość uproszczony. Każda z postaci coś wnosi do historii, popycha ją w swoim kierunku, ma coś do powiedzenia głównemu bohaterowi. Sam tytuł kapitalnie pasuje do tej historii – ot, zwykłego brania się z życiem za bary. Stawiam ten komiks na równi z Raportem Brodecka. Szczyty sztuki komiksowej.

Toppi. Kolekcja (4) – 5 historii, nieco dłuższych niż w poprzednich zbiorach i powiązanych ze sobą głównym bohaterem – Kolekcjonerem. Historie rozgrywają się w różnych miejscach na świecie, mniej więcej w końcówce 19 wieku. Kolekcjoner poszukuje pewnych przedmiotów i jest w stanie zaryzykować życie, żeby je zdobyć. Czasami wchodzi w sojusze w czasie konfliktów zbrojnych, oszukuje, ukrywa swoją tożsamość i zamiary. Wszystko, co trzeba, by zdobyć coś, co sobie upatrzył. Przedmioty te często mają jakąś długą historię, często z pogranicza legendy czy wierzeń. I jakkolwiek fabuły czyta się z przyjemnością i nudy nie ma, to oczywiście najmocniejszą stroną jest rysunek. Ci, co mają poprzednie tomy, to oczywiście wiedzą, czego się spodziewać. Magia. Chwała wydawnictwu za niezłe tempo wydawania kolejnych tomów. Same komiksy prezentują się kapitalnie – wielki format, czarna czerń, zawsze ciekawy tekst wprowadzający, pisany przez innych uznanych komiksiarzy. Dla mnie to już od razu mocny kandydat do następnego głosowania na komiks roku. Jedynie smutno mi trochę, że nie odczuwam już tego zachwytu tak mocno, jak przy pierwszym tomie. Nie ma już takiego zaskoczenia, bo styl nie zmienia się zanadto, a przynajmniej ja nie potrafię tego dostrzec.

Visa tranzytowa – po opisie spodziewałem się komiksu drogi, gdzie bohaterowie małym gratem przemierzają bajkowe krajobrazy, czasem wikłając się w jakieś przygody. Dostałem to i znacznie więcej. Komiks opowiada oczywiście o samochodowej wycieczce po krajach południowej Europy i dalej na wschód (tam przecież musi być jakaś cywilizacja), ale jest też (a może przede wszystko) to wspomnienie świata, który już nie istnieje – przed erą internetów / komórek / gps-ów / zmian klimatycznych, z podziałem na kraje Europy zachodniej i komunistycznych satelitów ZSRR.
Spoiler: PokażUkryj
Sam też często wspominam tamten świat i pamiętam błądzenie po drogach z rozłożoną mapą, szukaniem stacji czy jakiejś jadłodajni. Właściwie to ja i urodzeni w czasie ostatniego wyżu to w sumie ostatnie osoby, które pamiętają świat, gdzie informacji szukało się w książkach / bibliotekach, rozkład autobusów odczytywało się na przystankach, a śnieg potrafił leżeć całymi tygodniami i to co roku (tego wtedy nienawidziłem), piłkarze przypominali bardziej ludzi niż wytrenowane do granic możliwości roboty, a w NBA grało się w obronie. Było też jakby luźniej – każdy plac przerabialiśmy na boisko, a teraz tam stoją Biedronki czy kolejne bloki, za to piękne orliki leżą odłogiem. Jak to opowiadam córce, to kręci z politowaniem głową. Ba, nawet osoby młodsze o parę lat to chodzą na randki z jakiejś aplikacji. Oczywiście trochę się to koloryzuje, bo to były czasy młodości, wszyscy jeszcze żyli itd. Dobra, wezmę to w spojler, żeby nie zanudzać.
Autor ma widać jakąś zajawkę na demoludy i Czarnobyl, chociaż w sumie to niewielki to ma wpływ na samą fabułę. Chyba pierwszy raz w komiksie widziałem trolejbus (k@#$a jak ja tych gratów nienawidziłem za to wieloletnie telepanie się nimi po mieście). Akcja jest też urozmaicana o różne, luźno powiązane wydarzenia wcześniejsze i przyszłe. Całość jest pięknie zilustrowana z wieloma dużymi planszami, pejzażami, ale też pięknie uchwyconymi metropoliami, z tłumem ludzi na ulicach, korkami itd. Komiks idealnie się wstrzelił w mój nastrój z ostatnich miesięcy. Może kiedyś bym go tak dobrze nie odebrał, ale widać wkroczyłem już w wiek, gdzie się więcej wspomina niż planuje. Młodsi, podejrzewam, nie znajdą tutaj zbyt wiele ciekawych rzeczy. Nie ma twistów, cliffhangerów, ani nawet specjalnych przygód. Więcej jest tu budowania samego nastroju niż opowiadania historii. Lektura nie jest wcale krótka, trochę czasu naprawdę schodzi, ale nie nudziłem się ani trochę. Nawet czekałem cały dzień, aż w końcu wrócę na godzinę-dwie do tego świata. Jeszcze dodam, że komiks jest genialnie wydany, offsetowy gruby papier, piękne kolory. No będzie u mnie na pudle w tegorocznym top10.

2.   Dobre

Nestor Burma (tom 3) – kolejny tom, kolejna zagadka do rozwikłania. Nasz bohater został przypadkowo wplątany w intrygę, która zatacza coraz szersze kręgi, pojawiają się coraz to nowe wątki, postaci, powiązania i wątpliwości. Rysunkowo jest analogicznie, jak w poprzednich częściach – niby realistyczny, ale postaci lekko karykaturalne. Wspaniale jest przedstawione miasto – pełne przechodniów, budynków (każdy nieco inny), pojazdów, detali, zatłoczone knajpki. Niemal słychać hałas otoczenia, jak się czyta. Jest wszystko to, co stanowi o sile tej serii. Tylko zakończenie mi trochę zazgrzytało.
Spoiler: PokażUkryj
75 stron budowania napięcia, komplikowania historii i nagle bum – rozwiązało się wszystko. Detektyw wszystkiego się domyślił, a bohaterów diabli wzięli.
Miałem odczucie, jakby na siłę skrócono ten tom. Trochę szkoda, ale to nadal jest Komiks przez wielkie K. Chcem wincyj.

David Boring – z jakiegoś względu spodziewałem się historii o człowieku w wieku 30-40 lat, który zasuwa codziennie do jakiejś nieco nudnej pracy, wiedzie spokojne, ułożone życie i nagle coś się wydarzy, albo coś w nim pęknie, co zmieni ten nudny (boring) układ. Tak zawsze sobie wyobrażałem tę historię po okładce. A w środku historia o chłopaczku, który wyrwał się z miasteczka i zaczyna się siłować z życiem. Przyznam, że historie o młodych ludziach i ich „dorosłych” problemach średnio mnie interesują i zazwyczaj odrzucają. Teen drama mam na co dzień w domu. Tutaj jednak nie jest standardowo. Jak to u tego autora, którego próbuję czytać z różnym dla mnie skutkiem (Ghost world mnie zirytował, Rękawicy zupełnie nie poczułem). David Boring ma z założenia prostszą konstrukcję, bardziej „linearną” fabułę, chociaż dalej nie jest ona oczywista czy realistyczna (dziwna apokalipsa, domek na wyspie). Zresztą sama fabuła nie wydaje się tu istotna, a na pewno nie najistotniejsza. Dla mnie najciekawszym przesłaniem komiksu było słodko-gorzkie przeświadczenie, że chaotyczny świat potrafi dezorganizować nasze życie, ale z drugiej strony można też w tym chaosie dostrzegać dla siebie kolejne szanse (jak bohater, który zgubił jedną ukochaną, ale zaraz znalazł następną – lepszą). Oczywiście, każdy może tam znaleźć coś innego.

Mroczne miasta Brusel – wszystkie mocne strony tej serii są tutaj obecne i to w dużym natężeniu. Miasto, ogromne, chaotycznie rozwijane, burzone stare budynki, kamienice, stawiane ogromne wieżowce, dworce, pałace. Ludzie pomijani w tej wizji nowoczesności. Wyraźny klimat Kafki – przypadkowy everyman wrzucony w koła biurokracji, służby zdrowia (chyba nie mamy co narzekać, bo jeszcze po trzech chłopa do jednego łóżka się nie kładzie). Czekam na zapowiedziane kolejne tomy, w szczególności coś, co jakoś powiąże, albo podsumuje te wszystkie historie. Bo, jakkolwiek każdy z tomów ma swój klimat, to jednak trochę (dla mnie) się ta formuła wyczerpuje. Byłby też dobry powód, żeby sobie odświeżyć poprzednie tomy. Za plus w tym tomie trzeba zaliczyć wstęp, który przedstawia kontekst fabuły. Sam tytuł wskazuje, gdzie akcja się rozgrywa, ale nie każdy tam musiał być, a historii miasta znać nie musi (mam nadzieję, że ten wstęp to nie była jakaś bujda, żeby mnie w maliny wpuścić, ale sprawdzać tego mi się już nie chce).

Salambo – moje drugie podejście do tego komiksu. Kiedyś miałem, zmęczył mnie i sprzedałem bez żalu. Gdzieś w tamtym roku przeczytałem Lone Sloane i poczułem ochotę na więcej. Wziąłem więc z biblioteki i tym razem przeczytałem z przyjemnością. Sama historia jakoś specjalnie skomplikowana nie jest, ale najważniejsze są tu rysunki. Ogromne miasta, mury, świątynie, sceny batalistyczne. Kolorystyka wręcz bije po oczach. Mają rozmach. Znając samego bohatera, to i treść komiksu jest bardziej wciągająca. Niby jest krótkie wprowadzenie, ale jak czytałem to pierwszy raz, to miałem wrażenie, że to taki trochę żart. Ot opiszę niby jakiegoś zawadiakę, żeby był jakiś bohater w komiksie, ale tak naprawdę to chcę narysować komiks o rozpierduchach na pustyni. Nie jest to mój ulubiony gatunek, ale kunsztu i fantazji nie można odmówić.

Trzy cienie – nie bardzo wiem, co napisać. Nie chcę opisywać fabuły, bo to każdy może sobie znaleźć. Zresztą sama fabuła jest
Spoiler: PokażUkryj
raczej metaforyczna niż dosłowna. Pokazuje walkę rodziców (szczególnie ojca) z nieuniknionym, niezrozumiałym przeznaczeniem, co właśnie symbolizują tytułowe trzy cienie. Ale to nie jest wszystko od początku jasne.
Duże wrażenie zrobiła na mnie końcówka, dość niespodziewana
Spoiler: PokażUkryj
ale właściwie zmieniająca ton całego komiksu. I całe szczęście, bo byłby to chyba jeden z najbardziej przygnębiających komiksów, jaki czytałem.
Zakrywam spojlerami, żeby nie psuć nikomu lektury, do której zachęcam. Może ktoś jeszcze oprócz mnie nie czytał, a chciałby. Kreska jest bardzo charakterystyczna – można powiedzieć, że są to tylko szkice i jakkolwiek będąc zwolennikiem realistycznych rysunków, nie mogę nie zauważyć, że tutaj świetnie współgra z całą opowieścią.

Klezmerzy (tomy 1-3) – trochę się naczekałem, bo ma branie w bibliotece. Było warto. Już ileś razy komiks był polecany, pojawiał się w topkach, więc nic oryginalnego tu już nie dodam. Dużym plusem dla mnie były zapiski z notatnika Sfara: najpierw na temat używania akwareli (fajnie zobaczyć od kuchni, jak pracują artyści nad swoim kunsztem i koncepcją, jak wymieniają się doświadczeniami – a nazwiska, jakie rzuca to ekstraklasa) i później na temat zwiedzania Odessy i szukania informacji o mieście z początku 20 wieku. Za chwilę (jak piszę) ma być czwarty tom. Za jakiś czas trzeba będzie sięgnąć.

Piękna – baśń dla dorosłych, albo młodych dorosłych o tym, że marzenia mogą się spełnić i przynieść nieoczekiwane konsekwencje. Są wątki miłosne, są rodzinne historie, są tematy nadprzyrodzone, trochę polityki. Wbrew pozorom, dużo się dzieje w komiksie. Czytając, po pewnym czasie miałem wrażenie, że temat się wyczerpuje, a to dopiero była połowa. Nie wiem, czy cała historia była zaplanowana od początku do końca, czy się rozwijała w trakcie, ale temat został wyciśnięty jak cytryna, do ostatniej kropelki. I ta kropelka na koniec była tym, co było potrzebne. Jakąś puentą, domknięciem historii, jak w prawdziwej baśni. W trakcie lektury na myśl przychodziły mi Kroniki dyplomatyczne Blaina – rysunek lekko karykaturalny (tutaj mniej niż u Blaina), sporo humoru. Na podkreślenie zasługuje sposób wydania – jeden z piękniej wydanych komiksów, jakie ostatnio miałem w rękach. Świetny papier, kolory (a właściwie to jeden kolor), okładka. No, klasa po prostu. Aż trudno uwierzyć, że jakiś gamoń czytający przede mną, próbował ubić komiksem muchę siedzącą na kancie stołu i zrobił epickie wgniecenie w okładce. Zgroza.

Julia żywa lub martwa – kolejny tom, bardzo przyjemnej serii. Tym razem czarno-biała historia. Myślałem, że będzie to trochę przeszkadzać, ale w sumie źle nie jest. Historia jest nieskomplikowana, ale wciągająca, czyta się szybko. Rozwijają się wątki (może w sumie jeden) z poprzednich tomów. Jedyny minus dla mnie to to,
Spoiler: PokażUkryj
że historia rozwiązała się bez większego udziału głównych bohaterów. Tego się trochę obawiałem, bo zbliżałem się już do końca, a pomysłu na śledztwo jakoś nie widziałem.
Czekam na kolejne przygody.

Metal hurlant (4) – kolejna dawka wspomnień i komiksów z lat 70/80 z Francji. Jest jeden dłuższy artykuł o początkach funkcjonowania wydawnictwa (w sumie to chyba coś podobnego już było?), 2 dłuższe wywiady z głównymi twórcami. A poza tym komiksy, głównie w stylu sci-fi, w tym kilka takich, które już u nas zostały wydane (Long tomorrow, Vuzz, Eksterminator 17). Jakoś mnie ten numer nie pozamiatał jak nr 2, ale weekend spędziłem przyjemnie, bez dwóch słów. Ogromny plus za stronę wprowadzenia do każdego komiksu, gdzie opisane są kulisy powstania, przybliżona sylwetka twórców.

Wypadek na polowaniu – historia relacji syna i ojca, który skrywa pewną tajemnicę. Komiks stricte obyczajowy, który został powiązany z prawdziwymi wydarzeniami z międzywojennego Chicago (doczytałem sobie później o tym). Albo się lubi takie komiksy, albo się człowiek wynudzi. Mnie wciągnął, bo lubię takie „małe”, klimatyczne historie, szczególnie rozgrywające się w innych czasach / realiach. Do tego bardzo charakterystyczny rysunek i format (kwadratowy).

Parker (tomy 1-4) – kupione okazyjnie, w związku z zapowiedzią nowego wydania. Bardzo spodobał mi się początek – bez zbędnych wstępów, od razu coś się dzieje. Później wyjaśnione, skąd się człowiek nagle wziął tam gdzie się wziął. Zresztą bardzo często wstawiane są retrospekcje, albo pokazane są pewne sytuacje z różnych punktów widzenia. Bardzo mi się podobają takie zabiegi i przypomina się Sin City, gdzie różne wątki splatały się przy tańcu Nancy. Sam klimat, gangsterskie porachunki, napady, ucieczki, zemsta bardzo zbliżony do Sin City, czy Criminal. Osadzenie akcji w latach 60-tych dodaje fajnego smaczku – samochody z tamtych lat, banery. Do gustu przypadły mi głównie 2 pierwsze tomy,
Spoiler: PokażUkryj
gdzie Parker dobiera się do kolejnych typów w gangsterskiej drabinie.
Nowego wydania kupować nie będę. Takie mi wystarczy, chociaż no nie pogniewałbym się za nieco większy format. Rysunki często są malutkie (niczym paski w gazecie). W paru miejscach ciężko rozczytać, co jest napisane czarną czcionką na ciemnogranatowym tle (nie wiem, jak coś takiego można wypuścić i to nieważne, czy w oryginale, czy to nasz lokalny pomysł). Mały format ma (chyba) podkreślać pulpowy charakter historii. I tak się dzieje – czyta się szybko, nie ma w komiksie jakiegoś moralizatorstwa, nikt nie ma specjalnych dylematów, postaci się nie rozwijają, tylko robią swoje, czyli leją po mordzie, albo strzelają bez ostrzeżenia.

3.   Niezłe / można przeczytać

Shangri-La – czego w tym komiksie nie ma. Są stacje kosmiczne, wielkie wybuchy, rebelie, konsumpcjonizm, wolność jednostki kontra autorytaryzm, mniejszości (genetyczne). Jakbym czytał mix Odysei Kosmicznej z Matrixem i to zarówno na poziomie pomysłów fabularnych, klimatu, jak i samej akcji. Pod kątem wizualnym jest to na pewno efektowny komiks – duży format, żywe kolory, rysunki stacji kosmicznej, maszyn, planet zrobione z rozmachem. Gorzej z twarzami bohaterów, jakieś takie dość płaskie (dla mnie paskudne). Jednak sama opowiedziana historia trochę niedomaga. Czytając komiks ciągle miałem wrażenie, że gdzieś już coś takiego widziałem, że trochę to wszystko jest zbyt przewidywalne. Kolejna wersja (anty)utopii, i wiadomo, że w końcu ludziom coś zacznie się nie podobać. Mały plusik stawiam za uwypuklenie roli telefonów czy raczej smartfonów w procesie kontroli i ogłupiania ludzi. To taka moja prywatna teoria, że ludzkość ostatecznie upadnie właśnie przez te telefony i związane z nimi media społecznościowe, gdzie kanapka z dżemem jakieś niby gwiazdy zbiera lajki od fanów. Większy plus za początek i koniec historii. Fajny patent z tym, że sens pierwszych stron poznaje się na koniec i można je przeczytać drugi raz, już z większym zrozumieniem.

Spiderman Epic (tomy 23-24) – takie tam moje guilty pleasure. Próbuję zebrać epici spidera od 15 do 24. Został zdaje się jeden. To mniej więcej obejmuje okres od początku tego, co wydał TM-Semic do nieszczęsnego Maximum Carnage. Te dwa tomy obejmują czas, gdzie pojawiają się rodzice Parkera. Bólem jest to, że dość mało jest głównej historii, a bardzo dużo miejsca zajmują jakieś poboczne historie, które nic nie wnoszą. Szczególnie ta tytułowa historia hero killers. Chyba 4 zeszyty mordobicia, bez większego sensu. Niektóre przerywniki są mniej irytujące – np. następny występ Kravena. Ale też muszę przyznać, że sama główna seria też zaczyna mnie trochę nużyć. Przełom lat 80 i 90 uwielbiam – proste historie, dużo humoru, ale też wątki prywatne, które ciągnęły się przez dłuższy czas wydawały mi się po prostu ciekawsze – najpierw droga do ślubu, porwanie MJ, jej problemy zawodowe. No było to bardziej zjadliwe niż wskrzeszenie rodziców, klony itp. Zresztą JMS również nie uniknął pokusy grzebania w przeszłości i wyciągania trupów z szafy.

Figurki z Tilos – w sumie to nawet nie wiem, czy sobie odświeżałem, czy czytałem pierwszy raz. Niektóre kadry wydają się znajome, sama historia jakby też, ale pewności nie mam. Kiedyś komiks na pewno był bardzo efektowny – greckie wyspy, latanie samolotami, kuzynka z Kanady, pistolety, pościgi. Kolorowy świat, jak w amerykańskich filmach. Teraz, nie ma co ukrywać, prowadzenie akcji, dialogi wydają się archaiczne. Bohaterka myśli o samolocie, w następnym kadrze już ląduje, dostaje samochód, jest gdzieś indziej. Teraz pewnie można by rozciągnąć historię na 2 albumy, a dialogi uzupełnić o coś więcej niż pojedyncze słowa czy zdania. Ale to wszystko ma też swój urok. Taki ślad czasów, gdy komiks powstawał. Czekam na kolejne komiksy Ongrysa w tym stylu.

Dziewczyna z Panamy – historia nieskomplikowana o dziewczęciu, które wplątuje się w różne relacje z paryskim półświatkiem. Lektura bardzo przyjemna, chociaż ma się wrażenie, że jest jedynie pretekstem do rysowania cycków co parę stron. Swoją drogą rysunki, jak zwykle, pierwsza klasa.

Arab przyszłości (tom 1) – pierwsze skojarzenie to oczywiście Persepolis. Zbliżona tematyka, rysunek uproszczony, bez kolorów. Jednak tym razem nie było ochów i achów. Nawet troszeczkę się zmuszałem, żeby doczytać do końca. Następne części zostaną na „może kiedyś”. Komiks napisany i narysowany z pomysłem, z perspektywy małego dziecka, z ciekawymi obserwacjami wobec rodziny i ogólnie krajów. No ale trochę mam wrażenie rozwleczona ta historia, mało jakiś istotnych zdarzeń, dość monotonnie się wszystko rozwija. Do tego irytujący ojciec. I jednak kultura dla mnie zupełnie obca, niezrozumiała, a ja nie jestem chyba tak ciekawy świata, jak mi się kiedyś wydawało.

Skorpion (tom 1) – historia w stylu Czterech Muszkieterów. Są pojedynki, jest humor, zawadiacki bohater odkrywający spisek złych dostojników. Jest też nawiązanie do upadku Cesarstwa Rzymskiego, co by jeszcze podkręcić zainteresowanie czytelnika. Komiks stricte rozrywkowy, często zawieszający realizm w postaci praw fizyki czy po prostu zdrowego rozsądku, ale za to dochodzi zamierzony lub nie efekt komediowy. Rysunkowo jest bardzo fajnie, kolorowo, dynamicznie. Może twarze trochę nie wiem jak to ująć - „płaskie”, mało realistycznie oddane, ale zobaczymy, co będzie dalej. Tę serię pociągnę, bo lubię takie przygodówki z „wielką historią” w tle.

Pustynne skorpiony – historia rozgrywa się w ciągu kilku miesięcy na przełomie 1940/41. Tłem jest wojna, w szczególności na terenach północno-wschodniej Afryki. Jest prawdziwy tygiel – są Anglicy, Włosi, Niemcy, Francuzi razy dwa, Hindusi się pojawiają i jeszcze rdzenni mieszkańcy tamtych regionów, którzy współpracują z jedną lub drugą stroną. Trudno się trochę w tym połapać. Sami bohaterowie też często nie wiedzą kto jest kim, a nawet jak już wiadomo, to nie ma 100% pewności, że ktoś nie jest dezerterem, albo nie ma swojej własnej agendy. Do tego część przewijających się osób dalszego planu jest wyraźnie „zmęczona” wojną i słońcem i nie zachowuje się w sposób przewidywalny. Na tak zarysowanym tle śledzimy przygody żołnierza z gęby kogoś przypominającego. Stara się wykonywać swoje rozkazy, chociaż zdarza mu się mieć różne pokusy, a czasem też odchodzić od zmysłów. Przemierza pustynię w różnym towarzystwie, przy użyciu różnych, często zdobycznych pojazdów. Stara się unikać rytualnego zaszlachtowania przez lokalne plemiona i ostrzału latających dość gęsto samolotów. Byłbym nawet usatysfakcjonowany, gdyby od czwartej części nie zmienił się drastycznie styl kreski. Nie jestem zanadto wrażliwy na rysunki (jasne, część mi się podoba bardziej, część mniej, ale jak fabuła mnie wciągnie, to rysunki nie mają większego znaczenia), ale tutaj nie mogłem tego przełknąć. Bym napisał, że stało się to nagle, ale poszczególne części powstawały w odstępie iluś lat od siebie (sam komiks chyba wystartował pod koniec lat 60-tych, a ostatnia część wydana została w latach 90-tych). Liczba szczegółów w kadrach została sprowadzona do minimum (to i tak nie rozpieszczało wcześniej, np. tło często zostawało białe, ale ok – taki styl) a dymki zaczęły być wypełnieniem rysunków. Co chwila wielki dymek, a w nim parę słów. Efekt taki, że ostatnie 100 stron czyta się ekspresowo. Naprawdę miałem wrażenie, że było to robione na odczepnego. To obniża znacząco ocenę całego komiksu. Jednak zawiodłem się na tym tytule. Egmont nie rozpieszcza mnie swoją ofertą, nazwisko przyciągnęło jak magnes, wielki tom frankofońskiego dobra i taki klops.

Przysięga (tom 1) – zazwyczaj unikam fantasy jak ognia. Właściwie chyba tylko Władca pierścieni jakoś bardziej mi zapadł w pamięć, no ale to było 20 lat temu, gdy widziałem film. Później też wciągnąłem książkę (jedyny plus z telepania się pociągiem do roboty). Tutaj trochę mnie zaintrygował opis, plus brałem inne pozycje z LiT, to i to dorzuciłem. Ot tak, żeby było coś nowego. Fabuła jest zarazem bardzo prosta i strasznie skomplikowana. Prosta, bo wszystko od razu zmierza do wielkiej bijatyki. Złożona bo pojawia się bardzo duża liczba postaci, imion, nazw geograficznych. Do tego niektóre imiona dziwnie do siebie podobne i nienaturalnie brzmiące. W komiksie są zebrane 3 albumy, z których 2 dzieją się „obecnie” – w sensie dla bohaterów komiksu, jeden to nazwijmy to retrospekcja. Między albumy wplecione są dodatki, chociaż niektóre można było dodać przed albumem, w szczególności opis grup społecznych funkcjonujących w drugim albumie (dałoby to lepsze rozeznanie w czasie lektury). Co do historii to mamy konkurujące ze sobą królestwa, rody królewskie niby spokrewnione, ale mające swoje własne ambicje i (czasem podupadłe) sojusze z różnymi, trochę już mitycznymi stworami, np. smokami. Seriali z założenia nie oglądam, więc nie wiem, czy na tym kończą się podobieństwa z Grą o tron. Rysunki są atrakcyjne, nowoczesne. Czasami trochę trudno się dopatrzeć w bitwie kto kogo czym dźgnął, ale to taki urok bitwy. Komiks trudno oceniać osobno, bez kontynuacji. Właściwie trudno powiedzieć, co się dalej wydarzy, czy będziemy się młócić, aż młody zostanie sam i zjednoczy wszystkie królestwa? Jest też intrygujący wątek zasygnalizowany w dodatkach. To wg mnie ma potencjał na bardzo ciekawe rozwinięcie, ale też można to równie dobrze spłycić, rozwodnić i w końcu sromotnie pogrzebać. Czas pokaże.

Wielki martwy (tomy 1-4) – ja się wziąłem za to dopiero teraz, jak się pokazał ostatni tom. Zazwyczaj tak nie robię – czytam pierwszy tom i sprawdzam, czy pyknie. Kiedyś to odpuściłem, ale jak miał być komplet, a kilka pochlebnych opinii słyszałem, to się skusiłem. No i tak średnio bym powiedział, tak średnio. Ciekawie się zaczynało, przygoda, intryga, humor. Pierwszy tom łyknąłem na jednym oddechu. Akcja była wciągająca, pojawiały się tajemnice do rozwikłania. Kolejne tomy to już jednak mniej ciekawie. Bohaterowie zaczynają się plątać w tę, z powrotem, pomysły dot. upadku społeczeństwa trochę oklepane. Epatowanie trupami, grozą, okrucieństwem jednych wobec drugich – to już było. Niezbyt jasny dla mnie ten główny wątek, że niby 2 światy ze sobą powiązane, ale jeden zagraża drugiemu, to go trochę cofniemy w rozwoju, ale z drugiej strony, żeby zachować u nas równowagę, toby się przydał ktoś z tamtej strony, a w międzyczasie, to się pobijemy ze sobą, bo to w sumie leży w naturze wszystkich cywilizacji. No ale historia jakoś brnie do finału. Czwarty tom zaczął dawać nadzieję, że będzie coś ciekawego.
Spoiler: PokażUkryj
Ale niestety. Lipa z pseudomorałem. 4 tomy i koniec bum na ostatnich 5 stronach. Bez emocji, bez pomysłu.
Bardziej mi się rysunkowo podobało – wiejskie krajobrazy, ale też zniszczone miasta, z pięknymi, nasyconymi kolorami. No ale nie jest aż tak pięknie, żeby cały komiks zachwycał.

Historia bez bohatera. 20 lat później – komiks obejmuje 2 historie: jedną wydaną już kiedyś przez Egmont i drugą będącą kontynuacją, chociaż nie bezpośrednią, bo właśnie rozgrywającą się po 20 latach. Obydwie części łączą twórcy, bohaterowie, wypadek samolotowy z pierwszej części. Różni natomiast gatunek: pierwsza część to bardziej przygoda, chociaż bardzo brutalna, krwawa i dramatyczna, natomiast druga część to bardziej komiks akcji, szpiegowski. Obydwie części czyta się z przyjemnością, jest to po prostu solidnie zrobiony komiks. Czasami trzeba przymknąć oko na pewne rozwiązania fabularne, zbiegi okoliczności, ale w komiksie rozrywkowym to nie przeszkadza. Ciekawym zabiegiem są nawiązania w starszej części w stosunku do wcześniejszej – są dopisane szczegóły, które pewnie nie były w planach przy tworzeniu pierwszej części. Można to nazwać dopisywaniem filozofii, ale zgrabnie to zadziało jako początek intrygi. Komiks bardzo ładnie wydany, w rozmiarze A4+. Rysunki w klasycznym, frankofońskim stylu – realistyczne, z dynamiką, wiele detali, tła, budynki, wiele postaci w tle (w drugiej części, bo w pierwszej to rzecz się rozgrywa w dżungli). Ja lubię taki styl.

4.   Nie podeszło lub wręcz wymęczyło

Niewidzialni (tomy 1-2) – wziąłem z biblioteki i cieszę się, że nie kupowałem. Jakoś jeszcze ubzdurałem sobie, że będą 3 tomy, a tu 4. Następnych już raczej nie dam rady. Niby wszystko w komiksie jest: jakaś intryga, dużo niewiadomych, niepewności, są bohaterowie, mają jakieś historie za sobą, są fajne zabawy fabularne (retrospekcje, główny bohater, który gdzieś się zaplątuje i znika na jakiś czas, wstawianie bohatera podobnego do autora). Ale no właśnie za dużo tego wszystkiego jak dla mnie. Historia co parę stron się urywa i przeskakuje w inne miejsce. Później znowu idziemy z innym bohaterem, na następnej stronie jakaś retrospekcja. To wszystko jest misternie przygotowane, jak coś nam się wyda niejasne, to zaraz się wyjaśni. Oczywiście w taki sposób, że to będzie rodzić kolejne pytania itd. Niby fajnie to brzmi, ale trochę męczące się staje na setkach stron. Trzeba czytać naprawdę uważnie, a do tego raczej większymi częściami naraz. Akurat moja lektura była bardzo rwana i to też pewnie negatywnie na odbiór wpłynęło, ale też tak czytałem, bo jakoś mnie te ciągłe rwanie akcji zniechęcało. No cóż, przy tym autorze nie zawsze wszystko gładko wchodzi. Doom Patrol uwielbiam, Animal Man ok, JLA nie zmęczyłem. Niewidzialnych też nie zmęczę.

Andy – czytam sporo biografii i niestety często czuję rozczarowanie lub niedosyt. Osoby, o których czytam (twórcy, sportowcy) często prywatnie nie mają nic ciekawego do opowiedzenia. Można by rzec, że wyrażają się w swojej dziedzinie, a później są zwykłymi zjadaczami chleba. W sumie to nie wiem, dlaczego zawsze spodziewam się czegoś innego. Po tym komiksie mam podobne odczucia. Oczywiście, nie wiem, jakim człowiekiem był Andy Warhol – dla mnie to głównie nazwisko, którego twórczości nie znam, a pewnie i tak bym zbyt wiele z niej nie zrozumiał. Nie wiem, czy komiks jest wierny historii (tak by się wydawało, po notkach biograficznych osób przewijających się w drugim, trzecim czy nawet epizodycznym planie i po tym co doczytałem w Wikipedii) i czy taki też był zamiar autora. Po lekturze nadal niewiele wiem o tym artyście. Trochę informacji o dzieciństwie, młodości. Ale później kolejne dekady różniły się od siebie różnego rodzaju celebrytami, które przewijały się w tle, w krótkich scenkach. Po kilkuset stronach miałem wrażenie, że cały pomysł na ten komiks, to kolejne, luźno lub wcale powiązane ze sobą scenki, które tworzą pewien kolaż. I każdy coś powinien z niego wybrać dla siebie ciekawego. Mnie się nie udało. Spodziewałem się trochę czegoś innego. Być może jednak sztukę (i artystów) trzeba bardziej poczuć (sercem) niż zrozumieć (szkiełkiem i okiem). Na niewątpliwe uznanie zasługuje sama część wizualna komiksu – bardzo charakterystyczna, cartoonowa (z braku lepszego słowa w chwili pisania) kreska, która czasami jakby zmienia nieco swój styl. Miała, jak podejrzewam, imitować twórczość głównego bohatera. Niezależnie też od tego, czy komiks jest wierny rzeczywistości, czy raczej pewną interpretacją autora, należy docenić ogrom pracy – kilkadziesiąt lat czyjegoś życia to kawał materiałów do zdobycia, przeczytania i wybrania tych, które zostaną zilustrowane. Coś jak śledztwo A. Moore’a przy Kubie rozpruwaczu.

Odrodzenie (tom 1)
Spoiler: PokażUkryj
ufoludki postanowiły uratować Ziemię i jej mieszkańców przed kolejnymi plagami i zbliżającą się zagładą cywilizacji. Robią to z dobroci serca, chociaż majaczy też wątek zapłaty w postaci jakiś zasobów naturalnych. Zielone ludziki (naprawdę mają kolor zielony) więc przylatują, dysponują fantastyczną technologią, w parę dni opracowują szczepionkę na trawiącą ludzkość chorobę, rozprawiają się ze zbuntowaną sztuczną inteligencją, niszczą mury na granicach i wlewają w ludzkie serca nadzieję na lepsze jutro.
Ojej.

Dziadek Leon – zupełnie do mnie nie przemówił ten komiks. Historia sama w sobie taka średnio zajmująca (tak średnio bym powiedział), a jeśli traktując ją bardziej jako komentarz do sytuacji społeczno-ekonomicznej (konsumpcjonizm, prawa pracownicze itd.) to również mało to wszystko odkrywcze i ciekawe. Rysunki są iście paskudne (moja prywatna ocena ignoranta). Nie oceniam kunsztu rysownika, bo żeby tak to wszystko narysować, to trzeba umieć. I to zabieg celowy oczywiście. Tylko mi nie podszedł. Bohaterowie są iście odrażający i irytujący. No nie pykło. Trudno. Idzie na olx.

No i tyle. Chwilowo mam przerwę w komiksach. Wszystkie one-shoty i pełne serie mam przeczytane. Serii nieskończonych (Departament prawdy, Pewnego razu we Francji, Bruno Brazil) na razie nie tykam. No chyba, że jednak z nudów po nie sięgnę. Na liście zakupowej trochę pustawo. Dokończę 2 książki P. Ciołkiewicza i trzeba będzie ruszyć do biblioteki.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Śr, 29 Marzec 2023, 19:51:45
...Lektura bardzo przyjemna, chociaż ma się wrażenie, że jest jedynie pretekstem do rysowania cycków co parę stron.


Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Pt, 31 Marzec 2023, 23:15:51
Marzec

Marvel Origins: Hulk 1 - zbiór wart uwagi już choćby z tego względu, ze zawiera kompletną pierwszą serie z udziałem ,,Sałaty Marvela". Dodajmy, że prędko zamkniętą, jako że przedsięwzięcie okazało się wówczas rynkową porażką. Dopiero wyczyny tej postaci na łamach magazynu ,,Tales to Astonisch" umożliwiły zaistnienie odpowiednio licznej grupy fanów by ,,projekt" trwale „zakotwiczył” się w popkulturze. W tym albumie znać za to determinacje autorów by mimo nieporównywalnie bardziej chłodnego odbioru tytułu niż ledwie pół roku wcześniej ,,Fantastycznej Czwórki" tak zreorientować tę inicjatywę by mimo wszystko utrzymała się ono na rynku. Stąd na kartach ledwie sześciu epizodów ów projekt nadspodziewanie dynamicznie ewoluuje. Urokliwą naiwność zebranych fabuł wypada potraktować w kategorii wartości dodanej.

Archiwum ekspansji - swoista antyteza skądinąd znanego konceptu Gene’a Roddenberry’ego. Zgrabnie rozpisane (a do tego klimatycznie i pieczołowicie rozrysowane) nowelki składające się na ponurą wizję pozaziemskiego ekspandowania ludzkości. Szczęśliwie ze stosowna konkluzją.
 
Stan przyszłości: Liga Sprawiedliwości
– jeszcze jeden rzut oka na mniemaną przyszłość herosów DC. Rzecz nie zachwyca, choć zarazem także nie odstręcza. Jak dla mnie tego typu quasi-futurystyczne realizacje i tak najlepiej podczytywać mniej więcej trzydzieści lat od ich pierwodruku. Z takiego dystansu znacząco zwiększa się ich walor humorystyczny, a przy okazji jest sposobność, by przyjrzeć się w swoim czasie mocno lansowanym, a zarazem zapomnianym już trendom.
 
The Fury of Firestorm nr 9
- Nowy Jork to zdecydowanie bardzo niebezpieczne miejsce. Po wielokroć tak się sprawy miały w niezliczonej ilości superbohaterskich realizacji i tak też się mają w tym przypadku. Bowiem znany m.in. z poprzedniego epizodu Typhoon nie próżnuje, a jego frustracja na tle konsekwencji doznanego przezeń niegdyś wypadku sięga zenitu. Boleśnie odbija się to właśnie na mieszkańcach wspomnianej metropolii. Oczywiście w obliczu jeszcze jednego kataklizmu nie może pozostać obojętny zarówno prof. Stein jak i Ronnie. Ten drugi jednak bez szczególnego zapału, jako że boryka się równolegle z problemami typowymi dla swojej grupy wiekowej. Co prawda finał opowieści nie w pełni przekonuje, ale ogólnie rzecz trzyma solidny poziom wypracowany w poprzednich odsłonach tej serii.
 
Flash Gordon nr 3 - wierzganie się tytułowego bohatera przeciw despocji Minga stopniowo poszerza swój zasięg terytorialny. Stąd Flash trafia m.in. do podmorskiego królestwa, co tylko intensyfikuje wysiłki jego adwersarza na rzecz pojmania krnąbrnego Ziemianina. Krótko pisząc: sprawa się komplikuje, a Dan Jurgens w swojej interpretacji tej klasycznej opowieści radzi sobie niezmiennie bardzo dobrze.

Smerf finansista
- jeszcze jedno zgrabne ujęcie tzw. poważnej problematyki w baśniowej formule. Do tego prosto w sedno.

Bohaterowie i Złoczyńcy. Liga Sprawiedliwości: Końce i początki
– obszerny, a przy tym bardzo sensownie pomyślany zbiór. Zgodnie bowiem z jego tytułem „spina” przełomowy moment w dziejach tej formacji. Finalizuje zatem dzieje składu, który nie zdołał niestety zaskarbić sobie przychylności czytelników prezentując równocześnie początek jednego z najbardziej cenionych staży tytułowej drużyny. A przy okazji mamy do czynienia z dopełnieniem wchodzących w skład tej kolekcji „Legend” z perspektywy właśnie Ligi Sprawiedliwości. Rzecz jasna upływ czasu od momentu pierwodruku tych opowieści zrobił swoje. Niemniej odrobina wyrozumiałości w tym kontekście z dużym prawdopodobieństwem przyczyni się do ich ogólnie pozytywnego odbioru.
 
Durango t. 18 – już przy okazji pierwszego tomu tej serii znać było, że jest to realizacja „utkana” ze sprawdzonych, westernowych schematów. Cóż zatem mogłoby się wydać bardziej nużące niż nagromadzenie dobrze już znanych cytatów z klasyków gatunku… A jednak także tym razem lektura kolejnej przygody tytułowego bohatera w wymiarze rozrywkowym sprawdza się w całej swojej rozciągłości.

The Fury of Firestorm nr 10
– wśród wczesnych przeciwników tytułowego bohatera (tj. debiutujących w pierwszej poświęconej mu serii) także tym razem nie mogło zabraknąć nieprzewidywalnego quasi-likantropa znanego jako Hijena. Stąd obecność tej istoty w tym epizodzie i jak to wcześniej już bywało Firestorm tęgo musi się tęgo wysilić by zneutralizować zagrożenie z jej strony. Dzieje się zatem niemało, aczkolwiek zasadniczy zwrot akcji szanowny pan scenarzysta zachował z myślą o finalnej scenie. Ponadto cieszy powrót jak zawsze skrupulatnego Pata Brodericka.
 
Flash Gordon nr 4 – to było nieuniknione! Ludzie-Jastrzębie, jeden z najbardziej lubianych przez fanów Flasha Gordona „składników” tego długowiecznego konceptu w końcu stał się częścią także niniejszego przedsięwzięcia. Mimo tego tok fabuły znamionuje chwilowe spowolnienie akcji oraz więcej scen „rozmawianych”. I dobrze, bo dzięki temu pewne interakcje pomiędzy poszczególnymi postaciami (w tym zwłaszcza między tytułowym bohaterem, a rezolutną Dale Arden) uległy pogłębieniu.
 
Reckless t.2 –  szczerze pisząc zbiór otwierający tę serię nadmiernie mnie nie zachwycił; ale też z tego powodu, że odpowiadał zań jeden z najlepszych komiksowych duetów współczesności o nieprzypadkowo cenionym dorobku. Tom drugi, eksploatujący bardzo interesujący z mojej perspektywy motyw okultystyczny, to już pełnia formy obu panów (a przy okazji także wprawnego kolorysty). Oby tak dalej.
 
Bohaterowie i Złoczyńcy. Nieskończony Kryzys: Poświęcenie – zawartość tego tomu częściowo była mi już znana, ale i tak mimo tego chętnie przypomniałem sobie zmagania Diany m.in. z Supermanem. Do tego na tle kulminacji afery w ramach Projektu OMAC oraz nieuchronnie nadciągającego Nieskończonego Kryzysu. Emocjonująca i fachowo zilustrowana realizacja. 
 
The Fury of Firestorm nr 11 - nie zaniedbując spraw osobistych Ronnie'go w tym epizodzie więcej ,,czasu” antenowego poświęcono także prof. Steinowi. Do tego w dwóch sferach - tj. osobistej i zawodowej - równolegle. Toteż dalszemu pogłębieniu ulegają profile psychologiczne obu ,,składników” tytułowego herosa. Przy czym (co znać już po ilustracji zdobiącej okładkę tej odsłony serii) nie obyło się również bez zażartej konfrontacji.
 
Marvel Origins t.5: Fantastyczna Czwórka 2
- kawał historii komiksu, rozczulająca narracja i wprost kupa śmiechu. Dotyczy to zwłaszcza Namora, który odnajduje się tu w roli o którą nigdy bym go nie podejrzewał! Stad dla mnie to taki cichy bohater tego tomu. Oczywiście swoje ,,dokłada” także Doktor Doom, którego wypowiedzi wręcz rozbrajają. Krótko pisząc: brawo panowie Lee i Kirby!

Flash Gordon nr 5
- rozgrywka pomiędzy Mingiem, a Vultanem (tj. przywódcą Ludzi-Jastrzębi), odwrócenia przymierzy, przewartościowania dotychczasowych przekonań, a nade wszystko determinacja Dale i Flasha by powrócić na ojczysty glob z powodzeniem i potencjałem do zainteresowania ewentualnego czytelnika wypełniły ów epizod. Jest emocjonująco i wizualnie przekonująco.
 
Cartland. Wydanie zbiorcze 3
– zbiór domykający tę urokliwą i pieczołowicie zilustrowaną serię, z głównym protagonistą jako swoistą antytezą młodego Blueberry’ego (nic przy tym nie uchybiając zarówno jednemu jak i drugiemu). Z daleka od rozgrywających się wówczas przełomowych wydarzeń, a miast tego w otoczeniu dzikiej przyrody i wygasającej kultury nomadów z Wielkich Równin. Nie tylko dla wielbicieli westernu, ale też fanów komiksu europejskiego wykonanego według klasycznych metod i schematów realizacyjnych.

Batman: Ziemia Jeden t.3
– nie jest to co prawda realizacja równie udana co dwa pierwsze jej tomy; niemniej na tlę współczesnych produkcji w tytułowym bohaterem i tak jawi się zdecydowanie wyróżniająco. Motyw z Harveyem Dentem wręcz ekstra-mocny; rozczarowuje natomiast udział w tej fabule jednej z najważniejszych niewiast w życiu Bruce’a Wayne’a. Gary Frank w formie, choć nie w aż takiej jak przy okazji wspomnianej „jedynki” i „dwójki”.

The Fury of Firestorm nr 12
- był taki czas gdy Kapitan Ameryka borykał się z przepoczwarzeniem w wilkołaka. Obecnie ten moment w dziejach wspomnianej postaci raczej nie jest wspominany, a jeśli już to nie bez poczucia zażenowania. Tak się sprawy ułożyły, że w zawartej w tym (jak również poprzednim) epizodzie tej serii podobna ,,przygoda" przytrafiła się także Firestormowi. Fabularnie wyszło to jednak nader gładko. Do tego stary adwersarz tytułowego bohatera okazał się w sposób szczególny problematyczny. W wymiarze rozrywkowym jest zatem satysfakcjonująco.

Flash Gordon nr 6 - wysiłków na rzecz reaktywowania popularności tytułowego bohatera ciąg dalszy. Wszak skoro udało się z uruchomieniem pełnowymiarowych miesięczników z udziałem Shadow i Doca Savage’a to czemu miałoby się nie udać z jeszcze popularniejszym Flashem Gordonem? Z listów od czytelników znać jednak, że modernizacje pierwowzoru zaproponowane przez Dana Jurgensa nie wszystkim odbiorcom przypadły do gustu. Opowieść przezeń wykreowana mknie jednak dalej, dzięki czemu jest okazja by wraz z bohaterami tej serii odwiedzić kolejne lokacje Mongo oraz przyjrzeć się dalszym intrygom władcy tej planety w osobie Minga.
 
Wincenty Witos: Premier rządu 1920
- kolejna wspólna realizacja zgranego duetu Macieja Jasińskiego i Jacka Michalskiego nie zawodzi, a nawet zdaje się jeszcze sprawniej zrealizowana niż część wcześniejszych. Nieco ,,wygładzony" wizerunek tytułowego bohatera oraz wyraźnie na siłę ,,wciśnięta” postać kobieca nie zaburzają ogólnie dobrej jakości tej produkcji. Ponadto kolor dobrze tu ,,zagrał” i znacząco warstwę plastyczną tej produkcji ożywił. Krótko pisząc rzecz ciekawsza niż się to może przed jej rozpoznaniem wydawać.
 
Stan przyszłości: Batman - niby album obszerny (blisko 400 stron), współtworzący go plastycy radzą sobie na ogół ponadprzeciętnie i dzieje się bardzo wiele. A jednak w wymiarze fabularnym niewiele z tego wynika... Stąd niestety zbiór ten to kolejne (po „Lidze Sprawiedliwości”) rozczarowanie i zmarnowany potencjał „futurologiczny”, którego twórcy takich przedsięwzięć (tj. pod względem zasadniczego motywu) ,,Batman Beyond" i ,,Przyjdź Królestwo" nie zmarnowali.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: herman w Pn, 03 Kwiecień 2023, 14:31:15
Małe podsumowanie marca.
Przeczytałem łącznie 14 komiksów.

Komiks miesiąca:  Toppi. Kolekcja. Tom 4: Kolekcjoner

Zdecydowanie najlepszy komiks jaki przeczytałem w tym miesiącu, jak i roku. Myślę, że na koniec 2023 spokojnie wskoczy do top 10. To jak dotąd najlepszy zbiór prac Toppiego jaki czytałem. Pozwolę sobie kleić mój opis z wątku o autorze:

"Tym razem skupiamy się na losach jednego bohatera - tytułowego Kolekcjonera. To majętny poszukiwacz unikatowych przedmiotów, który odwiedza różne zakątki świata w poszukiwaniu upragnionych artefaktów. Jest wszędzie i nie ma go nigdzie, jest niczym duch. Do tego dżentelmen i awanturnik w jednym. W zderzeniu z wachlarzem różnorodnych oponentów przeżywa barwne przygody, które pochłania się jednym tchem. Warstwy wizualnej przedstawiać nie trzeba - Toppi to jeden z najwybitniejszych rysowników naszych czasów co udowadnia tym albumem. Byłaby dyszka, ale ostatni rozdział jest troszkę gorszy pod względem fabuły jak i kreski. Tak więc mocne 9/10."

Wyróżnić chciałbym też:
Wielki Martwy. Księga Czwarta - godne zakończenie serii, acz spodziewałem się jakiegoś mocnego uderzenia na koniec, ale niestety go nie dostałem. - 7/10 (bardzo dobry)

Powrót po latach: w marcu sięgnąłem tylko raz po komiks, który już czytałem. Był to "Western" duetu Van Hamme-Rosiński. Co tu dużo gadać - pozycja broni się doskonale. Fajna historia, pięknie wymalowany - utrzymuję wysoką ocenę 8/10.


Lipa miesiąca:  Lotka: Kroniki z piekieł
Wizualnie bardzo fajnie, ale ogólnie fakt, że Sandoval dostał scenarzystę wiele jego twórczości nie pomogło. Historia bardzo przeciętna, momentami wręcz ledwo trzymająca się kupy. Bohaterowie, którym nie kibicujemy, marne dialogi, ogólnie słabizna. Oczywiście ilustracje są jak to u Sandovala - bardzo dobre i to one ratują to "dzieło". Za ilustracje 4/10 (może być). Pozbyłbym się od razu z kolekcji, ale mam z wrysem (dlatego się zdecydowałem na zakup) i jakoś tak szkoda.

Pochód zimowy 1918-1920. Epopeja 5. Dywizji Syberyjskiej - wyjątkowo słabiutki komiks od IPN'u. Z racji zamiłowania historycznego dopycham często koszyk ich wydaniami (często poniżej 10 zł) i czasem można tam trafić solidne pozycje (Akcja pod arsenałem, Akcja "Góral"), ale też i ciężko przyswajalne kasztany. "Epopeja" zdecydowanie z gatunku tych drugich - z mojej strony 3/10 (słaby).
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: misiokles w Pn, 03 Kwiecień 2023, 16:46:23
Z ostatnich rzeczy IPN-u warto wziąć Wincentego Witosa. To wciąż komiks z gadającymi głowami, ale Maciej Jasiński umie pisać fabuły, które nie wyglądają jak prezentacje historii w Power Poincie. I nową serię od Huberta Ronka. Dla dzieciaków, ale dorosłe byki też nie nie powinny nudzić.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w So, 15 Kwiecień 2023, 11:17:47
  Podsumowanie marca, jakoś tak ostatnio dużo superbohaterszczyzny czytałem, to w tym miesiącu postanowiłem nieco odpocząć, aczkolwiek nie bardzo mi się to udało, chociaż tyle że sięgnąłem po taką raczej z poza głównego nurtu. No i przeczytałem wystarczająco komiksów, aby powrócić do pierwotnej formy podsumowania. UWAGA jak zwykle mogą pojawić się pewne SPOILERY!!!


1. Najlepszy:

  "Flex Mentallo - Człowiek Mięśniowej Tajemnicy" - Grant Morrison, Frank Quitely. Zakupione raczej z myślą o późniejszej odsprzedaży, rozbawiła mnie sama idea tej pobocznej postaci w Doom Patrolu, śmieszył mnie też występ Flexa w serialu, zresztą jak tu nie polubić osiłka z facjatą makaroniarza i fryzurą "na Elvisa" biegającego w gaciach w panterkę i zmieniającego rzeczywistość za pomocą napinania mięśni? Tak czy owak liczyłem na jakąś luźną komediową konwencję z obowiązkowym bałaganem w scenariuszu, bo dosyć sporo takich komiksów Morrison napisał, więc coś w stylu duchowej kontynuacji Doom Patrolu.  Nad fabułą sensu nie ma się co rozwodzić, bo nie ona stanowi tu clou programu, z miasta zniknęli superbohaterowie a jakieś postacie w prochowcach podrzucają bomby z kreskówek Looney Toones, które nie są bombami. Trop wiedzie do dawno zaginionego herosa o pseudonimie Fakt, którego tropem ruszą Flex, wzorowany na Bullocku porucznik Harry oraz jeden z superzłoczyńców Hoaxer a ich zadaniem będzie jakżeby inaczej ocalenie wszechświata a raczej wszystkich wszechświatów. Zdaję sobie sprawę, że styl rysowania Franka Quitely ma zarówno swoich wyznawców jaki i przeciwników, nie będę też ukrywał że należę do tych pierwszych, ale to zaprezentowano w tej mini-serii to prawdziwa bomba, na dodatek taka z lontem i napisem bomba. Polecam nawet anty-fanom bo to zdaje się Quitely w najwyższej formie, nieco przystępniejszy, unikający raczej deformacji i karykatury, pełen drobiazgowości i nieco bardziej stonowany, chociaż też nie można powiedzieć żeby całkowicie odpuścił sobie dosyć groteskowo wyglądające postacie (kwestia scenariusza). Całości dopełnieją znakomite kolory Petera Doherty'ego, w skrócie pod względem wizualiów jest fantastycznie. Kolejny komiks Granta Morrisona więc można by na szybko rzucić kilka sloganów w stylu intertekstualizm, dekonstrukcja (raczej dekonstrukcja-dekonstrukcji), metazawartość i innych takich, które oczywiście będą miały z rzeczywistością dużo wspólnego z drugiej czy powiedzą tak naprawdę cokolwiek? Może więc tak, Flex Mentallo to z pewnością nie jest komiks dla czytelnika, który Morrisona po prostu nie lubi. Nie znajdzie się tutaj tak naprawdę jakiejkolwiek sensownej fabuły, wydarzenia następują po sobie dosyć chaotycznie, akcja toczy się na kilku planach w tym w głowie samego czytającego a o ile w niektórych seriach autor prosił rysowników by sugerowali zmiany wszechświatów zmianą stylu rysowania, tak tutaj Quitely absolutnie nie ułatwia sprawy. Sam komiks jest tak naprawdę polemiką a raczej protestem wobec zmian które dotknęły superbohaterszczyznę w na przełomie lat 80 i 90 zeszłego wieku. Protestem przeciwko nadmiernemu urealnianiu i brutalizowaniu gatunku. Flex Mentallo wyjęty z kompletnie innej epoki komiksu dobroduszny osiłek, dla każdego miły, do każdego wyciągający pomocną dłoń nie lubiący chyba nawet specjalnie używać pięści (w sumie ani razu ich używać nie będzie) oprowadzi nas po rozpadającej się rzeczywistości, od mrocznych zaułków podłego miasta do którego kompletnie nie pasuje, aż po księżycową "bazę" naczelnego Czarnego Charakteru co będzie jednocześnie podróżą poprzez różne aspekty nowoczesnego (wtedy) komiksu superbohaterskiego. Jednocześnie Flex nie jest centralną postacią tego albumu a jest nią Sage rockowy muzyk, będący zapewne do pewnego stopnia przynajmniej alter-ego autora, który (muzyk nie autor) właśnie popełnił samobójstwo poprzez wzięcie naraz LSD, olbrzymiej ilości leków i alkoholu i umierając "spowiada" się przez telefon dzwoniąc do nieokreślonej osoby. Czasem jego komentarz będzie współgrał z wydarzeniami spotykającymi tytułowego herosa, czasami nie, ale zawsze będzie mieścił się w temacie. Pod płaszczykiem tej kontestacji znajdziemy tutaj drugą warstwę a będzie nią list miłosny do gatunku połączony z pewnego rodzaju esejem na temat komiksu superbohaterskiego. Nie twierdzę, że Morrison odkrył tutaj przede mną jakieś nieznane lądy i zachwycił niezwykle oryginalnymi przemyśleniami, wręcz przeciwnie tematy są dosyć często spotykane w jego twórczości i powiedział to o czym sam wiedziałem, ale częściowo przynajmniej dawno temu już zapomniałem. Moralne kompasy, swego rodzaju eskapizm, pragnienie sprawiedliwości, potrzeba czucia pewnego rodzaju porządku, seksualne fantazje, kreatywność, rozrywka a czasami coś więcej, ale bywa że mniej i wiele, wiele więcej. Czasami wbije szpilę, ale nawet jeżeli to wyśmieje z czułością. To wielki dar, potrafić tak mocno cofnąć się w czasie aby przypomnieć swoje odczucia sprzed lat. W tym momencie zdałem sobie sprawę jak bardzo inteligentnym facetem jest Morrison. Po to m.in. właśnie mam ochotę obcować ze sztuką, chcę dotknąć czegoś co stworzyli ludzie od mnie inteligentniejsi i mądrzejsi co sprawi, że ja na tym skorzystam i nawet jeżeli wydam na to pieniądze to i tak wyjdę w pewien sposób bogatszy. To tak trochę nawiązanie do gorącej dyskusji, która miała miejsce całkiem niedawno w innym temacie i ludzi, którzy nie potrafią nadać swoim dziełom chociażby walorów rozrywkowych pozostawiając czytelnika na intelektualnej pustyni nie dostarczającej żadnych bodźców. Kończę smędzić, dla mnie zupełnie niespodziewanie jeden z najlepszych komiksów Szalonego Szkota który wciągnąłem właściwie naraz i to za trzydzieści parę złotych, ale tylko dla miłośników gatunku i to na dodatek całkiem dobrze obcykanych w konwencji, z najbardziej zajechanym morałem jaki się dało włożyć. Tylko superbohaterowie są w stanie ocalić świat, wierzy w to Morrison, wierzę i ja. Ocena 8+/10.


2. Zaskoczenie na plus:

  "Miotacz Śmierci" - Daniel Clowes. Jeden z tych artystów co to mam mieszane do nich uczucia, jedne tytuły weszły jak mrożona herbata w piątkowe letnie popołudnie, inne jak kieliszek ciepłej wódki z poniedziałkowy letni poranek. Co dosyć dziwne, wszystkie są raczej podobne do siebie więc ciężko mi stwierdzić czy to może po prostu kwestia jakieś biorytmu czy czegoś w ten deseń, na dobrą sprawę nie mam czasu czytać czegoś drugi raz i sprawdzać czy tym razem bardziej mi się spodoba czy nie. W każdym razie Clowes to autor, może nie w szeregu tych których kupię w pierwszej kolejności, ale tych których wcześniej czy później jeżeli będą dalej dostępni z pewnością sprawdzę. Do brzegu w każdym bądź razie, bohaterem jest Andy nastolatek mieszkający w Chicago sądząc po realiach gdzieś pod koniec lat 70-tych. Chłopak nie ma lekkiego i przyjemnego życia, matka zmarła przy porodzie (?), ojciec kilkanaście lat później, Andy trafił pod opiekę dziadków, gdzie babci też się zmarło a dziadek mimo, że kocha wnuka to niewiele jest w stanie mu pomóc bo coraz bardziej niedomaga umysłowo. A byłoby w czym pomagać, Andy to typowy frajer z amerykańskich filmów, tyle że tak przezroczysty i bezbarwny dla swoich rówieśników, że nawet szkolne osiłki nie chcą go gnębić. Bohater ma dziewczynę o imieniu Dusty z czasów kiedy mieszkał z ojcem w Kalifornii do której pisze listy i która oczywiście nigdy nie odpowiada oraz jedynego przyjaciela Louiego, również frajera ale z gatunku tych bardziej tolerowanych przez środowisko, wygadanych i z daleka zwracających na siebie uwagę, zwłaszcza szkolnych osiłków. Przychodzi czas w końcu na młodzieńczy bunt oraz często związanego z nim pierwszego papierosa. I tutaj zaskoczenie dotknie zarówno głównego bohatera jak i czytelnika, otóż ojciec Andy'ego (jakiś naukowiec o czym było wcześniej wspomniane), podał mu po narodzeniu serum super-siły, które miało się aktywować pod wpływem nikotyny, do tego dostaje w spadku po ojcu pistolet wyglądający jak rekwizyt z filmu s-f z lat 50-tych, który potrafi spopielać wszystko na co zostanie skierowany czyli tytułowy miotacz śmierci. A na jaki pomysł związany z posiadaniem zaawansowanej technologicznie superbroni oraz nadludzkich mocy może wpaść dwóch amerykańskich nastolatków? No na jedyny logiczny, rozpoczną kariery superbohatera i jego "sidekicka". Pod względem graficznym to dosyć typowy Clowes, płynnie potrafiący przejść od uproszczonego stylu do dosyć skomplikowanych "portretów". Uwagę zwracają tutaj nałożone kolory wyraźnie w założeniu mające budzić skojarzenia z retro-komiksem superbohaterskim, co w połączeniu z offsetowym papierem daje naprawdę fajny efekt. Historyjka (a raczej zbiór historyjek, bo zdaje się pierwotnie było drukowane to w odcinkach) z jednej strony trochę dyskutuje z gatunkiem superhero z drugiej tak naprawdę wykorzystuje jego dekoracje, aby opowiedzieć swoją własną historię zresztą dosyć typową dla autora o wyalienowanych i pozbawionych widoku na lepszą przyszłość młodych ludziach umieszczonych w pełnym znieczulicy, przerażającym świecie, który przemienia ich w jeszcze gorszych dorosłych. Trudno jest nie zauważyć, że główny bohater jest mocno wzorowany na Spider-Manie i jego "z wielką mocą wiąże się wielka odpowiedzialność", tyle że autor stawia w tym momencie pytanie w sumie nie nader oryginalne "A co się stanie, jeżeli bohater nie jest w stanie ponieść odpowiedzialności nawet za swoje normalne życie?" Odpowiedź będzie raczej nieprzyjemna. Zbija się też tutaj trochę z samego pomysłu na cudownych ludzi. Dwójka bohaterów rusza do walki ze złem, ale skoro zło nie jest przebrane w śmieszny kostium i nie posiada śmiesznego pseudo to w jaki sposób dwójka szkolnych popychadeł z domków na przedmieściach będzie w stanie je rozpoznać? Odpowiedź pomimo wyraźnie zawartego żartu (jest w tym komiksie nieco humoru chociaż tradycyjnie bardzo cynicznego i bardzo gorzkiego), będzie ponownie nieprzyjemna. Na koniec uwagę należałoby zwrócić na wydanie przygotowane przez KG, spodziewałem standardowego dla Clowesa standardowego rozmiaru i miękkiej okładki a tutaj mimo ledwie 40 z hakiem stron dostajemy naprawdę duży format pozwalający dokładnie obejrzeć fajne rysunki i okładkę twardą. Idzie się uśmiechnąć, idzie się podrapać po głowie przy lekturze i w sumie o to chodziło, ja bawiłem się naprawdę dobrze. Ocena -8/10.

  "Skarga Utraconych Ziem - Rycerze Łaski" - Jean Dufaux, Philippe Delaby, Jérémy Petiqueux. Kompletnie bez entuzjazmu podszedłem do tego komiksu, który znalazł się w mojej bibliotece wyłącznie z powodu tego, że Egmontowi "Mistrzowie Komiksu" są serią dla mnie obowiązkową w zakupie. A entuzjazmu brakło bo: raz fanem fantasy przestałem być już naprawdę dawno temu, dwa bo "Sioban", którą w sumie oceniłem w miarę przyzwoicie, ale raczej tylko ze względu na rysunki Rosińskiego i całkiem niezły klimat bo napewno nie z powodu chaotycznego, bezsensownego scenariusza w którym autor w dwóch 48 stronicowych albumach starał się napisać drugiego Władcę Pierścieni a w następnych dwóch podrabiał Thorgala. No, ale do brzegu jak stwierdził Jack Dawson, bohaterem drugiego cyklu Skargi jest młody Seamus, postać która w cyklu "Sioban" kreowana była na ważną, dostała sporo kadrów a tak naprawdę nic nie robiła, do niczego nie służyła i nie wiadomo kim była. Młody, znaczy się mamy do czynienia z prequelem a są tego plusy i minusy. Zacznę w sumie od tych drugich, komiks mocno stracił na wyspiarsko-celtyckim klimacie zamieniając krainę Eruin Dulea raczej w fantastyczne everywhere niż w konkretne miejsce z legend a to bardzo źle. Historia na dobrą sprawę z wyjątkiem bohatera ma właściwie żadne powiązanie fabularne (z wyjątkiem dwóch ostatnich stron na których autor streszcza co się działo pomiędzy "Sioban" a "Rycerzami...") co w sumie chyba jednak jest lekko minusem. Za to największą zaletą w stosunku do poprzednika jest to, że sama opowieść jest w o wiele mniejszej skali. Mamy tutaj do czynienia ze zdecydowanie bardziej kameralną historią Seamusa i jego mistrza Sill Valta poszukujących nawróconej na światło jednej z Morigan oraz ścigających (i na odwrót) opancerzonego, nieśmiertelnego czarnego rycerza o nieco kretyńsko brzmiącym mianie Gwinea Lord, co sprawia że całość jest o wiele sensowniejsza i bez irytujących przeskoków w miejscu i czasie co wpływało tragicznie na spójność Sioban. Autor zrezygnował też z prób wciśnięcia tutaj humoru co moim zdaniem wyszło na dobre. Pod względem wizualnym, album ten z pewnością nie miał łatwego zadania w starciu z dziełem Rosińskiego, ale trzeba przyznać że wyszedł z tego pojedynku może nie tyle zwycięski co raczej nie porąbany na śmierć i na własnych nogach. Wyrazista, realistyczna i bardzo szczegółowa kreska potrafi przyciągnąć wzrok, kolory raczej przygaszone co ma oddać ponury i deszczowy nastrój kolejnego Neverlandu. Seria nie została niestety dokończona przez Delaby'ego z powodu jego śmierci a schedę po nim przejął kolorysta pod imieniem/pseudonimem Jérémy. Stylowo jest naprawdę bliźniaczo podobny, za to kolory zmienił na jakby minimalnie żywsze. Z minusów wymieniłbym wszelkie dekoracje w stylu budowle, stroje, pancerze nie jestem jakiś specjalistą, ale miałem wrażenie że są młodsze/nowocześniejsze niż te pochodzące z okresu wczesnego średniowiecza do którego nawiązuje jakby nie patrzeć cała seria. Projekty demonów nawiasem mówiąc też nie zachwycają. Brakuje tutaj trochę autorskiego pazura, całość wygląda jak poprawny standardowy frankofoński komiks, ale akurat w tym wypadku nie sądzę aby to była jakaś wielka wada, bo to taka poprawność i standard naprawdę dobrej jakości. Dodatkowe szkice dla odmiany na początku albumu a nie na końcu, ale za to znajdziemy tam (w sensie na końcu) jakieś ilustracje nie wiem będące okładkami pojedynczych tomów (?) (ilustracji jest pięć, albumów cztery) a te są po prostu przepiękne. Naprawdę warto chyba kupić cały integral, dla tych kilku minut podziwiania tych cudeniek. Moimi faworytami blondyna i Sill Valt wyraźnie wzorowany na serialowym Nedzie Starku. No właśnie, apropos tego wzorowania.  Trudno nie zauważyć, że Rycerze Łaski są chrześcijańskimi Wiedźminami. I może to i półżartem stwierdzam, ale również półpoważnie, podobieństwa do łowców potworów znanych z prozy Andrzeja Sapkowskiego są tak wyraźne, że nie uwierzę, że Dufaux nie zna "Wiedźmina" zwłaszcza biorąc pod uwagę, że prace nad serią rozpoczynał z Grzegorzem Rosińskim. Zapożyczenia zresztą na tym się nie kończą, Gwinea Lord wraz ze swoim giermkiem przypominają toczka w toczkę Dartha Vadera chodzącego pod pachę z młodym Anakinem, zresztą nawet historia upadku młodego padawana...tfu kandydata na Rycerza Łaski, kojarzy się ze Star Warsami. Wiadomo nie jest to dzieło o jakiejś zegarmistrzowskiej precyzji Alana Moore, zdarzają się okazjonalnie głupoty czy niekonsekwencje, w stylu czarodziejka Sanctus odradza się w ciałach innych kobiet tyle że raz pamięta kim jest raz nie i właściwie na jakich zasadach to się odbywa też nie wiadomo. O co chodziło z tym bączkiem z ostrzami również nie mam pojęcia, jest pewnie tego więcej, ale jakoś mi się zapomniało. Mi się ogólnie podobało, dosyć klasyczne dark fantasy może i bez jakichś zachwycających zwrotów akcji (chociaż ostatni tom, trochę mnie zdziwił raczej "spokojnym" tempem) czy rozbudowanych charakterologicznie postaci, ale z reguły nie o to chodzi w tym gatunku a tutaj dostaniemy to co jest w nim "core'owe", czyli ponury klimat, historie zdrad i upadków, smutne zakończenia plus trochę seksu oraz krwi i flaków. Polubiłem postacie Sioban i Kyle'a z Klanach, ale przygody Seamusa i Sill Valta są po prostu lepszym komiksem. Ocena -7/10.


3. Najgorszy przeczytany:

  "Pułkownik Weird - Zagubiony w Kosmosie" - Jeff Lemire, Tyler Crook. Pierwszy przeczytany przeze mnie spin-off serii "Czarny Młot", dopowiadający co nieco o jakby nie patrzeć dosyć ważnej dla podstawowej historii postaci. Z tym dopowiadaniem to chyba jednak co nieco przesadziłem, bo co się wydaje dosyć trudne do osiągnięcia na łamach tych czterech zeszytów autorowi udało się właściwie nie powiedzieć absolutnie niczego nowego o szurniętym Pułkowniku. Fabuła, która jest tak naprawdę posklejanymi chaotycznie scenkami, rozpoczyna się dokładnie w momencie zakończenia oryginalnej serii i da czytelnikowi okazję poobserwować dzielnego kosmicznego podróżnika skaczącego po różnych etapach swojego życia i poszukującego czegoś bardzo ważnego o czym zapomniał a co może ocalić jego rozpadającą się osobowość. Na siłę, można by uznać że jakąś nową informacją będzie to iż Weird porusza się w pętli czasowej tyle że wskakując w nią w losowych momentach, ale to było raczej oczywiste przy lekturze podstawy więc ja tego nie kupuję. Za zaletę można by uznać całkiem przyjemne akwarele wykonane w lekko ramotkowym stylu z bohaterem stylizowanym na Tin Tina, chociaż nie jestem pewien czy akurat tutaj taki styl pasuje. Kompletnie niepotrzebny komiks i tak naprawdę z wyjątkiem tego, że daje głównemu bohaterowi szczęśliwe zakończenie o niczym. Marnotrawstwo papieru, strata pieniędzy, czasu nawet nie bardzo bo zajmie jakieś pół godziny. Ocena 3+/10.

  "Czarny Młot'45" - Jeff Lemire, Ray Fawkes, Matt Kindt. "No cóż raczej gorszej opinii niż o Pułkowniku Weirdzie mieć na temat kolejnego spin-offa Czarnego Młota mieć nie będę" pomyślałem, ale spokojnie, Lemire krzyknął wtedy "sprawdzam!!!". Cztery zeszyty, przedstawiające historię ostatniego bojowego zadania w czasie IIWŚ słynnego (?) Szwadronu Czarnego Młota, składającego się z dwóch murzynów i jednego Azjaty. Na początku obejrzymy dwóch dziadersów (nietrudno się doliczyć że jednego by zatem brakowało) udających się wraz z jakimś kolejnym smutnym starcem z przyklejonym do pleców skrzydłami amorka (?) na bliżej nieokreślone obchody. I tak skacząc pomiędzy smędzeniem trzech staruszków a wojennymi retrospekcjami poznamy historię ich ostatniej bitwy. Otóż trzej dzielni piloci dostaną za zadanie przechwycenia jakiegoś tam naukowca w czym przeszkadzać im będą drugo-wojenna wersja Czerwonego Barona - Widmowy Łowca tym razem na biało, oraz oddział radzieckich mechów dowodzony przez starszą sierżant (coś słabo, zwłaszcza jak na ruskich) Aleksandrę Nazarową, tym razem na czerwono. Rysunki są naprawdę paskudne ciężko mi to opisać słowami są takie toporne że wyglądają jak koncepcyjne szkice plansz umiejscawiane w dodatkach różnych komiksów. To, że Matt Kindt potrafi rysować i to na dodatek w naprawdę różnych stylach to ja wiem, udowadniał to już kilkukrotnie na naszym rynku i kompletnie nie rozumiem dlaczego wybrał taką a nie inną stylistykę. Chciał nawiązać do wyglądu pierwszych komiksów superbohaterskich? No one tak źle nie wyglądały, może to jakaś symulacja komiksu narysowanego przez młodego żołnierza w okopie pod ostrzałem? Na oddzielną kategorię zasługuje kolorystyka, którą strasznie wychwala w dodatkach sam rysownik. Odpowiada za nią Sharlene Kindt więc zbieżność nazwisk byłaby chyba bardzo mało prawdopodobna żeby uznać ją za kogo innego niż żonę lub ewentualnie córkę. To miło, że Matt jest bardzo rodzinny i wspiera jak może swoją kobietę, ale te kolory są jeszcze gorsze niż te rysunki na niektórych stronach przypominając raczej efekt jakiegoś womitu. Chciałbym teraz napisać swoje tradycyjne "największym problemem tego komiksu jest...", tyle że ten komiks składa się praktycznie z samych problemów więc ciężko mi właściwie wybrać od czego zacząć. Powiedzmy że zaczniemy od tego, że powiązanie tego komiksu z "Czarnym Młotem" jest właściwie żadne. Tzn. występuje niby Abraham Slam, ale w jego miejsce  mógłby trafić dosłownie każdy, zresztą to jego cameo jest strasznie dziwne. Ma zawieźć Szwadron Czarnego Młota gdzieś tam do najbliższego lotniska. Dlaczego czarno-młotowa wersja Kapitana Ameryki robi za szofera? Nie wiadomo. Co najlepsze po drodze natykają się na jakichś niemieckich maruderów co chcą się poddać i dochodzi do konfliktu bez konfliktu między sojusznikami. Slam stwierdza, że procedury są takie że on musi zostać bo nie da jeńcom zginąć a piloci dalej mogą jechać sami. Radia w Willysie oczywiście nie ma. Dlaczego właściwie ten szwadron nazywa się "Czarny Młot" czy superbohater zwący się Czarnym Młotem wziął od nich swoje pseudo? Czy to może był potomek któregoś? Czy zupełny przypadek? Nie dowiemy się. A wracając po raz kolejny do tego szwadronu, ja wiem że w przypadku komiksów skierowanych do miłośników gatunku superhero zwłaszcza obdarzonych tak pretekstową fabułą to może dla większości czytających nie ma żadnego znaczenia, ale w przypadku wojennego komiksu akcji a takim "Czarny Młot'45" jest wypadałoby się zapoznać chyba cokolwiek z tematem. Autorowi chodziło nie o żaden szwadron tylko o eskadrę, nie wiem czy to tłumacz się walnął albo chciał poprawić autora który nie wie, że eskadra nie składa się z trzech pilotów, nic właściwie nie składa się z trzech pilotów. Amerykańscy piloci nie latali angielskimi samolotami, niemiecki as myśliwski nie zestrzeliwał setek wrogów latając Stukasem itd. itd. ja rozumiem, że wszyscy trzej panowie zaplątani w projekt mogli nie mieć do czynienia z tematem wcześniej, ale mamy tutaj komiks o wojnie, który potyka się w każdym momencie którym pokazuje cokolwiek związanego z armią, no trochę szacunku dla czytelnika na litość boską. Lemire chciał chyba nawiązać do losów rzeczywistych "Red Tails" (samoloty szwadrono-eskadry są czerwone), tyle że ci rzeczywiści bywali źle traktowani, ale zaciskali zęby, nic nie mówili i robili swoje, tak ci tutaj chociaż nikt się nawet na nich krzywo nie spojrzy, wręcz przeciwnie wszyscy im klaszczą to ciągle narzekają na ciężkie życie murzyna w USArmy, ciężko więc powiedzieć co autor miał na myśli. Nie chce mi się już dłużej znęcać nad tym komiksem, ale o jednym muszę wspomnieć bo się szczerze uśmiałem na sam koniec, wszystkie te fragmenty w teraźniejszości sugerują, poprzez swoje niedomówienia i podteksty, że dowódcy Czarnego Młota Sidneyowi Hawthorne przydarzyło się coś bardzo ważnego, wziął w czymś udział, czegoś dokonał a jego losu możemy się domyślić no właściwie rzecz biorąc po jego nieobecności. No to teraz uwaga, wielką tajemnicą było to, że na końcu zginął :D Zero pojęcia po co to powstało i co to ma mieć wspólnego z Czarnym Młotem. Zapewne ma rozbudowywać uniwersum, tylko tak się teraz zastanawiam po kiego grzyba rozbudowywać świat bardzo kameralnego komiksu toczącego się w gronie kilku osób i opartego na skojarzeniach z Wielką Dwójką? Dałbym może i nawet podobnie do tego Weirda, bo może i historia miałka i oparta właściwie na pociąganiu za spust, ale przynajmniej jest o czymś, ale te rysunki po prostu nie uchodzą. Ocena 2+/10.


4.Zaskoczenie na minus

  "Kick-Ass:Nowa" - Mark Millar, John Romita JR. Jakoś tak nie byłem przekonany do tego tytułu, takie powroty po latach zazwyczaj rzadko się udają za to o wiele częściej wskazują, że artysta nie ma ostatnio najlepszej passy i chciałby spróbować ponownie czegoś co przyniosło mu niegdyś sławę. No, ale z drugiej strony skoro uważam się za fana serii (który do dzisiaj nie czytał tomu drugiego) i przy zachęcającej zwłaszcza w dzisiejszych czasach cenie z gildiowym rabatem (drobna kryptoreklama, może coś dorzucą w gratisie do zamówienia), pomyślałem "w sumie dlaczego nie"? Zapominamy od Davie Lizewskim i reszcie ferajny, mamy tutaj kompletnie nowe otwarcie w całkowicie nowym środowisku bardzo daleko od Nowego Jorku. Nowym Kick-Assem zostanie kobieta, czarnoskóra szeregowa armii amerykańskiej nazywająca się Patience Lee, która właśnie wróciła z misji w Afganistanie i zamierza wybrać się na studia. Oczywiście na zamiarach się skończy w momencie powrotu dowie się, że jej mąż niespełniony muzyk na dorobku (czytaj wieczny nierób) zwiał z kochanką zostawiając jej dziecko oraz kupę długów. Patience dosyć szybko się orientuje, że nigdy nie da rady dojść do ładu i składu z finansami pracując jako kelnerka a jako praworządna obywatelka odmawia swojemu szwagrowi posiadającego niejasne (chwilowo) konszachty z miejscową gangsterką, który oferuje jej pracę w wiadomym zawodzie. Na szczęście Patience nie jest aż tak praworządna, żeby nie stwierdzić że mogłaby dorobić rabując pieniądze właśnie pochodzące od gangów bo nie mielibyśmy o czym czytać. Aby zmylić ludzi chcących poznać jej tożsamość, przywdziewa kostium Kick-Assa sugerując że napastnikiem jest kolejny zwariowany heros, także o żadnej superbohaterszczyźnie nie ma tutaj mowy. Żeby jednak nie było, że mamy do czynienia na dobrą sprawę ze złodziejką żerującą na krwawej forsie, bohaterka po spotkaniu z pewnym małym chłopcem, postanowi za pomocą rabowanych pieniędzy poprawić nieco sytuację okolicy w której mieszka. Rysunki Romity Jr. poprawne aczkolwiek nie zachwycają, brakuje w nich nieco tego pazura, który charakteryzował oryginał, postawiono na nieco więcej ołówka (?), trochę bardziej nieostre kontury, bardziej smętną paletę kolorów. Romita w sumie dostosował swój autorski styl pozbawiając go fajerwerków do zmiany specyfiki serii, a seria stała się bardziej, nie da się określić tego słowem realistyczna bo mówimy o pani przyjmującej na twarz kilkadziesiąt strzałów z piąchy, które urwałyby głowę zawodowemu bokserowi i dalej stoi, ale czemuś na styl Punishera. Komiks ten, tak naprawdę niewiele ma wspólnego z "Kick-Assem", brak tu jakiejkolwiek polemiki z komiksem superbohaterskim, brak humoru, brak tych groteskowych bohaterów, w zamian za to dostajemy przeciętny komiks sensacyjny, w którym tak naprawdę na tych 160 czy iluś tam stronach niewiele się dzieje. Ja w każdym razie odpadam, cykl zapowiedziano na cztery mini-serie, co najbardziej interesujące Millar i Romita Jr. zdaje się mają przekazać go innym twórcom, więc chyba nikt z tym tytułem nie wiąże już jakichś poważnych nadziei. Jedyny interesujący pomysł, bandyci do odkrycia tożsamości nękającej ich Patience wynajmują profilera i analityka, wiadomo że to przedstawiono w nader uproszczony sposób, ale jak najbardziej ma to sens. Tragedii nie ma, jest po prostu średnio, tyle komiksów na naszym rynku, że chyba jednak szkoda czas tracić na przeciętniaki. Ocena 5/10.


5. Suplement (tu są takie co są częścią serii, którą opisywałem już wcześniej i się raczej od poprzedników poziomem nie różnią, albo takie które nie wiem gdzie umieścić, albo jeszcze raz takie o których nie bardzo wiem co mam napisać, albo jeszcze jeszcze raz mi się nie chce):

 "Luc Orient tom 3" - Greg, Eddy Paape. Kolejne zbiorcze wydanie perypetii jamesobondowego bohatera w sztafażu przygodowego sf/fantasy. Tym razem niezawodny Luc (ten gość to w momentach gdy nie wykazuje się odwagą lub współczuciem to buc straszny) zmierzy się z tajemniczym terrorystą posługującym się nieznaną bronią, odkryje w austriackich górach tak durną, że aż fajną tajemnicę zaginionej cywilizacji, poucieka przed dziwacznymi mutantami na czymś w stylu Wyspy dr. Moreau czy spotka kolejną obcą cywilizację z kosmosu oraz podróżników w czasie. Rysunki dalej wyglądają świetnie, kto wie czy nawet nie jest lepiej niż poprzednio a w jedną z historii to zdaje się swego czasu Bogusław Polch czytał. Podobał mi się ten tom, niestety o ile tom drugi był fajny w całości tak tutaj jednak czuć wahania poziomu. Pierwszy album nie jest w moim guście specjalnie udany (chociaż nie znaczy to, że był zły), a trzeci razem ze swoim dosyć niejasnym zakończeniem wcale mi się nie podobał. Za to drugi i czwarty nawracają to z nawiązką są świetne. Są pewne niekonsekwencje w stylu Luc Orient który co chwilę trafia w jakieś rejony w których w/g miejscowych legend giną ludzie i przeżywający tam jakieś niesamowite przygody trafia w rejon w którym w/g miejscowych legend giną ludzie i twierdzi, że to jakieś bajania ciemnych wieśniaków. Smuci znaczne ograniczenie roli panny Lorny, liczyłem w końcu na jakiś wątek romansowy, ale niestety Luc kocha chyba tylko sam siebie a urocza asystentka dostaje mniejsze niż zwykle role. No i podczas gdy większość albumów w serii była autonomiczna to tutaj na sam koniec zostaniemy zawieszeni z niedokończoną historią na dodatek bardzo ciekawą. Na plus kreacja dwóch nowych sympatycznych i dzielnych pomagierów głównego bohatera czyli  markiz z czasów Ludwika któregoś tam i żołnierz Napoleona gminnego pochodzenia. Kurczę szkoda tego "Luca Orienta", w zamierzeniu pewnie miał zastąpić "Valeriana", ale to nie ten poziom, nie te czasy powstania, nie ta świadomość obecności w umysłach potencjalnych czytelników. W Polsce jest rynek na takie ramoty, bo od czasu do czasu pojawia się taki komiks, ale to chyba raczej materiał dla jakiegoś mniejszego wydawnictwa i niższego nakładu dla niewielkiej grupy fanatyków a nie koń pociągowy, który miał ponieść duże wydawnictwo jakim był wtedy Taurus, wala się wszędzie tego pełno od pierwszego tomu po księgarniach a kontynuacji ani widu, ani słychu. Szkoda też samego Taurusa, tak przeglądam ten album, patrzę na to co mam z ich komiksów na półkach i to są naprawdę fajne wydania, nie ma problemu z literówkami, słabymi tłumaczeniami czy odpadającymi okładkami. Kolory są żywe, dodatki fajne i to w postaci ciekawych tekstów a cena była zawsze przyzwoita. Może się jednak w końcu odbiją? Ocena 7/10.

  "Mistrzowie Komiksu - Szoki Przyszłości" - autorzy różni. Zbiór szorciaków z zakresu szeroko pojętego sci-fi wydawane przez 2000AD w ichnim magazynie a wydanych w formie zbiorczej przez Studio Lain. Całość w mocno satyrycznej konwencji, chociaż znajdą się i nieco poważniejsze nowelki. Najczęstsze tematy to zagrożenia związane z rozwojem technologii oraz ludzką skłonnością do samodestrukcji, czasem zwykła wizja przyszłości dla samej wizji, albo skecz tylko po to, aby rozśmieszyć. Najkrócej byłoby opisać ten tytuł jako połączenie serialu Black Mirror i Monty Pythona. Wśród scenarzystów,  śmietanka brytyjskiej sceny, która wkrótce miała zatrząść całym komiksowym światem Milligan, Morrison, Grant, Gaiman i Millar. Wśród rysowników sporo nazwisk mniej (dla mnie) znanych, ale i tutaj znajdą się gwiazdy jak Bolland, O'Neill czy Dillon którzy wypadają świetnie. Zresztą i ci mniej znani radzą sobie naprawdę dobrze, album pod tym względem zdecydowanie powyżej średniej. Pod względem scenariuszy też jest zresztą w porządku, jest to odpowiednik wydanych wcześniej "Szoków Przyszłości" Alana Moore i kto wie czy nawet nie odrobinę lepszy. Coś dla fanów klasycznego s-f złotej ery spod znaku Clifforda Simaka, Roberta Heinleina czy Harry Harrisona oraz punkowych zinów. Ocena 7/10.

  "Anibal 5" - Alejandro Jodorovsky, Georges Bess. Bezpretensjonalna s-f głupawka od chilijskiego szarlatana. Anibal 5 ultra-zaawansowany bojowy android równie sprawny w walce co w łóżkowych podbojach, robiący dla Organizacji Obrony Europejskiej za ostatnią deskę ratunku nie tylko dla Europy, ale dla całej planety a nawet dalej. Roboty będzie miał co niemiara a to pragnący żyć wiecznie tyran, a to spisek złowrogich kosmitów, a to nawiedzona turbo-feministka obdarowana mocą magii. Anibal to android pracujący i żadnej pracy się nie boi, oczywiście o ile nie przeszkadza mu ona akurat w seksualnych ekscesach. Napewno mogą się podobać rysunki Bessa, widać po stopniu komplikacji, że autor trochę nad nimi przysiedział a jednocześnie pozwolił sobie na sporo zabawy, jest dynamicznie, bywa kiczowato. Facet fajne kobitki rysuje częstokroć nagie, aczkolwiek z racji w większości wypadków gargantuicznych rozmiarów piersi, trudno tu mówić o jakiejś erotyce. Sci-fi James Bond na wesoło, jak to u Jodorovsky'ego nie zabraknie dzisiaj już nieco kontrowersyjnych (no powiedzmy to wszystko raczej w formie żartów) pomysłów Fraulein Enanita szefowa bądź jego zastępczyni ciężko określić o wyglądzie półnagiej 12-latki i jej przełożony bądź podwładny stary piernik podłączony do komputera, który jest jednocześnie jej kochankiem, zmiany płci i tego dypu duperele. Problemem tego komiksu jest to, że jak na twórczość humorystyczną, nie jest to jakoś szczególnie zabawne. Humor w większości wypadków jest taki z podgatunku nazywanego przez niektórych "niemiecki", oglądając sceny w stylu miotacz ognia w penisie uruchamiany przy wytrysku sam się zastanawiałem czy to mnie rozbawiło czy jednak nie. Potraktowałbym chyba Anibala jako luźne s-f akcji z dosyć pretekstowymi fabułami i dodatkiem przerysowanej golizny. Jak ktoś ma ochotę na coś takiego można spróbować, ale napewno żadne "musisz mieć" nawet dla fanów Jodorovsky'ego, ja się nie znudziłem, ale również nie określiłbym tej pozycji jako chociażby dobrą. Ocena -6/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Pn, 01 Maj 2023, 23:21:35
Kwiecień

The Fury of Firestorm nr 13 – ciąg dalszy jak na dotychczasowe standardy tej serii nadspodziewanie rozbudowanej afery z udziałem Hijeny, tym razem rozgrywa się przede wszystkim w afrykańskich plenerach. Konkluzja tej opowieści zdaje się nieco zbyt uproszczona, ale to i tak niezmiennie wprawnie prowadzone skrzyżowanie tzw. akcyjniaka z teen dramą.

Injustice. Bogowie pośród nas: Rok trzeci – odbiorców wcześniejszych odsłon tej inicjatywy nie trzeba przesadnie i mozolnie przekonywać, że priorytetem w niej są nade wszystko kolejne sekwencje konfrontacyjne. Trzeba jednak przyznać, że szanowny pan scenarzysta (w tej roli m.in. Tom Taylor) postarał się aby rozwój wypadków pomiędzy tymi scenami przebiegał względnie sensownie, a liczna obsada nie tylko nie przytłaczała, ale wręcz stanowiła jeden z zasadniczych walorów tego przedsięwzięcia. Zapewne z tych powodów rzecz chłonie się błyskawicznie i z zainteresowaniem.

Flash Gordon nr 7 - mimo ze Flash i Dale porzucili już nadzieję powrotu na Ziemię to jednak jakby na przekór temu nie zaprzestają dalszych na tym polu inicjatyw. Nieprzypadkowo, bo planeta Mongo na każdym niemal kroku okazuje się jedną wielką pułapką. Aspekt przygodowy tej opowieści zostaje zatem stosownie ujęty, na czym zyskuje rozrywkowy wymiar tej inicjatywy.
 
Marvel Origins t. 6: Iron Man 1 – po lekturze tego tomu trudno byłoby się domyśleć, że pewnego dnia jego bohater będzie uznawany za jednego z najefektowniej „odzianych” herosów Domu Pomysłów. Przekonują natomiast po staroświecku naiwne fabuły jak i niekiedy nadspodziewanie ekspresywna kreska Dona Hecka, na swój sposób jakby prekursorska wobec przyszłych prac Billa Sienkiewicza. A pomyśleć, że rysownik wczesnych przygód Iron Mana uznawany był przez co poniektórych za „najgorszego rysownika świata”. Co tu kryć, nie znali się. 
 
Bohaterowie i Złoczyńcy. Aquaman: Kroniki Atlantydy – nie bardzo wierzyłem, że doczekamy się polskiej edycji tej wyjątkowej opowieści. Szczęśliwie mamy jeszcze kolekcje. Jako że od lat jestem zagorzałym fanem „Kronik…”, toteż nie ma innej opcji, jak tylko ta, że wspólne dokonanie Petera Davida i Estebana Maroto z automatu ląduje na wysokiej pozycji mojej listy tegorocznych hitów. Dzieło z gatunku wiekopomnych i nie ma w tym grama przesady.
 
Wielkie Pojedynki: X-Men kontra Magneto – jeden z najbardziej udanych tomów tej kolekcji. Umiejętnie dobrana przekrojówka z której nawet niezorientowany czytelnik ma szansę wniknąć w sedno skompilowanej relacji pomiędzy wychowankami Charlesa Xaviera, a ich pierwszym i z dużym prawdopodobieństwem najgroźniejszym antagonistą. Ponadto wśród plastyków współpracujących przy zebranych tu opowieściach aktywni byli m.in. Jack Kirby, Dave Cockrum, Jim Lee i Alan Davis co umożliwia prześledzenie plastycznej ewolucji w kontekście superbohaterskiej konwencji na przestrzeni blisko czterech dekad funkcjonowania Marvela.   

The Fury of Firestorm nr 14 – debiut zupełnie nowego adwersarza oraz powrót dobrze już znanego. Ponadto kłopoty zawodowe profesora Steina. A wszystko to pod znakiem sprawnie rozrysowanych, dynamicznych scen konfrontacyjnych.
 
Ascender t. 4 – konkluzja kontynuacji „Descendera” na szczęście okazała się znacznie bardziej żywiołowo prowadzoną narracją niż poprzednie odsłony tego przedsięwzięcia. Do tego stopnia, że wynikła po lekturze wspomnianych tomów wątpliwość co do zasadności tej inicjatywy uległa zniwelowaniu. Niemniej w ogólnym rozrachunku trudno uznać serię „Ascender” za szczególnie wartą uwagi.
 
Star Trek: Debt of Honor – Klingoni, Romulanie, piękne niewiasty (niekoniecznie tylko o ziemskiej proweniencji) oraz James Tiberius Kirk zaangażowany w kolejną, mocno pokomplikowaną intrygę. Do tego scenariusz w wykonaniu skądinąd znanego Chrisa Claremonta. Bardzo udana realizacja, a przy tym bez cienia szans na polską edycję (jak na współczesne standardy zbyt dużo do czytania). Tym chętniej po nią sięgnąłem i na tym jeśli chodzi o nieco starsze komiksy z uniwersum „Gwiezdnej Włóczęgi” zapewne nie poprzestanę.
 
Moon Knight: Czerń, biel i krew – kolejna inicjatywa w ramach tej linii wydawniczej wykazuje zarówno blaski jak i cienie poprzednich zbiorów. Toteż nie brak tutaj nowelek zilustrowanych przez utalentowanych i wprawnych w swoim fachu plastyków; gorzej natomiast z faktycznie sensownymi i zapadającymi w pamięć fabułami. Stąd całość ratuje urok osobisty tytułowego bohatera.
 
Kapitan Żbik: Jaskinia zbójców – Charlton Heston przerobiony na nieco posuniętego w latach Bruce’a Lee (bo takowe właśnie oblicze ujęto m.in. na okładce tego epizodu) „sugerował”, że przed ewentualnymi czytelnikami mnóstwo emocji. Przynajmniej w moim przypadku faktycznie tak się sprawy miały i tym samym zmagania bez reszty oddanego swojej służbie oficera Milicji Obywatelskiej z „importowanym” duńskim łobuzem zaliczam do jednej z najlepszych odsłon tej w swojej klasie uroczej serii.
 
Bohaterowie i Złoczyńcy. Flash i Green Lantern: Odważni i Bezwzględni
– umiejętne granie na nostalgii to jeden z zasadniczych walorów twórczości Marka Waida. Tak też sprawy mają się również przy okazji tej produkcji. W momencie jej pierwodruku tym bardziej, że obaj tytułowi bohaterowie (a przy okazji także również się tu udzielający Ollie „Green Arrow” Queen) uchodzili za martwych. A nie da się ukryć, że pomimo uzasadnionej popularności zarówno Kyle’a Raynera i Wally’ego Westa, bardzo ich wówczas brakowało. Drobna doza uroczej naiwności nawiązująca do scenariuszy Johna Broome’a to kolejny plus tego przedsięwzięcia.
 
The Fury of Firestorm nr 15 - kolejna naparzanina z odpowiednikiem marvelowskiego Madroxa oraz kłopoty profesora Steina w kontekście jego dawnego małżeństwa okazują się na tyle fabularnie dosycone, że z powodzeniem wypełniają niniejszy epizod tej równo prowadzonej serii. 

Flash Gordon nr 8 - Ming przejmuje inicjatywę, co przy potencjale, którym dysponuje dawno już powinno było nastąpić. Przy okazji ujawnione zostają kolejne szczegóły z jego liczonej w setkach lat egzystencji. Korzystnie prezentują się także szczegółowe i charakterystyczne rysunki w wykonaniu Dana Jurgensa.
 
Flash t.1 – trzecia już odsłona na naszym rynku serii poświęconej dysponentom Mocy Prędkości mocno cieszy. Wszak oferta polskich edycji z „stajni” DC Comics została dotkliwie ograniczona. Nie dość na tym nowe otwarcie tego przedsięwzięcia – tak pod względem rozpiętości jak i walorów rozrywkowych – okazuje się lekturą satysfakcjonującą, a przy tym dobrze rokującą na okoliczność dalszego rozwoju wspomnianych protagonistów. 
 
Injustice. Bogowie pośród nas: Rok czwarty – była już ciężka artyleria amerykańskiej bezpieki (m.in. Kapitan Atom), była też i magia. Nie pomogło. Toteż tym razem dowodzony przez Batmana ruch oporu zmuszony był zwrócić się ku sferze mitologiczno-boskiej. Wyszło mocno schematycznie, acz do początku taki był zamysł tej inicjatywy. Ogólnie jest dobrze, ale widmo poczucia znużenia pretekstualnością tej inicjatywy nadciąga wręcz nieubłaganie.
 
Marvel Origins t. 7: Fantastic Four 3 – ileż tu się dzieje! Swoje debiuty „zaliczają” m.in. Pan Niemożliwy, Czerwony Duch i Szalony Myśliciel, a przypominają o sobie m.in. Namor i Władca Marionetek. Znać, że panowie Lee i Kirby pomysłów nie szczędzili i stąd świat kreowany jest na tyle rozbudowany, że „Pierwsza Rodzina Marvela” bez problemu obyłaby się bez uniwersum Marvela.
 
Bohaterowie i Złoczyńcy. Ptaki Nocy: Polowanie – szczucie cycem? Gratka dla tzw. spermiarzy? Nic to jednak, jako że za sprawą lekkości pióra Chucka Dixona (a przy okazji także fachowości współpracujących z nim przy tym projekcie plastyków) wykreowano zbiór opowieści, które do dziś nic nie straciły ze swojej dynamiki i wartkości. Co więcej z „użyciem” bohaterek pozornie bez potencjału do zainteresowania szerszej publiki.

The Fury of Firestorm nr 16 - maniera wyjawiania pointy epizodu już na jego okładce to raczej nienajlepszy przepis na sukces. Zwłaszcza gdy dramatyczna sytuacja dotyczy osoby z która czytelnicy nie mieli nawet okazji się zżyć. Ogólnie jednak dalszy ciąg zmagań z Multiplexem w wymiarze rozrywkowym wypada stosownie przekonująco.
 
Flash Gordon nr 9 – finał przedsięwzięcia, które nie doczekało się oczekiwanego przez jego twórców odbioru nie rozczarowuje, ale też i nie porywa. Ogólnie Dan Jurgens jako reinterpretator w swojej klasie długowiecznej opowieści wykazał się ambicją jej uwspółcześnienia na własnych warunkach. Nie wszystkim jednak się to spodobało, a nawet ci, którzy wykazali względny entuzjazm, okazali się na tyle nieliczni, że o dalszym rozwoju tego przedsięwzięcia nie mogło być już mowy. Osobiście żałuję.
 
Marvel Origins t. 8: Thor 2 – już tylko wena autorów tej serii w zakresie użytkowania przez jej protagonistę Mjlonira nie raz i nie trzy rozłożyła mnie na łopatki. Nie dość na tym niektóre metody perswazji Syna Odyna wobec jego adwersarzy (konfrontacja z Merlinem, odzianym oczywiście w spiczasty czepiec z gwiazdeczkami) na swój sposób wręcz urzekają. Nie mogło rzecz jasna zabraknąć sercowych rozterek implantowanych z dobrze znanych Jackowi Kirby’emu (tj. jednemu z rysowników tej serii) komiksowych romansów. Ponadto Joe Sinnot raz jeszcze udowadnia, że jako rysownik radził sobie niezgorzej niż w roli nakładacza tuszu, a ponadto debiutują tu „Opowieści z Asgardu”, jak dla mnie jeden z najbardziej udanych „składników” epopei marvelowskiego Thora.
 
Bohaterowie i Złoczyńcy. Ptaki Nocy: Wielkie umysły myślą podobnie – tym razem na „pokładzie” tej serii zabrakło znanego z poprzedniego tomu poświęconego tytułowym bohaterkom Chucka Dixona. Nie da się ukryć, że z miejsca jest to odczuwalne, tak charakterystyczna dla tego autora lekkość fabularna byłby mile widziana także w  przypadku tego zbioru. W swojej klasie efektownie prezentuje się warstwa plastyczna w wykonaniu Eda Benesa, choć zdaje się, że zwolennicy obecnej mądrości etapu wśród tzw. środowisk postępowych są mocno jego manierą obruszeni. Oczywiście nie ma się tym co przejmować, a miast tego lepiej chłonąć tę nieprzesadnie wyszukaną rozrywkę jako świadectwo trendów obecnych w komiksie superbohaterskim w początkach obecnego wieku. 

The Fury of Firestorm nr 17 – kolejny debiut, z perspektywy tytułowego bohatera wręcz zasadniczy. Bowiem Firehawk (bo o niej właśnie mowa) odegra w tej serii bardzo istotną rolę. Do tego stopnia, że bez jej w niej udziału trudno będzie wyobrazić sobie to przedsięwzięcie. Przy okazji genezy tej postaci daje o sobie znać przynależność scenarzysty tej serii – tj. Gerry’ego Conwaya – do nieco innej już epoki twórczej niż moment zaistnienia niniejszej produkcji. 
 
The Shadow War of Hawkman nr 1 – w momencie gdy niniejsza inicjatywa twórcza zyskała przysłowiowe „zielone światło” (zapewne w toku roku 1984) reinterpretacje klasycznych osobowości uniwersum DC w wykonaniu m.in. Franka Millera, Johna Byrne’a czy Neala Poznera nie były jeszcze znane. Stąd miast faktycznego restartu w duchu nowoczesnych jak na lata 80. ubiegłego wieku prawideł fabularnych Tony Isabella (scenarzysta tej mini-serii) zdecydował się nie tyle na przybliżenie losów Hawkmana według autorskich konceptów, co podążył sprawdzonymi przez jego poprzedników (w tym zwłaszcza pomysłodawcę tej postaci w osobie Gardnera Foxa) schematami. Nie omieszkał jednak wkomponować dodatkowego wątku, który okaże się zapewne wiodącym dla tego przedsięwzięcia. Ogólnie zapowiada się ciekawie, choć przede wszystkim dla czytelników preferujących fabuły rozpisywane, określmy to umownie, po dawnemu.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: herman w Cz, 04 Maj 2023, 10:59:57
Małe podsumowanie kwietnia.
Przeczytałem łącznie 16 komiksów.
Czytelniczo bardzo zróżnicowany miesiąc, bo były i komiksy, które czytałem z dziećmi (Asteriks u Belgów i Wielki rów,  Drużyna Przyjaciół czy Podróże z pazurem), były też nowości (Wąż i kojot, Las, Fragmenty Chaosu) czy w końcu klasyka i starsze pozycje (Blueberry, dwie pozycje Nicolasa Presla).

Nie mogę narzekać, bo zdecydowana większość z tego co przeczytałem dostała u mnie ocenę w zakresie 5-7/10 (od "przeciętny" po "bardzo dobry"). Nie było żadnego zawodu, ale też nic nie wgniotło mnie w fotel. Do czasu, aż dotarła do mnie wyczekiwana nowość, czyli...

Komiks miesiąca:  Arab przyszłości tom 5. Dzieciństwo na Bliskim Wschodzie (1992-1994)

Co tu dużo gadać. Kolejna część rewelacyjnej serii "Arab przyszłości" nie zawodzi. Ba, to dla mnie najlepsza jak dotąd (jeszcze poprzedni tom 4. był na równie wysokim poziomie) odsłona tego cyklu. Pewnie większość czytających doskonale zna temat więc nie ma co się rozwodzić. Nasz bohater wkracza w wiek nastoletni ze wszystkimi urokami i konsekwencjami tego okresu. Nie zwalnia też karuzela w życiu rodzinnym - podobnie jak w poprzedniej części jest tu już trochę poważniej, bo i wydarzenia bardziej pokomplikowane. Mimo wszystko to start dobry Arab - ze swoimi rewelacyjnymi spostrzeżeniami życiowymi, wątkami kulturowymi, genialnym głównym bohaterem i jego przemyśleniami oraz typowym dla tego komiksu humorem, który potrafi sprawić, że nawet najtrudniejsze tematy są lżejsze do przetrawienia.
Dla fanów pozycja obowiązkowa, a jeśli omijaliście ją wcześniej szerokim łukiem to przedostatnia część tylko potwierdza, że warto zapoznać się z tą jedną z najlepszych serii komiksowych ostatnich lat.
Mocne 9/10.

Wyróżnienie: Boska kolonia 

Bardzo ciekawy komiks niemy - zarówno w warstwie narracji, jak i obrazie. Śledzimy losy młodego europejskiego szlachcica, który zostaje wysłany przez ojca do zarządzania w jednej z zamorskich kolonii.
Jest człowiekiem bardzo wierzącym, ale jego wiara, jak i on sam poddani będą w zamorskiej krainie wielkiemu testowi z pogranicza snu i jawy, z wieloma ciekawymi odniesieniami do historii i kultury.
Bardzo warto sprawdzić - 7/10.

Zawód miesiąca: brak!
Jeśli już miałbym coś dać na siłę to była by to "Latarnia" czyli pierwszy wydany w naszym kraju komiks, który stworzył Paco Roca. Nie jest to może komiks zły, ale czuć, że od najnowszych dzieł autora dzieli go te kilkanaście lat. Teraźniejsza twórczość autora bardzo mi podchodzi i byłem ciekaw jego przeszłości - dostałem stosunkowo nudnawy i mało oryginalny komiks o marzeniach i ideałach. Niemniej i tak to 5/10 (przeciętny).


Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Nd, 21 Maj 2023, 15:11:19
 Podsumowanie kwietnia, tym razem taki mix różności. Uwaga jak (prawie) zawsze pewne SPOILERY!!!


1.  "Piękna" - Hubert, Kerascoët. Mroczna baśń dla dorosłych autorstwa dwojga a właściwie trojga Francuzów. W pewnej krainie z gatunku tych "dawno, dawno temu za górami za lasami", żyła wraz z matką na łasce majętnej ciotki dziewczyna zwana z racji zapachu pochodzącego od ryb, które często musiała skrobać zwana Flądrą. Flądra nie ma lekkiego życia z wyjątkiem swojego ubóstwa odznacza się bowiem wyjątkową szpetotą co sprawia iż jest pośmiewiskiem całego miasteczka a jedynymi osobami z którymi może porozmawiać są jej matka oraz Piotrek pucułowaty syn jej ciotki. Ta niezbyt komfortowa sytuacja skończy się, gdy bohaterka ulituje się nad znalezioną w lesie żabą, która okaże się dobrą (no nie bardzo, ale o tym dziewczyna przekona się dużo później) wróżką, która za ratunek obiecuje jej spełnienie jednego życzenia. Flądra zażyczy sobie zostać najpiękniejszą kobietą na świecie.  Okaże się że takie coś leży poza magicznymi mocami wróżek, ale ta za to może sprawdzić żeby wszyscy uważali brzydulę za najpiękniejszą na świecie, na co ta nie mając innego wyjścia się zgodzi. "Upiękniona" bohaterka dzięki zniewalającemu wyglądowi, rozpoczyna swoją wędrówkę w górę drabiny społecznej, która wyniesie ją na królewski dwór a nawet jeszcze dalej. Nie zapominajmy jednak, że księga ulicy mówi "uważaj na swoje życzenia, bo mogą się spełnić". Pod względem wizualnym od knigi trudno mi było oderwać wzrok. Znawcy komiksu minimalistycznego powinni być zachwyceni (bądź też zdruzgotani) z jaką łatwością za pomocą kilku linii i plam rysownikom udaje się przedstawić najpiękniejszą kobietę świata w taki sposób, że nawet przez chwilę nie mamy wątpliwości, że nie ma ona konkurencji. W jakis sposób można narysować atrakcyjną kobiecą postać zaczynając od cebuli jako głowy, czy też jak znakomicie na tych prościutkich cartoonowych twarzach udaje się rysownikom  odwzorować emocje jednocześnie umiejętnie maskując ich karykaturalność. Żeby nie było, że całość jest bardzo prosta w wyglądzie to zaznaczam z góry, że nie jest. Niektóre panele wyraźnie są dopieszczone, niektóre już na pierwszy rzut oka wymagały naprawdę sporego nakładu pracy (wystarczy spojrzeć na scenę bitwy wzorowaną na średniowiecznych rycinach). Dodatkowo wielkie brawa dla Kultury Gniewu za wybranie wersji czarno-biało-beżowej-czy-tam-jakiejś-tam, bo istnieje również wersja kolorowa, która nawet w połowie nie wygląda tak dobrze. Co tutaj dobrego? Przede wszystkim scenarzysta łamie stereotyp Kopciuszka i jego mutacji czyli każda poniewierana pannica pod warstwą sadzy jest piękna, mądra i dobra. Flądra jest czego zresztą spodziewalibyśmy się po wioskowym kocmołuchu brzydka, głupia i może nie tyle zła, bo w gruncie rzeczy chce dobrze (chociaż to dosyć powierzchowne) ale jest małostkowa i właśnie po prostu durna tak bardzo, że nie jest w stanie przewidzieć jakichkolwiek konsekwencji swoich czynów. Z początku komiks może nie zachwyca przez jakiś czas stanowiąc baśń jadącą po bardzo przewidywalnym torze, ale po jakimś czasie orientujemy się że autorzy stworzyli historię nie dość, że niebanalną to na dodatek całkiem bogatą w treść. Oprócz oczywistego pytania o fizyczną atrakcyjność i siłę jej oddziaływania w społeczeństwie dostaniemy motywy tykające pozycji i roli kobiet w nimże, mechanizmów sprawowania władzy, a nawet zagadnienia dotyczące religii i konieczności bądź też nie jej odrzucenia. Z rzeczy, które mi się nie podobały, to reakcje mężczyzn na widok Pięknej, znaczy się reagują oni, albo tak albo siak kiedy jest to wygodne autorowi i wymaga tego fabuła, ja rozumiem że to oczywiście jest prościutka na poły satyryczna na poły krytyczna metafora, ale nawet i te powinny podlegać jakimś zasadom, chociażby takim że albo działają albo nie. Niespecjalnie mi się też spodobało zakończenie, może i bohaterka przeszła sporą drogę rozwoju, ale chyba niewiele wskazywało że jest "godna", za to inna postać pod sam koniec zostaje kompletnie zapomniana nie wiedzieć dlaczego. Za to wielkie brawa za "scenę po napisach", uśmiałem się z tego szczerze. Komiks o mocno feministycznym wydźwięku czego zresztą można się było spodziewać, ale na szczęście autorowi udało się uniknąć pułapki stworzenia papierowych postaci doskonałych z racji posiadania macicy. "Męską Skórę" już sobie odpuszczę, ostatnimi czasy zbyt dużo podobnych treści jest katowanych w mediach wszelakich, tym niemniej "Piękną" naprawdę polecam. To nie tylko ciekawa problematyka w mega-fajnej oprawie graficznej, ale też o czym czasami się zapomina, historia wciągająca jak cholera. No i piękne wydanie od KG, jeden z ładniejszych komiksów na moich półkach. Ocena 7+/10.


2. "Pacjent" - Timothe Le Boucher. "Dni których nie znamy" może i nie, aż tak genialne jak niektórzy twierdzą, to biorąc pod uwagę, że to właściwie początki autora robiły wrażenie, więc z pewnością warto było sprawdzić jego kolejny tytuł. Małym francuskim miasteczkiem a zapewne i całym krajem, wstrząsa przerażająca zbrodnia, lekko upośledzona dziewczyna zarzyna nożem całą swoją rodzinę, całą niemalże bo przeżywa jeden z jej braci Pierre, który zapada w śpiączkę, tyle kwestią wstępu. Właściwa akcja rozpoczyna się kilkanaście stron dalej, gdy po sześciu latach tytułowy pacjent budzi się z komy. Do przeprowadzenia jego terapii psychiatrycznej, której niewątpliwie będzie potrzebował zostanie wysłana doktor Anna, uznana specjalistka z dziedziny zarówno psychiatrii jak i kryminologii a także okazjonalnie pisarka bardzo poczytnych książek. Dosyć szybko wyjdzie na jaw fakt, że platynowowłosa gwiazda nie tyle została wysłana co sama starała się o tę pracę a nieco pikanterii dodaje fakt, iż była też psychologiem aresztowanej siostry Pierre'a, Laury która popełniła samobójstwo. Pod wpływem terapii, Pierre zacznie powoli wychodzić ze swojej traumy, odsłaniając coraz więcej historii ze swojej przeszłości i jednocześnie rozpoczynając pomiędzy sobą a lekarką swoistą pół-erotyczną grę pozorów. Rysunki Le Bouchera w "Dniach..." nie do końca mi podeszły, chociaż z biegiem czasu szło się do nich przyzwyczaić. W tym komiksie, ogólnie nie da się oczywiście nie rozpoznać jego ręki naśladującej nieco mangowy styl, natomiast równie trudno jest nie zauważyć że chłop trochę nad tym elementem przysiedział. Dla niektórych czytelników może to stanowić chyba swego rodzaju zaskoczenie, że gość który zdecydowanie lepiej czuje się jako scenarzysta niż rysownik postanowił trochę popracować nad swoją słabszą stroną, czyli jednak da się. Rysunki nieco bardziej skomplikowane, lepiej nałożone kolory, zdecydowanie poprawiony sposób nakładania cieni (co akurat tutaj jest fabularnie potrzebne), nieco więcej zabawy kadrem. Niektóre twarze (np. Laury) kojarzyły mi się z Katushiro Otomo, nieco mniej golizny niż w poprzedniku (i to raczej męskiej), za to jedno pozostało niezmienne, Francuz tak jak miał talent do klejenia fabularnych sekwencji za pomocą obrazów tak ma go nadal. Z początku bałem się nieco powtórki z rozrywki  po przeczytaniu opisu z tyłu okładki, ale okazało się że motyw pamięci został użyty do skonstruowania zupełnie innego komiksu a mianowicie dosyć klasycznego psychologicznego thrillera. I w tym leży nieco problem, ten thriller jest tak klasyczny, że na dobrą sprawę całość robi się nieco przewidywalna, na dodatek autor chyba nieco zbyt szybko wyciąga asa z rękawa. A żeby tradycji thrillerów kręconych przez mistrzów gatunku stało się zadość całość wieńczy fabularny twist mający zapewnić dwuznaczne zakończenie który w/g mnie jest nieco bez sensu. Wprowadza on tutaj, także sporo wątków pobocznych, które z jednej strony mają zapewne nieco gmatwać w sumie dosyć prostą fabułę z drugiej są po to, aby rozbudować nieco szpitalny mikro-świat, zaludniając go naprawdę ciekawymi postaciami drugoplanowymi. To drugie wychodzi świetnie, z tym pierwszym jest różnie, praktycznie żaden z wątków pobocznych nie znajdzie rozwiązania (w sumie kto powiedział, że powinny?) a postaci potrafią się czasem zachowywać niewytłumaczalnie. Natomiast odpuszczając kilka wad, komiks ma jedną bardzo wielką zaletę, wciąga jak diabli. Nie zachwyciły mnie póki co ani pierwszy ani drugi komiks pana Le Bouchera, ale obie pozycje są naprawdę dobre. Na tyle dobre, że z chęcią bym kupił jego kolejny komiks czyli "47 Strun", tyle że kupiłem już go wcześniej, ale jak bym nie kupił, to bym kupił. Może tym razem to będzie prawdziwa petarda? Widoki na to jakby nie patrzeć są naprawdę obiecujące. Ocena 7/10.

3.  "Fear Agent tomy 1-3" - Rick Remender, Tony Moore, Jerome Opena, Mike Hathorne. Pulpowa epopeja sci-fi, której bohaterem jest Heath Huston podróżujący jedynie w towarzystwie wiernej SI rakietą wyjętą prosto z klasycznego filmu fantastyczno-naukowego z lat 50-tych XX wieku, alkoholik, abnegat i jednocześnie ostatni żyjący spośród słynnych Agentów Strachu (czymkolwiek by oni nie byli póki co), parający się fachem najemnika. Dosyć szybko się zorientujemy, że bohater właściwie nie odłącza się od procentów w butelce z powodu tragicznych wydarzeń z przeszłości, Ziemia została spustoszona podczas konfliktu dwóch obcych ras na jej powierzchni a niedobitki ludzkości pałętają się gdzieś po całym, dosyć gęsto zamieszkanym kosmosie, tyle na początek się dowiemy i tyle wystarczy. Podczas jednej ze swoich kolejnych misji (czyli na początku pierwszego tomu) facet najzupełniejszym przypadkiem, trafia na ślad kosmicznego spisku, który zagraża nie tylko żałosnym resztką ludzkości, ale i całemu kosmosowi. Jednocześnie udaje mu się cofnąć w czasie co wydaje się doskonałą okazją na odkręcenie ponurego losu, który spotkał naszą planetę i jednocześnie szansą na odzyskanie utraconej rodziny kosmicznego łowcy nagród, ale oczywiście tylko się wydaje. Tak czy inaczej Heath będzie się musiał udać w szaloną podróż poprzez cały kosmos, czas i inne wymiary aby naprawić to co nabroił a także być może znaleźć w końcu odkupienie i uratować cały wszechświat. Dużo i to dobrego można powiedzieć o oprawie graficznej tego komiksu, na plus że wszyscy trzej rysownicy operują dosyć podobnym stylem, więc czytelnik nie odczuje w pędzącej jak Shinkansen opowieści żadnego dyskomfortu poznawczego. Jest kolorowo, wybuchowo i niespecjalnie realistycznie. Zwracają uwagę dosyć fajne projekty obcych ras a tych jest naprawdę sporo, oraz olbrzymia dynamika poszczególnych scen (a ta się przydaje). Scenariusz Remendera mocno czerpie z retro-sf (tak jak zresztą i rysunki), ale to w kwestii samych dekoracji, natomiast jeżeli chodzi o samą fabułę to mamy tutaj napakowaną akcją przygodę, która cofa nas 20 może co najwyżej 30 lat wstecz. Huston to bohater z czasów gdy na ekranach kin święciły triumfy największe gwiazdy kina strzelano-kopanego pokroju Sylwka, Arniego czy Bruce'a Willisa. Facet to agresywny pół-debil (nie do końca, często cytuje klasyków literatury) i wiecznie znietrzeźwiony szowinista, którego nie da się zdefiniować pojęciem "toksyczna męskość" bo on ją zeżarł na śniadanie i zapił butelką taniego alkoholu oraz który uważa, że każdy problem da się rozwiązać strzałem z laserowego pistoletu lub celnym kopem, a nawet jeżeli się nie da to i tak warto strzelić na wszelki wypadek. Jednym słowem bohater na miarę naszych czasów, kompletnie impulsywny Teksańczyk, który żadną miarą nie potrafi przewidzieć konsekwencji swoich czynów za to zawsze liczy na swoje szczęście. Szczęście, które faktycznie mu sprzyja, ale tylko połowicznie, tzn. rzeczywiście udaje mu się cudem wyjść żywym z każdej opresji tylko że po każdej sprowokowanej przez niego akcji sytuacja jego i jego otoczenia staje się jeszcze gorsza. Ażeby jednak czytelnik nie sarkał iż ma do czynienia z kompletnie jednowymiarowym, sztampowym mięśniakiem wyrwanym z kina akcji klasy B, dopisuje mu tragiczną przeszłość i nieco pogłębia jego charakter w sposób oczywiście po raz kolejny kompletnie sztampowy, ale za to nadający bohaterowi przynajmniej ten drugi wymiar. Co mi się nie podobało? Wszystkiego jest tutaj po prostu zbyt dużo. Akcja pędzi na złamanie karku, liczba fabularnych twistów jest tak niedorzecznie wysoka, że po jakimś czasie po prostu straciłem tym zainteresowanie i nie potrafiłem się zorientować np. o której kosmicznej rasie jest aktualnie mowa wyczytując jej nazwę. Każdy z sojuszników Hustona zdąży go zdradzić ze trzy razy a wrogowie okażą się przyjaciółmi i to też niejednokrotnie. Upakowano tutaj chyba każdy pomysł jaki kiedykolwiek wykorzystano w tym gatunku, który się przypomniał autorowi. Komiks zdecydowanie najlepiej się ma, kiedy uspokaja akcję i skupia się na bohaterze i jego stratach i bólu doprowadzających go do czynów raczej amoralnych, oraz na jego relacjach osobistych z rozmaitymi postaciami drugoplanowymi. Na dodatek Remenderowi co zaobserwowałem już w Uncanny X-Force dobrze wychodzi przedstawianie dysfunkcyjnych parek i tutaj motywy Heath i kobiety jego życia przedstawiają się całkiem wdzięcznie, szkoda że jest tego co dobre stosunkowo niewiele zestawiając z kolejnymi falami wrogów do odstrzelenia. Geneza Agentów Strachu wydaje się lekko nonsensowna a samo zakończenie szczerze mówiąc nie bardzo mi przypadło do gustu. Ja rozumiem, że bardzo trudno jest napisać bez pudła historię o podróżach w czasie, ale to po to ci wszyscy bohaterowie przeżyli to co przeżyli? Koniec, końców podobało mi się, komedio-dramat akcji o dosyć pozytywnym i bardzo ludzkim przesłaniu, że nigdy nie należy się poddawać, ale jakoś tak po tak głośnym tytule spodziewałem się chyba jednak nieco więcej. Ocena 7/10.


4.  "Towarzysze Zmierzchu" - Francois Bourgeon. Dzieło komiksowego giganta, który tak na dobrą sprawę wcale tak znowu wiele tych komiksów nie stworzył. Nie ukrywam, że jestem wielkim fanem "Pasażerów Wiatru", "Cyann" to w mojej opinii jednak mniej udany cykl, ale i tak co najmniej dobry. Więc nie ukrywam, że bardzo wiele się spodziewałem bo często chwalonych Towarzyszach. Historia rozpoczyna się w czasie trwania Wojny Stuletniej na terytoriach Francji, przewrotny los łączy ze sobą Mariotte rudowłosą wnuczkę wiejskiej czarownicy, Aniceta tchórzliwego wiejskiego dręczyciela rudej (czarownice muszą być prześladowane w końcu) oraz bezimienny ponury (w sumie nie aż tak ponury jak by się z początku wydawało) błędny rycerz z pokiereszowaną twarzą, który przygarnie w/w młodzież i uczyni z nich swoje sługi a zarazem towarzyszy swojej błędnej wyprawy. Wyprawy, która poprzez lasy, pola, wzgórza i magiczne krainy powiedzie ich wprost do zamku Montroy, gdzie zepną się fabularnie wszystkie trzy albumy wydane w tym wydaniu zbiorczym a wszyscy członkowie drużyny (na koniec będzie ich więcej niż główna trójka) napotkają przeznaczony im los. Koń jaki jest, każdy widzi tak samo jak i rysunki Burgeona. Pamiętam z początku lektury Pasażerów i Cyann trochę sarkałem na oprawę graficzną, ale szybko mi przechodziło by pod koniec lektury utwierdzać się w przekonaniu iż jest znakomita, normalnie napisałbym że w tym przypadku było identycznie, tyle że nie było bo od początku spodziewałem się że będzie znakomita. Znakomita oczywiście, że weźmiemy pod uwagę te jego charakterystyczne, dziwnie wykoślawione twarze chociaż nie jest to żadną regułą bo i ładne i symetryczne autor narysować potrafi. Wrażenie napewno robią wszelkie bardzo pieczołowicie oddane dekoracje w stylu przyrody czy też architektury oraz kostiumy, dzięki którym doskonale wczujemy się w średniowieczne klimaty. Komiks zawiera dosyć sporo nagości co może nie jest w przypadku Bourgeona żadną niespodzianką, ale jest tu jej jakby więcej niż w pozostałych tytułach i nie mam absolutnie nic przeciwko niebiańskim modelkom Manary, ale nagość u francuskiego mistrza, poprzez niekonieczne dążenie do ideału sprawia wrażenie naturalniejszej a przez to ciekawszej. Krótko mówiąc oprawa graficzna to bardzo mocna strona tego albumu, ale nie pozbawiona pewnych słabostek, które szczerze mówiąc dosyć mocno podkreślają minusy całości. A te ku mojemu zaskoczeniu były niemałe. Historia jako całość jak już dobrniemy do końca okazuje się całkiem prosta, tyle że drogi prowadzące do tego końca proste wcale nie są. Fabuła jest absurdalnie wręcz poplątana a może nie tyle nawet poplątana, ale przystrojona tak wielką ilością ozdobników, że w pewnych momentach kompletnie traci sens. Pierwszy tom "Czary w Lesie Mgieł" czytało mi się niewiarygodnie dobrze, poznajemy bohaterów, oni zaczynają tworzyć zgraną bardziej lub mniej ekipę, przeżywają pierwszą fantastyczną bądź też nie przygodę i dostają swojego "questa". Tyle, że tom drugi "Cynowe Oczy Posępnego Miasta" będący właściwie w całości opowieścią fantasy tyle, że kompletnie bełkotliwą. Mamy do czynienia z dwiema liniami fabularnymi przeplatającymi się tak ściśle, że trzeba nielichej uwagi aby odróżnić teraźniejszość (dla bohaterów) z czasami sprzed 1000 lat. Zauważyłem, że niektóre osoby zachwycają się tym elementem i fakt może jest on i dobrze zrobiony, tyle że kompletnie nie mam pojęcia co on miał na celu. Zresztą wychodzi tutaj pewna słabość rysunków Bourgeona, on rysuje dosyć podobne do siebie twarze i można mieć kłopot z rozróżnieniem postaci tym bardziej, że artysta dosyć dowolnie nakłada kolory, ruda Marriotte nazywana złośliwie Rudzichą potrafi mieć na niektórych planszach włosy bardziej blond, przez co nie przypomina samej siebie. Tom trzeci i najdłuższy "Ostatnia Pieśń Malaterre'ów" pozbawiona jest raczej elementów fantastycznych za to kompletnie przeładowany właściwie wszystkim. Pan Birek w posłowiu twierdzi, że Bourgeon posługiwał się przy pisaniu elipsami, natomiast te elipsy są tak elipsowate, że dla mnie już chyba zbyt krzywe. Kolejne postacie dołączają do trójki naszych wędrowców na dobrą sprawę nie do końca wiadomo kiedy i z jakiego powodu a i czasem znikają nie wiadomo kiedy. Napotkane po drodze osoby pomagają im bądź szkodzą też właściwie nie wiadomo dlaczego. Przez te wszystkie przeskoki, gubią się gdzieś kompletnie związki przyczynowo-skutkowe a co najgorsze bohaterowie praktycznie nie przechodzą żadnego rozwoju charakterologicznego (mistrzem w tej dziedzinie będzie Anicet). Tekstu jest bardzo dużo i nie zawsze wiadomo o czym jest rozmowa. Okropnie wymęczyła mnie lektura, momentami czytałem ledwie po kilka-kilkanaście stron naraz bo więcej zdzierżyć nie mogłem. Rozczarowanie, jest świetnie oddany klimat średniowiecza (przypuszczalnie bo przecież tam nie byłem), bardzo fajni dalecy od ideału bohaterowie, fantastyczne rysunki (z w/w zastrzeżeniami) tyle że całość nie bardzo składa się w dobrze opowiedzianą historię. Ocena -6/10.


5. "Sherlock Frankenstein i Legion Zła" - Jeff Lemire, David Rubin. Kolejny spin-off "Czarnego Młota" za który zabrałem się już z niechęcią, pamiętając jeszcze żałośnie słaby poziom jego poprzedników. Tym razem o wiele mocniej powiązany z główną serią (powiedzmy, ale o tym później) bo jego bohaterką będzie Lucy Webber czyli córka Młota, rozpoczynająca poszukiwania swojego ojca, czyli tak pi razy drzwi akcja rozpoczyna się na kilka lat przed wydarzeniami z oryginału. Lucy za pomocą Doktora Stara trafia do tajnej kryjówki swojego ojca (kompletny nonsens, dlaczego klon Thora miałby posiadać jakąś skomputeryzowaną "tajną bazę", zwłaszcza że w cywilu jest zwykłym pracownikiem socjalnym?). Po czym wpada w sumie może i nie strasznie głupi pomysł, że skoro żaden ze stróżów prawa nie wie co się stało z superbohaterami to może będzie wiedział, któryś z superzłoczyńców? No a kto może wiedzieć więcej niż najgorszy nemesis strażników Spiral City, geniusz zła Sherlock Frankenstein? Tyle, że od czasów walki z Antybogiem nikt Sherlocka nie widział, więc poszukiwania zaczyna od czarnomłotowego odpowiednika Arkham czyli Spiral Asylum prowadzonego przez byłego superherosa Wingmana wyjętego z kategorii ludzi medycyny zwanej "lekarzu lecz się sam" (przy okazji dowiedziałem się kim był dziadyga w Czarnym Młocie 45, ale dlaczego skrzydła i kostium kopiujący Hawkmana zamienił na coś przypominającego coś co ośmioletnie dziewczynki zakładają do szkolnego przedstawienia się nie dowiedziałem, chociaż patrząc na to co wyczynia z tą serią Lemire to może nawet i lepiej). W zakładzie porozmawia z tym i owym "pensjonariuszem" co skieruje ją do innych ludzi (albo i nie do końca ludzi) i tak od nitki do kłębka aż do (nie)rozwiązania sprawy. Całkiem niezłe wrażenie sprawiają rysunki Rubina, to taki kreskówkowy styl, ale w jakiś przedziwny sposób wypaczony, bardziej kojarzący się z jakimś undergroundowym komiksem, nie wiem czy idę dobrym tropem, ale mi momentami kojarzył się z rysunkami naszego rodaka Łukasza Kowalczuka. Interesująco wyglądają kolory, całość jest w dosyć mrocznej tonacji, ale artysta użył też sporo jadowitych neonów, z początku może to wprowadzić lekki dysonans, ale w moim przypadku zaakceptowałem taki a nie inny wygląd. Przejdźmy zatem do meritum, śledztwo panny Webber tak naprawdę jest tylko pretekstem, aby przedstawić originy kilku superłotrów wymienionych po razie w głównej serii i pokazanych na jednym obrazku, albo i nawet nie to. Całość jest w dosyć lekkiej i humorystycznej konwencji pasującej do oryginału jak siodło do świni. Interesują kogoś historie postaci, które w "Czarnym Młocie" nie pełniły jakichkolwiek funkcji a były wspomniane jednym słowem? Jeżeli tak, to proszę bardzo mi trudno było się pozbyć poczucia zmarnowanego czasu (że nie wspomnę o pieniądzach). Co najlepsze w temacie tytułowego Sherlocka, który był najbardziej wyjętą z dupy postacią w Młocie to poznamy tu jego historię, ale niczego się nie dowiemy na temat najbardziej wyjętego z dupy i zresztą kompletnie później olanego wątku. "Sherlock i Legion" to w teorii mocno powiązany z poprzednikiem tytuł, ale tak naprawdę niewiele mający z nim wspólnego i wyglądający jakby był skierowany do sporo młodszego czytelnika, ale sam komiks jako komiks napewno lepszy niż wcześniej czytane przeze mnie spin-offy (chociaż to nawet nie średniak), dlatego i ocena lepsza 4+/10.


6. "Era Kwantowa" - Jeff Lemire, Wilfredo Torres i inni. "Ah shit, here we go again", ten cytat z pewnej znanej gry, doskonale opisuje mój entuzjazm na myśl o czytaniu kolejnego spin-offa "Czarnego Młota" po lekturze trzech poprzednich. Tym razem nie cofniemy się tak jak w pozostałych przypadkach w tył, tylko czego się można domyśleć po tytule skoczymy w przyszłość. Daleka przyszłość (jeżeli ktoś zastanawiał się nad datą do której nie pasowała mu za bardzo wizja świata to proszę się tym nie kłopotać, to prawdopodobnie albo jakiś błąd w oryginalnym wydaniu zbiorczym, albo jakaś dziwna wizja tłumacza czyli pana Sidorkiewicza) wzorowana na tym co przedstawione jest w DC i ich Legionie Superbohaterów czyli błyszczące wieże przyszłości i Kwantowa Liga młodocianych superbohaterów ze wszystkich stron kosmosu, czuwająca aby w tym raju nie zagrożone pozostały wolność, równość i braterstwo. Żadnym spoilerem nie będzie to, że futurystyczna sielanka potrwa tylko kilka stron. Przerzucimy się na dwadzieścia pięć lat do przodu, gdzie dowiemy się, że Ziemia została zaatakowana przez pobratymców Barbaliena, atak przy olbrzymiej ilości ofiar został odparty, ale zamiast opłakiwać poległych i cieszyć się ze zwycięstwa jeden z członków Ligi przechwytuje władzę i wprowadza na Ziemi i jej kosmicznych terytoriach reżim  opierający się na niechęci do obcych. Liga będzie musiała jeszcze raz zebrać swoje nadwątlone siły i ocalić cały kosmos przed dyktatorem (trochę im to zajęło żeby się zdecydować). Ilustracje Torresa, proste momentami aż do przesady z przyjemnymi dosyć jasnymi kolorami Dave'a Stewarta i same przyjemne w oglądaniu, nie moja stylistyka ale chyba dosyć udanie naśladują to co widać w retro-futurystycznych superbohaterskich opowieści. Bo, przynajmniej tak przypuszczam to miał na celu ten komiks nawiązywać do klasycznych komiksów z Legionem Superbohaterów co mu się chyba udaje i to właściwie jedyna ciepła rzecz jaką mogę o kolejnym spin-offie powiedzieć. Fabuła jest prościutka i naiwna a większość postaci nie posiada jakichkolwiek określonych cech charakteru. Autor tak bardzo zabrnął w zabawę z wykorzystaniem utartych gatunkowych schematów, że zaczął w końcu zżynać sam z siebie zapominając o dodaniu czegoś ekstra. Wizja przyszłości jest średnio wiarygodna wiercąc dziurę w głowie takimi szczegółami jak zmiennokształtni Marsjanie prześlizgujący się przez bramki kontroli mające wykrywać zmiennokształtnych czy była superbohaterka w czasach kiedy ludzkość swobodnie śmiga po galaktyce jeżdżąca (latająca) na wózku inwalidzkim bo nie ma nóg. Do tego wykorzystanie bohaterów oryginalnej serii jest strasznie wymuszone. No właśnie ci bohaterowie. "Erę Kwantową" przy dużej ilości dobrej woli w przeciwieństwie do reszty spin-offów które czytałem będących pobocznymi historiami czy tam pół-prequelem tym powyżej, można by uznać jako kontynuację "Czarnego Młota". Tyle, że to naprawdę strasznie wypocona kontynuacja na dodatek nie dająca mi pewności czy właściwie zrozumiałem zakończenie oryginalnej serii czy to jednak Lemire je zmienił. Na uwagę zasługuje też zakończenie, muszę przyznać kompletnie dla mnie zaskakujące gdyż czegoś tak absurdalnego się kompletnie nie spodziewałem. Tak więc kolejny niepotrzebny komiks z serii. Ogólnie cała sprawa wygląda jakby Lemire ewentualnie Dark Horse chciało odpalić swoje własne superbohaterskie (mini)uniwersum, tylko dlaczego zajmuje się tym jeden człowiek, który wyraźnie nie czuje się zbyt dobrze zmieniając konwencje? Bo przecież każdy z dotychczasowych czytanych przeze mnie "uzupełniaczy" jest komiksem z zupełnie innego gatunku (oczywiście nie wliczając faktu, że wszystkie są o superherosach) na dodatek nie mającego wiele wspólnego z oryginałem. No nic mi na myśl nie przychodzi z wyjątkiem niegdyś kultowego u nas zwrotu "for money". Jak for money to for money i ja tak samo oceniam tę inicjatywę wydawniczą i następnym razem money zachowam dla siebie. Może to i lepsze niż "Pułkownik Weird" czy "CM'45", ale co z tego, skoro naprawdę łatwo byłoby napisać cokolwiek lepszego? Ocena 4/10.

 
7.  "Moon Knight tom 2 - Z Martwych Powstaną" - Brian Wood, Greg Smallwood. Tom drugi przygód ubranego na biało mściciela wydany jeszcze w ramach Marvel Now. Nie będę ukrywał, że po pierwszym znakomitym tomie Ellisa i Shelveya miałem co do tego komiksu dosyć spore oczekiwania i odrazu uspokajam, nowym autorom nie udało się ich spełnić (przynajmniej scenarzyście). Tym razem zamiast kilku krótkich nowelek mamy do czynienia z jedną opowieścią, ale dzielącą się na dwa mniej więcej równe bloki, w pierwszym Nocny Wędrowiec będzie starał się unieszkodliwić faceta który wziął zakładników i grozi wysadzeniem się, w drugim będzie starał się powstrzymać zamach na generała i jednocześnie przywódcę któregoś z tych nieistniejących marvelowskich, afrykańskich państewek, który teraz jest facetem ciężko pracującym dla dobra swojego kraju, ale podobno jego przeszłość nie jest specjalnie chwalebna. Co zresztą dla Marka Spectora skończy się lądowaniem (nie pierwszym) w szpitalu psychiatrycznym. Ogólnie lubię Smallwooda tak jak i zawsze miałem słabość do takiego niespecjalnie szczegółowego, naskrobanego grubą krechą ale mimo swojego uproszczenia sporo czerpiącego z realizmu stylu, tak samo jak i do raczej ponuro-mrocznych kolorów. Nie jest to z pewnością poziom jego poprzednika, ale jak na moje to pozytywnie z plusem, za to na bardzo dobrze z plusem oceniam jeden z zeszytów w którym każdy panel jest obrazem z przemysłowej kamery lub ekranem tv. Szczerze, nie oczarował mnie ten komiks tak jak pierwsza część serii do której zresztą Wood starał się nawiązać i fabularnie i trochę klimatem, ale dla mnie fabuła nie jest jakoś fantastycznie wciągająca a na dodatek średnio wiarygodna (jakkolwiek by to w przypadku tego gatunku nie zabrzmiało). Co gorsza o ile tom "Z Martwych" opierał się raczej na niedopowiedzeniach w kwestii pochodzenia czy też wogóle posiadania jakichkolwiek boskich mocy Moon Knighta tak tutaj okazuje się, że Khonshu jest jak najbardziej realnym bóstwem, chociaż chyba nie nadzwyczaj lotnym a już napewno nie wszechwiedzącym, ja to biorę raczej jako minus. Jakby nie patrzeć jednak źle nie jest i na dodatek w fajnej oprawie graficznej, dlatego nieco naciągając...Ocena 6/10.

 
8.  "Moon Knight tom 3 - W Noc" - Cullen Bunn, Ron Ackins, German Peralta. Trzeci znowuż cieniutki tom tej niedługiej serii i kolejna zmiana w obsadzie, ciężko stwierdzić czy to planowane było wcześniej, czy ktoś w Marvelu zorientował się, że poprzednicy nie zachwycili. Tym razem powrót do charakteru tomu pierwszego, czyli krótkich jednozeszytowych opowiadanek w konwencji około-horrorowej. Jako weteran wychowywany na klasycznych komiksach superhero i ogólnie miłośnik krótkiej formy zarówno w literaturze jak i kinie nie mogę nie powiedzieć, że przedkładam taką formę nad tę dzisiejszą w której to co kiedyś mieściło się w dwóch zeszytach, rozpisuje się na dziesięć. Rysunkowo niestety słabiej niż w przypadku poprzedników, tzn z rysunkami wszystko jest w porządku, ale to taki raczej superbohaterski standard a akurat ten tytuł prosi się o większa dozę szaleństwa (w punkt). Niektórzy mogą się czepiać, że to właściwie powtórka z rozrywki i nie wnosi kompletnie nic nowego do historii bohatera, ale mi tam akurat to do szczęście nie jest potrzebne. Gorsze napewno niż komiks Ellisa, ale lepsze niż tom drugi od Wooda. Ogólnie rzecz biorąc, polecam wszystkie trzy tomy Moon Knighta, kolejny dowód na teorię, że bohaterowie z drugiego czy też trzeciego szeregu bardzo często osiągają wyższe poziom niż flagowe tytuły dwóch wielkich wydawnictw. Ocena 7/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Spiff w Nd, 21 Maj 2023, 15:55:08
Up.
Znalazłem dwie literówki, ale już nie pamiętam gdzie. ;)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Nd, 21 Maj 2023, 18:22:07
  Dwie? To lepiej niż w Scream Comics. Może CV tam złożę?
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Cz, 01 Czerwiec 2023, 20:52:57
Maj                                     
 
Na wschód od zachodu. Apokalipsa – Rok drugi – teoretycznie (a w gruncie rzeczy także praktycznie) jest rozmach i śmiałość wizji politycznie rozdrobnionej Ameryki Północnej. Stąd niniejsza opowieść ma potencjał by uwodzić i fabularnie przekonywać. Podobnie z warstwą plastyczną wykazującą znamiona fascynacji jej autora zarówno dalekowschodnimi rozwiązaniami stylistycznymi, jak również dokonaniami europejskich klasyków komiksu. A jednak zbyt wiele Hickmana (tj. scenarzysty tego przedsięwzięcia) to nie zawsze przepis na sukces. Stąd poczucie obcowania podczas lektury z utworem nie w pełni spójnym. Mieszane odczucia to sformułowanie, które przynajmniej w moim przypadku najtrafniej oddaje nastrój po przyswojeniu sobie tegoż obszernego tomidła.
 
The Fury of Firestorm nr 18
– uczciwie trzeba przyznać, że nowy (choć w gruncie rzeczy już dobrze wcześniej rozeznany) adwersarz nie prezentuje się najlepiej. Stąd tym razem w sposób szczególny korzystniej jawią się zawirowania natury sercowej Ronniego oraz refleksje o jego domniemanej odpowiedzialności za śmierć ojca. George Tuska, tj. chwilowy „zmiennik” Pata Brodericka w roli rysownika, poradził sobie w pełni profesjonalnie, choć nie porywa w równym stopniu co drugi z wspomnianych twórców.
 
The Shadow War of Hawkman nr 2 – powodów do wzmożonych emocji zaiste tu nie braknie. Dość wspomnieć utratę przez protagonistę życiowej partnerki. Jakby tego było mało dociera doń skąd wywodzą się jego nowi oponenci i jest to dlań mocno szokująca informacja. Rozwój akcji nabiera zatem stosownego dramatyzmu. Udanie prezentuje się również warstwa plastyczna, jako że za jej wykończenie na etapie nakładania tuszu odpowiadał Alferdo Alcala, w moim przekonaniu znakomity artysta, celujący w stylistyce o „posmaku” retro (uwielbiam!). Jest zatem dobrze, choć odbiorcy gustującego we współczesnych trendach ta propozycja wydawnicza raczej nie przekona.

Chu - poszerzenie świata przedstawionego znanej i (na ogół) lubianej serii ,,Chew” niestety wypadło co najwyżej umiarkowanie. Brak tu bowiem przejawów tak charakterystycznego dla wspomnianego przedsięwzięcia błyskotliwego i ciętego zarazem humoru, autentycznie zaskakujących zwrotów akcji oraz osobowości o potencjale do wstrząśnięcia emocjami czytelnika. Warstwa plastyczna, acz fachowo wykonana, jawi się jako aż nazbyt mocno ,,słodziachna”, wzbudzająca skojarzenia z animacjami przybliżającymi zawiłe losy Kucyków „Przyjaźń to Magia” Pony. Tragedii teoretycznie nie ma, ale po wcześniejszych przejawach twórczej aktywności Johna Laymana można było spodziewać się znacznie więcej.

Marvel Origins t.9: Fantastyczna Czwórka 4 - kolejne odsłony tej przełomowej serii zdążyły już przyzwyczaić do ich dosycenia w mnogość nie oszczędzanych pomysłów. Nie inaczej sprawy maja się także tym razem, bo każdy kolejny epizod wręcz emanuje od emocjonujących konceptów, które z czasem okazały się nieodłączną częścią mitologii Marvela. Krótko pisząc: humor, romans, przygoda, a przy okazji także pełnowymiarowa klasyka.
 
Bohaterowie i Złoczyńcy. Booster Gold: Wielki upadek - próba wkomponowania w ramy uniwersum DC zupełnie nowej osobowości najwyraźniej wymagała znaczącej reorientacji względem pierwotnego zamysłu, bo niniejsza, pierwsza seria z udziałem tej postaci statusu komercyjnego hitu nie uzyskała, a nawet po dwóch latach rynkowego bytu zniknęła z oferty swojego wydawcy. Mimo tego warto poznać początki tego nieszablonowego i jak na czas jego zaistnienia nowocześnie prowadzonego protagonisty. Znać, że Dan Jurgens (pomysłodawca projektu) włożył w to przedsięwzięcia mnóstwo serca i swojej pracy. Dla czytelników gustujących w głównonurtowych produkcjach superbohaterskich doby lat 80. XX w. lektura wręcz obowiązkowa.
 
The Fury of Firestorm Annual nr 1 - drugie podejście do solowej serii z udziałem tytułowego bohatera w wymiarze komercyjnym i ogólnego szczęścia (ominęła ją implozja oferty DC Comics z pamiętnego 1978 r.) okazała się najwyraźniej na tyle rokująca, że już w drugim roku swojego funkcjonowania miesięcznik ten doczekał się rocznego wydania specjalnego. Stąd właśnie ów „Annual”, który płynnie podejmuje wątki znane z wówczas świeżo opublikowanych epizodów niniejszej serii. I chociaż dobór garderoby dla głównego antagonisty zaprezentowanej tu intrygi (w tej roli osobnik znany jako Tokamak), delikatnie rzecz ujmując, szyku przedsięwzięciu nie dodaje, to jednak w swojej klasie okazuje się dokładnie tym, czego wielbiciele zarówno tej konwencji, jak i produkcji w tamtym czasie realizowanych, zwykli oczekiwać. Znać przy tym ambicje autorskiej spółki na rzecz wylansowania Firehawk, żeńskiej odpowiedniczki nuklearnego herosa. Powraca również wątek byłej żony profesora Steina i stąd owa fabuła to nie tyle osobny „byt” (jak to często w przypadku „Annuali” bywało), co integralna część wydarzeń rozgrywających się na kartach miesięcznika.
 
The Shadow War of Hawkman nr 3 - rewelacji z gatunku osłupiających w przypadku tej odsłony niniejszej mini-serii zaiste dostatek. Dość wspomnieć, że domniemana utrata najcenniejszej z perspektywy tytułowego bohatera osoby okazuje się względna, a i wieści o pozaziemskiej proweniencji sprawiają, że dotychczasowy ogląd spraw ulega gruntownej reorientacji. Nieprzypadkowo, bo zagrożenie z którym zmuszony jest zmagać się Hawkman śmiało można uznać za najbardziej wymagające w jego dotychczasowej aktywności. Toteż wraz z rozwojem akcji również napięcie znacząco narasta. 

Star Wars Komiks Kolekcja t.3 – kolejna okazja do przejrzenia się konceptom rozwojowym dla uniwersum Gwiezdnych Wojen w momencie gdy jeszcze nie sposób było wyczuć w których kierunkach ewoluować będzie ów wszechświat przedstawiony to swoista gratka nie tylko dla fanów tej marki. Ciekawie jest bowiem przyjrzeć się pomysłom twórców działających niejako na oślep i w sytuacji gdy ramy tegoż uniwersum nie były jeszcze tak skrzętnie doglądane. Wytworzyło to wiele interesujących sytuacji oraz propozycji wizerunkowych, które nie zyskały potwierdzenia w późniejszych chronologicznie produkcjach filmowych. Do tego zaangażowani w ten projekt scenarzyści zadbali by akcji i kumulacji emocji w nim nie zabrakło. Szkoda tylko, że na „pokładzie” zabrakło tym razem Toma Palmera, jednego z najwybitniejszych nakładaczy tuszu w dziejach komiksowej branży, który niewiele później nadał komiksowym Gwiezdnym Wojnom w wymiarze wizualnym olśniewającego wręcz blasku. 

The Fury of Firestorm nr 19 - nowy oponent i nowy ilustrator. Choć w drugim przypadku tylko na moment, bo ledwie na ten epizod. Za to wysokiej klasy, bo sam Gene Colan, jeden z najbardziej wrażeniowych w wymiarze stylistycznym spośród klasycznych autorów superbohaterskiej konwencji. Efekt zaiste cieszy oko i wizualnie okazuje się interesującym urozmaiceniem warstwy plastycznej tego tytułu.
 
The Shadow War of Hawkman nr 4
- otwarte zakończenie tej mini-serii nie pozostawia cienia wątpliwości, że już na starcie inicjatywa ta stanowić miała nowe otwarcie w losach pary głównych bohaterów. Z pozoru zachowawcza (czy może raczej: wpisująca się w koncepty zaproponowane przez odnowicieli tej marki doby Srebrnej Ery, a za którymi wielu jej fanów tęskniło) faktycznie gruntownie reorientowała świat przedstawiony Hawkmana i jego dzielnej Połowicy. W idealnym zresztą ku temu momencie, jako że całe uniwersum DC przechodziło wówczas rewitalizacje (vide ,,Kryzys na Nieskończonych Ziemiach”). Zaistniała zatem szansa na tzw. nowy początek i niniejsza inicjatywa twórcza okazała się jej emocjonującym preludium. Niebawem miało się to przejawić uruchomieniem pełnowymiarowej serii z udziałem Hawkmana i Hawkgirl.
 
Star Wars Komiks Kolekcja t.4 – kolejna okazja by przyjrzeć się rozwojowi uniwersum Gwiezdnych Wojen w czasach, gdy zrealizowany był ledwie jeden epizod tej długowiecznej sagi. Archie Goodwin (tj. scenarzysta tej serii) zmuszony był zatem improwizować i trzeba przyznać, że niekiedy wychodziło mu to całkiem zgrabnie. Zwłaszcza w kontekście rodu Tagge, którego przedstawiciel odważył się rzucić wyzwanie Vaderowi. Ponadto znajdziemy w tym tomie pierwszą połowę komiksowej adaptacji „Imperium kontratakuje”, dla wielu najbardziej udanej odsłony tej kosmicznej sagi. Nie wnikając w zasadność tej opinii wypada nadmienić, że w roli autora jej warstwy plastycznej brawurowo poradził sobie Al Williamson.
 
Rozkwit i upadek Imperium Triganu księga I – monumentalna panorama dziejów tytułowej struktury politycznej na miarę wielkobudżetowych produkcji Fabryki Snów takich jak „Ben Hur”, „Kleopatra” i „Dziesięć przykazań”. Tu się wykuwał talent i warsztat Dona Lawrence’a, którym z czasem miał olśnić czytelników serii „Storm”. Choć jak dla mnie ta inicjatywa twórcza jawi się jeszcze bardziej udanie niż perypetie zagubionego w czasie i przestrzeni astronauty oraz jego urokliwej towarzyszki. Chociażby z racji udanego mariażu konwencji znanej jako miecz i sandały z motywami science fiction Złotej i Srebrnej Ery.   
 
The Fury of Firestorm nr 20 - już tylko na podstawie okładki tego epizodu znać, że tytułowego bohatera czekają nieliche przeboje. Wszak po raz kolejny zmuszony on będzie stawić czoła swojej najbardziej zajadłej i wyzbytej skrupułów przeciwniczce w osobie nieprzewidywalnej Killer Frost. Trudno bowiem byłoby uwierzyć, że wspomniana na trwale zniknie z życia Firestorma. Swoją drogą w tym właśnie epizodzie rolę jej etatowego plastyka przejął Rafael Kayanan, autor wprawny, ale jednak swojemu poprzednikowi (tj. Patowi Boderickowi) ustępujący.

Najemnik t.9 – obsesja na puncie Atlantydy towarzyszy ludzkości co najmniej od czasów teoretyka systemów totalitarnych w osobie Platona. Jak widać nie ominęła ona także nowej towarzyszki przygód głównego protagonisty, rezolutnej Ky, bo za jej właśnie sprawą poszukiwania pradawnego lądu wypełniły niniejszą odsłonę tej nieprzypadkowo uznawanej za klasyczną serii. Jak nie trudno się domyślić na kartach tej opowieści jej szacowny autor po raz kolejny daje wyraz swojemu warsztatowemu mistrzostwu i talentowi. Jednak w sposób szczególny oszałamia biegłość Segrellesa w tworzeniu modeli pojazdów latających i jego pod tym względem inżynieryjna wręcz skrupulatność. Więcej na ten temat w dodatku zawartym w końcówce tego albumu. Przyznam się, że w trakcie jego lektury momentami wręcz osłupiałem. Szok, że mu się w ogóle chciało!

Creatures on the Loose! nr 16 – niniejszy magazyn z założenia bazował na materiale archiwalnym wytworzonym w okresie sprzed przeobrażenia się wydawnictwa Atlas Comics w Dom Pomysłów, co samo w sobie było świetnym pomysłem. Tym bowiem sposobem młodsi wiekiem czytelnicy mieli sposobność by rozpoznać realizacje powstałe m.in. za sprawą Jacka Kirby’ego w czasach sprzed superbohaterskiej eksplozji Marvela doby lat 60. Jak się jednak okazało słabnąca sprzedaż wymagała uzupełnienia przedruków zupełnie nowym materiałem. Tym sposobem Roy Thomas, jako wielbiciel fantastyki okresu tzw. pulpy (to właśnie on forsował uzupełnienie oferty Marvela komiksami z udziałem m.in. Conana, Tarzana i Docka Savage’a), zdecydował się na luźną adaptacje powieści Edwina Lestera Arnolda „Lieut. Gullivar Jones: His Vacation”, prekursorskiej względem klasycznego cyklu Barsoom/marsjańskiego pióra Edgara Rice’a Burroughsa. W tym zamierzeniu twórczym towarzyszył Thomasowi Gil Kane, akurat na etapie reorientowania swojego stylu ku jego dojrzałej odmianie. Całość jawi się zachęcająco, a przedrukowane nowelki również mają w sobie mnóstwo uroku.

Bohaterowie i Złoczyńcy. Liga sprawiedliwości: Koszmary i raj – nieco pogubione w epoce Extreme (tj. w toku niemal całych lat 90.) DC Comics stopniowo okrzepło i najwyraźniej nie zamierzało brać jeńców. Przejawiło się to ogromną popularnością serii „JLA” według scenariusza Granta Morrisona, która okupowała listy komiksowych przebojów w roku 1997. Zanim to jednak nastąpiło swoistą śluzą ku temu bez cienia wątpliwości mocnemu uderzeniu okazały się dwie mini-serie zebrane właśnie w niniejszym tomie. Co więcej znać już w nich było co się święci i stąd przynajmniej dla mnie ich lektura upłynęła pod znakiem czytelniczej satysfakcji.
 
Marvel Origins t. 10: Avengers 1 – bez cienia wątpliwości jeden z najważniejszych tomów tej kolekcji. Debiut flagowej drużyny Domu Pomysłów odbył się bowiem z energią i rozmachem charakterystycznymi dla wspólnych realizacji duetu Stan Lee/Jack Kirby. Znać że także w tym przypadku obaj autorzy nie szczędzili swojej wyobraźni i umiejętności przez co seria „Avengers” rychło zyskała status jednego z najchętniej nabywanych tytułów Marvela. Klasyka po całości.
 
Świat Mitów: Tezeusz i Minotaur – przypadek jeszcze jednego antycznego zabijaki trudniącego się eliminacją rzadkich okazów nietypowej fauny. Jak to już bywało przy okazji poprzednich odsłon tej serii fabuła prowadzona jest „na gęsto”, ze szczegółowym uwzględnieniem konfliktów dynastycznych, „przepychanek” na tlę pozycji w hierarchicznej „drabinie” oraz z trudem skrywanych perwersji seksualnych. Krótko pisząc mitologia grecka pełną gębą. 
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: HugoL3 w Wt, 06 Czerwiec 2023, 10:56:54
Ultimate Spider-Man 13
Wiedziałem czego się spodziewać po tym tomie jeszcze zanim go odfoliowałem. Zawartość tego tomu pokrywa się bowiem z publikacjami Hachette dotyczacymi uniwersum Ultimate. Mimo to, zależało mi na tym, aby skompletować całą serię.
Oczywiście czuć, że poziom lekko się obniżył, niemniej cała ta seria jest świetnym wyborem dla osób, które znają pająka z gier, filmów, a jeszcze nigdy nie spróbowały poznać jego losów z komiksów. Fakt, że w tym roku mamy szansę zapoznać się z pierwszymi komiksami z The Amazing Spider-man dzieki kolekcji kioskowej Hachette, jednak moim zdaniem Ultimate jest bardziej przystępną lekturą - ramotkowy charakter "pierwowzoru" może przypaść do gustu, ale może też znięchęcić do dalszego czytania. Temat długo wałkowany w innym wątku, zależy od preferencji. Na pewno na plus USM działa to, że jest serią zakończoną, wydaną u nas w 13. tomach. Nie jest to remake ani restart losów Petera Parkera - po prostu jest to alternatywny świat, w który Peter przeżywa te same problemy, z którymi zmagał się gdy był nastolatkiem, podejmuje podobne decyzje, towarzyszą mu znajome twarze, ale pewne wątki potoczyły się inaczej. W dodatku, co warte napomknięcia, dużo wydarzeń znanych nam z głównej osi czasu, jaką jest seria Amazing, zostały wykorzystane również tutaj, tylko w odrobinę zmienionej formule. Bendis świetnie się w niej odnalazł. Stworzoną przez niego historię wyróżniają dialogi, spójność, respekt dla dziedzictwa Spider-Mana. Wszystko okraszone jest świetnymi rysunkami: wyróżniłbym przede wszystkim Bagleya oraz Immortena. Reszta rysowników nie za bardzo przypadła mi do gustu.
Wracając jednak do tomu 13, okładka i opis wydawcy, na szczęście, nie spojlerują nam jak zakończy się ta historia. Mówię o tym dlatego, że często w tym komiksowym, superbohaterskim światku, zdarza się że sam tytuł wyjaśnia czego czytelnik może się spodziewać ("Śmierć Supermana", "Powrót Wolverine'a", wątek Cyclopsa w serii "Cyclops i Wolverine" itd). To, co nie podobało mi się w tym tomie, to wymieszanie zawartości tego tomu z seriami o Ultimates. Plus dla wydawcy, że te historie są częścią tego tomu, jednak lepiej by było, gdyby trafiły one na koniec tego tomu, a nie do jego środka. Historia o Ultimates dotyczy bowiem tych samych wydarzeń, co w ostatnich zeszytach USM, ale została opowiedziana z innej perspektywy.
Może lepszym rozwiązaniem byłoby ułożyć zeszyty serii USM oraz Ultimates na przemian?
Skoro już wspomniałem o składzie tomu, łatwo domyślić się, że w historii pojawią się przedstawiciele Ultimates. Punktem kulminacyjnym będzie bowiem pojedynek ze Złowieszczą Szóstką i każda pomoc będzie mile widziana.
Bardzo podoba mi się rozwój jednej z drugoplanowych postaci tej serii - J. Jonah Jamesona. Sposób, w jaki z aroganckiego buca stał się sprzymierzeńcem Spider-mana jest wzruszający.
Za to kompletnie nie trafiła do mnie wizja artystyczna związana z przedstawieniem Mary Jane przez Sarę Pichelli. Nie oczekuję przedstawienia obiektu westchnień wielu licealistów jako tykającej seksbomby, ale spod jej ołówka Mary wygląda jak niczym niewyróżniający się szaraczek.

Nowa Granica
Zachęcony opiniami na tym forum zdecydowałem się na zakup tego tomu, przy okazji promocji w internetowym sklepie egmont.pl. Rysunki Darwyna Cooke'a przywołują u mnie wspomnienia z dzieciństwa, gdyż rysowane przez niego postaci wyglądają bardzo podobnie jak w serialach animowanych DC z dawnych lat. Zresztą nieprzypadkowo, bo przy wielu produkcjach pracował.
Opowiedzenie historii USA XX wieku i umieszczenie w niej superbohaterów to intrygujący pomysł. Wątki poruszone w tomie są odważne, dotykają wiele problemów społecznych i gospodarczych Ameryki po drugiej wojnie światowej.
Jednak w tej historii nie podobały mi się dwie rzeczy. Niektóre postaci były dla mnie totalnie nowe, ich nazwiska przejawiały się często, a ponieważ skaczemy między wątkami to gubiłem rytm kto jest kim. Pewnie wynika to też z tego, że nie skupiłem się w pełni, nowe postaci nie przypadły mi do gustu. Dopiero później, gdy weryfikowałem wątki z tego tomu dotarło do mnie, że żołnierze, którzy trafili na bezludną wyspę nie są postaciami stworzonymi na potrzeby tej historii, tylko zostali zaczerpnięci z klasycznych komiksów DC.
Nie śledziłem nigdy uniwersum DC tak szczegółowo, ale po lekturze chylę czoło przed autorem.
Druga rzecz, która nie do końca mnie usatysfakcjonowała to ostatni wróg, z którym zmierzyli się nasi superbohaterowie. Spodziewałem się innego toku wydarzeń.

Monsters
Przy okazji zakupu X-statix na stoisku Muchy na KW sięgnąłem też po wszędzie polecane Monsters.
Niestety, zawsze mam problem z czarno-białymi komiksami, gdyż męczy mnie taka lektura, ale tym razem nie brakowało mi tuszu na rysunkach, a właściwej czcionki do przedstawienia ręcznie pisanych listów, które są elementem tej historii.
Lektura porusza, na tyle mnie wciągnęła, że zaspałem dziś do roboty :)
Podobało mi się, że było trochę skakania w chronologii wydarzeń. Męczyło mnie tylko sprawdzanie o jakiej dacie pisał autor kilkanaście kartek wcześniej. Ale to nie było problematyczne. Oprócz wspomnianej już wyżej czcionki, dwa razy poczułem zakłopotanie. Jeden daje w spojler
Spoiler: PokażUkryj
Niemieccy przedstawiciele schodzą do piwnicy. Ale dalej nie rozumiem czy poszli spalić te dokumenty, czy je uratować? Mam wrażenie, że zamiarem było spalenie, ale rysunki pokazywały co innego

Drugie zakłopotanie jest związane z wpleceniem do historii wątku paranormalnego, przez co zakończenie nie było dla mnie w pełni satysfakcjonujące. Szanuję jednak za to, jak połączono wszystkie postaci, które pojawiły się w finałowej scenie, która była piękna i wzruszająca.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: herman w Pt, 09 Czerwiec 2023, 18:34:51
Małe podsumowanie maja.
Przeczytałem łącznie 12 komiksów.
Było trochę kasztanów, trochę przeciętniaków i dwa bardzo dobre tytuły.

Komiks miesiąca: "Nadstaw ucha, śliczna Marcio" (8/10) oraz Friday (trochę na wyrost za klimat, ale też 8/10).

Wyróżnienie: kolejny bardzo fajny niemy komiks Presl'a - "Syn swojego ojca" (7/10)

Zawód miesiąca:  "Dziedzictwo Inków" - dopchałem tym koszyk do darmowej wysyłki w jakimś antykwariacie. Jakoś doczytałem do końca, ale to taka komiksowa izba pamięci, której nie chcemy odwiedzać. Tylko dla ludzi, którzy czytali to za dzieciaka i mają jakiś sentyment - 2/10.

Ze świeższych rzeczy zawiodła mnie też bardzo nowość od Lost in Time - "Arka".
Cierpi na te same grzechy co "Elecboy" od tego samego wydawcy. To miks oklepanych pomysłów, które widzieliśmy już wielokrotnie. Do tego jest to miks średnio udany, bo ja w sumie nie mam nic przeciwko fajnym rzeczom, które już widziałem, ale podanych w odświeżonej wersji z jakimiś ciekawymi twistami. Tu jednak ani nic odświeżone nie jest, a twistów brak. Generyczny sci-fi, który zapomnicie po trzech dniach od przeczytania - 3/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w Pn, 12 Czerwiec 2023, 09:40:36
 @herman, a jak podszedł Ci wspomniany Elecboy. Ciągle mam go w swoim koszyku, ale nie jest zbyt wysoko na liście życzeń.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: herman w Pn, 12 Czerwiec 2023, 11:03:00
Zupełnie mi nie podszedł. Podobnie jak "Arce" dałem mu 3/10 (słaby) i w zasadzie mogę przedstawić te same zarzuty. Mimo, że komiksy z grubsza były o czymś zupełnie innym to cierpią na te same grzechy - są zlepkiem oklepanych motywów, które widzieliśmy już w popkulturze wielokrotnie i nie oferują czytelnikowi w zasadzie nic ciekawego. Chciałem tu wykrzesać jakieś zwięzłe podsumowanie moich zarzutów do Elecboya, ale ze smutkiem (?) muszę stwierdzić, że od listopada, kiedy to komiks czytałem, niewiele już z niego pamiętam.
Ja bym na Twoim miejscu pożyczył od kogoś kto może ma, z biblioteki - a nuż znajdziesz tam coś czego ja może nie dostrzegłem i stwierdzisz, że warto.
Dla mnie jednak oba to spory zawód, szczególnie, że czytałem wiele dobrych komiksów od Lost in Time i bardzo lubię to wydawnictwo.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: perek82 w Pt, 30 Czerwiec 2023, 10:18:45
Kwartał się skończył, to małe podsumowanie:

**** Znakomite

Zabrakło takiego tytułu

*** Dobre

Spiderman by JMS (tomy 1-5) – wziąłem z półki, trochę z braku laku, trochę bo akurat Egmont z tym startuje. Chciałem zobaczyć, czy po latach jeszcze będę w stanie przebrnąć. I się udało i to w kilka dni. Co więcej, czytałem z przyjemnością. Zawsze lubiłem tę postać, mam do niej wielki sentyment. Zresztą sentyment mam do całej plejady postaci z tego świata, przede wszystkim MJ. Tak na wewnętrzne potrzeby podzieliłem sobie ten run na 3 części: totemiczny wątek z Ezekielem, straszne ale to straszne głupoty związane z dziećmi Gwen i na koniec Civil War (wstęp, właściwy event i skutki prowadzące do One more day). Myślę, że w tym runie większość osób odnajdzie coś dla siebie: są wątki rodzinne, są tematy nieco zmieniające origin bohatera (ale zrobione to tak fajnie, że on sam jest dość sceptyczny, a czytelnik może sobie wybrać, która wersja mu się bardziej podoba), są bijatyki z dziwnymi wrogami, jest grzebanie w przeszłości i wyciąganie różnych zakopanych dawno wątków, są gościnne występy innych bohaterów, jest wielki event i jest niesamowita konkluzja. Czasami jest lekko i humorystycznie, czasami bardzo dramatycznie. Najbardziej przypadły mi do gustu pierwsze 2-2,5 tomu, gdzie kilka wątków (Ezekiel, małżeństwo, praca nauczyciela) przewija się, są powoli rozwijane. Pojawią się nowi wrogowie (ogólnie to cecha charakterystyczna tej serii, że nie bijemy się z Octopusami, Venomami, tylko z zupełnie nowymi łotrami). Końcówka (One more day) mnie pozamiatała (znowu). Między nimi pojawiły się różne mielizny, wielki event (jest dość dobrze pokazany wstęp, ale dochodząc do głównego wydarzenia to pojawia się sporo odwołań i dobrze jest znać główną serię, jak i równoległą serię Daredevila).
Rysunkowo również można wskazać na 3 główne style – Romita Jr rysuje trochę karykaturalnie, proporcje są nieco zaburzone i twarze (szczególnie MJ) jakoś tak strasznie sztuczne. Później już trochę się zmienia – niektóre historie bardzo naturalistycznie, niektóre cartoonowo (aż mnie to raziło). Końcówka wygląda zjawiskowo.
Cieszę się, że sobie odświeżyłem tę historię. Zostaje na półce.

Daredevil by Bendis (tomy 1-3) – również spróbowałem sobie odświeżyć po iluś latach. I szybko wciągnąłem. Z przyjemnością w dodatku. Trochę bardziej mroczna seria, często brutalna z charakterystycznymi rysunkami w stylu noir. Również zostanie na półce (w sumie to w kartonie w schowku, żeby zwolnić półkę pod coś nowego).

Teoria ziarnka piasku – kolejny tom, kolejna wciągająca historia. W mieście (Brusel) dzieją się coraz dziwniejsze rzeczy. Temat bardzo podobny do Gorączki Urbikandyjskiej – jest zagadka, jest szukanie rozwiązania. Przy okazji wszystkie mocne strony serii są utrzymane, czyli przede wszystkim drobiazgowy rysunek, architektura miasta, wnętrz oddana niemal z fotograficzną dokładnością. Klimat tajemnicy, niepokoju, chociaż w tym przypadku pomysły miały dla mnie charakter humorystyczny. Czekam jeszcze na Mury Samaris i jakieś zakończenie serii, bo już trochę by się przydało jakieś podsumowanie, konkluzja czy coś w tym stylu.

Wydział 7 Sztorm – grubszy zeszyt, przez co i dłużej się historia rozwijała. Wszystkie plusy serii są tutaj obecne – ciekawa intryga, umiejscowienie akcji w PRL, różne nawiązania do okresu, dodatki w formie starych gazet. Tym razem główna akcja dzieje się na morskim statku, ale i tutaj pojawiają się nadnaturalne wątki, żeby więcej nie zdradzać. Myślę, że każdy fan tej serii będzie usatysfakcjonowany.

Skradziony skarb – niby klasyk końcówki PRL, ale jakoś (tak jak figurki i Cortes) niewiele pamiętałem, a właściwie to chyba głównie okładkę. Nie wiem, czy nie czytałem, czy czytałem raz gdzieś u kuzyna, czy z jakiejś biblioteki. Na pewno nie miałem własnego egzemplarza, bo znałbym na pamięć. Co tu mówić, komiks bardzo zbliżony i gatunkowo i warsztatowo do Figurek. Jest dużo akcji, są panie w bikini, samochody, wybuchy, różne tajne służby. Za plus uznaję dodatki poświęcone autorom, a szczególne Wróblewskiemu. No i na odbiór zdecydowanie pozytywnie wpłynęła zapowiedź Legend wyspy labiryntu – zdecydowanie jeden z moich ulubionych komiksów tamtych czasów (razem m.in. z Kajtkiem i Kokiem śladem białego wilka)

Opowieści grozy – zbiór kilkunastu historii z dreszczykiem. Na tapet wzięte bardziej i mniej znane utwory klasyków gatunku (Poe, czy Lovecraft). Pojawiają się m.in. Zagłada domu Usherów, Dr Jekyll i Mr Hyde. Jak zwykle w takich zbiorach niektóre części bardziej przypadną do gustu, inne mniej. Ja miałem dużą frajdę, szczególnie pod kątem rysunkowym. Kreska znakomicie buduje nastrój grozy, niepewności, dwuznaczności. Czasami trzeba dłuższej chwili, żeby uchwycić, co tak naprawdę widać, a czasami, szczególnie miejskie „krajobrazy” są odtworzone z całym mnóstwem detali. Na myśl przychodzą takie utwory jak Mort Cinder, czy Prosto z piekła. Scenariuszowo czasami aż prosiło się, żeby daną historię wydłużyć, rozbudować. Nieraz skupiamy się na finale danej historii, a wcześniejsze wydarzenia są opowiedziane skrótowo. Rozumiem, że taka była idea, ale lektura jest tak wciągająca, że chciałoby się dłużej nad nią posiedzieć. Plusem zbioru są również elementy humorystyczne – niektóre historie, mimo że nastrój jest dość ponury, to sama oś intrygi jest dość zabawna, czy wręcz absurdalna (np. lot balonem). Podkreślić też trzeba jakość wydania. Piękny album, estetycznie wydany, na grubym offsetowym papierze. Zastosowanych jest co najmniej kilka różnych czcionek, co zapewne wymagało trochę pracy, ale efekt jest znakomity.

Cyd – frankofon przygodowy na tle wydarzeń historycznych z 11-wiecznej Hiszpanii, przede wszystkim wojen między światem chrześcijańskim a islamskim. Komiksów raczej nie traktuję jak podręczników historii i nie ma dla mnie większego znaczenia, czy coś upraszczają (to raczej nie do uniknięcia), czy coś wręcz zakłamują. Żadnym ekspertem od historii nie jestem, więc nawet jeśli jakieś wyraźne przeinaczenia są, to i tak ich nie zidentyfikowałem. Natomiast dość złożony charakter historii (wielość postaci, miejsc, wątków dziejących się w tle) wskazuje, że autor dużo pracy włożył, żeby wpleść losy postaci w tło prawdziwych wydarzeń. Jak już powszechnie wiadomo, plany na tę serię były bardzo ambitne (gdzieś chyba padło >20 albumów), skończyło się na 4 zebranych u nas w zbiorczym wydaniu. Jakkolwiek można uznawać, że jest to pewna zamknięta historia, to ja to odbieram jako wstęp do tego co mogło być, a samą końcówkę jako cliffhanger. Nie spojlerując za bardzo, to końcówka byłaby dobrym startem do kolejnego cyklu, a też nie wszystkie wątki zostały zamknięte. Również rozwój postaci (lub jego brak) jest widoczny, a potencjał był, chociażby w samych rodzinnych relacjach, czy też na styku obydwu religii. No cóż, szkoda, że zabrakło dalszego ciągu. Co do samej narracji, to nie ma się co oszukiwać, trąci już nieco myszką. Opisane często bywa to, co dzieje się w kadrze. Czasami są przeskoki między kadrami tak duże, że ten opis jest wręcz niezbędny. W komiksie dzieje się tak wiele, że dzisiaj została by ta historia rozciągnięta na więcej tomów. Nie jest to jednak nie do przeżycia, szczególnie dla fanów komiksu frankofońskiego. Te drobne „uwagi” niweluje z naddatkiem rysunek. To jest prawdziwa perełka na półce: ciekawe kadrowanie, sceny zbiorowe, batalistyczne wręcz wciskają w fotel (szczególnie oblężenie twierdzy). Zawsze miałem słabość do filmów / książek o średniowieczu, ale takim ze wszystkimi cechami tego okresu – wojnami, zarazami, okrucieństwem. Do dziś w sumie czekam na jakiś wielki film o krucjatach. W tym komiksie to wszystko jest. Kapitalny rysunek jest uzupełniony dość niestandardową kolorystyką, z dużym udziałem czerwieni. To trochę mi utrudniało odbiór, same rysunki są mniej przejrzyste, ale z drugiej strony nadawało nieco indywidualnego charakteru. Jakimś koneserem nie jestem, więc skonkluduję, że mnie się spodobało.

** Niezłe / można przeczytać

Departament prawdy (tomy 1-3) – powróciłem do tej serii po paru miesiącach i 2 kolejnych wydanych tomach. Kiedyś opisałem to tak:
Spoiler: PokażUkryj
Departament prawdy vol. 1 (3,5/5) - Potencjał w tej serii wyczuwam. Drugi tom już na półce. Okładka mnie zachęciła, szczególnie JFK - myślałem, że będą jakieś wariacje spiskowo-szpiegowskie na temat strzelaniny z Dallas, ale tematyka jest zdecydowanie współczesna. Szkoda tylko, że jakieś Qanony czy jaszczury są wspominane. Wtedy wszystko mi opada i czytać się odechciewa. Stylizowane rysunki, które utrudniają zobaczenie, co się dzieje, dodają klimatu. Liczę, że seria rozkręci się na dobre.
Po trzech tomach, gdzie sytuacja się zaczyna gmatwać coraz bardziej, niby wiemy coraz więcej, ale z drugiej strony coraz mniej można być wszystkiego pewnym, szczególnie po zakończeniu trzeciego tomu. Oprócz takich zabaw z czytelnikiem dochodzą też zmiany w samych rysunkach, które z zamazanych stały się bardziej czytelne. To pewnie tylko chwilowo, dla wybranych wątków, ale działa nieźle, człowiek nie zdąży się znudzić. Czekam na kolejny tom i mam nadzieję, że będzie to zrobione z przytupem i przy kolejnych stronach będzie mnie to wciągać coraz bardziej i bardziej, a końcówka ostatecznie zmiażdży. Aż się prosi o jakiś mega twist na koniec. Jeśli coś takiego dostanę, to cała seria podskoczy o 1 kategorię i powalczy o top10 tego roku.
Ps. W trakcie czytania cały czas miałem przed oczami postać Z archiwum X – niejakiego Palacza, który zawsze pojawiał się w ważnych miejscach i albo znał jakieś tajemnice ludzkości, albo sprawiał wrażenie, że je zna. Ciekawe, czy był on jakąś inspiracją dla tej serii?

Daredevil by Brubaker (tomy 1-3) – kontynuacja serii Bendisa, która jednak już nie ma tak charakterystycznego rysunku, ten jest już bardziej klasyczny, ale nadal bardzo przyjemny. Pierwszy tom i pobyt w więzieniu jeszcze siłą rozpędu wciągał, ale później już moje zainteresowanie opadało. Historia wracała w tryb generic superhero i na koniec już w sumie uznałem, że dalsze przygody sobie odpuszczam. Seria wpadła do tego samego pudła.

Krew barbarzyńcy – komiks przede wszystkim dla fanów postaci. Ja za takiego się nie uważam. Książek nie czytałem, filmy z Arnoldem pamiętam z ery video (pierwszy miał w sobie nutę tajemniczości, magii, brutalności, surowości, drugi wydał mi się średnio udaną, żeby nie powiedzieć , że zbędną kontynuacją – ale to takie mgliste wspomnienia sprzed 30 lat). Kiedyś przeczytałem pierwszy tom tych grubasów, co je Egmont wydaje, ale ostatecznie dałem sobie spokój. A, i jeszcze była seria z Relaxu, która mi się spodobała. Tutaj są te elementy, które pamiętam z filmu czy z Relaxu i to oczywiście buduje fajny klimat. Ale sama historia już tak na kolana mnie nie rzuciła. Ok, są rozterki ojca i syna o tym, jak dalej należy prowadzić sprawy swojego królestwa, jest bitewny chaos, są elementy mityczne / magiczne, co często mnie męczy, ale tutaj pasują do świata przedstawionego. Za jakiś czas spróbuję wrócić i jeszcze raz ocenić, czy mi się podoba, czy tak średnio jednak.

Tezeusz i Minotaur – historia, którą zna się (w sensie komiksowym) głównie z innej pozycji, a która niedługo ma się pojawić na rynku :). Fabularnie i rysunkowo zaskoczeń nie ma. To już w końcu kolejna pozycja w serii.

Wydział 7 Import Eksport – nietypowy zeszyt w serii. Wolę te typowe.

Cygan – wydanie zbiera 6 albumów i w sumie 4 historie, dość odrębne. Pierwsza historia obejmuje 3 albumy i jest zdecydowanie najciekawsza. Jest wyraźnie zaznaczone tło wydarzeń (czyli w pewnym sensie zmiana klimatyczna wpływająca na funkcjonowanie świata, przede wszystkim w zakresie transportu). Tak mi się to kojarzyło trochę z Mad Max i Snowpiercer. Na tym tle toczy się wartka akcja, efektowne pościgi, bijatyki. Bohaterem jest mięśniak, lekkoduch, któremu żadne kule i przepaści straszne nie są i zawsze znajdzie chętną panią do zabawy. Kolejne historie zamknięte już w pojedynczych albumach, mniej trzymają w napięciu. Gdzieś całe tło odchodzi na dalszy plan, nie ma już przeraźliwego zimna, poczucia apokalipsy. I to już jest zdecydowanie mniej ciekawe. Może jeszcze historia z bratem (czy tam kuzynem) jakoś utrzymywała moje zainteresowanie, ale ostatnie 2 części czytałem chyba parę dni. Rysunkowo jest na pewno bardzo efektowanie i to pod każdym względem. Ładne samochody, panie, tła (czy to zatłoczone knajpy, czy lasy, góry, miasta), widowiskowa akcja. Tylko, że to trochę za mało, żeby do tego kiedyś wrócić.

Skazaniec 666 – ten tytuł chodził za mną od jakiegoś czasu, ale się jakoś nie składało. W końcu zebrałem się na odwagę i zakupiłem bezpośrednio od Wydawcy pod Pałacem. Pierwsze, co się rzuca w oczy to styl rysunków – kontrasty, grubo ciosana kreska, z jednej strony rysunek dość uproszczony ale jednocześnie poupychane mnóstwo elementów na kadrach, jakieś pająki, bród, zmasakrowane ciała. Psychodela pełną gębą, niczym w Azylu Arkham, albo i bardziej. I to zostaje w głowie po zakończeniu lektury. Sama historia w sumie niewiele mówi o głównej postaci (inna sprawa, że u nas raczej nieznanej), bo widzimy tytułowego Skazańca w więzieniu, gdzie bez większych przeszkód kontynuuje swoje „dzieło” poszukiwania idealnej kobiety i zapewnienia sobie nieśmiertelności a przy okazji masakrując tych, co akurat są pod ręką. Przypomina to trochę scenę ze Strażników, gdzie Rorschach krzyczy po okaleczeniu współwięźnia – to nie ja jestem tu zamknięty z wami, to wy jesteście tu zamknięci ze mną. Nie jest to może komiks niezapomniany, czy pojawiąjący się w toplistach, ale dla miłośników gatunku (horroru, psychodeli itp.) i pewnej egzotyki (w odróżnieniu od klasycznych frankofonów, generycznego sh, czy autorskiego komiksu amerykańskiego) może być ciekawym eksperymentem.

Przepowiednia pancernika – zdecydowanie jednak wolę komiksy z klasyczną fabułą, gdzie mogę śledzić drogę bohatera z punktu A do punktu B. Czytało mi się dobrze, kilka razy nawet się roześmiałem, ale ostatecznie tytuł mnie nie przekonał. Śledzimy losy głównego bohatera w serii niechronologicznie poukładanych scenek, gdzie motywami przewodnimi są młodzieńcza znajomość, różnego rodzaju zahamowania głównego bohatera i próba poradzenia sobie z dość dramatyczną wiadomością. Jakoś to wszystko nie zagrało u mnie tak jak powinno – nie jestem pewny, czy istotniejsze powinny być wątki humorystyczne, czy dramatyczne. Częste przechodzenie z jednego tematu w drugi trochę wybijało mnie z klimatu.

Rzeźnia numer pięć – czyli komiksowa adaptacja powieści Vonneguta. Skoro adaptacja, to nie ma się co za bardzo do scenariusza odnosić, bo był dany na samym początku. Co najwyżej muszę przyznać, że jakoś trochę zaginął mi ten podstawowy, antywojenny wydźwięk. Niby treść komiksu krąży wokół wydarzeń prowadzących do bombardowania Drezna, samego bombardowania i późniejszych skutków, ale też nagromadzenie innych tematów trochę mi ten główny wątek przesłoniło. Trudno powiedzieć, czy jakoś zaburzone zostały proporcje, czy może rysunek nie oddał jednak tematu tak dobitnie jak słowo pisane. Ot taki lekki niedosyt mi został, ale o stracie czasu nie ma oczywiście mowy.

Niepamięć absolutna – satyra na temat postępu technologicznego i jego wpływu na ludzkość, gdzie maszyny zastępują ludzi praktycznie we wszystkich czynnościach. I w tym zmechanizowanym świecie jest człowiek (policjant), któremu się to wszystko nie podoba i ma ku temu swoje powody. Postanawia sam, po staremu, poprowadzić śledztwo. Bardzo solidne sci-fi, gdzie można się doszukiwać się zapożyczeń lub może raczej inspiracji z różnych klasyków gatunku. Fani gatunku powinni być usatysfakcjonowani. Za plus zaliczam dość zaskakujące zakończenie, chociaż samej puenty nie zrozumiałem do końca. Albo może nie poczułem. Trochę szkoda, że szybko się komiks czyta (w sensie dobrze, że się nie grzęźnie, ale wciąga się całość w krótkim czasie).

* Nie podeszło lub wręcz wymęczyło

Węgiel i krzem – wciągnąłem się od pierwszej strony, ale z czasem coraz mniej mnie lektura trzymała, a końcówkę już siłą woli czytałem. Tematyka, jak najbardziej na czasie (sztuczna inteligencja), jak również eksploatacja zasobów naturalnych planety i pogarszające się perspektywy całej ludzkości – zresztą wszystko w podobnym duchu jak Shangri-La tego samego autora. Jednak późniejsze losy głównych bohaterów i liczne przeskoki w czasie, co powodowało, że komiks tracił ciągłość a stawał się bardziej podzielony na krótsze epizody, czytałem już z coraz mniejszym zaangażowaniem. Filozofowanie bohaterów (jednak maszyn) zupełnie mnie nie wciągało i miałem uczucie, że sztucznie przeciąga cały komiks. Takie klimaty jednak nie dla mnie. No i nie mogłem znieść rysunków postaci, a szczególnie twarzy. No paskudne po prostu. Taki styl, ale trudno mi było wytrzymać. Ale poza samymi postaciami, to rysunkowo świetnie – tła, wnętrza, ogromne miasta, przestrzenie bardzo widowiskowe.

Mam rozgrzebaną Kiki z Montparnasse'u, na półce kilka tytułów z ostatniego zamówienia - przede wszystkim Bomba (tutaj mam ogromne oczekiwania, stosownie do formatu i ceny), ale też komiksy Fonta, IHS, Scenki z życia osiedla Cazy. Po głowie chodzą: kolejny Burma, Morderca znad Green River, Kosmos od Timofa. Wakacje źle nie wyglądają:)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w So, 01 Lipiec 2023, 23:20:16
Czerwiec
 
Liga Sprawiedliwości t.1 - teoretycznie w tym przypadku mamy do czynienia z fachowo zrealizowaną rozrywką. Sęk w tym, że po scenarzyście losów m.in. Jessiki Jones zasadnie spodziewać się było można znaczenie więcej. Wszak otrzymał on do dyspozycji topowych herosów uniwersum DC. Tymczasem szanowny fabułotwórca podążył po najmniejszej linii oporu sięgając po do bólu już zgrany motyw wieloświatów. Wymusiła to jednak chęć wkomponowania w szeregi tytułowej drużyny jego nowej bohaterki dla której ów motyw jest sednem egzystencji. W gruncie rzeczy temu właśnie służy ta całkiem udanie rozrysowana realizacja, acz równocześnie w wymiarze fabularnym niemal zupełnie bezbarwna .
 
The Fury of Firestorm nr 21 - ostateczna konfrontacja z trawioną nasilającą się atrofią Killer Frost zawiera stosowna dawkę dramatyzmu i przynajmniej na tym etapie rozwoju tej marki konkluduje trudną ,,relacje" pomiędzy wspomnianą, a tytułowym bohaterem serii. Oczywiście, jak to na ogół bywa, do czasu.

Creatores on the Losse! nr 17 - zawartość tej odsłony niniejszego magazynu z pełnym przekonaniem określić można jako stresogenną. ,,Okładkowy" Gullivar Jones borykać się bowiem musi z natłokiem natarczywych marsjańskich stworzeń broniąc swojej złocistoskórej księżniczki ile pary w mięśniach. Z kolei przedrukowane nowelki to z jednej strony trawestacja Godzilli; z drugiej natomiast problemy z mieszkańcami równoległego wymiaru. I jak tu zrelaksować się po dziesięciu godzinach zawodowego kieratu...
 
Z archiwum Jerzego Wróblewskiego t.19 – niespodzianki nie ma, bo Jerzy Wróblewski raz jeszcze rozrysował western. Uczciwie przyznać trzeba, że w wymiarze fabularnym nieszczególnie oryginalny, a i motywacja niektórych osobowości nie w pełni przekonuje. Niemniej dobrze znowuż ujrzeć tak miłe wspomnianemu twórcy przestrzenie Dzikiego Zachodu nakreślone przezeń coraz wprawniejszą ręką.
 
Ratman: Czasopodróżnik – ujmując wprost: świetna inicjatywa! Tej inicjatywie twórczej (i oczywiście także jej autorowi) taka formuła wydawnicza najzwyczajniej się należała. Ratman i jego perypetie jak zawsze bezbłędne. Z niecierpliwością czekam na więcej!
 
Adaptacje literatury. Wehikuł czasu
- cieszę się, że wśród klasyków literatury twórcy tej serii uwzględnili również ,,Wehikuł czasu" Herberta George'a Wellsa. Pomijając drobne modyfikacje niniejsza adaptacja wiernie oddaje niezmiennie fascynujący przekaz literackiego pierwowzoru. Tym mocniej cieszy perspektywa rozpoznania w tej formule również ,,Wojny światów" tego samego autora.
 
Ćma: Nasiono zła - mocne wejście Grzegorza Kaczmarczyka oraz lekki przestój fabularny. Ogólnie jednak dalszy rozwój tego projektu mocno cieszy.

Marvel Origins t.10: Spider-Man 2 - Pete Parker boryka się z typowymi dla jego grupy wiekowej problemami, ciocia May zamartwia się o swego siostrzeńca, kolejne wraże osobowości dają o sobie znać, a obsesja Jonaha Jamesona na punkcie Spider-Mana zdaje się sięgać zenitu. Seria z Pajęczakiem toczy się zatem w charakterystycznych dla niej kierunkach.

The Fury of Firestorm nr 22 - zgodnie z prawidłami superbohaterskiej konwencji (a w gruncie rzeczy wszystkich rozciągniętych w czasie fabuł) co jakiś czas wypada przypomnieć genezę kluczowych dla nich osobowości. Temu też służy niniejszy epizod, w którym odbiorcy tej serii, dotąd oględnie jedynie rozeznani w początkach Firestorma, zyskali taką możliwość za sprawa rozbudowanej retrospekcji. Co mnie szczególnie cieszy rozrysowanej przez Pata Brodericka.

Smerfy i złote drzewo
- podobno nie warto być przesadnym, bo to przynosi pecha. A jednak również Smerfy nie uniknęły dawania wiary w różnego typu zabobony. Papa Smerf nielicho będzie musiał się natrudzić by wyswobodzić swoich podopiecznych z mentalnych pęt tej odmiany ciemnoty. Krótko pisząc kolejna udana realizacja kontynuatorów dzieła Peyo.
 
Creatures on the Loose! nr 18 - tempo fabuły z udziałem Gullivara Jonesa znacząco przyspiesza. Choćby z racji przybliżenia dziejów starożytnej cywilizacji Marsa oraz kataklizmów, które doprowadziły do jej zagłady. Z kolei Jones w coraz większym stopniu upodabnia się do skądinąd znanego Johna Cartera. Natomiast przedrukowane nowelki okazuje się celnie spoinotowanymi opowiastkami, a za rozrysowanie jednej z nich odpowiadał wciąż wypracowujący charakterystyczny dlań styl Steve Ditko. 
 
Flash: Najszybszy Człowiek na Ziemi – oficjalne wprowadzenie do filmu nie urzeka, ale też i nie rozczarowuje. Szczerze pisząc spodziewałem się, że będzie gorzej, a miast pociesznej fabuły otrzymamy typowy produkt towarzyszący głównemu „daniu”, którym jest oczywiście długo wyczekiwana produkcja filmowa. Rzecz okazała się jednak może nieszczególnie wyszukaną, ale jednak wciągającą rozrywką, uzupełniającą losy „filmowego” Flasha o żywiołowo rozrysowane epizody. 

Hellblazer Jamie’go Delano t.3
– zbiór interesujący, choćby z racji możliwości prześledzenia ewolucji trendów w komiksowych narracjach przeznaczonych dla dojrzałego czytelnika. Na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku dzieło się przecież w tej materii całkiem sporo. Nie wszystkie motywy i rozwiązania fabularne dobrze się zastarzały, a niektóre koncepty „tkane” z myślą o zszokowaniu czytelnika, z dzisiejszej perspektywy wzbudzają wręcz niesmak. Mimo tego to ważny etap w pogłębianiu charakterologicznego profilu Johna Connstantine’a.
 
The Fury of Firestorm" nr 23 - oprócz znanych i lubianych (na swój rzecz jasna sposób) sparingpartnerek/partnerów tytułowego bohatera Gerry Conway nie zamierzał widać rezygnować z kreowania kolejnych wyzwań dla Firestorma. Tym razem jest nią istota definiująca sama siebie jako Byte, bez cienia wątpliwości reakcja szanownego autora na następujący wówczas w zawrotnym wręcz tempie rozwój elektroniki. Nie zabrakło również chwili dla Firehawk, bez której na obecnym etapie trudno wyobrazić sobie niniejsza serie bez jej udziału.
 
Creatures on the Losse! nr 19 - określenie sytuacji na Marsie mianem wojny wszystkich przeciwko wszystkim to w przypadku kolejnej odsłony przypadków Gullivara Jonesa co najwyżej mocno wygładzony eufemizm. Stad prekursor poczynań Johna Cartera niemal co chwila zmagać się musi z przedstawicielami coraz to bardziej problematycznych ras i gatunków. Wizja odnalezienia księżniczki Horte zdaje się zatem równie odległa co na początku jego o nią zmagań. Z kolei obie przedrukowane tu nowelki to raczej tworzone na szybko ,,zapychacze" o wartości bardziej historycznej niż stricte rozrywkowej.

X-Men: Upadek mutantów – ku memu zaskoczeniu opowieść wiodąca zachowała sporo ze swojej pierwotnej świeżości. Gadulstwo Claremonta nie tylko nie razi, ale wręcz wciąga, a prace Silvestri’ego biją na głowę wszystkie jego realizacje z okresu Top Cow. Ciekawie jest też ujrzeć plansze w wykonaniu znanego z polskich wydań „Batmana” Breta Blevinsa, ekspresywne i dosycone emocjami, choć sama opowieść  z New Mutants jako obsadą nie porywa. Pod tym względem znacznie lepiej z trzecią z zawartych tu fabuł, tym razem z udziałem X-Factor . Choćby z tego względu, że to właśnie w tej opowieści główny adwersarz tej formacji zostaje w pełni skonceptualizowany. Do tego z bolesnymi konsekwencjami dla niegdysiejszego Angela.
 
Marvel Origins t.12: Fantastyczna Czwórka 5 – kolejny bardzo udany i dosycony licznymi pomysłami tom. Trudno się wręcz opędzić od poczucia, że seria z udziałem Pierwszej Rodziny Marvela była dla Stana Lee i Jacka Kirby’ego przysłowiowym oczkiem w głowie. Nadal zatem nie szczędzili dla niej swoich pomysłów dzięki czemu kolejne nośne motywy i osobowości uzupełniają swoiste pod-uniwersum Fantastycznej Czwórki. Powracają też i dobrze już znane indywidua (Doom!), ale nade wszystko perspektywiczna w kontekście dalszych przygód okazuje się ewolucja potencjału sprawczego Sue Storm. Zasłużenie ceniona klasyka.

The Fury of Firestorm nr 24
– nuklearny duet (tj. oczywiście Firestorm i Firehawk) dociera się we właściwych kierunkach. Niemniej nie zabrakło tu również solowych zmagań tytułowego bohatera oraz typowych dylematów osobników u progu dorosłości. Szczególną ciekawostką epizodu jest ponadto kilkunastostronicowy dodatek promujący nową serię w ofercie DC Comics, tj. „Bluedevil”. Hit to co prawda nie był, a i protagonista tego przedsięwzięcia to raczej w porywach trzeci (a być może nawet czwarty) szereg wśród osobowości uniwersum DC. A jednak niewykluczone, że pewnego dnia – ot, tak dla sportu – sięgnę również po poświęconą mu serię.
 
Creatures on the Losse! nr 20
– ciąg dalszy mrożących krew w żyłach (przynajmniej z założenia) perypetii Gullivara Jonesa upływa tym razem nie tylko na zmaganiach z agresywnie usposobionymi monstrami, ale też zmiany przyodziewku. Przeważają jednak kolejne starcia, na ogół z udziałem skrzydlatych humanoidów. Droga do oswobodzenia ukochanej głównego bohatera nadal zatem jawi się jako nader kręta i wyboista. Z kolei obie przedrukowane tu nowelki z dawnych lat ponownie wykazują, że nadmierna ponoć nostalgiczność polskich czytelników komiksów nie jest w naszym przypadku niczym nowym i wyjątkowym.
 
Piraci z Wysp Szczęśliwych t.2 – ależ panowie Koziarski i Ruducha mają tempo! Nie minął nawet rok, a druga odsłona ich kolejnego, wspólnego projektu już trafiła do dystrybucji! Jak zwykle w przypadku przejawów obu wspomnianych twórców spodziewać się można mnóstwo humoru w jego pogodnej odmianie oraz żywiołowej, emanującej optymizmem warstwy plastycznej. Plus gościnny „występ” Jacka Skrzydlewskiego, którego nigdy za wiele.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: herman w Pn, 03 Lipiec 2023, 14:57:05
Małe podsumowanie czerwca
Przeczytałem łącznie 13 komiksów.
Nie było żadnego mega objawienia, ale kilka solidnych albumów poznałem. Było dość sporo średniaków.

Komiks miesiąca: Nie było zdecydowanego zwycięzcy. Dwa komiksy dostały ocenę 7/10 czyli "bardzo dobry".
Były to opisywany w innym temacie "Gus" (tu takie 7+/10). Drugim był bardzo dobrze zapowiadający się jako seria "Saint-Elme" od Nagle.

Wyróżnienie: "Diuna. Powieść graficzna" - dałem 6/10 czyli "dobra". Wyróżniam, bo myślałem, że będzie znacznie gorzej.

Zawód miesiąca: "Skradziony skarb" - akcyjniak z PRLu, raczej jedynie dla tych czujących nostalgię. Ja za młodu nie czytałem więc była to dla mnie taka niezbyt ciekawa ramotka.

Zawiodłem się też lekko (wciąż 5/10, czyli "przeciętny") na nowym komiksie Presla - "Ogrody Babilonu" - zwyczajnie spodziewałem się więcej, bo nie tak dawno czytałem jego znacznie bardziej udane pozycje.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pt, 07 Lipiec 2023, 16:15:40
  Trochę opóźnione z jednego z najlepszych możliwych powodów czyli czystego lenistwa spowodowanego pogodą, podsumowanie maja. Po raz kolejny nieco żonglerki gatunkowej. Uwaga jak (prawie) zawsze pewne SPOILERY!!!


1. "Raport W - Opowieść rotmistrza Pileckiego" - Gaetan Nocq. Tytuł mówi sam za siebie, więc za bardzo nie ma co streszczać. Fabuła oddaje dosyć wiernie prawdziwy "Raport Witolda" w oryginale 104 stronicowy dokument, będący po części raczej typowym wojskowym raportem na temat organizacji obozowego ruchu oporu (który z racji realiów okazał się bardziej siatką wywiadowczą) po części dosyć osobistym pamiętnikiem opisującym realia życia obozowego i zawierającym tak wiele wtrętów odautorskich (Pilecki potrafił wrzucać np. fragmenty dialogów), że aż zahaczającym o beletrystykę. Przedział czasowy niemalże identyczny jak oryginału czyli od podróży głównego bohatera koleją do Auschwitz (prawdziwy raport rozpoczyna się od momentu łapanki) do jego ucieczki wraz z towarzyszami do obozu, schronienie u państwa Serafińskich i kontakt z Państwem Podziemnym. Autorzy od siebie dodali kilka retrospekcji przekazywanych za pomocą wspomnień lub snów o dzieciństwie, szkoleniu kawaleryjskim etc. oraz na sam koniec kilka stron przedstawiających losy rotmistrza po wojnie. Pierwsze co zwraca uwagę po otwarciu całkiem pokaźnego tomu, jest szata graficzna. Wykonana kredkami (przynajmniej jak na moje laika oko) oraz ołówkiem, w chłodnych odcieniach niebieskiego, szarości, fioletów czy też czerwieni (bardzo rzadko kilka różnych kolorów znajduje się na tym samym panelu, z reguły utrzymywane są one w jednej tonacji), co zapewne oddawać zimno otaczającej rzeczywistości a także mróz skuwający ludzkiego ducha i ludzkie serca. Kontury rozmyte, postacie często rysowane jedynie w formie schematycznych, nieostrych sylwetek kojarzących się z duchami lub cieniami co zresztą może być właściwym tropem na dwojaki sposób - ludzie martwi za życia, ludzie faktycznie martwi dla czytelnika. Podobnie zresztą jest z tłami, równie nieostre, rozmyte, jakby zamglone, jakby przesłonięte dymem z kominów, zupełnie jakby dla podkreślenia nierealności - niematerialności całej sytuacji oraz tamtego piekielnego miejsca. Sporo kadrów skoncentrowanych na sporych pustych obszarach obozowych placów z rzadka urozmaiconych jakimś elementem czy postacią człowiek, ewentualnie "nagich" pól zaraz za drutami, aby podkreślić martwotę i pustkę otoczenia. Żebym tylko nie został źle zrozumiany, ta cała fantasmagoryczność oprawy wcale nie oznacza, że mamy do czynienia z komiksem przy lekturze którego musimy się drapać po głowie zastanawiając co właściwie artysta chciał zwizualizować (a znajdą się takie na naszym rynku), cały czas jesteśmy doskonale świadomi co widzimy (trudno niedocenić, w jaki sposób Nocq potrafi narysować przy pomocy niewielkiej ilości szczegółów całkowicie naturalną twarz człowieka), po prostu zamiast najczęściej spotykanego w tym gatunku komiksów stylu realistycznego, autor całkowicie świadomie i z konsekwencją porusza się w tej swojej odrealnionej-nierzeczywistej konwencji. I chwała mu za to, bo to naprawdę poruszające wizualne doznanie. Dialogi niezbyt obszerne i w niespecjalnie wielkiej ilości, część narracji prowadzona za pomocą uwag samego bohatera. Ludzie interesujący się tematem bez trudu wskażą odpowiednie pozycje, ale dla przeciętnego czytelnika zapewne dosyć oryginalnym będzie ujęcie tegoż że tematu Oświęcimia nie poprzez pryzmat Holocaustu. Pilecki oczywiście wspomina o Żydach, ale obraca się (a obrotny z niego był facet trzeba przyznać) właściwie tylko w towarzystwie Polaków i to raczej znajomych zza drutów lub ludzi kaptowanych do organizacji. Więcej komiks niespecjalnie epatuje brutalnością czy okrucieństwem (z wyjątkiem oczywiście oddania samego okrutnego klimatu tego miejsca). Wszelkie tego typu momenty są raczej przekazywane za pomocą suchego komentarza rotmistrza po wojskowemu notującemu sobie wszelkie nieprawości. Fabuła skupia się raczej na codziennym życiu obozu, na pojedynczych oderwanych od siebie wydarzeniach w których fragmenty zwykłego cywilnego życia tak bardzo niepasujące do tego miejsca w rodzaju (obowiązkowego) ubierania choinki na Boże Narodzenie w barakach, orkiestry obozowej, kantyny czy urzędu pocztowego sprawiają dosyć upiorne wrażenie. Będzie też oczywiście o ludziach, będzie o Niemcach poruszanych zwykłymi ludzkimi odruchami, którzy nawet jeżeli nie pomagali aktywnie (a tacy też byli), to chociaż pomagali nie przeszkadzając czyli przymykając oczy. Będzie również i o Polakach o których postępowaniu wstyd wspominać (kolejne co trzeba przyznać Pilecki i inni z Państwa Podziemnego nie pierniczyli się w tańcu, można by powiedzieć, że robili tam rzeczy okropne). Dosyć fajnie udało się skroić postać tytułowego bohatera, stoicki spokój i opanowanie łączy się z jakże ludzkimi obawami przed śmiercią i bólem. Sporym plusem dodatki, kilka sfotografowanych obrazów, które namalował Nocq podczas wizyty w Polsce i dosyć obszerny tekst pani Isabelle Davion wykładowcy na Sorbonie, która po części przedstawia historię powstania tego albumu, po części streszcza nieco losy Witolda Pileckiego a po części przedstawia historię samego Auschwitz i zawiera nieco ciekawych wycieczek autorki. Rzecz interesująca z gatunku tych co to każdy obywatel tego kraju (oczywiście nie tylko tego, zresztą skoro komiks jest francuski i to nawet tam nagradzany...) w tej lub innej formie wypadałoby by znał. No i to całkiem udany mariaż komiksu historycznego z komiksem "artystycznym". Ocena 7/10.


2. "Najczarniejsza Noc" - Geoff Jones, Ivan Reis. Zakończenie serii "Green Lantern" autorstwa Jonesa, będące na poły właśnie zwieńczeniem dosyć długiego stażu tego autora a na poły wielkim eventem odciskającym piętno na całym uniwersum DC. Z czeluści kosmosu zaczynają przylatywać czarne pierścienie, które ożywiają zmarłych (najchętniej meta-ludzi), lecz jednocześnie przemieniają ich w złowrogie (lecz nie bezmózgie) zombie. Odpowiedzialnym za tę sytuację jest niejaki Nekron, osobnik który uważa, że naturalnym stanem wszechświata jest martwa pustka, tak więc zamierza przywrócić całe stworzenie do stanu pierwotnego i należytego w/g niego czyli kompletnego trupa. Aby tego dokonać uruchamia Czarną Baterię, rozsyłającą w/w pierścienie i jednocześnie zbierającą z umarlaków moc potrzebną do ostatecznego uderzenia oraz atakuje siedzibę Strażników OA, którą (o ile dobrze zrozumiałem, ale o tym później) za pomocą jakichś tam machinacji osłabił rozpętując wojnę pomiędzy różnymi Korpusami. Mocną stroną albumu są z całą pewnością rysunki (zwłaszcza jak ktoś jest fanem superhero style) wyraźny styl bez jakichś problemów z perspektywą czy anatomią, wystrzałowe dwustronicowe kadry, dosyć spora ilość elementów na większości paneli, czyli brak gadających głów na tle jednego koloru, dobrze oddana mimika właściwie wszystkich postaci. Na dodatkową uwagę zasługują efekty pracy kolorysty Alexa Sinclaira, całość utrzymana jest w dosyć ponurej tonacji, bo wiadomo najczarniejsza noc, zombie, horror, krew i flaki (trochę przesadzam), ale i sporo miejsca dla dosyć przyciągających wzrok, intensywnych kolorów się znajdzie. Co zresztą powinno być oczywiste w fabule kręcącej się wokół podstawowego spektrum barw. Skracając do minimum jest dobrze a nawet lepiej. Energetycznie, energicznie a jednocześnie z pewną dozą swoistej elegancji. Niestety, nie będę ukrywał, że "Najczarniejsza Noc" jest dla mnie raczej zawodem. Trudno jest nie zauważyć, że komiks jest faktycznie częścią większej całości, nieco konfudujący jest początek, który stawia czytelnika (polskiego który porusza się na naszym rynku) w świecie bez znajomego status quo a który skupia się na losach pobocznych postaci i to niekoniecznie występujących na łamach serii Green Lantern, więc to tak trochę "nie bardzo wiem o czym oni gadają". Natomiast w momencie gdy przejdziemy do właściwego już eventu okazuje się, że historyjka jest, cóż...prosta jak drut. Ja oczywiście zdaję sobie sprawę, że to cecha większej części tego rodzaju no powiedzmy, że literatury, ale tutaj chyba trochę z tym przedobrzono. Z wyjątkiem może pierwszego zeszytu reszta to lanie się po mordach przy kanonadzie laserów wystrzeliwanych wiadomo skąd. Całość mocno przypomina, którąś z linii fabularnych Dragon Ball Z, bohaterowie naparzają się ze złolem a gdy już są bliscy jego pokonania ten wyciąga jakiegoś asa z rękawa, zwiększa poziom mocy i pierze ich na kwaśne jabłko a gdy ten z kolei już prawie triumfuje to pojawia się jakiś rycerz/rycerka (niepotrzebne skreślić) na białym koniu a dobro znowu przeciąga linę na swoją stronę i tak w koło Macieju aż do końca. Zresztą autor wydaje się tego świadomy bo w którymś momencie ustami Guya Gardnera, rzuca porównania do pewnej znanej i w naszym kraju dosyć dawno temu kreskówki. Problematyczny jest zresztą właśnie główny czarny charakter Nekron, który wydaje się kompletnym leszczem, pozbawionym jakiejkolwiek osobowości który dostał występ na scenie tylko po to aby ktoś go pierd...yknął w czajnik w ostatnim akcie. To jakiś niby klasyczny łotr z dawniejszych czasów, Grant Morrison lubi się bawić takimi rzeczami i często nieźle mu to wychodzi a tak naprawdę jak wyciągnąć jakiegoś zapomnianego trzecioligowego lamusa z zakurzonej szuflady i przerobić na postać z krwi i kości pokazał Bendis ze swoim Purple Manem, Johnsowi się to nie udało, zresztą nawet nie spróbował. Natknąłem się na internetowe opinie, że scenarzysta "doskonale panuje nad materią powieści" tyle że moim zdaniem jest całkowicie odwrotnie, sporo tu pomysłów wprowadzanych na dobrą sprawę nie wiadomo po co. Zombie Superman - który jest trochę suflowany jako ważna postać zresztą czy ktoś wyobraża sobie groźniejszego nieumarlaka? Pojawia się i zaraz znika właściwie nic nie robiąc, tak samo zresztą jak i zombie Batman. Okazuje się, że pierścienie mają jakieś tajne protokoły które w razie zagrożenia pozwalają im się duplikować. Po co to? Chyba tylko po to aby podkreślić komiczność postaci Larfleeze'a bo innego zastosowania tego pomysłu, chociaż zajmuje on sporo miejsca nie widzę (no dobra jeszcze Mera fajnie wygląda). No i oczywiście co w sumie jest grzechem większości tego typu wydarzeń, chociaż tutaj jest to szczególnie widoczne, cały czas odnosimy wrażenie że całość powstała tylko po to aby po raz kolejny przemeblować uniwersum, tych się wróci, tamtych wyśle na ławkę rezerwowych i będzie gites. W czasach TM-Semic, pewnie byłbym zachwycony tym komiksem, ale dzisiaj już żadnego wrażenia na mnie takie pierdolety nie robią, zwłaszcza biorąc pod uwagę ża nie bronią się one za bardzo jako autonomiczna historia w przeciwieństwie dajmy na to do takiego Flashpointu tego samego autora. Tak czy inaczej ze względu na rysunki i na podskórne przeczucie, że mniej dać nie wypada. Ocena 6/10.


3. "Moon Knight" - Jeff Lemire, Greg Smallwood i inni. Całościowo zebrany z trzech tomów tpb, cały vol.8 serii Moon Knight wydany w ramach ANAD Marvel, co w sumie daje całkiem spore tomiszcze. Trzy tpb, więc trzy rozdziały. W pierwszym "Witajcie w Nowym Egipcie", odnajdujemy Marka Spectora zamkniętego w szpitalu psychiatrycznym, w którym dowiaduje się że całe jego życie jako postrzelonego superbohatera było wytworem jego fantazji a on sam jest zwykłym biednym wariatem. Mark oczywiście takiemu stanowi rzeczy nie dowierza (czytelnik oczywiście też, o co stara się sam autor co jest całkowicie zresztą bez sensu, ale o tym później) i podejmie próbę ucieczki wraz z kilkoma towarzyszami niedoli. Rozdział drugi "Wcielenia" to przegląd wszystkich osobowości Spectora, oraz szarpanina pomiędzy tymi "pobocznymi" a "podstawową" próbującą w rozpaczliwy sposób przejąć kontrolę nad rozpadającym się umysłem bohatera. Część trzecia "Śmierć i Narodziny" to powrót do początków Nocnego Wędrowca, jego "ostateczna" konfrontacja z księżycowym bóstwem Khonshu i próba dojścia ze samym sobą do ładu i składu. Co się pierwsze mocno w oczy rzuca to świetna oprawa graficzna. Grega Smallwooda nie da się chyba nie lubić, czysta linia, gruby kontur, coś wyglądającego jak filtr nadający efekt "ziarnistości" kojarzący się z jakimś starym kryminało-thrillerem świetnie pasują do tej historii. Uwagę też zwracają świetne, fantazyjnie wymalowane kadry łączące pozornie niepasujące do siebie elementy, ot zerknijmy choćby na szaloną panoramę Nowego Jorku z wyrastającą pośrodku niego olbrzymią piramidą. Na tym jeszcze nie koniec, bo historie kolejnych wcieleń Marka Spectora, przenoszą na kartki w formie obrazów inni artyści, każdy odpowiadający za jedną postać. I czy to jest Francesco Francavilla ze swoim neonowym neo-noirem ilustrujący opowieść taksówkarza, czy Wilfredo Torres ze swoim naprawdę pracochłonnym szczegółowym stylem naśladującym mangę rozrysowujący przygody gwiezdnego pilota walczącego z kosmicznymi wilkołakami (!!!) jest to Marvel na bardzo wysokim poziomie. Na tle trzech poprzedników, w teorii nieco na minus ze swoją prościutką kreską odstaje James Stokoe odpowiadający za Marka-aktora, ale raczej podejrzewać można, że taki był zamysł na wygląd tego segmentu, więc i tu na plus bym zaliczył. Jednym słowem (właściwie czterema) jest na co popatrzeć. I w teorii wszystko jest super tyle że w praktyce problem leży w tym, że ten komiks tak naprawdę nie jest zbyt dobry. Już sam początek, tak naprawdę załącza nieco alarm. Jak obserwujemy Moon Knighta okładanego przez pielęgniarzy i badanego przez lekarkę, która nie reaguje na ślady pobicia odrazu wiemy, że bohater nie trafił do żadnego szpitala psychiatrycznego a przynajmniej nie do takiego zwyczajnego, więc kwestia tego czy rzeczywistość jest urojeniem czy nie, przestaje mieć na znaczeniu. I leci ten komiks i leci, zmieniają się scenografie, ludzie przybierają jakieś demoniczne postacie lub na odwrót, przechodzimy z jednej rzeczywistości do drugiej, później pojawiają się kolejni Markowie co jeszcze bardziej gmatwa chaotyczną fabułę. Tyle, że  tej fabuły tak naprawdę jak zdrapiemy paznokciem zewnętrzną warstwę jest wbrew pozorom tutaj niewiele. Całość ma nadpisać nieco historię Moon Knighta, ale zmiany chociaż w sumie niespecjalnie ważne są jak dla mnie nietrafione. Ot chociażby to, że Mark cierpiał na osobowość wieloraką i to w naprawdę ostrej postaci już od dziecka. To jak on niby trafił do marines czy został najemnikiem skoro co kilka dni twierdził, że się inaczej nazywa i inaczej się zachowywał? Ale już pomijając takie mniejsze lub większe szczegóły to tak naprawdę największą wadą tego komiksu jest to, że brak mu kompletnie oryginalności. Kolejna marvelowska seria Lemire'a, którą dostał po innym znanym autorze i kolejny przypadek w którym Kanadyjczyk pisze tak naprawdę to samo co jego poprzednik, tyle że w o wiele słabszym stylu no i brakiem jakiegokolwiek autorskiego pomysłu. Za to ma ten komiks jedną niewątpliwą zaletę, autor nie określił właściwie czy to co się wydarzyło to rzeczywistość, jakaś psychoza bohatera, próba prania mózgu czy tam cokolwiek innego, więc można to chyba uznać za bardzo ważny fragment a można kompletnie olać. Bardzo ciekawym dodatkiem (nie wnikam czy to z oryginalnego wydania czy Egmont) jest jeden zeszyt klasycznej serii z lat 80-tych autorstwa Douga Moencha i Billa Sienkiewicza i raz jest ważny ze względu na to, że wytłumaczy nam kim są drugoplanowe postacie występujące w tym tomie, dwa uświadomi jak bardzo ten tytuł przypomina komiksy Batmana (w sumie nic dziwnego, Moench też je wtedy pisał) z lat 70-80. Wystarczyłoby przerysować bohatera i pozmieniać niektóre teksty w dymkach, fabularnie i wizualnie jest naprawdę podobnie. A co najsmutniejsze ten jeden zeszyt dał mi więcej funu niż te czternaście wcześniejszych zeszytów współczesnej serii. Nie jest to tak złe jak Hawkeye czy tak marne jak Extraordinary X, ale ciężko jest ukryć, że ten komiks to kompletny przeciętniak który bardzo mocno stara się udawać że jest czymś więcej. Tylko ze względu na oprawę graficzną ocena -6/10.


4. "Doktor Star i Królestwo Straconej Przyszłości" - Jeff Lemire, Max Fiumara. Z ulgą zabrałem się za ostatni spin-off "Czarnego Młota" mając doskonale w pamięci fakt iż poprzednicy byli gorsi jeden od drugiego. Tym razem jednak miałem jakieś takie bardziej pozytywne nastawienie, mimo że okładka wskazywała na historię kolejnej postaci, która w podstawowej serii była bo była i nie pełniła tam jakiejkolwiek sensownej funkcji. Nie wiem spodobał mi się tytuł, widziałem kilka opinii na internecie osób które twierdziły że to najlepsza poboczna historia z tego mikro-uniwersum, że Lemire skupia się na tym co wychodzi mu dobrze czyli na rodzinnych relacjach, na jakoś w każdym razie taki mniej skrzywiony byłem przy rozpoczęciu lektury niż w przypadku reszty. Do czasu oczywiście. Tak czy inaczej dostajemy tytułowego Doktorka, który w Młocie pojawił się na trzech kadrach na krzyż i był emerytowanym superbohaterem a jednocześnie genialnym naukowcem który poszukiwał zaginionej paczki naszych bohaterów, tyle. Na początku dowiemy się, że Doktorkowi, który nosi nazwisko Jim Robinson, umiera syn. Później dzięki retrospekcji wskoczymy w czasy na chwilę przed przystąpieniem USA do II Wojny Światowej, młody Jim naukowiec na dorobku a więc tradycyjnie biedny jak mysz kościelna z żoną i świeżo narodzonym dzieckiem dostaje propozycję z gatunku tych nie do odrzucenia prosto od Wuja Sama, patronatu nad jego teoretycznymi badaniami nad czymś zwącym się "Parastrefą". Badania prowadzone dniami i nocami przy pełnym poświęceniu życia rodzinnego z teorii szybko przejdą do praktyki a Jim zbuduje urządzenie, które da mu dostęp do cudownych mocy. Świeżo upieczony super-bohater dołączy do grupy jemu podobnych herosów (w składzie młody Abe Slam oraz Gail) i razem z nimi wyruszy do Europy zakończyć rządy Hitlera. Po podpisaniu aktu kapitulacji przez Niemcy i powrocie do domu, nasz doktorek znowu nie poświęci się pielęgnowaniu domowego ogniska, ale rzuci w wir kolejnych wypraw, badań i superbohaterskiej roboty aż w końcu zaginie na 18 lat gdzieś w dalekim kosmosie a po powrocie przekona się, że utracił to co w głębi duszy zawsze kochał a co zawsze zaniedbywał. No ale tak to bywa często, że jak się budzimy to jest już zbyt późno. Rysunki Fiumary oceniam na dobrze i to nawet z plusem, fajnie oddana mimika postaci, dobrze współpracujące z melancholijnym klimatem całości nieco poszarzałe kolory, odrobina retro-tech klimatu. Na dodatek w przeciwieństwie do reszty dodatkowych historii, stylowo całkiem pasuje do rysunków Deana Ornstona a co ciekawe przypomina nieco rysunki samego Lemire'a. Ja wiem, że nie wszyscy lubią jego grafiki, ale mi się akurat podobają a patrząc na portret Stara w warholowskim stylu umieszczony w dodatkach trochę żałuję że sam scenarzysta nie zajął się również stroną wizualną, ale i tak jest dobrze. Największym problemem tego komiksu jest jego objętość a raczej jej brak, ciężko brać ten tomik za coś innego niż bryk do jakiejś poważniejszej historii. Lemire próbuje wrócić do tego w czym jest dobry, czyli kameralnej historii o rodzinie tylko, że łączy to ze skrótem biograficznym bohatera na łamach całych czterech zeszytów i to kompletnie nie działa. "Doktor Star..." próbuje nieco naśladować w odwrotny sposób "Podwodnego Spawacza", ale tam poprzez powolne tempo i praktycznie brak jakichkolwiek następujących wydarzeń mieliśmy czas zapoznać się z bohaterem i jego relacjami z ojcem a tutaj przecież trzeba jeszcze narysować plansze z hitlerowcem dostającym po łbie, albo kosmicznym potworem powalanym "z lasera". Doktor Star wzorowany na pewnym bohaterze raczej nieszczególnie znanym na polskim rynku składa się właściwie z jednej cechy charakteru niepohamowanej żądzy poznawania nowych rzeczy co można by zaokrąglić do obsesji na punkcie zdobywania wiedzy i to właściwie wszystko. Jego syn wokół którego kręci się cała oś fabularna, wypowiada przez cały komiks z 5 zdań na krzyż i cech charakteru posiada jeszcze mniej niż u swojego ojca czyli okrągłe zero, sprowadzając się właściwie do roli "porzuconego dziecka". I w tym momencie ja mam się podobno rozczulać nad losami dwójki papierowych postaci, których kompletnie nie znam. No sorry to tak nie działa. Owszem opowieść o bohaterze, który zrozumiał swoje błędy, ale jest już zbyt późno aby cokolwiek naprawić ma swój czar, narracja prowadzona za pomocą dialogów oraz na poły pamiętnika na poły chaotycznych wspomnień zadziałała by w innym przypadku i czuć ogólnie że Lemire wie jakie struny trącić, tyle że akordów mu brakuje. Żebym nie zapomniał wspomnieć o nawiązaniach do znanych komiksów superbohaterskich. To co działało (nie zawsze ale częściej tak) w głównej serii i dopełniało tylko często w formie żartu autorskie postacie z krwi i kości, tak tutaj chyba przekroczyło tę cienką czerwoną linię. Występ "Green Lanternów" to kompletny krindż. Ufff...na szczęcie to ostatni komiks ze świata "Czarnego Młota" na mojej półce, nigdy więcej żadnych pregueli, sequeli, sidequeli, remakeów, reebotów i co tam wymyślą jeszcze z tej serii. Główną historię (aczkolwiek mnie nieco rozczarowała) polecam, bo to ciągle kawałek porządnego komiksu, resztą naprawdę radzę odpuścić. Może i faktycznie "Doktor Star i Królestwo Straconej Przyszłości" jest najlepszy wśród spin-offów, ale to na zasadzie w królestwie ślepców...no, ale co jak co tytuł albumu dalej mi się podoba. Ocena +5/10.


5. "Fear Agent tom 4" - autorzy różni. Zbiór krótkich nowelek ukazujący przygody Heatha Hustona w raczej losowych okresach jego kariery nie powiązanych absolutnie z główną historią ani również między sobą. Poziom, jak to w przypadku tego typu antologii różny, natomiast rozczarowujące jest to, że to właściwie nic nowego. Wydawałoby się, że takie wydawnictwo to okazja dla scenarzystów aby przedstawić swoje własne może i odmienne wizje bohatera a tutaj właściwie powtórka z rozrywki Remendera. Heath-cwaniaczek, Heath-bohater-mimo-woli, Heath-dręczony poczuciem winy i właściwie w każdym przypadku wulgarny prostak, znietrzeżwiony rzecz jasna. Poziom rysunków też różny z tym, że jest wcale nie lepiej niż w przypadku scenariuszy, niektóre fragmenty narysowane są po prostu paskudnie a większość raczej przeciętnie, chociaż znajdą się tutaj artyści którzy mogą się spodobać. Tutaj akurat panowie od pędzla mają przewagę nad panami (pań zdaje się nie ma) od pióra bo prezentują bardzo różne style, więc każdy przynajmniej teoretycznie powinien znaleźć coś co mu się spodoba. Cóż, takie to sobie największym grzechem chyba to, że niemalże wszystko jest walone na jedno kopyto i niemalże wszystko żeruje na najniższych instynktach czytelnika. Któryś z użytkowników (przepraszam ale nie pamiętam kto i kiedy) zmieszał ten komiks konkretnie z błotem a zwłaszcza tę historię z rekinem w toalecie, jak dla mnie to akurat jedna z lepszych historyjek a cała reszta nie jest aż taka straszna po prostu raczej przeciętna. Jak ktoś nie może się doczekać kolejnej porcji przygód Heatha to w sumie może spróbować, ale czy faktycznie Fear Agent był aż tak dobrą serią żeby się napalać po raz kolejny na to samo, tyle że w gorszym wykonaniu? Ocena 5+/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Pn, 31 Lipiec 2023, 21:02:36
Lipiec

The Fury of Firestorm nr 25
–  regularne powroty przeciwników herosów wszelakich uniwersów to nieodłączny ,,składnik" superbohaterskich konglomeratów. Reguły tej nie uniknął również Firestorm, który co chwile zmuszony był neutralizować zagrożenia ze strony dobrze mu już znanych adwersarzy. Tym razem przypomniał o sobie indiański szaman Black Bison, który w swoim czasie również sporo nabroił. Konfrontacja naznaczona zmaganiami z czeredą groteskowych widziadeł jest zatem nieunikniona. Przy czym Rafael Kayanan sprawdza się w roli rysownika tej serii coraz lepiej, bo jego kreska nabiera stosownej giętkości. Zapewne zresztą nie bez udziału w tym przedsięwzięciu Romeo Tanghala, jednego z najbardziej biegłych w branży nakładaczy tuszu.

Kapitan Ameryka t. 8
– Ed Brubaker w niezmiennie znakomitej formie, co przejawiło się także w powierzonym mu bohaterze i ogólnie świecie przedstawionym tej serii. Bardzo udane reinterpretowanie motywu zaczerpniętego z okresu Złotej Ery, które posłużyło za motyw wyjściowy dla zasadniczej fabuły tego zbioru. Brawurowe prowadzenie poszczególnych uczestników tej konfrontacji oraz jak zawsze porywające (by nie rzec, że wręcz olśniewające) ilustracje w wykonaniu Alana Davisa.   

AKT # 0,000 - najbardziej dynamicznie rozwijająca się inicjatywa „magazynowa” Lechistanu ewidentnie ma się świetnie. Wnikliwa publicystyka wraz z różnorodnymi stylistycznie krótkimi formami to przepis na satysfakcjonującą lekturę oraz okazję by uwierzyć we współczesny polski komiks.
 
Creatures on the Loose! nr 21 - konkluzja perypetii Gullivara Jonesa na Marsie rozrysowana przez Graya Morrow sprawia, że aż żal iż losy tej postaci nie były kontynuowane. Z kolei przedrukowane z dawnych lat nowelki, pomimo znamion archaiczności pozytywnie zaskakują. 

AKT # 32 - teoretycznie idea komiksowych magazynów zostać miała pogrzebana wraz ze zgonem frankofońskiej prasy komiksowej. A jednak w naszych realiach zdają się ona mieć co najmniej dobrze. Znać to po kolejnej odsłonie magazynu ,,AKT”, prezentującej stylistycznie mocno zróżnicowane nowelki oraz publicystykę, której ocenę w tym akurat numerze, z przyczyn obiektywnych, pozwolę sobie pozostawić potencjalnym odbiorcom tej pozycji. Pozostaje mi życzyć sobie, by gronu autorów tego przedsięwzięcia nadal chciało się je rozwijać, a mocy przerobowych i twórczego zapału ku temu nie brakowało.
 
World of Krypton vol. 1 nr 1 - prawdopodobnie była to pierwsza w dziejach komiksowa mini-seria, tyle że mało kto wówczas (tj. w roku 1979) zdawał sobie z tego sprawę. Za to dla ówczesnych czytelników nie było tajemnicą, że Ostatni Syn Kryptona wykazuje skłonność ku nostalgii i melancholii. Stąd nieprzypadkowo zainteresowanie rzeczonego losami ojczystej planety oraz jego biologicznych rodziców. Fortunnie dlań zachowały się nagrania wspomnień Jor-Ela, w swoim czasie młodego geniusza, który zmuszony był się zmierzyć z wyzwaniami nie tylko natury naukowej, ale również wzbudzającymi skojarzenia z problemami trapiącymi jego przyszłego syna. Model narracji zaproponowany przez Paula Kupperberga (scenarzystę mini-serii) wykazuje znamiona czasów w których ta inicjatywa twórcza powstała. Z drugiej strony jest klarowna oraz w interesujący sposób przybliżająca wizje Kryptona sprzed reinterpretowania dziejów tej planety (i ogólnie mitologii Człowieka ze Stali) przez Johna Byrne'a.

The Fury of Firestorm nr 26 - już przy okazji wcześniejszych konfrontacji znać było, że Black Bison to przeciwnik z gatunku szczególnie wymagających. Tym razem może on ponadto liczyć na wsparcie ze strony szamanki imieniem Silver Deer, co generuje dodatkowy natłok kłopotów z którymi zmuszony jest borykać się Firestorm. Fortunnie on także może liczyć na swoją już niemal nieodłączną sojuszniczkę w osobie Firehawk.

Diuna: Wody Kanly
– teoretycznie motyw wiodący tej opowieści jest nieprzesadnie skomplikowany, a jednak całość „wciąga”, a momentami wręcz angażuje. Z jak dotąd opublikowanych komiksowych uzupełnień „Diuny” w moim przekonaniu ta wypadła najlepiej.
 
Bohaterowie i Złoczyńcy. JSA-Stowarzyszenie Sprawiedliwości: Następna epoka
– miło było po raz kolejny ujrzeć moją ulubioną supergrupę w akcji, a przy okazji także w doskonałej formie. Przyczynił się ku temu twórczy entuzjazm scenarzysty tej odsłony ich perypetii w osobie Geoffa Johnsa przy równoczesnej świadomości, że z osobowościami trzeciego szeregu można pozwolić sobie na więcej. Jak się jednak okazuje zarówno dawne jak i nowe pokolenie pierwszej z superbohaterskich grup ma w sobie mnóstwo uroku osobistego, a niekiedy wręcz charyzmy. Stąd ich losy i wybory okazuje się niezwykle zajmujące i generujące chęć do rozpoznania innych przygód tej drużyny. Na szczęście opiekunowie tej kolekcji przewidzieli jeszcze przynajmniej jedno spotkanie z Amerykańskim Stowarzyszeniem Sprawiedliwości.
 
Marvel Origins t. 13: Iron Man 2 - tom przełomowy już tylko tylko z racji przeprojektowania ociężałej i plastycznie mało finezyjnej zbroi tytułowego bohatera w dobrze znany czerwono-żółty wzór dla większości późniejszych modeli. Swój debiut ,,zaliczają” również takie osobowości jak Mandaryn i Czarna Wdowa. Konkludując seria rozwija się w obiecujących kierunkach.
 
World of Krypton vol.1 nr 2 - tym razem robi się już autentycznie poważnie. Jor-El odkrywa bowiem, że dni jego ojczystej planety są policzone. Jak to zwykle w przypadku podobnych mu ,,Kassandr" bywa, również on nie znajduje oczekiwanego przezeń posłuchu. Nie zaprzestaje jednak wysiłków na rzecz znalezienia stosownego rozwiązania w obliczu nieuchronnej zagłady. Tym bardziej, że jego połowica, Lara, oznajmia mu radosną wiadomość. Tym sposobem jest okazja by raz jeszcze przyjrzeć się Kryptonowi i jego społeczeństwu w wersji sprzed Kryzysu na Nieskończonych Ziemiach.
 
Przeklęty: Oblubienice - najwyraźniej przedpotopowe realia przedstawione szanownemu panu scenarzyście (tj. Jasonowi Aaronowi) wydały się na tyle fabularnie dogodne, że zechciał w nich umieścić kolejną opowieść. Jak przystało na twórcę gorliwego wręcz do wpisywania się w wiodące trendy, także tę opowieść naznaczyły liczne politpoprawne paradygmaty. Sam autor ewidentnie ma problem z teizmem i najwyraźniej próbuje go przepracować za sprawą opowieści takich jak ta. Jednak w odróżnieniu od pierwszej odsłony ,,Przeklętego" tym razem fabuła ugięła się pod ciężarem ideologicznych założeń. Stąd rzecz nie porywa, a momentami wręcz nuży. Pocieszeniem okazuje się za to przekonująca warstwa plastyczna.
 
Kapitan Żbik: Kto zabił Jacka? - zgodnie z tytułem nie jest to tylko i wyłącznie słodziuchna opowiastka o tzw. miastowych dzieciach, którym dane jest zapoznać się z leśną fauną. Wakacyjna idylla zostaje bowiem brutalnie przerwana. Nic zatem dziwnego, że interwencja kapitana Żbika okaże się konieczna. Dodam tylko, że spodziewałem się, iż ten epizod bardziej się zestarzeje. Tymczasem otrzymaliśmy całkiem zgrabne „kino” familijne z gwałtownym zwrotem akcji.

The Fury of Firestorm nr 27
- prawidła superbohaterskiej konwencji są nieubłagane i stąd nie mogło obyć się bez pełnowymiarowej konfrontacji. Do tego podwójnej, bo oprócz brania się za łby tytułowego bohatera z Black Bisonem konfrontują się także ich towarzyszki. Dawka stosownych emocji zostaje zatem zapewniona.
 
Star Trek. Stacja kosmiczna: Serce zbyt długo składane w ofierze – bracia Tipton (tj. scenarzyści tej realizacji) po raz kolejny udowodnili, że w uniwersum „Gwiezdnej Włóczęgi” czują się, ujmując rzecz kolokwialnie, w pełni pewnie. Do tego bez względu na „strefę” tej popkulturowej „przestrzeni”. Toteż nieprzypadkowo także przy okazji „odwiedzin” na zarządzanej przez kapitana Benjamina Sisko stacji kosmicznej rozwój akcji przebiega płynnie i bez tzw. zgrzytów. Co prawda fabuła jest nieco schematyczna, aczkolwiek w gruncie rzeczy nie dało się inaczej, jako że tym razem przytrafił się nam kryminał w typowej dla tego gatunku formule. Niemniej cieszy, że doczekaliśmy pierwszej „trekowej” opowieści umiejscowionej właśnie na tytułowej stacji kosmicznej.
 
Bohaterowie i Złoczyńcy. Deathstroke Terminator: Miasto zabójców
– redaktor serii wyrosłych z Nastoletnich Tytanów (Jonathan Peterson) określił solowy tytuł z udziałem Deathstroke’a mianem „(…) napakowanego akcją (…), w którym pociski i noże bez przerwy latają w powietrzu”. Faktycznie tak się sprawy mają, a tytułowy bohater (?) zmagać się musi nie tylko z uzbrojonymi po zęby najmitami i reżimowymi żołdakami, ale też Batmanem. Akcja gna w szybkim tempie, a rysownik serii w osobie Steve’a Ervina sprawił się znakomicie. Oko cieszą również kompozycje okładkowe poszczególnych epizodów w wykonaniu Mike’a Zecka, dobrze znanego fanom przygód Spider-Mana. Krótko pisząc bardzo udany tom i chciałoby się takowych więcej.

World of Krypton vol.1 nr 3 - wielki finał tragedii, która unicestwiła mieszkańców macierzystego świata Supermana wart jest rozpoznania nie tylko ze względu na rangę tego wydarzenia. To również możliwość przyjrzenia się kadrom, które niemal 1 : 1 posłużyły za wzorzec dla twórców ,,Superman: 50 lat!", tj. pierwszej tego typu publikacji wydanej w Polsce. Przy okazji to również rzut oka na przedkryzysową wersję genezy Człowieka ze Stali.
 
The Fury of Firestorm nr 28 - znać, ze Kryzys na Nieskończonych Ziemiach nadciągnie już niebawem. Równocześnie tytułowy bohater zmuszony jest skonfrontować się z bodajże najbardziej absurdalnym z dotąd napotkanych przezeń złoczyńców, tj. obśmianym w filmowej adaptacji Oddziału Samobójców Slipknotem. O dziwo wizualnie starcie to prezentuje się nader udanie.
 
Nieśmiertelny Hulk t.3 – w kontynuacji prawdopodobnie jednej z najlepszych serii Marvela ostatnich lat znowuż znać zamysł rozleglejszej wizji przy równoczesnym, pieczołowitym konstruowaniu każdej ze składających się na tę opowieść sekwencji. Przy czym Al Ewing nie tylko nie pogubił się w złożonościach gamma-mitologii. Do swojej pracy przyłożył się również główny plastyk tej serii, Joe Bennett, cyzelując mimikę Hulka nad wyraz przekonująco.

Bohaterowie i Złoczyńcy. Green Lantern: Opowieści o Korpusie Zielonych Latarni
- to właśnie tomy, takie jak niniejszy czynią tę kolekcję wyjątkową. Tym bardziej, że kosmos uniwersum DC to jak dla mnie najlepiej ,,skonstruowana" tego typu przestrzeń, bijąca na głowę, to co pod tym względem ma do zaoferowania m.in. Marvel. Przy okazji jest to również zapis wczesnej fazy tzw. brytyjskiej inwazji, która trwale odmieniła superbohaterską konwencje. Stąd na „pokładzie” tej produkcji autorzy tacy jak Alan Moore, Dave Gibbons i Kevin O’Neill.
 
Marvel Origins t. 14: Thor 3 – perypetie boga gromów ewidentnie zdążyły nabrać unikalnego kolorytu. Znacząco przyczyniają się ku temu również krótkie formy przybliżające dzieje Asgardu i jego mieszkańców. Znać przy tym, że twórcy tego przedsięwzięcia korzystają ze swoich doświadczeń przy tworzeniu komiksowych romansów (relacja na linii Don Blake-Jane Foster). No i do obsady „wbija” Czarodziejka z którą tytułowy bohater będzie miał masę problemów. Jak dla mnie jedna z najlepszych serii w ramach tej kolekcji.
 
Martian Manhunter vol.3 nr 1 - początek nowego otwarcia dla J'onna J'onzza, do tego w nowym wizerunku. Zapowiada się intrygująco, choć póki co więcej tu pytań niż odpowiedzi. Choć w gruncie rzeczy o to właśnie przecież chodzi. Krótko pisząc dobre otwarcie dla potencjalnie pełnowymiarowej serii.
 
The Fury of Firestorm nr 29
- nie od dziś wiadomo, że Nowy Jork przyciąga wszelkiej maści świrów i obsesjonatów. Operujący w tej metropolii Firestorm musi tym razem zmierzyć się z istną czeredą tego typu indywiduów. Dzieje się zatem sporo, ale bez szczególnego przełomu dla serii. Chociaż warto odnotować zmianę na stanowisku scenarzysty.
 
Peter Parker, Spider-Man: Śmierć Jean DeWolff
– jedna z najlepszych opowieści z udziałem Spider-Mana nareszcie doczekała się swojej polskiej edycji! Przyszło nam na to czekać nadspodziewanie długo, ale grunt, że w końcu się udało. Stąd jest okazja, by przyjrzeć się pajęczemu herosowi sprowadzonemu do poziomu miejskiego herosa, któremu z przyczyn w pełni uzasadnionych, puszczają nerwy. Zamordowana bowiem zostaje ceniona przezeń policjantka Jean DeWolff, a jej psychopatyczny zabójca nie zamierza na tym poprzestawać. Klasyka, która już dawno powinna była znaleźć się w naszych komiksowych zbiorach.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Cz, 31 Sierpień 2023, 21:20:22
Sierpień
 
Daredevil Marka Waida t.3 – jak to na ogół u tego scenarzysty bywa fabuły „skrajane” są na lekko. O dziwo sprawdziło się to również w przypadku Matta Murdocka, herosa jak mało który, poturbowanego przez los i inne, określmy to umownie, okoliczności towarzyszące. A jednak wprawa pisarska Marka Waida i bogactwo świata przedstawionego sprawiają, że zbiór perypetii znacznie mniej spiętego Śmiałka niż w stażach poprzednich autorów chłonie się z dużą przyjemnością. Liczna obsada plus kilka przełomowych momentów to tylko część z atrakcji zawartych w tym pękatym tomiszczu.
 
Marvel Origins t.15: Spider-Man 2 – zbiorek pod znakiem nabierania pewności siebie. I to zarówno przez coraz pewniej czujących się jej autorów, jak również głównej postaci. Peter ma się bowiem coraz lepiej zarówno w roli „Bohatera z Sąsiedztwa” jak również siebie samego. Także z tego względu, że tzw. lachonarium cisnie się ku niemu coraz chętniej. Z tej perspektywy nie straszny mu Mysterio, Doc Ock, a nawet Montana z grona Egzekutorów. 

Bohaterowie i Złoczyńcy: Legion trzech światów - jak dla mnie zaskoczenie roku, do tego oczywiście bardzo pozytywne. Nie słyszałem wcześniej o tej opowieści, a tymczasem wraz z nią otrzymaliśmy emocjonujący ,,cross” na skalę kosmiczną. Masa Legionistów kontra oszalały z wściekłości Superboy Prime to przepis na pełnoskalową komiksową epikę w wielkim stylu. Nie dość na tym pieczołowicie rozrysowaną przez niezapomnianego (i fenomenalnego zarazem) George’a Pereza.
 
Martian Manhunter vol.3 nr 2 - swoiście pojmowane życie towarzyskie J’onna J’onnza ewidentnie nabiera rumieńców. Stąd kolejna interakcja z innymi ocaleńcami z zagłady marsjańskiej cywilizacji. Mroczna nastrojowość i kolejne wątpliwości idealnie współgrają z nieco posępnym i refleksyjnym usposobieniem tego protagonisty. Toteż fabuła tej mini-serii dalej rozwija się w intrygujących kierunkach.

The Fury of Firestorm nr 30 - kto by pomyślał, że istota władna kontrolować materie na poziomie molekularnym stanie się bezsilna niczym manekiny z dawnych Domów Towarowych Centrum... A jednak taki jest efekt interakcji z łotrzycą znaną jako Mindboggler. Oczywiście ma to swoje konsekwencje nie tylko dla samego nuklearnego herosa, ale też tych, którzy zwykli liczyć na jego wsparcie. A przy okazji rysownik tej serii, Rafael Kayanan, radzi sobie coraz sprawniej.
 
Superman: The Earth Stealers - zrealizowanie tego albumu powierzono najlepszemu z możliwych zespołów twórczych doby lat 80. zaangażowanych w kreowanie losów tytułowego bohatera. John Byrne, Curt Swan, Jerry Ordway i Bill Wray czyli krótko pisząc czegóż chcieć więcej. Zresztą początkowe sekwencje tej opowieści wskazywać mogą, że w tym przypadku mamy do czynienia z fabułą na miarę rozmachu czwartego kinowego ,,Star Treka" (tj. ,,Powrotu na Ziemie”). Mimo tego udany pomysł oraz dopracowana w każdym calu warstwa plastyczna nie wystarczyły. Koncept ten miał bowiem znacznie większy potencjał niż finalnie osiągnięty, urwany zdecydowanie przedwcześnie. Szkoda, choć ta de facto space opera i tak cieszy oko.
 
Zatanna: Come Together nr 1 - według adeptów czarnej magii wystarczy raz tylko otworzyć się na te sferę by borykać się z jej wytworami po kres swoich dni. W inicjującym niniejszą mini-serie epizodzie jej tytułowa bohaterka odczuwa tę regułę aż za dobrze. A to dopiero początek problemów Zatanny z bardzo bliską jej osoba w tle. Dodać wypada, że zilustrowanych przez znanego polskim czytelnikom z ,,Kronik Atlantydy” zjawiskowego Estebana Maroto.

Martian Manhunter vol.3 nr 3 - osobom zaznajomionym z tytułową postacią zapewne trudno byłoby w to uwierzyć, ale tym razem nawet jemu puszczają nerwy. Trudno się temu dziwić skoro jest on w zupełnie odmiennej sytuacji niż do tej pory, obarczony odpowiedzialnością za swoich niespodziewanie odnalezionych pobratymców. Tym bardziej, że nie brakuje chętnych do ich laboratoryjnego ,,przeglądu”. Mroczna nastrojowość, poczucie permanentnego zagrożenia i niezrozumienia (także ze strony sprawdzonych sojuszników) trafnie wpisują się w charakterologiczna naturę J’onna J’onnza.
 
The Fury of Firestorm nr 31 - Gerry Conway (tj. pomysłodawca tytułowej postaci, a zarazem jej w tym akurat momencie redaktor prowadzący) najwyraźniej poczuł się na tyle odpowiedzialny za konkluzje zmagań Firestorma z kolejnym, nad wyraz problematycznym konsorcjum, że zdecydował się rozpisać ją sam. Stąd fabuła prowadzona jest ,,na gęsto”, w formule z czasów gdy rozpisywał on perypetie Spider-Mana. Znalazło się zatem miejsce zarówno na finalną konfrontację z jego obecnymi prześladowcami a także na powrót Firehawk. Warstwa plastyczna została wykonana profesjonalnie, aczkolwiek George Tuska (tj. jej autor) ustępuje swojemu zmiennikowi Rafaelowi Kayananowi (nie wspominając już o Brodericku).
 
Zatanna: Come Together nr 2 - nie ma się co certolić i wprost trzeba napisać, że tytułowa bohaterka nigdy nie wyglądała lepiej niż w tej właśnie opowieści. Nic w tym dziwnego skoro za jej ,,zwizualizowanie" odpowiadał artysta przez duże ,,A” w osobie Estebana Maroto. Także fabuła ,,iskrzy” i stopniowo zmierza do przeobrażenia protagonistki w jedną z najważniejszych dyponentek mocy magicznych uniwersum DC. Ponadto na swój sposób daje o sobie znać także skądinąd znany John Constantine. Zapowiada się zatem konkluzja z tzw. mocnym przytupem.
 
Star Trek: Miasto na skraju wieczności – komiksowa adaptacja jednego z najbardziej uznanych odcinków pierwszego serialu z udziałem przedstawicieli Gwiezdnej Floty Zjednoczonej Federacji Planet. Na „pokładzie” tej realizacji istny „dream team” komiksowych emanacji Star Treka, tj. bracia Tiptonowie oraz olśniewający jakością swojego talentu i warsztatu J.K. Woodward. Nie dość na tym bazujący na materiale autorstwa wielbionego przez wielu twórcy m.in. literackiej fantastyki w osobie Harlana Ellisona. Efekt jak dla mnie bardzo udany.
 
Martian Manhunter vol.3 nr 4 – polowania na pobratymców J’onna J’onnza (a przy okazji także na niego samego) ciąg dalszy. Przeciwnik ani myśli brać jeńców tudzież skłaniać się ku kompromisowi, przez co tytułowy bohater wypada przed swoimi ziomkami skrajnie niewiarygodnie. Rozwój fabuły nie napawa zatem optymizmem i tak właśnie ma być.

The Fury of Firestorm nr 32
- tym razem skala wyzwania okazała się na tyle poważna, że do jego rozwiązania zmuszony był zaangażować się jak zwykle arcypoważny Phantom Stranger. Sprawnie prowadzona i wyraziście rozrysowana fabuła.
 
Dune nr 1 - w ramach oczekiwania na drugą odsłonę filmowej ,,Diuny” naszło mnie by przypomnieć sobie komiksową adaptacje filmu Davida Lyncha z 1984 r. Jest to adaptacja rzetelna, a przy tym rozrysowana przez już wówczas wprawionego w swoim fachu Billa Sienkiewicza. Po raz kolejny była zatem okazja by przyjrzeć się zaczątkom intrygi imperatora, Harkonnenów i Gildii Nawigatorów wymierzonej w ród Atrydów.   

Zatanna: Come Together nr 3
- wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że nadciąga (któryż to już raz…) powszechne zniszczenie o demonicznej proweniencji. Jak nie trudno się domyślić tytułowa bohaterka nie zamierza się temu bezczynnie przyglądać. Przy okazji przeżywa sercowe uniesienia oraz usiłuje skontaktować się ze swoją nieżyjącą matką. Fabuła tym razem nie porywa, ale też i nie rozczarowuje. 

Marvel Origins t. 16: Fantastyczna Czwórka 6 - ileż tu się dzieje! Gościnnych występów wręcz bez liku! Avengers, Doktor Strange, Hulk, Namor, X-Men! Tak się ,,wykluwało” uniwersum Domu Pomysłów. A pomyśleć, że to wszystko w ramach tzw. product placement. Wyszło jak zawsze w przypadku tej serii żywiołowo i emocjonująco. Aż żal, że na kolejny zbiorek z przygodami ,,Pierwszej Rodziny Marvela” będzie trzeba poczekać nieco dłużej niż do tej pory.   
 
Martian Manhunter vol.3 nr 5 - w kontekście determinacji J’onna na rzecz ocalenia jego pobratymców konfrontacja z przyjaciółmi z Ligi Sprawiedliwości okazała się niestety nie do uniknięcia. Poczucie zaszczucia zrobiło zatem swoje. Nie przytępiło jednak wyjątkowej bystrości tytułowego bohatera, dzięki czemu kolejny istotny element intrygi staje się dlań oczywisty. Krótko pisząc jest ciekawie.
 
The Fury of Firestorm nr 33 - Rafael Kayanan ewidentnie czuje się w roli rysownika tej serii coraz pewniej. Sprzyja temu również wartkość scenariusza generowana zagrożeniem ze strony kolejnych już w karierze tytułowej postaci terrorystów oraz widmo powrotu jego najzacieklejszej przeciwniczki. Problemów zatem nie brak i aż dziw, że Ronnie’emu udaje się zaliczać kolejne testy i sprawdziany.
 
Dune nr 2 - proroctwo w myśl którego ,,śpiący musi się zbudzić” nabiera w tej odsłonie mini-serii dosłownego wydźwięku. Paul Atryda staje zatem na czele społeczności Fremenów i rozpoczyna swój pochód ku zemście i władzy. A wszystko to ujęte ekspresyjną kreską Billa Sienkiewicza.
 
Zatanna: Come Together nr 4
- w tej zjawiskowo zilustrowanej mini-serii zabrakło niestety tego czegoś, co uczyniłoby ją więcej niż tylko jednorazowym widowiskiem. Stąd pomimo oczekiwań jej realizatorów nie stała się ona tzw. nowym początkiem dla jej tytułowej bohaterki. Mimo tego warto było przyjrzeć się kolejnej próbie DC Comics z początków lat 90. XX w. wytworzenia zainteresowania czytelników tytułem poświęconym kobiecej postaci. A dodać wypada, że nie były to wówczas przedsięwzięcia poczytne. 
 
Martian Manhunter vol.3 nr 6 – przy okazji jednego z poprzednich epizodów tej mini-serii wspominałem już, że czytelnikom zaznajomionym z wcześniejszymi perypetiami tytułowego bohatera zapewne trudno byłoby uwierzyć iż mógłby on stracić nad sobą panowanie. Wszak jego autodyscyplina jest wręcz legendarna. A jednak w tej opowieści tak się sprawy mają i ma to swoje uzasadnienie. Ujmując bowiem rzecz kolokwialnie sprawy się pierwiaszczą. Nie umyka to zresztą uwadzę przyjaciół J’onna z Ligi Sprawiedliwości. Sprawne budowanie napięcia zwieńczone autentycznie zaskakującym zwrotem akcji. 
 
The Fury of Firestorm nr 34 - tak jak nie ma takiej możliwości, aby Superman pozbył się raz na zawsze Lexa Luthora, a Batman Jokera, tak trudno wyobrazić sobie, by Firestorm trwale odetchnął od niszczycielskiej furii swojej emblematycznej przeciwniczki w osobie Killer Frost. W przypadku tej pary antagonistów chciałoby się wręcz rzec: ,,Nawet śmierć ich nie rozłączy”. Stad jej powrót był nieunikniony. Przy czym to nie jedyna troska (choć niewątpliwie najbardziej dotkliwa) z którą zmuszony jest borykać się tej odsłonie poświęconej mu serii jej tytułowy bohater. Młodość przecież, obok niewątpliwych blasków, miewa także swoje cienie.   

Bohaterowie i Złoczyńcy. Batman: Killer Croc powstaje
– konkluzja stażu Gerry’ego Conwaya przy współtworzeniu przezeń losów Mrocznego Rycerza. Przyznać trzeba, że był to ważny okres dla wspomnianej postaci; choćby z racji pierwszego w jej dziejach narracyjnego sprzężenia miesięczników „Batman vol.1” i „Detective Comics vol.1”. Ponadto debiutował w tym momencie tytułowy Killer Croc, a w realizacji zawartych w tym tomie opowieści uczestniczyli tak uznani plastycy jak Curt Swan, Gene Colan i Don Newton. Przy czym znać, że prace tych autorów nie pozostały bez wpływu na przynajmniej niektórych spośród ich następców, tj. dobrze znanych polskim czytelnikom Norma Breyfogle’a i Grahama Nolana.   
 
Dune nr 3 – finalna odsłona adaptacji z adaptacji tej długowiecznej powieści okazuje się tym mocniej intersująca, że jej konkluzja odbiega nieco od swojego filmowego wzorca. Można zatem pokusić się o przypuszczenie, że w tym przypadku mamy do czynienia z wariantem zaproponowanym pierwotnie przez Davida Lincha w jego „przyciętej” decyzją Franka Zefirellego (tj. producenta tej produkcji) wersji. Brawurowo wypada również Bill Sienkiewicz, już wówczas w pełni swoich sił twórczych. Stąd należy żałować, że Dom Pomysłów nie kontynuował tej inicjatywy tak jak przy okazji „Gwiezdnych Wojen”. Tym bardziej, że nawet nie trzeba byłoby wymyślać nowych fabuł, a w stylistyce wypracowanej na potrzeby filmowej adaptacji przełożyć na „mowę” komiksu kolejne tomu sagi Franka Herberta.
 
Martian Manhunter vol.3 nr 7
- jeśli komuś w poprzednich odsłonach tej opowieści brakowało pełnowymiarowych scen konfrontacyjnych to takowej w tym epizodzie się doczekał. Ponadto sięgnięto po jeden z najciekawszych motywów związanych z tytułowym bohaterem. No i plus za kolejną, bardzo udaną kompozycje okładkową.
 
The Fury of Firestorm nr 35 - ponoć jeśli komuś marzy się względnie spokojne spędzenie życia to w żadnym wypadku nie powinien drażnić kucharzy, osób z nożem w ręku i kobiet. Firestorm wielokrotnie przekonał się jak bardzo niebezpieczne okazać się mogą rozwścieczone przedstawicielki płci pięknej. Już tylko na podstawie ilustracji okładkowej tej odsłony serii znać, że tym razem będzie on zmuszony zmagać się ze skumulowaną furią swoich dwóch najgroźniejszych przeciwniczek. Na tym zresztą nie koniec trosk i kłopotów tytułowego bohatera o czym w końcówce epizodu.
 
Wiele śmierci Laili Starr – nastrojowa i na swój sposób urokliwa historia pogoni Śmierci za życiem. Do tego ujmująco zilustrowana.
 
Marvel Origins t.17: Hulk 2 - wprost przyznam, że z lektury tej kolekcji czerpię ogrom czytelniczej satysfakcji; do tego już tylko z możliwości regularnego obserwowania stopniowego dojrzewania uniwersum Marvela. Niniejszy tom jest o tyle szczególny, że przybliża Hulka jako postać dla której udało się wypracować optymalną formułę, a z czym, jak widać było po pierwszej odsłonie perypetii tej postaci, był początkowo pewien problem (aczkolwiek sam w sobie również ciekawy). To właśnie tutaj debiutuje ,,ten trzeci" w relacji Bruce’a Bannera z Betty Ross (tj. Glenn Talbot), a nade wszystko Leader, adwersarz na miarę ogromu potencjału skumulowanego w mięśniotkankach Sałaty Marvela. Jakby tego było mało z brawurą ,,produkuje” się tutaj Steve Ditko i to za jego krótkiego stażu doprowadzono Hulka do statusu jednej z wówczas najpopularniejszych osobowości. Do tego swój powrót ,,zalicza” Jack Kirby. Dla wielbiciela klasycznych ramot to radość w wydestylowanej wręcz postaci.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: herman w Pt, 01 Wrzesień 2023, 19:05:52
Małe podsumowanie lipca i sierpnia.
W lipcu przeczytałem 8, a w sierpniu 9 komiksów.

Wynik słaby, ale to u mnie standard w okresie wakacyjnym. Mimo wszystko na wyjazdy raczej zabiorę książkę, ew. jakiś pojedynczy komiks, a i ogólnie w okresie ciepłym jakoś częściej człowiek wychodzi i mniej jest czasu na lekturę. Wakacje udane, ale dodać muszę do tego dwa wyjazd z pracy - do Berlina i Brukseli, gdzie sporo działo się również w temacie komiksów.

Mimo niewielkiej liczby przeczytanych komiksów - w lipcu trafiałem na same bardzo dobre rzeczy. Dość powiedzieć, że najniższe oceny jakie wystawiłem to 7/10 (bardzo dobry).


Komiks lipca: "Łupieżcy imperiów". Komiks opisywałem już w "Co teraz czytacie" jak i w wątku bezpośrednim więc nie będę już przyklejał. Kawał świetnej roboty, 9/10.

Wyróżnienie: w zasadzie wszystko co przeczytałem zasługuje na drobną wzmiankę.
"Stare zgredy" (cz. 1 i 2) - naczytałem się wiele dobrego i myślałem, że będzie super. Nie zawiodłem się jednak chociaż z kapci mnie nie wywaliło. Fajna kreska, dobre dialogi, niezły humor -  momentami trochę głupotek, ale to w końcu po części komiks humorystyczny więc można przymknąć oko. Obie części 7/10.

"W głowie Sherlocka Holmesa:  Sprawa skandalicznego biletu" - druga część przygód najsłynniejszego detektywa świata. O ile sama zagadka kryminalna nie jest niczym specjalnym to forma komiksu już zdecydowanie tak. Oprócz ciekawego sposobu prowadzenia narracji doszły nam zadania rodem z paragrafówek czy różnych form fizycznych escape roomów - zaginanie stron, patrzenie na nie pod kątem etc.
Wysoka ocenę za odwagę i bardzo oryginalną formę. Warto sprawdzić z tego powodu bo sama fabułą "przeczytaj i zapomnij" - 7/10.

" Odyseja Hakima. 1. Z Syrii do Turcji" - dokumentalny komiks drogi przedstawiający losy syryjskiego uchodźcy. Niby znamy takie historie, ale tu jest to wszystko bardzo dobrze przemyślane, nie przegadane, na swój sposób bardzo wciągające. Lekko naciągane, ale 8/10.

"Cesarzowa Charlotta (tom 1)" - kawał dobrego komiksu historycznego. Ciekawi bohaterowie, mniej znana epoka i umiejscowienie akcji, bardzo ładne ilustracje. Czekam na kolejną część z niecierpliwością. 8/10

Z córką przeczytałem jeszcze bardzo fajną pozycję dla najmłodszych - " Ana Ana. Czekoladowe tornado"

Zawód miesiąca: absolutny brak!

W sierpniu było już troszkę gorzej - nie było takich perełek, a i trafiły się słabsze pozycje.

Komiks sierpnia: zdecydowanie druga i trzecia część rozpoczętej w lipcu "Odysei Hakima". Poziom utrzymany - 8/10 dla obu tomów.

Wyróżnienie: "Zmarszczki" - nowy Paco Roca, którego ostatnie komiksy bardzo mi podeszły. Tym razem historia bardziej kameralna, ale wciąż bardzo ludzka, pełna emocji. Mocne 7/10.

"Zawód miesiąca": więcej obiecywałem sobie po "Kosmosie". Niezbyt porywające real sci-fi z alternatywną historią lądowania na księżycu. Ma swój klimat, ilustracje dają to poczucie pustki w kosmosie. Ogólnie to nie jest zły komiks, ale liczyłem na coś więcej - 5/10 (może być).

Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w So, 23 Wrzesień 2023, 11:41:48
  Powrót po tradycyjnej przerwie wakacyjnej, podczas której staram się nieco odpocząć od komiksów, chociaż przez te trzy miesiące udało mi się co nieco przewertować. Uwaga jak (prawie) zawsze mogą pojawić się pewne SPOILERY!!!


1. "Incal" - Alejadro Jodorovsky, Jean Giraud. Egzystencjalizm, transcendentalizm, chrześcijański mesjanizm, metafizyka, space opera, szamanizm, tarot, Diuna, kreatywność, legenda europejskiego komiksu, najlepszy komiks wszechświata etc. takie mniej więcej opinie męczyły mnie przez wiele lat. Należał się trochę ten tytuł na półce i naczekał na swoją kolej, ale korzystając z urlopowego luzu postanowiłem w końcu zapoznać się z rzeczonym nadkomiksem. Fabuła szczerze mówiąc nie jest (przynajmniej na początku) jakoś nadmiernie pokomplikowana. Ot poznajemy (w locie właśnie zrzuconego z wieżowca przez bliżej nieokreślonych oprychów) Johna DiFoola prywatnego detektywa, nieszczególnie rozgarniętego ani sympatycznego amatora alkoholu i wirtualnych prostytutek. John zamieszkuje typowe pnące się w górę Miasto dalekiej przyszłości na którejś z planet należących do Ziemskiego Imperium, to że nie dla niego przeszklone balkony w pełnym świetle słońca będzie pewnie oczywiste. Podczas kolejnej roboty zupełnym przypadkiem (czy aby napewno?) wpadnie w jego ręce Incal obcy artefakt (a może istota? Dowiemy się na koniec) przypominająca wyglądem klejnot, który rzecz jasna okazuje się najważniejszą rzeczą/bytem, która może wpłynąć na los całego Wszechświata a jedynym człowiekiem, który powinien dźwigać jego ciężar jest oczywiście nasz pechowiec. Incal oczywiście nie istnieje zawieszony sobie w próżni tajemnicy o jego istnieniu wiedzą a także pożądają go m.in prezydent planety na której John mieszka, tajemniczy kult Technokapłanów na czele ze swoim Technopapieżem będący jednym z filarów władzy Imperium, główny władca tegoż imperium androgyniczny (właściwie dwu-cielesny) Imperandrogyn a nawet rasa obcych z innej galaktyki, która jest na krawędzi wojny z ludzkością. John DiFool nie zostanie jednak samotny porzucony na żer różnorakim złowrogim siłom, poczynając od jego domowego zwierzątka ptaka Deepo obdarzonego przez Incal ludzką inteligencją i umiejętnością mowy zbierze się wokół niego grupa wiernych przyjaciół i sojuszników (w tym rekrutujących się spośród jego wcześniejszych wrogów), którzy podczas podróży przez znany i nieznany (a nawet dalej) kosmos pomogą mu ocalić...no właściwie wszystko. Co do oprawy graficznej, to powiem szczerze jestem odrobinę, ale to naprawdę odrobinę...zawiedziony. Tzn, nie to aby prace Moebiusa wyglądały źle, czy chociażby tylko dobrze. Pod tym względem album prezentuje się doprawdy świetnie, zdecydowanie jeden z najładniejszych komiksów jakie miałem przyjemność (bądź też nie) czytać w tym roku. Życzyć by sobie tylko, aby inni twórcy komiksowi byli w stanie chociażby zbliżyć się do takiego poziomu. Styl (lekko kreskówkowy) cieszy oko, rozmach niektórych kadrów potrafi zadziwiać,  kreatywność artysty w tworzeniu obcych pejzaży potrafi zachwycić a to wszystko opakowane w perfekcyjną kompozycję na kadrach spodziewaną po takim mistrzu. Fantastycznie wyglądają kolory, Scream podobno wydał z oryginalnymi podczas gdy wcześniejsze wydanie Egmontu było z jakimś nowszymi-poprawionymi. Co tu niby było do poprawiania to ja zielonego pojęcia nie mam. Natomiast jakby to nie fajnie wyglądało to mimo wszystko zawiedziony jestem tym, że przypominam sobie po prostu to co Moebius odwalał w takim "Garażu Hermetycznym" i to jednak leżało półkę wyżej, niż obecna tutaj nieco oszczędna kreska. Dwie rzeczy do zaznaczenia - pierwsza, jak to zwykle u Jodorovky'ego, który w pewnym wywiadzie stwierdził że jest wielbicielem kobiecego ciała (jakże oryginalnie), nie zabraknie golizny, aczkolwiek w dosyć nienatrętnej ilości. Druga, tom nie jest 100% spójny graficznie, albumy powstawały kilka lat i widać jednak pewien rozwój pod tym względem. Jakby to podsumować? Wszystko to co słyszałem wcześniej, wszystkie te nawiązania, wszystkie inspiracje religijne czy też filozoficzne są poniekąd rzeczywistością. Komiks w sumie jakby spojrzeć tak na niego bez emocji sprowadza się do pojedynku Światła z Ciemnością. Owszem zawiera oprócz tego bardzo wiele innych koncepcji, czy też porusza sporo tematów. Jest przynależny do dobrej opowieści science-fiction futuryzm i co oczywiście dosyć często się zdarza myśli w nim zawarte w pewien sposób aktualne są już dzisiaj (co ciekawe autor wydaje się, że autor trochę krytykuje model społeczeństwa forsowany przez liberalną demokrację), jest mistyczna alchemia, są filozofie i religie wschodu, jest i chrześcijaństwo. Tylko czy naprawdę dla czytelnika ma jakieś znaczenie, że DiFool dosyć podejrzanie przypomina The Fool a główny bohater posiada cechy zarówno pozytywne jak i negatywne tej karty Wielkich Arkanów? Cóż zapewne te wszystkie smaczki, razem zebrane do kupy nadają całości dodatkowych znaczeń, ale nie wydaje mi się aby ich niewyłapanie sprawiło, że komiks nie będzie sprawiał przyjemności.Obiecywanej Diuny raczej niewiele tu zauważyłem (aczkolwiek nie to, że jest kompletnie niezauważalna) za to całkiem sporo jest o dziwo Gwiezdnych Wojen. No i właśnie tutaj znajduje się clou całego programu. Oczekiwałem chyba czegoś nie wiem, bardziej natchnionego, poważniejszego, czegoś co odmieni moje życie (żart), a dostałem świetną awanturniczo-przygodową opowieść s-f przyobraną w ciuszki stylu new age. Historia jest pomimo tego że sporego rozmachu, pisana lekko i z humorem, porusza przy tym niegłupie tematy a sama w sobie to szalona podróż przez krainy wyobraźni dwóch facetów, którzy fantazje mieli naprawdę tęgie. Czy zawód? Minimalnie chyba jednak tak, natomiast byłbym niezmiernie szczęśliwym człowiekiem gdyby tylko takie zawody mnie spotykały. Ach plus za to zakończenie rodem z buddyjskich tradycji, Jodorovsky to jednak niezły jajcarz jest. Drugie ach, mam wydanie Screamu, dodatek Tajemnice Incala przerwałem czytać na pierwszej stronie bo wyraźnie opisuje też inne komiksy z tego świata. Czy czytać? Jak będzie okazja to koniecznie w końcu to jeden z najgłośniejszych tytułów w historii medium a czy się spodoba to niech każdy sam oceni. Ocena 8+/10.


2. "New X-Men" - Grant Morrison i inni. Lektura mieszana, czyli dwa tomy WKKM "Z jak zagłada" oraz "Imperialni" oraz z racji powtórki tych drugich od połowy tom numer dwa do tomu czwartego w wydaniu Mucha Comics. Streszczać fabuły w jakiś dokładniejszy sposób nie ma sensu, raz że zajęłoby to sporo miejsca, dwa że akurat w tym przypadku nie jest to potrzebne. Cała seria składa się na kilka bloków tematycznych, pozornie w niektórych przypadkach ze sobą nie powiązanych jednakże pod koniec splatających się w jedną całość. Opowieść zaczyna się z wysokiego C, od zniszczenia Genoshy na której zginie 16 milionów mutantów przez tajemniczą kobietę nader podobną do Charlesa Xaviera nazywającą się Cassandra Nova, z którą konfrontacja będzie chyba najobszerniejszym fragmentem serii. Później X-Meni zmierzą się z grupą/sektą/korporacją zajmującą się wycinaniem mutanckich organów i wszczepianiu ich zwykłym ludziom, dalej drużyna zapozna kolejny wytwór programu "Weapon X", czyli Fantomexa - broń trzynastą (czytając Uncanny X-Force, zastanawiałem się kto wymyślił taką dziwaczna postać, odpowiedź okazała się oczywista) z którym zapolują na Weapon XIV. W kolejnych tomach będą rozwiązywać zagadkę morderstwa w szkole Charlesa a także po raz kolejny będą musieli borykać się ze skutkami kanadyjskiego tajnego programu zbrojeniowego. Zmierzą się ze starym wrogiem, który najwyraźniej kompletnie zwariował, aby na koniec zabrać czytelnika do przyszłości nader przypominającej Erę Apokalipsa z po raz kolejny Beastem w roli dr. Mengele. Tu i ówdzie wspomniane historie będą rozdzielane małymi jedno-dwuzeszytowymi nowelkami. Za gros ilustracji tej serii odpowiada Frank Quitely będący twarzą projektu niemalże na równi z Morrisonem, niektórzy go kochają inni nie, dla tych co "nie" mam złą wiadomość mamy tutaj do czynienia ze 100% Franka Quitely we Franku Quitely. Ja jestem w tej komfortowej sytuacji, że przepadam za jego rysunkami a mocne uderzenie w jego wykonaniu to jest dokładnie to czego New X-Men potrzebuje. Żebyśmy się dobrze zrozumieli, uwielbiam Byrne'a, doceniam Jima Lee, ale to Quitely z tym swoim energetycznym, ekstrawaganckim stylem promującym "brzydotę" najlepiej koreluje z treściami komiksów o X-Menach. Bardzo fajnym pomysłem (nie wnikam czy scenarzysty czy też rysownika), był powrót do początków i zasponsorowanie wszystkim (z jednym oczywistym wyjątkiem) X-Menom jednakowych uniformów. Zresztą wystarczy zerknąć chociażby na okładkę trzeciego tomu, w którym drużyna zebrana na plakacie wygląda niczym, któryś z tych nowofalowych post-punkowych nowojorskich zespołów z początku wieku, facet ma wizję i to dobra wizja jest. Z resztą rysujących bywa już różnie. Paskudne i niechlujne bazgroły Igora Kordeya, wyprzedzające swoje czasy przypominające kryminały Brubakera rysunki John Paula Leona, znany i lubiany (bądź i nie) Chris Bachalo (niestety słabo kolorowany), świetne, imponująco szczegółowe plansze Phila Jimeneza, początki Ethana Van Scivera (już wtedy przyzwoity) czy dosyć klasyczne dla gatunku superbohaterskiego prace Marca Silvestri. Z wyjątkiem Kordeya, cała reszta artystów na plus (czasami bardzo duży), naprawdę jest w każdym tomie na czym oko zawiesić. Podsumowując jeżeli ktoś nie przepada za scenarzystą z powodu nader częstego "morrisonowania" to myślę że może ostrożnie spróbować, jest tu trochę elementów powodujących stan ducha z gatunku WTF?, ale nie męczące jest to nadmiernie. Grant sporo namieszał  w historii mutantów a jednocześnie napisał bardzo, ale to bardzo klasyczny komiks o X-Men. Podejrzewać można, że swoim zwyczajem wziął robotę, zaparzył bardzo dużą ilość kawy niewątpliwie wzmocnionej nieco i przeczytał hurtem wszystkie zeszyty od samego początku po czym podobierał sobie najważniejsze i te które mu się najbardziej spodobały wątki  i przekuł je w coś własnego. Naprawdę czytając ten komiks miałem wrażenie, że doskonale czuję się wśród czegoś co dobrze znam do tego stopnia, że na samym końcu to szczerze mówiąc już się delikatnie podrażniłem, gdy dostałem kolejną wariację na temat "Dni Minionej Przeszłości", ale i tu Morrison potrafił mnie zaskoczyć (zakończenie jest naprawdę dobre). Jednocześnie Morrison cały czas wprowadza swoje własne pomysły prowadząc mutantów swoją własną ścieżką i zaludniając ich świat postaciami, które z buta dołączyły do kanonu pokroju Fantomexa, Kukułek Stepford (nich cię Bóg błogosławi człowieku), Quetina Quire czy Glob Hermana. Jasne nie zawsze trzyma to równie wysoki poziom zdarzają się i słabsze momenty, czasami konsekwencje działań pewnych postaci wydają się nieszczególnie wiarygodne a czasem mamy wrażenie, że autor nie do końca utrafił z interakcją pomiędzy danymi bohaterami, na dodatek całościowo główna intryga może być dyskusyjna. Natomiast sama seria jako całość jest naprawdę zatrważająco dobra. Sceny akcji nie nudzą i jest tyle ile ich trzeba, relacje pomiędzy postaciami są interesujące a mydlano-operowe wątki (konieczne tutaj przecież) wciągające niczym najlepsze odcinki "Zbuntowanego Anioła". Morrison miał świetny pomysł zmniejszając liczebność X-Menów do zaledwie kilku postaci, część wątków przerzucając na młodzież dopiero startującą w szkole Xaviera. Co dosyć interesujące na samym końcu umieszczono dokładne wytłumaczenie intrygi zaserwowanej przez Morrisona (są jego komiksy w którym przydałoby się to o wiele bardziej), kilka rzeczy zauważyłem o wiele więcej kompletnie przeoczyłem, ale jak ktoś się obawia czy czegoś nie połapie to nie musi się tym martwić (a ponowne czytanie zapewne będzie kompletnie odmiennym doświadczeniem). Jeżeli jakimś cudem są tu fani X-Men, którzy "New" jeszcze nie czytali to koniecznie muszą nadrobić, jeżeli ktoś X-Men nie lubi a nie ma alergii na superbohaterszczyznę to też powinien spróbować. Jedyną wadą jaką tu widzę (no poza rysunkami Kordeya) jest to, że ten tytuł stara się być tak bardzo "iksmeński", że aż za bardzo. "Astonishing" Whedona czytałem tylko z WKKM, więc czeka na półce na swoją kolej na dodatek jestem dużym fanem "Astonishing" Bendisa, ale "New X-Men" póki co to najlepsza seria z tego zaułka Marvela jaką można dostać na naszym rynku. Ocena 8/10.


3. "Button Man" - John Wagner, Arthur Ranson. Nie będę ukrywał, że nieco nie po drodze mi z gustami Studia Lain. Napewno jestem wiernym fanem Slaine no i oczywiście psychfanem Alana Moore no i ogólna sympatia do AD2000, resztę biorę raczej w wypadku gdy akurat biorę przesyłkę z Gildii. Nie kupiłem wszystkich komiksów, które chciałem sprawdzić z powodów wszystkim raczej tutaj znanych, ale ma ten sposób dystrybucji pewien swój urok, raczej nie ma problemu ze spyleniem tego później na allegro. No w każdym razie akurat "Cynglem" byłem zainteresowany, nazwiska autorów, podobno ostra sensacja bez wydziwiania, brzmiało dobrze. Z pewnością chciałem kupić no i los chciał, że akurat w Gildii zamówienie robiłem. Składająca się z trzech albumów historia, której (anty)bohaterem jest Harry Exton zamieszkujący spokojny domek na wsi najemnik, były komandos SAS (co stanowi klasycznie doskonałe zawsze działające wytłumaczenie dlaczego on zabija wszystkich dookoła a sam nie ginie). Harry to gość co to potrafi wszystko co mu potrzebne w zawodzie i strzela celnie niczym Wilhelm Tell i kopie niczym Bruce Lee a jak trzeba to i szopę na wędzarnię wzmocni (nie wiem kto się tym zajmuje Bob Budowniczy?). W każdym razie jego spokojny żywot przerywany od czasu do czasu wojnami i zabójstwami na zlecenie przerwie kumpel po fachu, który zaproponuje mu udział w nader intratnej grze a raczej Grze. Gra to swoiste igrzyska śmierci w których za gladiatorów robią płatni zabijacy. Miejsce, cel oraz broń podaje mu przez telefon tajemniczy "Głos", zasady są dosyć przejrzyste. Gra jest swoistym kasynem dla znudzonych bogaczy, niekoniecznie też musi zakończyć się śmiercią zawodników, wygranemu wystarczy przynieść ucięty palec oponenta a ilość zawodników czy "areny" spotkań są konfigurowalne przez tajemniczych organizatorów. Żadną tajemnicą nie będzie, że Harry Gry nie przegra więc możemy przejść do tomu drugiego, który rozpoczyna się po nieco dłuższej czasowej przerwie. Tym razem zimnokrwisty zabójca trafi do Ameryki, gdzie przyjdzie mu "zagrać" o jeszcze większe stawki i z jeszcze lepszymi zawodnikami (wiadomo w US i A wszystko jest większe i lepsze), pojawi się piękna kobieta, której wcześniej brakowało, senator będący "mecenasem" bohatera nie ograniczający się do wydawania poleceń przez telefon a Wagner obdarzy Harry'ego jakimiś tam wyrzutami sumienia czy przemyśleniami na temat swojego postępowania co awansuje go z roli płaskiego robota od zabijania do roli pełnoprawnej dwuwymiarowej i prostej jak drut postaci. Tom trzeci będzie bezpośrednią kontynuacją drugiego (aczkolwiek też między nimi będzie pewna przerwa czasowa) a przy jego lekturze przekonamy się, że ci co usiłują wyrolować Harry'ego nie żyją długo i szczęśliwie (cóż za zaskoczenie).  Rysunki? Kapitalne. Realizm momentami posuwający się aż do czegoś z przedrostkiem foto, sporo szczegółów, bardzo "filmowe" prowadzenie akcji za pomocą kadrów. Jednocześnie wszystko to charakteryzuje się bardzo autorską stylizacją, wszystko jest tam jakby maźnięte pewnym "cieniem" lub "smutkiem" z braku lepszego określenia. Ranson potrafi stworzyć melancholijny, mroczny nastrój, potrafi wprowadzić trochę nierzeczywistego klimatu do tej w sumie mocno stojącej na nogach historii. Kurde, teraz to mocno żałuje że jednak nie kupiłem Sędzi Anderson (za to Mazeworld wziąłem). Na okładce napisano, że w tym komiksie nie ma dobrych facetów. Czy to prawda? No nie do końca, pokazują się tutaj zalążki czegoś co można by nazwać "ludzkimi" odruchami, nawet jeżeli chodzi o samego Harry'ego nie wydaje mi się, aby można było go nazwać kompletnie bezwzględnym mordercą. Po prostu działa adekwatnie do środowiska w którym się obraca. Facet ma swoje granice, których nie przekracza no i po prostu swoje niezłomne zasady. Nie wolno próbować go zabić, zdradzać, okradać, denerwować czy krzywo się spojrzeć. Wszyscy, którzy będą o tym pamiętali ujdą z życiem. No i co ja mam tu napisać? Zachęcać nikogo do zakupu nie będę, bo i tak nie można go kupić. Komiks jest świetny, o żadnej genialności mowy być nie może bo to nie ten gatunek (no dobra jest "Heat" Michaela Manna, ale to wyjątek), ale po za tym mimo, że spodziewałem się że będzie dobrze to i tak było lepiej niż się spodziewałem. Co dosyć zabawne, komiks jest kompletnie sztampowy, każdy chwyt tutaj można było obejrzeć na ekranie dziesiątki razy a jak ktoś zaczytuje się w rzeczach pokroju MacLean, Forsythe i Ludlum (czy kto tam teraz jest na topie) to setki, tyle że co z tego, skoro to tak dobrze jest ze sobą zszyte, że trudno się oderwać? Dla mnie jeden z najlepszych komiksów Studia Lain jaki miałem okazję, przeczytać, kompletnie dziwne, że puszczono to w niskim nakładzie, gdy tu po kilkunastu stronach już widać materiał na bestseller, a dalej jest tylko lepiej. No, w każdym bądź przepłącać za używki nie radzę, ale w razie ewentualnego dodruku, radzę również nie czekać. Ocena 8/10.


  "Ostatni Kryzys" - Grant Morrison i inni. Kolejny wielki event, przestawiający uniwersum DC, ale patrząc się na nazwisko autora moża się spodziewać że nie dostaniemy kolejnego spodziewanego block-bustera polegającego na tym, że zjednoczeni ponad podziałami superherosi nabiją śliwkę kolejnemu superłotrowi, który to owszem ma ambicje, ale jak zawsze brakuje mu czegoś do pełnego sukcesu jego złowrogiego planu (najczęściej wszystkiego). No przynajmniej nie tylko czegoś takiego. Komiks rozpoczyna się nader interesująco, zakończyła się niebiańska wojna, która zabiła Nowych Bogów, na Ziemi pojawia się zamaskowany Libra, który obiecuje wszystkim złoczyńcom dar spełnienia ich marzeń w zamian za znoszenie modłów do nowego (starego) bóstwa zła, tymczasem w Metropolis zostaje odnalezione ciało zamordowanego Oriona, którą to sprawą będą musieli się zająć sami Green Lanterni. Okaże się, że na Ziemię napadnie Darkseid ze swoim równaniem antyżycia a to tak naprawdę tylko początek kłopotów. Za rysunki głównej serii "Final Crisis" odpowiada J.G.Johns autor u nas znany z naprawdę przyzwoitego poziomu swoich prac, chociaż nie ukrywam, że bardziej przypadły mi do gustu prace Douga Mahnke odpowiadającego za zeszyty "FC:Superman Beyond" (zwłaszcza Ultraman z tymi wyszczerzonymi zębami i wytrzeszczonymi oczami). Na plus można również zaliczyć rysującego "FC:Submit-Batman" Lee Garbetta kojarzącego się ze stylem Grega Capullo. Oprócz nich pędzle maczało (bez skojarzeń) w tej opowieści z kilkunastu (!!!) rysowników tak na oko, ale ich prace są konsekwentne w swojej stylistyce zbliżonej do stylu rysowników wymienionych na okładkach i z rzadka tylko zdarzają się jakieś słabsze momenty. Jak kto lubi taki dosyć konwencjonalny dla superbohaterskich komiksów DC wygląd napewno będzie zadowolony. Co ja mogę powiedzieć o tym komiksie, w sumie mogę dużo tylko niekoniecznie strasznie dobrze, ten komiks to takie 100% morrisonowania i niestety czasem w tym jego nie do końca lubianym stylu. Historia jest rozdmuchana i rozbuchana o czym wyżej już chyba wspominałem pełno tu motywów czy postaci z przepastnych głębin minionych czasów, tyle że w przeciwieństwie do X-Men, które wykorzystują podstawy x-mitologii tutaj mamy do czynienia z jakimiś podmiotami z szóstego rzędu, których raczej nie ma prawa znać już nie mówię przeciętny czytelnik, bo ten to raczej nie powinien wcale startować z tym tytułem, ale i nieźle obeznany miłośnik gatunku i to nie tylko tutejszy, ale i ten z USA. Sytuacji nie ułatwia fakt, że "Ostatni Kryzys" to tak naprawdę, kilka historii w jednej, zarażenie większości mieszkańców Ziemi swoją "zombiozą" przez Darkseida to tylko początek kłopotów, w czasie podróży Supermana po wieloświecie odbywającej się pomiędzy jednym biciem serca a drugim (!!!) poznamy prawdziwy czarny charakter, dostaniemy kilkunastostronicową biografię Batmana (jest świetnie napisana) czy też spory fragment poświęcony Black Lightningowi (kompletnie nie mam pojęcia po co on tam jest). Strasznie to szarpana lektura była dla mnie, momentami zachwycałem się jakie to dobre, momentami kompletnie nie wiedziałem co się dzieje. Świat zaludniono bardzo fajnymi postaciami (grupa japońskich superbohaterów-celebrytów, faszystowski Superman, Ultraman którego jestem wielkim fanem, Darkseid którego tutejszy "origin" to naprawdę dobry czy Mary Marvel w stylizacji by Apokalips), ale też sporo z nich pojawia się nie wiadomo skąd i znika nie wiadomo kiedy. Spotkałem się z częstymi uwagami, że sporo prac Morrisona jest bez sensu. Ja osobiście nigdy nie odniosłem, że w jego komiksach brak jest sensu, przeciwnie wydaje mi się raczej, że te historie w jego głowie są kompletne i zupełnie jasne, ale on chyba nie zawsze dostaje miejsce od wydawcy aby odpowiednio je przedstawić albo nie zawsze mu się po prostu chce. Druga opinia to ta, że Morrison stawia wysokie wymagania czytelnikowi, to to napewno tylko czy aby czasami nie są one zbyt wysokie? Mnie ta historia przerosła (momenty w których pojawia się planetarium Monitorów to jedno wielkie WTF?). Tak czy inaczej, dla fana DC to lektura obowiązkowa, event ważny, wielki, czuć w nim prawdziwą stawkę wydarzeń i mimo tego, że czytelnik wie oczywiście że koniec końców i tak się wszystko dobrze skończy to trzymający w napięciu (w przeciwieństwie naprzykład do takiej czytanej przeze mnie ostatnio Najczarniejszej Nocy przyprawiającej o wielkie ziew). "Ostatni Kryzys" to komiks taki w którym zobaczymy śmierć wiadomo-kogo i na dodatek w bardzo dobrej oprawie graficznej (chociaż dosyć sztampowej). Natomiast czy to się spodoba? Kompletnie nie mam pojęcia, ja mam mocno mieszane uczucia, chociaż doceniam. Ocena 6+/10.


  "Doktor Strange" obydwa tomy - Jason Aaron, Chris Bachalo i inni. Historyczny moment, czyli po raz pierwszy regularna seria (czwarta z kolei) przygód pierwszego czarodzieja Marvela w naszym kraju. Na dodatek w wydaniu autora sporego kalibru. Ogólnie szał na Aarona, który w naszym kraju miał miejsce kilka lat temu dawno już się skończył i raczej niewiele osób czeka na jego kolejne tytuły z wypiekami na twarzy. Mnie ten facet bardzo zawiódł po fantastycznym "Skalpie" czy bardzo dobrych "Bękartach z Południa" (do dzisiaj nie wybaczyłem Musze tego tłumaczenia) i "Wolverine i X-Men" (Thora zacząłem tylko ten tom z kolekcji póki co, Punishera też jeszcze nie czytałem), bardzo, ale to baaaaardzo spuścił z tonu. Cóż widocznie korpo wyssało z niego większość talentu jaki posiadał a zresztą sam scenarzysta skupił się bardziej na tym aby było różnorodnie niż aby było dobrze. No, ale raz dajemy szansę nowościom, dwa ludziom którzy niejednokrotnie pokazali, że potrafią i to bardzo dajemy kilka szans conajmniej. Seria na dobrą sprawę rozpoczyna się gdy do drzwi Sanctum Sancotrum zapuka Zelma Stanton bibliotekarka z nader nieciekawie wyglądającym schorzeniem natury magicznej. Arcymag z właściwym sobie wdziękiem zgodzi się na pomoc przy czym ze zdziwieniem stwierdzi, że zna źródło problemu, jest to pierwszy taki przypadek w naszym wymiarze oraz to, że sposoby które bez problemu wcześniej działały teraz działać przestały. Coraz większa liczba przypadków zaburzeń w działaniu czarów w końcu spowoduje niepokój całej magicznej społeczności naszej planety. Oczywiście okaże się, że jest czym się niepokoić bo teraz to nasza planeta znalazła się na celowniku tajemniczych Empirikuli oraz rządzącego nimi złowrogiego Imperatora, którzy starają się pozbyć magii z całego uniwersum i  już splądrowali oraz wyssali ileś tam magicznych światów. Tyle pierwsza część, w drugiej po poradzeniu sobie z międzywiarowymi techno-fiksatami (żaden spoiler, zakładamy że się uda) Stephen Strange pozbawiony dostępu do potężniejszych czarów czy artefaktów, z powodu magii dopiero co odradzającej się po najeździe będzie musiał zmierzyć się z dysponującym z powodu układu zawartego z Dormammu pełnią możliości Baronem Mordo, czyli klasyka. Chrisa Bachalo, albo się lubi albo się go nie lubi, no ewentualnie jest się wobec niego obojętnym. Ja go lubię, ale jak ktoś nie lubi to będzie miał problem bo to esencja jego stylu. Jak na moje bardzo dobry dobór rysownika do tego tytułu. Strange Aarona nie jest całkowicie "na poważnie" więc ten jego cartoonowy styl pasuje jak ulał. Jednocześnie trudno tu mówić o czysto komediowym charakterze bo i horrorowe wstawki się znajdą a tutaj Bachalo naprawdę błyszczy nie dość, że te wszelkie jego stwory-potwory są odpowiednio dziwne to jeszcze na dodatek odpowiednio obrzydliwe (poważnie, sporo takich wrzutek jest). Ogólnie widać, że obydwaj autorzy bardzo mocno koncepcyjnie pracowali nad zeszytami i nie dość, że aby zwizualizować wszystkie te dziwaczno-psychodeliczne pomysły Aarona było to potrzebne to na dodatek nie spartolili swojej roboty. No i nie zapominajmy mało kto w branży rysuje tak fajne kreskówkowe laseczki jak Bachalo, na jego dziewczyny zawsze miło się patrzy, Scarlet Witch jeszcze nigdy nie była tak "słitaśna". Zastrzeżenia mam nieco do kolorów, są zbyt blade, brakuje tu trochę mocniejszych przejść pomiędzy tonacjami, no nie wiem jakby to powiedzieć brakuje im właśnie kolorów. Ja wiem, że to wraz z tą grubą, niechlują krechą ma pasować do specyfiki komiksu, ale myślę że naprawdę nie zaszkodziłoby im jakby nieco bardziej przypominała się tutaj naprzykład "Pajęcza Wyspa", to co jest czasami bywa niewyraźne. Oprócz niego rysuje jeszcze kilku artystów, ale to z wyjątkiem jednego przypadku są tie-iny więc nie ma problemu. Jasonn Aaron bardzo starał się odcisnąć swoje piętno na tym tytule dodając jakieś ważne (w jego mniemaniu) rzeczy do mitologii naczelnego maga Ziemi. Tyle, że jak dla mnie są to elementy średnio trafione. Tajemnica związana z piwnicą kompletnie nie przekonuje, nowy arcyłotr - kurde może z 50 lat temu jego origin byłby świeży i ciekawy, dzisiaj to kompletnie zgrana karta na dodatek to kopia Gorra, nowa pomagierka sympatyczna i na plus. Tak samo zresztą jak i cała seria, fani Strange'a obowiązkowo, niefani mogą acz niekoniecznie, rozrywka niezła lektura, na luzie ale i niepozbawiona dawki mroku, nie nudziłem się ani chwilę, ale również się nie zachwyciłem, takie to letnie trochę wszystko a trochę płytkie. Przyzwoicie, ale do Lee i Sterna bardzo daleko. Ocena 6+/10.


  "Słyszeliście co zrobił Eddie Gein?" - Harold Schechter, Eric Powell. Komiks stworzony przez autora książek o słynnych mordercach oraz znanego i cenionego rysownika oraz scenarzysty w jednej osobie, znanego głównie z serii "The Goon". Sprawa Rzeźnika z Plainfield jest podejrzewam zainteresowanym znana a jeżeli nie jest mogą przeczytać ten komiks, podzielony na dwie części. Pierwsza to biografia Eda, obejmująca okres od dzieciństwa spędzonego w La Crosse do momentu pogrzebu jego matki. Druga rozpoczyna się w momencie, gdy policja otwiera drzwi do jego domu. Jakoś ciężko mi było sobie wyobrazić, że to akurat ten rysownik zajmie się odwzorowaniem wizualnym tej historii, natomiast przyznam, że pomimo moich obaw poradził sobie z tym zadaniem całkiem nieźle. Powell poszedł nieco mocniej w kierunku realizmu niż w "Zbirze", zdecydowanie przyciął swoje tendencje do formalnych eksperymentów ze stylem (chociaż nie tak, żeby zupełnie czegoś takiego zabrakło). Kto zna serię wydaną przez NSC to w sumie przyzna, że rysunek Powella sam w sobie nadaje się do odtworzenia ponurego nastroju a w czerni i bieli z cieniowaniem za pomocą ołówka, pozbawiony humorystycznych elementów za to bardzo dokładnie obrazujący wszelkie okropieństwa ponurej farmy Geinów, trzeba przyznać, że robi odpowiednio niepokojące wrażenie. Przyznam szczerze, że część pierwsza nie sprawiła na mnie jakiegoś szczególnie dobrego wrażenia. Czytając historię tego biednego dzieciaka to poza zadaniem sobie pytania "A gdzie był wtedy Bóg? Na urlopie?", jakoś to do mnie nie trafiło. Stosunkowo bardziej interesująca jest część druga skupiająca się na śledztwie, dziennikarskiej histerii oraz przesłuchaniach Geina. Problemem tego komiksu jest, że to taki rysowany program gatunku true crime i jeżeli ktoś widział jakąkolwiek telewizyjną produkcję na ten temat (ja widziałem, jest ich pełno) to na dobrą sprawę nic nowego tu może z wyjątkiem kilku makabrycznych obrazków Eda podczas jednej ze swoich "zmian płci" wyjącego do księżyca nie zobaczy. Na potrzeby historii autorzy stworzyli dwóch dziennikarzy występujących raptem na kilku stronach oraz nieistniejącą w rzeczywistości profesor psychiatrii za pomocą której przedstawiają swoją teorię na temat zachowań psychopaty (średnio trafną moim zdaniem) i wydaje mi się, że uczynienie tej historii bardziej fabularyzowaną fikcją w której za pomocą autorskich postaci, scenarzysta przedstawiałby udokumentowane fakty byłoby po prostu lepszym rozwiązaniem. Tym niemniej całość przypomniała mi te dwa narzucające się pytania na które ciężko znaleźć jakąkolwiek odpowiedź. Jeden w jaki sposób Gein tak długo mógł uprawiać swój proceder (śmierć brata olana przez policję, maski ubierane przy sąsiadach pochodzące jakoby ze sklepu "ze śmiesznymi rzeczami"). Dwa na ile Edward Theodore Gein był świadomy swoich czynów? Z jednej strony jesteśmy świadomi jego upośledzenia, orzeczeń lekarskich o jego psychicznych chorobach, momentami dziecinnych wykrętów a nawet wyglądu typowego ograniczonego yokela. Z drugiej strony, facet tak naprawdę nigdy nie przyznał się do niczego innego ponad to co do czego były 100% dowody i przyjmując że on wiedział co robi (ja strzelam oczywiście opierając się na swoim "widzimisie" a nie jakiejś głębokiej wiedzy, że wiedział), to jego linia obrony była całkiem sprytna no i przede wszystkim zadziałała (zresztą nawet autorzy na koniec ustami dziennikarza stwierdzają, że całej prawdy nikt już nie pozna, ale facet był wyrachowanym kłamcą). W dodatkach odautorskie ciekawostki na temat niektórych ilustracji, fragment wywiadu z psychiatrą który badał Geina już w szpitalu, fragment wywiadu z sąsiadką Eda u której podczas wizyty został zatrzymany przez policję oraz fotografia jego odcisków palców. Ach, żebym nie zapomniał dosyć interesującą rzeczą z którą nigdy wcześniej się nie spotkałem, jest anegdota iż podobno Werner Herzog, chciał rozkopać grób jego matki i sprawdzić czy ona dalej tam leży. Pozycja niezła, ale myślę że bardziej spodoba się (raczej niewłaściwe określenie, powiedzmy że zrobi wrażenie) na kimś kto nie zna historii, jak już stwierdziłem wyżej dla kogoś kto oglądał cokolwiek na kanałach typu Planette, Viasat czy Discovery to będzie nic nowego. Spodziewałem się czegoś lepszego szczerze mówiąc. Ocena 6/10.


  "Wojna Nieskończoności" - Jim Starlin i inni. Historia stara i znana jak świat. Sprzedało się i podobało? Kujmy żelazo póki gorące i dopiszmy kontynuację. Znowuż oczywiście chodzi o Kamienie Nieskończoności, tylko tym razem wejść w ich posiadanie nie będzie chciał Thanos (który dołączy do drużyny tych dobrych, aczkolwiek kto tam wie co mu się roi w łepetynie) a znany również polskiemu czytelnikowi Magus czyli złe alter-ego Adama Warlocka. Magus rozpoczyna swoją grę o tron wysyłając na Ziemię kopie superbohaterów (nie nazbyt podobne do oryginałów) z których jeden i u nas wcześniej znany Doppelganger (na dobrą sprawę to wszystkie powinny się tak nazywać) zakotwiczył na nieco dłużej w Spider-Manie, co jest częścią jego nader szczwanego (wyjątkowo idiotycznego tak na zdrowy rozum) planu. Naprzeciwko niemu wyruszą w odpowiedzi Infinity Watch, grupa super-herosów (tym razem nieco większa i nieco sensowniejsza niż poprzednio), Thanos, Galactus oraz duet super-łotrów każdy oczywiście ma swój własny plan Dr. Doom i Kang (jakoś ten ich występ kojarzył mi się z filmem Głupi i Głupszy). Niech zatem rozpoczną się igrzyska. Tytułowa historia zajmuje ok. 2/3 tomu, reszta to tie-iny w postaci kilku zeszytów serii Warlock & the Infinity Watch z których pierwszy mógłby spokojnie wylądować jako preludium na samym starcie, reszta dopowiada co nieco co się działo pomiędzy wydarzeniami przedstawionymi w głównej fabule, albo dopowiada co nieco o bardziej ludzkiej stronie Thanosa lub jego związku z Gamorą. Za szatę graficzną odpowiada głównie również znany z "Rękawicy..." Ron Lim, reszta rysowników zbliżona do niego stylem więc poczucia dyskomfortu nie będzie. Jak kto lubi styl superbohaterszczyzny z wczesnych lat 90-tych będzie kontent. Zresztą czego tu nie lubić, wiadomo zachwycić się nie ma czym, kolory pstrokacizna, bardzo wyraźnie zaznaczona mimika postaci aby nikt nie mógł się pomylić co do jej aktualnego stanu mentalnego, styl na tyle rozbudowany że nie można mówić o jakiś schematycznych szkicach a na tyle prosty aby wszystko pozostało czytelne. Można by sobie chyba tylko życzyć, aby dzisiejsi rysownicy właśnie Marvela, znali chociażby takie podstawy. Największym minusem w stosunku do poprzednika jest z pewnością czarny charakter o ile Thanos nie dość, że miał swoje motywacje, to na łamach tych -nastu zeszytów przeszedł całkiem spory rozwój. Magus jest kompletnie płaskim typowym czarnym charakterem, który owija się płaszczem i zanosi złowrogim śmiechem. Oczywiście ma to swój sens biorąc pod uwagę, że facet skupia w sobie wszystkie negatywne cechy Warlocka a żadnych pozytywnych, ale mimo wszystko na tle Szalonego Tytana wypada po prostu słabo. Na dodatek jego plan wydaje się idiotyczny niczym plany Egona Olsena, tyle że plany Egona były tak naprawdę całkiem niezłe a brak powodzenia można było zrzucić na niesprzyjający splot okoliczności i nienazbyt lotną ekipę. Tutaj słabuje i koncepcja i wykonanie. Za to podobnie jak poprzednio bohaterowie stanowią tutaj tylko kwiatek u kożucha a właściwie dostają jeszcze mniejszą rolę a wynik rozstrzygną między sobą poważniejsi gracze. Ogólnie rzecz biorąc, początek zapowiadał mam wrażenie nieco bardziej rozbudowaną historię, może nawet trochę ciekawszą, ale na zapowiedziach się skończyło. "Wojna Nieskończoności" to komiks odtwórczy i cokolwiek rozczarowujący swoją banalnością, aczkolwiek nie znaczy to, że nie może się podobać bo jest w sumie całkiem niezły. Dla fanów Thanosa, dla fanów kosmosu Marvela, dla fanów klasyki z lat 90-tych, dla fanów zakończenia pierwszej filmowej epopei Marvel Studios. Reszta może, aczkolwiek nie musi. Ocena 6/10.


No i się nie zmieściłem C.D.N.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w So, 23 Wrzesień 2023, 11:44:06
Ciąg dalszy

  "Złoty Berlin" - Arne Jysch. Komiksowa adaptacja jakoby bardzo poczytnego niemieckiego kryminału Volkera Kutschera. Akcja rozpoczyna się pod koniec lat 20-tych XX wieku w Berlinie do którego trafia młody inspektor Gereon Rath, który na skutek bliżej nieokreślonego skandalu (zostanie po jakimś czasie wyjaśnione o co chodziło) zostaje wykopany z prestiżowego stanowiska w Kolonii. Dzięki politycznym koneksjom ojca udaje mu się jednak załapać fuchę w stolicy, chociaż na nieodpowiadającym jego ambicjom i zdolnościom (chyba, o tym później) stanowisku łapsa w wydziale obyczajowym. Gereon ma ambicję pracy w wydziale zabójstw pod dowództwem najsłynniejszego i najlepszego komisarza w całych Niemczech, ale aby się tam dostać potrzebuje raz, czasu aby plotki o jego kłopotach nieco przycichły, dwa jakiegoś spektakularnego sukcesu który zwróciłby na niego uwagę wielkiego szefa. No, ale w końcu to przedwojenny Berlin, miasto seksu, biznesu i oczywiście zbrodni więc okazja na osiągnięcie czegoś głośnego nie powinna być niemożliwa do chwycenia. Na okazję zresztą nasz protagonista nie będzie musiał długo czekać, trafi mu się zagadka (w czasie wolnym po pracy) wzorem najlepszych kryminałów z początku wyglądająca na zwykłe uliczne porachunki a zmieniająca się na koniec w grę o naprawdę bardzo wysoką stawkę. Od strony graficznej, całość wygląda w porządku, ale to chyba najcieplejsze słowa jakie mogę o niej powiedzieć. Uproszczona kreska, duża dbałość o zachowanie realiów (stroje, technika, architektura tutaj bardzo duży plus), kolorowanie szarymi akwarelami co miało oddać techniki stosowane w opisanych czasach. Ogólnie plansze kojarzyły mi się momentami z Tardim, tyle że sporo im ustępowały pod praktycznie każdym względem. Powtórzę się więc jest ok, ale brakuje tutaj tego pazura, który sprawia że zatrzymujemy się przerzucając kolejny strony. Przyzwoity kryminał z której strony by nie patrzeć, natomiast nie jest wolny od pewnych bolączek. Całość to hołd dla gatunku noir, tylko dziejąca się nieco wcześniej niż fundamenty gatunku i to na dodatek w Europie. I szczerze mówiąc trochę tutaj nie czuć tego tytułowego Berlina (napewno nie tak jak w trylogii Jasona Lutesa), autor niby odznacza kolejne obowiazkowe punkty na mapie, ale mi się tak wydaje trochę, że akcja równie dobrze mogłaby dziać się w Wenecji lub Szanghaju. Ogólnie autor odznacza chyba wszystkie obowiązkowe punkty tworzące ramy gatunkowe (wizyty w szemranych lokalach, wizyty w niemniej szemranych salonach wyższych sfer, mafijni silnoręcy, przestępczy bossowie wspomagający wskazówkami niezłomnego detektywa itp, itd.), ale robi to tak trochę bez wiary. Wyczuć można, tutaj  jeszcze nie do końca wyklarowane umiejętności autora w posługiwaniu się komiksowym medium, książkowy oryginał jest zapewne dosyć obszerny, tutaj dosyć często mamy wrażenie, że został przycięty w niezbyt umiejętny sposób, na czym cierpią pewne wątki. Tak samo zresztą jak i postacie, z których odpowiednio przedstawione zostały może ze dwie, trzy. Cierpi napewno na tym panna Ritter, oczywista kandydatka na partnerkę bohatera pewna siebie, nowoczesna i ambitna kobieta (biurowa stenotypistka, przestawiająca policjantów podczas zabezpieczania śladów, jasne), która wydaje się suflowana na ważną postać, a koniec końców zostaje zdegradowana do roli wkładki do łóżka inspektora Gereona (nie ona jedna). Pojawia się też ni stąd ni zowąd tajemnicza dama, wydająca się do roli obowiązkowej w takich pozycjach femme fatale, która wypowiada trzy zdania i znika jak sen złoty, jest zresztą tego więcej. Problematyczny zresztą wydaje się również sam bohater, który nie wiedzieć czemu nie budzi raczej specjalnej sympatii to na dodatek wydaje się kompletnym kretynem. Sama zagadka wydaje się również zbyt wydumana, zbyt "duża". Pod koniec wcale bym się nie zdziwił jakby dzielny detektyw odnalazł Włócznię Longinusa, albo chociażby Bursztynową Komnatę. Co by jednak nie mówić, pomimo tych wad to cały czas kawałek przyzwoitego, klasycznego kryminału, fani gatunku raczej powinni spróbować, cała reszta może spokojnie odpuścić, nie ma tu nic co przyprawiłoby o szybsze bicie serca zapamiętałego komiksiarza. Ocena 5+/10.


  "Loteria" - Miles Hyman. Komiksowa adaptacja horrorowej nowelki Shirley Jackson, przygotowana przez jej wnuka parającego się zawodowo szlachetną sztuką komiksu. Fabuły streszczać nie ma sensu, ot niewielka wioska gdzieś na amerykańskiej prowincji przygotowuje się do corocznej loterii, tyle że atmosfera, która opanowała miejscowość wcale a wcale nie przypomina spodziewanej atmosfery święta radości i dobrej zabawy, tyle. Uwagę zwraca szata graficzna, Hyman dobrał mieszankę styli odpowiednią dla daty powstania opowiadania trochę tu socrealizmu (tak w Ameryce ten prąd też był dosyć popularny), trochę regionalizmu. Autor doskonale się odnajduje w odwzorowaniu zbiorowych obrazów społeczności jak i całkowicie intymnych portretów pojedynczych postaci (kobieta w kąpieli). Uwagę zwraca spora ilość plansz na których nie widnieją żadne ludzkie postaci, co zresztą doskonale się wpasowuje w depresyjny wygląd całości. Na minus bardzo podobne do siebie twarze (może to celowy zabieg?). Problemem tego komiksu, jest to że próbuje adaptować utwór, który chyba niespecjalnie do adaptacji się nadaje. Całość jest króciutka, praktycznie pozbawiona z wyjątkiem pojedynczych zdań tekstu (wystarczy jakieś 10 minut)  a na dodatek może i w swoim czasie rewolucyjna (zapewne też z powodów pewnych podobieństw do "Wojny Światów" przedstawionych przez Wellesa), szokująca dla wielu. Tyle, że dzisiaj kompletnie przewidywalna (chociaż ciągle aktualna i łatwa do przełożenia na inne sytuacje). Najciekawszym momentem całego komiksu, jest chyba przedmowa autora opisująca postać jego sławnej babci. I tutaj znajduję największy plus całości, nigdy nie czytałem żadnego utworu sławnej amerykańskiej pisarki a teraz chyba po coś sięgnę w końcu. No dobra, jeszcze jeden plus, wspaniała ilustracja (już poza samą historią) na samym końcu, przypominająca czasy wielkich amerykańskich realistów, no jakoś poruszyła ona u mnie czulszą strunę w duszy. Napewno warto przejrzeć też w internecie galerie Hymana, natomiast sam komiks jako komiks, dla mnie strata czasu (niewielkiego) i pieniędzy (też w sumie niedużych). Ocena 3+/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: perek82 w Wt, 26 Wrzesień 2023, 09:04:44
Przegląd trzeciego kwartału. Coś tam może jeszcze doczytam w tym tygodniu (Zmarszczki idą), ale to już przerzucę na kolejny kwartał. No mnie Incal nie siadł zupełnie. Kolejny raz zresztą.

***** Poza skalą

Blast (2), przy czym trzeba to czytać łącznie z pierwszym tomem. Zaliczyłem do mojego top10 ever, co dopełniło całą 10:
Spoiler: PokażUkryj
Codzienna walka - za humor, wielowątkowość, opowieść o zwykłym życiu tak, że czyta się to z zapartym tchem
Czarne nenufary - za klimat, pomysł
Maus - za to, że jeszcze nie nabrałem odwagi do ponownej lektury po tylu latach
Opowieści z hrabstwa Essex - bo ściska gardło przy użyciu bardzo prostych środków
Prosto z piekła - za ogrom pracy autora
Raport Brodecka - za prawdę o naturze ludzkiej
Saga o potworze z bagien - za "drobną" zmianę historii głównego bohatera
Sandman - za fantazję i zbudowanie wszechświata, by w nim gawędzić o ludziach i bogach
Stwórca - już nie pamiętam za co, więc do odświeżenia w wolnej chwili:)
Toppi. Kolekcja - za kompozycyjną magię

Blast za podróż w świat szaleństwa i satysfakcjonujące zakończenie, które z jednej strony dodaje istotne informacje, ale z drugiej strony zostawia czytelnika z niekomfortowym poczuciem, że główny bohater jakąś w końcu sympatię zdobył.
Będę miał problem, czy Blast czy Toppi dostanie ode mnie 1 miejsce w tym roku. A byłem pewny, że nic się do Toppiego przez parę kolejnych lat nie zbliży.
Poniżej moje wrażenia, bezpośrednio po lekturze, z innego wątku. Oczywiście nadal aktualne:
Spoiler: PokażUkryj
Blast t. 2 - a właściwie trzeba powiedzieć, że należy czytać łącznie z tomem pierwszym, bo podział na tomy wynika raczej z wygody czytania, niż ma jakieś fabularne uzasadnienie. Więc kontynuujemy przesłuchanie głównego bohatera, który opowiada o swojej wędrówce. Spotyka kolejne osoby, popada w różne tarapaty i coraz większy obłęd. To, czego byliśmy świadkami w pierwszym tomie zaczyna się potęgować - jeśli pierwszy tom ktoś uznał za mroczny, to tu jest o wiele bardziej mrocznie. Właściwie zahaczamy już o horror. Psychologiczny, ale nie tylko. Jest mnóstwo przemocy i to bardzo drastycznej.
Jeśli komuś spodobał się pierwszy tom, to drugi również powinien się spodobać (mi o wiele bardziej, podskórnie czułem, że tam musi się czaić coś więcej). Jak ktoś się męczył, to nie polecam dalej czytać.
Komiks będzie kiedyś trzeba sobie przeczytać jeszcze raz, bo tak jest skonstruowany, że wiele rzeczy zmienia końcówka. Swoją drogą świetny motyw z epilogiem.
Stawiam na równi z Raportem Brodecka. Może nawet pod kątem misternej historii i jej obszerności trochę wyżej. Bo trzeba dodać, że nic w tym komiksie nie jest przypadkowe, mimo że na takie wygląda. Absolutny sztos.
Niestety w trakcie czytania końcówki słyszałem podejrzane trzaski w okolicach okładki i ostatnia strona (wyklejka??) się trochę odkleiła. Może trzeba było najpierw umiejętnie rozdziewiczyć, jak to radzą przy omnibusach? Ale do naprawienia.


**** Znakomite

Julia (wieczny odpoczynek) – wg mnie najlepszy do tej pory tomik tej serii. Zagmatwana zagadka, na którą nakłada się kolejna niewiadoma i na to jeszcze jedna sprawa. Cała historia jest bardzo przemyślana, poukładana. Akcja posuwa się do przodu, ale nie pędzi. Jest czas i miejsce na elementy humorystyczne, wątki osobiste i bardzo poważne tematy związane z funkcjonowaniem seniorów w społeczeństwie, czy też obok niego. Paradoksalnie rysunek Toppiego mniej mi przypadł do gustu. Niewiele, bo wyraźnie widać, że starał się oddać styl tej serii, twarze i same postaci również bardzo podobne do poprzednich tomów. Ale nie jest tak samo, a ja już bardzo zżyłem się z tymi postaciami. Trochę mnie to uwierało. Ale poza tym to klasa – miasto, czy ogólnie tło wydarzeń. Biorąc od uwagę mały, zeszytowy format to czapki z głów.

Morderca znad Green River – historia śledztwa dot. serii morderstw dokonanych w latach 80/90-tych pod Seattle. Komiks jest oparty o prawdziwe wydarzenia, właściwie można powiedzieć, że jest pewnego rodzaju komiksem dokumentalnym. Autor komiksu jest synem jednego z detektywów uczestniczącym w przedstawionych wydarzeniach i fabuła jest opowiedziana z jego (ojca) punktu widzenia. Widzimy nie tylko kulisy pracy policjantów, ale również wpływ tej sprawy na ich wzajemne relacje, życie rodzinne, zdrowie i też samo podejście do swojej misji – nie zdradzając szczegółów powiem tylko, że pojawią się niełatwe kompromisy dotyczące postępowania ze sprawcą. Czym jest sprawiedliwość? Jaka sprawiedliwość jest ważniejsza – wobec sprawcy, czy wobec ofiar i ich rodzin? Sprawa ciągnęła się ok. 20 lat, aż udało się zidentyfikować podejrzanego. Sam komiks ma pociętą chronologię – lubię takie zabawy, szczególnie jak w trakcie czytania wszystkie klocki w końcu wpadają na swoje miejsce i wszystkie dziury kolejno się zapełniają informacjami. Komiks unika sztucznego budowania napięcia, nie ma efektownych pościgów czy strzelanin, nie ma cliffhangerów. Wręcz przeciwnie, pokazane jest (na tyle ile jest miejsce na to w komiksie), że robota śledczego do szukanie igły w stogu siana. Zbieranie najdrobniejszych śladów, szczegółów, które może kiedyś (a w większości przypadków nie) mogą kogoś naprowadzić na właściwy trop. I właśnie ten brak wymyślania udziwnień bardzo mi się spodobał, bo historia sama w sobie jest opowiedziana znakomicie. Top10 tego roku.

Lost girls – po pierwszym, szybkim przekartkowaniu zacząłem mieć wątpliwości, czy uda mi się przebrnąć przez ten komiks. Wyglądało to jak jedna ciągnąca się przez kilkaset stron orgia. Co prawda, strona wizualna komiksu od razu wpada w oko (wielkie, kolorowe plansze, różne zabawy z układem kadrów), ale obawiałem się, czy strona fabularna mnie wciągnie. Ale w końcu Moore, to Moore. Kto potrafi opowiadać historie (nawet o niczym) w magiczny sposób? I szybko strony zaczęły śmigać jedna za drugą. Można od razu znaleźć ulubione koniki Moore’a – misterna struktura opowieści, podział na rozdziały, podrozdziały, określona liczba stron, układ kadrów „dopasowany” do bohaterki / narratorki, wykorzystanie bohaterów klasycznych utworów literackich. Czytając komiks miałem skojarzenia z filmem: Piknik pod wiszącą skałą (taka trochę podobna atmosfera, z pogranicza snu i jaźni, bajkowe scenerie) i Dekameronem, gdzie kolejne osoby miały zabawiać pozostałych jakąś opowieścią (tutaj trzy bohaterki opowiadają swoje historie). W czasie lektury wdała się odrobina znużenia – „akcja” była mocno pocięta na krótkie epizody i po n-tym napisanym w podobnym stylu zacząłem tracić zainteresowanie. Na szczęście końcówka zaczęła zmierzać w mniej więcej ustalonym kierunku. Hotelowe igraszki coraz częściej zakłócane były informacjami o możliwym wybuchu wojny. Końcówka komiksu ma bardzo mocny antywojenny wydźwięk. Mimo, że jest to raptem parę stron w opasłym tomie, to zmiana tonu komiksu, kontrast między tym, co się działo przez 300 stron, a ostatnimi 10 jest bardzo wyraźny.
Jest to taki komiks, którego się raczej nie zapomni parę tygodni po przeczytaniu. Można się zastanawiać, czy to wynik geniuszu, czy szaleństwa autora. Bo trzeba sobie jednak powiedzieć, że trzeba mieć w sobie coś z wariata, żeby stworzyć opasły tom czystej pornografii, a do tego skalać tą pornografią dziecięce bohaterki klasycznych utworów literackich, na których wychowywały się pokolenia. To też sprawia, że to nie będzie komiks dla każdego – seks to pewnie z 80% całego komiksu i to pokazany bez taryfy ulgowej. Do tego kazirodztwo, dzieci, różne zabawki itd. Hardcore.
Strona wizualna wbija w fotel. Moja wersja to wydanie na grubym, sztywnym offsecie i rysunki, kolory wyglądają niesamowicie. Pełne detali stroje (tzn. tam, gdzie są jakieś stroje) z epoki, wystrój hotelu, ale też scenerie z retrospekcji. Czapki z głów. Na końcu dodane są szkice, czy może raczej pełne rysunki / plansze z krótkimi komentarzami. Jak nie przepadam za tego typu rzeczami, tak tutaj zgrabnie zwrócono mi uwagę na pewne detale, które niewprawne oko przegapiło przy lekturze.
Z braku dostępności polskiej wersji, kupiłem oryginalną. I to był dobry pomysł. Lektura nie jest może najłatwiejsza, ale daje mnóstwo satysfakcji, że czyta się to tak, jak zostało napisane, a nie po przetworzeniu przez tłumacza / korektę / redakcję itd. Żeby to oddać w innym języku, to na pewno wymaga mnóstwa pracy i ogromnego kunsztu. Z drugiej jednak strony nie ma też co demonizować, bo znakomita większość komiksu to dialogi lub też opowiadanie historii przez którąś z bohaterek. Da się to spokojnie przeczytać przy dobrej znajomości języka. Tutaj też można wychwycić charakterystyczny sposób wysławiania się poszczególnych bohaterek (Alice mówi jak szlachcianka, Dorothy jak dziewczyna wychowana na farmie i to się bardzo rzuca w oczy). Trudności sprawiają fragmenty książki wplecione w komiks czy inne formy narracji, np. listy, gdzie dochodzi kwestia rozczytania słów (podobnie jak w Monsters). Sprawy nie ułatwiają również wymyślone słowa  :) - tak zgaduję, bo niektórych nie udało mi się znaleźć w słowniku. No ale tematyka tych fragmentów jest łatwa do odczytania.
W swoim czasie parę innych komiksów Moore’a miałem po angielsku, jak V, Watchmen, Swamp Thing, From Hell, Miracleman, League of…. Były to wydania budżetowe, w miękkich okładkach (oprócz Mircleman, gdzie Marvel wydał to bardzo starannie w 3 tomach). Jak się pojawiały wydania Egmontu, Muchy, Timofa, to pomyślałem, że szkoda byłoby to przegapić. A że półki z gumy nie są, oryginały poszły na sprzedaż. Trochę teraz żałuję, szczególnie From Hell i Swamp Thing, bo to tam Moore dawał prawdziwy popis.
Komiks zostaje na półce. Nie wiem, czy kiedyś jeszcze przeczytam go w całości, ale po prostu chcę go mieć.

Ballada dla Sophie – jak skończyłem czytać, to pierwsza refleksja, jaka się pojawiła, to to, że jest to komiks kompletny: jest o ludziach z krwi i kości, którzy mają swoje ambicje, marzenia, ale też ułomności, ogromne talenty, których z różnych przyczyn nie mogą w 100% wykorzystać, co prowadzi do dramatów, rozterek. Niby osiągają sukcesy, ale to ich nie zadowala. Ciągle czegoś brakuje, szarpią się, szukają nowych inspiracji, używek, albo wręcz się poddają i usuwają w cień. Pojawiają się wątki związane z historią – część komiksu rozgrywa się w czasie okupacji niemieckiej we Francji i to również zostawia na bohaterach piętno. Bardzo istotne są wątki rodzinne, które oplatają bohaterów, ich wzajemne relacje, które kształtują całą opowieść. Mimo tych wielu, często dramatycznych wydarzeń jest też sporo humoru oraz refleksyjnych elementów. Główny bohater opowiada swoją historię z pozycji zgorzkniałego starca, który siedzi sam w wielkim domu (z gosposią, która również odgrywa ważną rolę) i u schyłku życia zastanawia się, czy zrobił w życiu więcej dobrego, czy złego, czy pozostawił po sobie coś istotnego, przy swoim talencie ale i przy pewnej niedoskonałości, którą zestawiał ze swoim nemezis (coś jak Salieri kontra Mozart). Jakby tego wszystkiego było mało, to końcówka komiksu dodaje ostatni, bardzo mocny element do tej całej, misternej układanki. I właśnie to podbiło ostatecznie moją ocenę – niby można się było domyślić, co się wydarzy, ale byłem tak zaaferowany całą historią, że chłonąłem stronę za stroną, nie mając czasu ani sił na rozkminy. Ale nie zepsuję nikomu zabawy i nie zdradzę o co chodzi  :)
Komiks czyta się dość szybko (mimo sporych rozmiarów). Polecam przeczytanie ciągiem od początku do końca. Sam sposób opowiadania historii, czy też podjętej tematyki przypomina mi komiksy Paco Roca, czy Portugalię Pedrosy. Wszystko jest przemyślane, kolejne wydarzenia dzieją się jakby od niechcenia, bez pośpiechu, ale dokładane są kolejne elementy układanki. Dialogi / rysunki charakteryzują się lekkością / płynnością. Nic nie jest robione na siłę. Nie ma zbędnych wodotrysków, a i tak człowiek jest w ciągłym napięciu i czeka na przerzucenie kartki. Top 10 tego roku.

*** Dobre

Bomba – w wątku „jakie komiksy czytacie” napisałem, że w połowie komiksu czułem pewien zawód – generalnie chodziło mi o to, że wierność faktom utrudnia prowadzenie ciekawej, wciągającej fabuły. I po przeczytaniu całości ten wniosek nadal podtrzymuję. Jest to przede wszystkim misternie przygotowana opowieść historyczna. Nazwiska, daty, wydarzenia są weryfikowalne (na kilku detalach, których nie znałem, to sobie sprawdziłem, więc zakładam, że i w pozostałych kwestiach tak jest). Są próby (dość nieśmiałe ale i zgrabnie wykonane) dodania pewnych elementów „ludzkich” w to wszystko – np. wątek rodzinnej historii mieszkańców Hiroszimy. Brakowało mi więcej tego typu elementów, w szczególności pokazania, z czym mierzyli się sami twórcy bomby. Co prawda, ten wątek jest obecny i pod koniec się rozkręca nawet, ale dla mnie był dość mało przekonujący. Taki zdaje się był zamysł autorów komiksu, żeby przedstawić okoliczności prowadzące do zbudowania bomby, a mniej zajmować się życiem wewnętrznym swoich bohaterów.
Sposób prowadzenia narracji przypomniał mi stary film: Bitwa o Midway, gdzie akcja przenosiła się co chwila między różne okręty i pokazywała, co w danej chwili się tam dzieje. Tutaj jest podobnie – kilka kadrów, kolejna data, kolejna lokalizacja, kilka kadrów i dalej. Przypomina to bardziej kronikę wydarzeń historycznych, niż sprawnie prowadzoną fabułę. To może się nie podobać.
Natomiast od strony wizualnej to jest perfekcja. Kilkaset stron realistycznej, charakterystycznej kreski, z detalami, rozbudowanymi tłami, budynkami, okrętami, samolotami. Jest wiele scen z samych gadających głów, ale i wielkie plansze.
I ogólnie, technicznie ten komiks jest fantastycznie wykonany: historia rozgrywa się w wielu miejscach, krajach, mnóstwo bohaterów, tło historyczne jest nakreślone, wprowadzane są kolejne wątki i dalej prowadzone do końca, nic nie ginie. Nie ma jakichś wielkich dłużyzn. Oczywiście przy tak obszernym materiale można by niektóre wątki wyciąć, ale też nie jest tak, że były one nieciekawe (podobno historia pisze najciekawsze scenariusze). Jakość wydania – świetna.
Zabrakło nieco dramatyzmu, ludzkiego pierwiastka w tym wszystkim. Byłaby perfekcja. W tym sensie czuję lekkie rozczarowanie. Miałem nadzieję, że to będzie jeden z komiksów tego roku. W moim zestawieniu raczej nie – no może gdzieś na dalszym miejscu. Ale też nie można powiedzieć, że się zapomni ten komiks tydzień po przeczytaniu.

Contrapaso – mroczny kryminał rozgrywający się w latach 50-tych w Hiszpanii. Bohaterami są dziennikarze, którzy starają się rozwiązać zagadkę śmierci, a która to zagadka prowadzi ich coraz głębiej w przeszłość. Historia kryminalna miesza się tutaj z historią Hiszpanii, w jej mało chlubnej części. Dodatkowo rozgrywają się rodzinne dramaty poszczególnych postaci. W ogóle, niemal każda z postaci komiksu została zarysowana w jakiś charakterystyczny sposób tak, aby czytelnik mógł lepiej zrozumieć ich motywacje. W trakcie lektury często sięgamy w przeszłość i pojawiają się dodatkowe informacje, kolejne szczegóły, który wpływają na podejmowane decyzje, czy ogólnie postawę życiową. Jest to naprawdę misternie przygotowany dramat kryminalny z wielką historią w tle. Komiks zawiera posłowie autorki, które w bardzo fajny sposób przybliża proces twórczy: sposób wyszukiwania informacji, inspiracji, budowania pomysłów. Nawet takie szczegóły, jak wygląd wnętrz poszczególnych budynków, wymagały nieraz odszukania osób, które mogły jeszcze pamiętać. Czapki z głów.

Howard Flynn – kilka różnych historii o głównym bohaterze, który pnie się po drabinie kariery w brytyjskiej marynarce na przełomie 18/19 wieku. Wykonuje rożne misje, walczy z piratami, szuka skarbów, walczy z wrogami na wodzie i lądzie. Typowe historie przygodowe z tamtych lat (60-70), ale z tych, które czyta się bez zgrzytania zębami. Nawet z przyjemnością, o ile ktoś lubi taki gatunek. A rysunkowo, to Vance jest mistrzem. Statki, żagle, stroje, walki, ucieczki. To wszystko wygląda przepięknie. Nawet na małych kadrach – bo komiks jest zrobiony w starym stylu i na każdej stronie jest sporo kadrów, statki prezentują się wspaniale. Klasyka gatunku.
Komiks obejmuje również 2 opowiadania o przygodach głównego bohatera. W stylu pozostałych komiksów. Opowiadania (po ok. 12 stron) są uzupełnione pojedynczymi rysunkami.

Kosmos – na początku śledzimy lot Apollo 11 na Księżyc, lądownik się odłącza, Armstrong i Aldrin wychodzą na powierzchnię, podskakują, wbijają flagę i nagle zonk. Znana historia skręca w nieoczekiwaną stronę. Jeśli chcecie przeczytać, to nie szukajcie informacji, bo spojler zepsuje całą zabawę. Już dawno nie miałem takiej frajdy z twistu fabularnego. Czytałem dalej z bananem na twarzy, chociaż z komedią nie miało to nic wspólnego. Po prostu pomysł mi się tak spodobał. Do tego trzeba dodać bardzo fajną kreskę, gdzie tło jest czarne, a wszystkie elementy (osoby, pojazdy, przedmioty) białe – taki negatyw, podobny jak w Sin City. Dodatkowo wiele dużych, niemych plansz ze statkami tańczącymi obok siebie, zbliżającymi się, łączące i rozdzielające się. Tworzy to super klimat znany z niektórych filmów, jak Alien czy Odyseja Kosmiczna.

Lester Cockney (2) – ciąg dalszy przygód awanturnika i obieżyświata. Na początku kontynuujemy misję rozpoczętą w poprzednim tomie, a później wyruszamy w dalszą podróż. Poznajemy dokładniej przeszłość głównego bohatera, w szczególności sprawy rodzinne. Poszukiwanie ojca zajęło chyba jeden album a później ruszamy do Ameryki i komiks staje się pełnoprawnym westernem: są Indianie, wojna secesyjna, różnego rodzaju desperaci. To wszystko w duchu klasycznych komiksów przygodowych. Ja uwielbiam ten gatunek i ten tom wszedł mi nawet lepiej niż pierwszy tom (tam liczba tych przygód, pościgów, pojedynków i tarapatów była wręcz przytłaczająca). Dodatkowo, przybliżona jest sylwetka autora i jego uwielbienie dla koni, które też są wszechobecne w komiksie. Jest też na końcu zapowiedź trzeciego tomu. Postawiłem na jednej półce z Buddy Longway, czy Bernard Prince.

Bruno Brazil (1-7) – kupuję w miękkiej okładce, bo łatwiej dostać w różnych sklepach. Przygody grupki tajnych agentów (chociaż wydaje się, że każdy, to ma taką potrzebę, doskonale wie, kim są) w stylu Jamesa Bonda tamtego okresu. Są gadżety, są złoczyńcy myślący o zdobyciu władzy nad światem, albo wielkiego bogactwa. Niektóre pomysły są z dzisiejszej perspektywy niedorzeczne, czy nawet niezamierzenie zabawne (np. środki łączności ukryte w guzikach czy butach, ale w zegarku to już nie), czy ogłuszanie całych miast jakimiś ultradźwiękami. Jak się jednak przymknie na to oko, to czyta się to całkiem sprawnie. Plus mniej więcej połowa albumów nie ma w sobie takich dziwnych akcji i skupia się na bardziej przyziemnych tematach, jak walka lokalnej społeczności z mafią, czy poszukiwanie skarbów hitlerowców  :). Niemal każdy album to osobna historia, sporadycznie pojawią się dłuższe tematy. Również rozwój postaci, czy też właściwie ich brak to spory minus (dopiero 7 album był nieco poważniejszy i skończył się dość przykrym wydarzeniem). Natomiast wielkim plusem tej serii są rysunki. Trudno oderwać wzrok. Akcja toczy się głównie w miastach (wielkich metropoliach, małych miasteczkach) i okolicach, czasami też w dżungli i każda z tych scenerii wygląda wspaniale. Również sposób kadrowania, bardzo dynamiczny, wręcz filmowy przyciąga uwagę. Vance to nie tylko statki i morze! Czekam na kolejne albumy.

Zdumiewający fantastyczny niesamowity – życie Stana Lee opowiedziana (a jakże) w formie komiksu. Nigdy specjalnie biografii Stana nie zgłębiałem, nie znam szczegółów relacji z Ditko, Kirby, ani sporów dotyczących kwestii pomysłodawcy dla poszczególnych superbohaterów. I z tego komiksu nie dowiedziałem się na ten temat wiele więcej, poza tym zawsze można by zarzucić, że nie jest to cała obiektywna prawda. Niemniej jednak, w tym komiksie urzekła mnie swada, z jaką cała historia jest opowiedziana. Tak bardzo w stylu Stana – z uśmiechem, optymizmem, polotem, błyskającymi fleszami. Po gwiazdorsku. Nie da się zaprzeczyć, że człowiek całe życie robił w komiksach i miał do tego smykałkę. Nie wiem, czy można to nazwać pracą  :) - jak to się mówi, że jeśli lubisz to co robisz, to ani jednego dnia nie spędzisz w pracy. Z przyjemnością wchłonąłem ten komiks.

Locke & key (1-6) – spróbowałem po kilku latach sprawdzić, czy nadal mi się będzie podobać. I tak też jest. Jak nie lubię komiksów o młodzieży, tak tutaj mnie to nie męczyło. To oczywiście zasługa oryginalnego scenariusza. Świetnie pomyślane. Na serial się raczej nie skuszę, ale szwagier mówił, że widział i był zadowolony. Trochę się zdziwił, że to z komiksu wzięte. Sama historia jest prawdziwie misternie poprowadzona. Kolejne wątki się pojawiają, przeplatają. Widzimy jak wydarzenia z przeszłości wpływają na teraźniejszość, jak się powtarza błędy poprzednich pokoleń. Również rysunkowo jest nieźle. Taki cartoonowy styl średnio mi pasuje, ale też były fajne pomysły, jak nagłe pojawianie się kogoś w tle, albo małe szczegóły poukrywane gdzieś po kątach. Sam komiks nie jest specjalnie przeciągnięty, nie nudzi się ta zabawa. Głównie poprzez wprowadzanie coraz to nowych kluczy i ich właściwości. Trochę nie weszło mi zakończenie –
Spoiler: PokażUkryj
z jednej strony nie ma miękkiej gry i paru bohaterów zostało uśmierconych, ale z drugiej strony siłą komiksu był pomysł i nastrój a nie zwykła rozwałka.
W tym zakresie lekki minus z mojej strony.

** Niezłe / można przeczytać

Kiki z Montparnasse’u – biograficzna historia postaci z paryskiej bohemy pierwszej połowy 20 wieku. Śledzimy losy ubogiej dziewczyny, niby nie sieroty, ale dość opuszczonej, która trafiając do Paryża musi powalczyć o utrzymanie. Zaczyna pozować kolejnym artystom – malarzom, fotografom, później próbuje sił w filmie. Na to wszystko nakładają się wydarzenia historyczne (przede wszystkim wojna). Wziąłem z biblioteki – nie miałem za bardzo pomysłu, ten tytuł kilka razy widziałem, niezła cegła, to czemu nie. Miałem bardzo mgliste rozeznanie o samej treści. Na początku czytałem z zainteresowaniem – wydawało mi się, że to będzie mniej lub bardziej smutna opowieść obyczajowa (że to jest biografia zorientowałem się dość późno, hehe), ale z kolejnymi stronami historia stawała się coraz bardziej schematyczna i powtarzalna. Główna bohaterka szukała coraz to nowych wyzwań, czasami one ją znajdowały, więc wyjeżdżała, wiązała się z kolejnym artystą. Po jakimś czasie okazywało się, że i artystyczne i uczuciowe kwestie się wyczerpują, więc następował kolejny etap. Sam komiks skończył się nagle (nie to, że fabularnie się urwał, tylko stron było jeszcze sporo), później były liczne dodatki w formie notek biograficznych. Te już sobie odpuściłem. Większości postaci przedstawionych w komiksie i tak nie znałem. Powiedziałbym, że komiks jest kierowany głównie do znawców tematu, miłośników postaci. Jako ogólna opowieść o życiu, czy też biografia (nie)znanej postaci sprawdza się gorzej.

Twarz – dla fanów thrillerów, opowieści z dreszczykiem. Niewielki rozmiarem, ale dający sporo frajdy w trakcie czytania, chociaż miałem w środku chwilę zwątpienia, czy scenarzysta się trochę nie zakiwał. Zaczynało się już robić trochę groteskowo. Końcówka jednak poprowadzona kapitalnie, z twistami i w sumie byłem usatysfakcjonowany komiksem. Dobra lektura na spokojny wieczór – tak aby wciągnąć na raz.

Barcelona o świcie – dość złożona, bardzo skondensowana historia dziejąca się w międzywojennej Hiszpanii. Dziennikarz próbuje rozwikłać kulisy strzelaniny, a jego śledztwo zahacza o coraz szersze kręgi, staje się coraz bardziej dla niego niebezpieczne. Komiks bardzo mocno osadzony w realiach tamtego okresu, pojawiają się postaci historyczne, odniesienia do ówczesnych wydarzeń, sytuacji politycznej Hiszpanii i Europy. Wplecione są również wątki katalońskiej odrębności (dowiedziałem się, czym było święto, które mnie złapało rok temu w Barcelonie  :) ). Komiks wymaga dużego skupienia, żeby się połapać we wszystkich wydarzeniach, postaciach, nazwiskach. I najlepiej czytać bez przerwy, bo niemal pewne jest zagubienie przy restarcie. Ja wziąłem się za czytanie zbyt późno i sen mnie pokonał, przez co następnego dnia musiałem sobie odświeżać historię i to nie wpłynęło korzystnie na odbiór. Spróbuję niedługo jeszcze raz przeczytać i zobaczyć, czy uda mi się wszystko lepiej poukładać. Inna sprawa, że na tych 48 stronach dzieje się bardzo dużo, i można było to nieco rozciągnąć. Może wtedy byłoby to bardziej przyswajalne. No i chyba dłuższy wstęp by się przydał. Notki biograficzne kilku osób się przydały, ale tło historyczne, polityczne ledwie liźnięte.

Mroczne opowieści – połowę albumu stanowią krótkie (często 2-stronicowe) historyjki. Są przepełnione czarnym humorem, makabrą, zaskakującymi puentami. Znakomicie się je czyta. Rysunkowo jest znakomicie, a nawet może i więcej. Kolory nakładane komputerowo (tak zakładam, bo się nie znam) wyglądają bardzo efektownie i może nawet pasują do całości, ale czy taka była oryginalna forma? Nie wiem. Jeśli tak, to ok. Ta część albumu zajmuje ok 50 stron. Dalsza część jest poświęcona autorowi – są artykuły, przykładowe strony z innych komiksów, szkice, zdjęcia. Jak dla mnie to takie trochę zapychanie tematu. Zamieszczania szkiców nigdy nie rozumiałem, ale 2-3 strony w jakimś grubasie nie ma znaczenia. Tutaj proporcje zaburzone.

Scenki z życia osiedla – Caza bierze się za miejski krajobraz i przesącza go przez swoją wyobraźnię. Zestaw (dość pokaźny) szortów, które łączy bohater, blokowiska francuskich przedmieść, sąsiedzi i temat przewodni, czyli hałasy dobiegające z góry. Humor, obserwacje z życia wzięte, komentarze dotyczące sytuacji społecznej we Francji w latach 70 (??) wymieszane z absurdalnymi pomysłami a to wszystko w niepowtarzalnym stylu rysunkowym. Czytałem po kawałku i w sumie chyba tak to trzeba robić, bo inaczej może nieco znużyć tematyka (no ile razy można wyciągać temat tłuczenia szczotką w sufit, gdy ktoś z góry nam zakłóca spokój?). Nie jest to jednak niezapomniany komiks, ale na pewno fani autora się nie zawiodą. Tematyka lżejsza niż to, co można znaleźć w Metal hurlant, ale styl rysunków rozpoznawalny. Lekki minus, to dziurawa korekta wydawcy. Czytając na zmęczeniu ileś literówek wyłapałem, więc to słaby wynik w tym względzie. Zaskoczył mnie też (w sumie pozytywnie) duży format (A4+).

Borgia (1-2) – czekałem na ten komiks parę ładnych lat, ale jak wybuchła afera z uciętymi kadrami, to sobie odpuściłem. Szczególnie, że opinie co do scenariusza były takie sobie niespecjalne. Gdzieś w czeluściach olx znalazłem ofertę, to się skusiłem. Żałować, nie żałuję, ale zachwytów nie ma. Nad scenariuszem zachwytów nie ma, bo historia dość monotonna, mimo że dzieje się sporo. Między jedną orgią a drugą. W przerwach między tymi orgiami. Gdyby je usunąć (w sensie orgie), to komiks by znacząco schudł. Oczywiście, to jeden ze znaków rozpoznawczych tego komiksu (jak i samej historii o Borgiach i ich czasach) i bez tego ten komiks podejrzewam byłby mniej znany. Plus jak ma się takiego rysownika, to trzeba mu dać temat, który lubi i umie. Szkoda, że ucierpiały na tym walory fabularne: rozwój postaci, konflikty rodzinne, polityczne, niepokoje społeczne – to wszystko przedstawione jest trochę po łebkach, skrótowo. Kiedyś obejrzałem sezon albo dwa serialu z Jeremy Ironsem i mimo że unikam seriali, to oglądałem z zainteresowaniem. Był po prostu ciekawiej zrobiony niż komiks. Za to rysunkowo, jest przepięknie. Z rozmachem, kolorowo, dynamicznie. I sceny kameralne, i zbiorowe (nie tylko seks), stroje z epoki, architektura. Lepiej się komiks ogląda, niż czyta. Wydanie również piękne, chociaż za 1 zbiorczy tom bym się nie obraził.

IHS – komiks z charakterystyczną kreską i strukturą, na którą składa się bardzo wiele krótkich scenek bez zachowania chronologii wydarzeń. Rzecz dzieje się na przedmieściach jakiegoś holenderskiego miasta (chyba nazwa nie padła?). W okolicy zaczynają się dziać dziwne rzeczy, dochodzi do dramatycznych wypadków, które zupełnie nie pasują do dość sennej okolicy i dotychczasowych problemów mieszkańców w stylu, że żywopłot jest za wysoki. Albo za niski. Kreska podkreśla panujący nastrój niepokoju, jakiejś lekkiej psychozy. Bohater jest raczej zbiorowy, w formie mieszkańców jednej z ulic, przy pewnej przewadze okolicznej młodzieży, która próbuje zorganizować swój zespół rockowy. W teorii pomysł wygląda nieźle, ale trochę mnie to wszystko nużyło, wybijało z rytmu. Jak już sobie jakiś wątek lepiej ułożyłem w głowie, to zaraz przeskok był w zupełnie inny temat. Też takie częste (bo co kilka stron) przeskakiwanie między tematami kusiło, żeby w tym momencie zrobić pauzę. Korzystałem z tego dość często i lektura mi się rozciągnęła na kilka dni. To też powodowało, że miałem wrażenie, że komiks jest przeciągnięty. Mnogość tych wątków trochę mnie niepokoiła, bo czułem, że to za bardzo nie sklei się w spójną opowieść z pomysłowym zakończeniem.
Spoiler: PokażUkryj
I niestety tak trochę wyszło. Brak zachowania chronologii powodował, że końcówka niewiele dodała, a jakiegoś spektakularnego przytupu nie było.
To bym jeszcze przeżył, gdyby mnie ta cała historia po prostu zainteresowała nieco bardziej.

Nestor Burma (4) – kontynuacja przygód detektywa. Wszystko, co stanowi o sile tej serii to tutaj jest. Nie ma ani zmiany klimatu historii, ani stylu rysunków. To oczywiście traktuję na plus, bo uwielbiam wędrować z Burmą po powojennym Paryżu, przesiadywać w zatłoczonych knajpkach. Ten tom podszedł mi trochę słabiej niż poprzednie ze względu na charakter zagadki kryminalnej. W moim odczuciu mało wciągającej. Gdzieś mniej więcej w połowie zasnąłem, następnego dnia też trochę czytałem znudzony. Końcówka, co prawda z niespodziankami, ale znowu tak trochę nagle się wszystko rozwiązało. Detektywa olśniło, odkrył wszystkie tajemnice i tylko dla mnie nie było jasne, jak nagle wpadł na to wszystko. W poprzednim tomie też miałem podobne odczucia. Tak trochę, jakby historia była wymyślona, tylko w trakcie tworzenia komiksu zabrakło paru stron w końcówce, żeby zgrabniej wszystko przedstawić. Do top10 tego roku się nie załapie (przynajmniej nie za ten tom).

Joe Shuster – komiksowa wersja historii o twórcach Supermana. Historia w sumie dość ciekawa, ale i smutna zarazem. Ci, którzy nakręcili olbrzymi biznes niewiele z tego mieli przez wiele lat. Przeczytane z przyjemnością – bardzo lubię takie historie, które dzieją się na przestrzeni wielu lat i pokazują realia minionych dziesięcioleci (szczególnie w takim kraju jak USA – poprzez wielki kryzys, czasy wojny (taka, jaka ona w USA była), powojenny boom itd.). Na lekki minus zaliczyłbym monotonną fabułę (przez większość komiksu kręcimy się wokół tych samych kwestii) i charakter rysunków, które są z założenia mało wyraźne. Mnie to utrudniało odbiór. Już i tak mam problem z rozpoznawaniem twarzy i przypisywaniem im imion, a tutaj większość twarzy była niemal taka sama, liczne nazwiska korpoważniaków pojawiały się w dialogach i ostatecznie trochę się w tym gubiłem.

Loteria – ukrywam wszystko w spojler, bo najlepiej nic nie wiedzieć o treści przed przeczytaniem. Nawet najmniejsza informacja może zepsuć zabawę.
Spoiler: PokażUkryj
Komiksowa adaptacja opowiadania, którą zilustrował wnuk autorki oryginału. Jest to wszystko fajnie opisane we wstępie. Sam komiks jest prawie niemy, słów pada bardzo mało. Cała historia jest opowiedziana poprzez ilustracje i jest to zrobione znakomicie. Rysunki są wyraźne, ale nie nazbyt ekspresyjne, żeby współgrało to z ogólnym klimatem historii. Akcja rozgrywa się w anonimowym miasteczku, gdzieś w USA. Co roku, pod koniec czerwca jest przeprowadzane losowanie. Czytelnik nie wie, czego dotyczy to losowanie. I jest to świetny patent na historię (zresztą zaczerpnięty z opowiadania o tym samym tytule). Pojawiają się jakieś drobne sygnały, ale trudno jest je powiązać w logiczną całość. Końcówka mnie zaskoczyła i zbiła z tropu zupełnie. Ale zaraz po tym przyszło pytanie – po co to wszystko? I zacząłem kartkować wstecz i nie znalazłem odpowiedzi (poza bardzo skrytymi półsłówkami, ale nic definitywnego). I zostałem z tym niedosytem. Normalnie może i bym to potraktował jako plus, ale charakter tej całej szopki wręcz wymagał uzasadnienia. Pogooglałem o samym pierwowzorze i tam było podane uzasadnienie (powiedzmy sobie, że takie mega naciągane, ale to może kwestia innej epoki, kraju, mentalności itd.). Po premierze miał wybuchnąć nawet skandal, że społeczeństwo opisane w taki bestialski sposób. To wszystko trochę obniżyło ostateczne wrażenia. Wiadomo, że komiks był związany pierwowzorem i nie było tematu zmiany fabuły. Brak uzasadnienia wydarzeń pozostawił zbyt duży niedosyt, już wolałbym to oryginalne, chociaż też bym wtedy marudził  :)


Hombre (1) – pięknie wydany, z widowiskowymi rysunkami (w kolorze i czarnobiały – dla każdego coś fajnego) komiks rozgrywający się w po serii katastrof. Jest mowa o bombach, zarazach i ogólnie upadku cywilizacji (ale nic konkretniejszego nie pada). Ludzie żyją w małych grupkach, walczą o przetrwanie, o żywność i inne zasoby. Dochodzi do aktów kanibalizmu, człowiek człowiekowi wilkiem. No i jest nasz bohater: Cygan Hombre, który co chwila wplątuje się w różne kabały. Jego towarzysze (raczej nie przyjaciele, bo takich związków już raczej nie ma) giną pod koniec każdego z rozdziałów. Czasami to po nim spływa, czasami poszuka jeszcze zemsty, ale po paru(nastu) stronach przeskakujemy w inne miejsce, otoczeni inną zgrają desperatów czy bandytów. To był jeden z aspektów komiksu, który mnie zawiódł – że nie było jakiejś bardziej konkretnej historii, jakiegoś dłuższego wątku. A postapo daje ku temu możliwości. Nawet jak już pojawiła się w drugiej połowie Atylla i jakoś przetrwała parę przygód z Hombre, to charakter komiksu niewiele się zmieniał: pułapka, rozwałka i jedziemy dalej na tle zachodzącego słońca. Miałem nadzieję na bardziej poważne podejście do tematu. Ciągła jatka i cycki na co drugiej stronie nie wpisały się w moje oczekiwania. Sam komiks przypomniał mi Cygana z tym, że bohater z lekkoducha zamienił się w zgorzkniałego twardziela. Rozrywka niezbyt wysokich lotów. Ale rysunkowo znakomite.

Ghost money – thriller szpiegowski z elementami sci-fi. Głównym tematem jest poszukiwanie skarbu Al-kaidy, który miał zostać zdobyty poprzez transakcje giełdowe w okolicach zamachów 11 września. Amerykanie szukają, przesłuchują ale nie idzie to zgodnie z planem. Akcja przenosi się o 20+ lat do przodu, świat jest trochę bardziej rozwinięty technicznie niż nasz obecny (komiks zaczął powstawać chyba w 2008r.), są szybkie samoloty, miniaturowe kamerki w oczach, zdalnie sterowane maszyny czy roboty. Jedną z bohaterek jest bajecznie bogata córka prezydenta jednego z azjatyckich państw. Komiks dalej zaczyna się bardzo komplikować. Są terroryści, są agencje wywiadowcze, są kraje, które muszą określić, czy przynależą do świata demokratycznego (chociaż to często jest brane w cudzysłów), czy jednak sprzyjają terrorystom islamskim. Są przypadkowe osoby, które się zaplątały w całą historię, są zdrajcy. Akcja pędzi, przeskakujemy z bohaterami w różne miejsca świata. Naprawdę trzeba się skupić, żeby nadążyć za tym wszystkim. Po przeczytaniu właściwie nie ma szans, żeby sobie przypomnieć całą fabułę ze wszystkimi wydarzeniami. Przydałoby się jakieś streszczenie  :) Końcówka,
Spoiler: PokażUkryj
niestety, trochę rozczarowująca. Nie lubię takich zagrywek, że przez 300 stron komiksu wszystko jest niby wiadome, a wyjaśnienie źródła pieniędzy jest wzięte całkiem z dupy. To nie jest fajny twist, tylko zrobienie tego na siłę, żeby wyszło niespodziewane zakończenie.
Sam komiks trochę mi się dłużył. Grubas, A4, na każdej stronie dużo małych, często ciemnych kadrów. A na stole leżały 2 tomy Blasta przez cały weekend i nie zdołałem ich ruszyć.

CDN
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: perek82 w Wt, 26 Wrzesień 2023, 09:07:15
Musiałem podzielić na 2 części, bo jest ograniczenie 40 tys. znaków. Nie wiedziałem do tej pory.

* Nie podeszło lub wręcz wymęczyło

Celestia – zacznę od plusów: czytelnik jest wrzucony bez słowa wyjaśnienia w jakiś dziwny świat, kręcą się po nim bohaterowie, o których niewiele wiemy, panuje atmosfera apokalipsy / paranoi / niepokoju. Z czasem pojawiają się wskazówki dotyczące tego, co się stało, kto jest kim dla kogo itd. Lubię takie zabawy z czytelnikiem. Natomiast zupełnie nie siadła mi sama fabuła – co chcą osiągnąć główni bohaterowie? Jaki jest motyw przewodni? Uciekają, kręcą się, wracają w to samo miejsce. Końcówka również wydała mi się trochę bez przytupu. Ewidentnie nie jest to komiks dla mnie – nie przykuł mojej uwagi, a nie jestem typem czytelnika, który lubi doszukiwać się (na siłę) ukrytych znaczeń, tworzyć zagmatwanych interpretacji, czy przebywać wewnętrzną wędrówkę z bohaterem, który szuka swojego ja na kilkuset stronach. Aczkolwiek chętnie bym poczytał opinie osób, którym się spodobał. Podskórnie czuję, że ten komiks trzeba bardziej poczuć sercem, niż zrozumieć szkiełkiem i okiem.

Metal hurlant (5) – autentycznie zmęczył mnie ten numer. Zerkałem, co chwila, ile jeszcze stron mi pozostało (bo czytam zawsze wszystko do końca). Głównym problemem była dla mnie tematyka, zupełnie dla mnie nieciekawa: metawersum, awatary, social media, fejsbuki, instagramy, tiktoki, twittery, srajfony, lajki, tindery i to całe tałatajstwo wzbudza u mniej odruch wymiotny. Uważam, że nieumiejętne korzystanie z nowych technologii najzwyczajniej w świecie ludzi ogłupia. Może i po to to wszystko się wymyśla. Sam nigdy (oprócz tego forum i jego poprzednika) nie miałem nigdzie kont, bo nie widziałem potrzeby. No i czasu mi na to szkoda. Czytając więc komiksy i wywiady, w których rozkminia się to bez umiaru, odczuwałem prawdziwe męczarnie. Ok, parę komiksów nawet mi jakoś się spodobało, były ciekawe obserwacje czy komentarze do kondycji ludzi i kierunku, w którym zmierzamy. Ogólnie sci-fi zazwyczaj mnie nie mierzi, ale wolę podróże kosmiczne, zabawy z czasem, postapo. To mnie bawi, a nie męczy.

Incal – spróbowałem po raz drugi po paru latach i znowu mnie to wymęczyło. W komiksach zwracam uwagę przeważnie na fabułę – temat, spójność, logikę kolejnych wydarzeń, zachowania bohaterów itd. Tutaj z tym ciężko. Akcja leci od pierwszej do ostatniej strony, co chwila jakieś niebezpieczeństwo. Wyobraźni twórcom można tylko zazdrościć (albo dobrego dilera). Świat w komiksie jest wypełniony technologią, cywilizacjami. Rysunki oczywiście klasa sama w sobie. Sci-fi nie jest moim ulubionym gatunkiem, a jeśli już to lubię jak wydarzenia są ograniczane jakimiś prawami fizyki, mniej lub bardziej podobnymi do naszych. No ale właśnie – jakimiś. Tutaj tytułowy Incal załatwi niemal wszystko. Tak naprawdę z zainteresowaniem czytałem pierwszy i ostatni album. Środek jest dla mnie nawet po kilku dniach od lektury tak niewyraźny, jak męczący sen. Jeden z tych klasyków, który nie siadł. No cóż, zwolni miejsce na półce.

Bez oceny

Sekret nadludzkiej siły – historia życia autorki komiksu od lat szkolnych po współczesność. Właściwie to nie jestem pewny, czy to jest w 100% komiks. Raczej podciągnąłbym to pod ilustrowaną książkę. Szczególnie na początku, gdzie historia jest bardzo rwana i bardziej przypomina jakiś strumień świadomości, gdzie autorka skacze z tematu na temat (od tych związanych z problemami wieku dziecięcego, dojrzewania itd. po biografie poetów romantycznych), a ilustracje w uproszczony sposób oddają samą treść z ramek. Następnie chronologia się „normuje”, wydarzenia występują w związku przyczynowo-skutkowym (o tyle, o ile życie zachowuje takie związki), przerywniki dotyczące poetów już tak nie wybijają z rytmu.
Czytając byłem wewnętrznie rozdarty – czy mi się to podoba, czy mnie to jednak męczy. Z jednej strony biografia nie jest sama w sobie super ciekawa. Nie jest to osoba z pierwszych stron gazet, dla większości osób zupełnie anonimowa. Nie wpływa na losy świata, jej życie jest dość zwyczajne: popada w nałogi, rozpoczyna i kończy związki, przeprowadza się z miejsca na miejsce, bierze się za różne dyscypliny sportu. No i jest artystką, czyli dużo czasu zajmuje jej odnalezienie swojego ja (i ciągle go szuka i ciągle ma na to czas), szuka mistrzów zen, buddystów, jakieś new age, hipisowskie komuny itd. Nie będę oszukiwał, że rozumiem takich ludzi i że w ogóle mnie takie tematy interesują. Najbardziej mnie interesuje, jak ludzie znajdują na to czas :). Więc sama tematyka była dla mnie dość nieciekawa.
Z drugiej strony trudno nie dostrzec, jak misternie to wszystko jest skonstruowane. Jak wiele wydarzeń z życia pojawia się na tych 200+ stronach, jak wiele refleksji z nimi związanych jest przedstawionych. Wiele z nich wydarzyło się przecież kilkadziesiąt lat temu. Autorka ma mnóstwo dystansu do siebie, w wielu miejscach przedstawia siebie z nienajlepszej strony. To wymaga ogromnej ilości refleksji i odwagi. To podziwiam.
Ostatecznie przysiadłem i nie odłożyłem, póki nie skończyłem. Ale też, co chwila zerkałem, ile jeszcze mi zostało. Nie wiem jeszcze, czy mi spodobało, czy wymęczyło.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Nd, 01 Październik 2023, 22:03:54
Wrzesień
 
Martian Manhunter vol.3 nr 8 - zgodnie z fabularnymi prawidłami w finalnej odsłonie tej inicjatywy twórczej nie zabrakło niespodzianek. Przy czym na tyle przekonujących, że aż żal iż ta mini-seria nie przeobraziła się w regularny miesięcznik.
 
W poszukiwaniu Ptaka Czasu: Ziarno szaleństwa - tak się sprawy ułożyły, że cykl uzupełniający wielbioną przez wielu serię rozrósł się już do siedmiu tomów (a przed nami jeszcze co najmniej jeden). Trudno się temu dziwić, bo marchie Akbaru to wdzięczna przestrzeń przedstawiona, oferująca przed zdolnymi twórcami znaczne pole do popisu. ,,Ziarno...” to ciąg dalszy zmagań z sektą znaną jako Zakon Znaku, a przy okazji również dalszy rozwój relacji pomiędzy Marą i Bragonem. Bardzo relaksująca lektura.
 
The Fury of Firestorm nr 36 - jak w swoim czasie miał stwierdzić skądinąd znany Wiktor Żwikiewicz „(…) kobieta w życiu mężczyzny jest jak tajfun”. Tytułowy bohater tej serii nie raz miał okazję się o tym przekonać, a w tej jej odsłonie jego problem ma naturę podwójną. Zmuszony jest bowiem skonfrontować się z Killer Frost i Plastique; przy czym już tylko każda z osobna jest wyzwaniem mocno wymagającym. Jakby przy okazji pogłębieniu ulega relacja Firestorma z Firehawk. Natomiast w wymiarze plastycznym interesujący efekt osiąga nowy nakładacz tuszu w osobie Alana Kupperberga.
 
Storm t.11 - kolejny popis połączonych talentów Martina Lodevijka i Dona Lawrance'a. Niestety w tym składzie już po raz ostatni, jako że dwa lata po zakończeniu zawartych tu prac Don Lawrence zmarł był. Pozostało jednak świadectwo jego kunsztu, którego obie opowieści są dobitnym przykładem. 
 
Conan: Wojna węży – tymczasowy powrót Conana w „barwy” Domu Pomysłów przejawił się także „wmontowaniem” go w niecodzienne sojusze, takie jak chociażby ten przybliżony w serii „Savage Avengers”. Tytułowa „Wojna węży” to kolejny przejaw tej tendencji; do tego z widokami na poszerzenie grona sojuszników mocarnego barbarzyńcy o jego władający prehistoryczną Waluzją pierwowzór. Zarówno fabuła jak i warstwa plastyczna nie ścinają co prawda z nóg; niemniej jest to w stricte rozrywkowej klasie rzecz warta rozpoznania.
 
Ragman vol.2 nr 1 - na początku lat 90. DC Comics zdecydowało się ,,odgruzować” jednego ze swoich trzecioligowych herosów, a zaangażowany w ten proces Keith Giffen całkiem ambitnie obmyślił epizod inicjujący to przedsięwzięcie. Znać tu bowiem inspiracje kanonicznymi ,,Strażnikami”. Biorąc pod uwagę, że akurat wówczas komercyjnymi hitami stawały się zupełnie odmienne propozycje wydawnicze, tego typu podejście należy uznać za akt odwagi. Ogólnie tytuł ten zapowiada się bardzo interesująco.
 
The Fury of Firestorm nr 37 - epizod interesujący już tylko z racji gościnnego wykonania warstwy plastycznej przez Alexa Niño, jeszcze jednego Filipińczyka udzielającego się w amerykańskiej branży komiksowej. Z kolei warstwa fabularna to jeszcze jedno wyzwanie wymagające zdefiniowania przez profesorską głowę Martina Steina. Ciekawy przerywnik miedzy dłuższymi opowieściami.
 
Gwiezdny Zamek t.6 - im dalej tym lepiej i stąd, jak dla mnie, jest to najbardziej udana odsłona tej serii, momentami wręcz porywająca, a na pewno pieczołowicie wykonana od strony formalnej. Ponadto znać perspektywy rozwojowe w wymiarze fabularnym. Zaryzykuję twierdzenie, ze Juliusz Verne nie pogardziłby tą lekturą.
 
Marvel Origins t.18: Daredevil 1
- jeszcze jeden heros Domu Pomysłów, który już na starcie wymagał doszlifowania. Faktycznie tak się sprawy miały, przez co postać ta ewoluowała w tempie ekspresowym. Żałuję tylko, że Bill Everett na dłużej nie zagościł w tej serii, bo DD w jego wykonaniu prezentował się stosownie zadziornie.

Ragman vol.2 nr 2
- brutalna i bezpardonowa opowieść miksująca ,,poziom” ulicy z ,,poziomem” metafizycznym. Tytułowy bohater wielkich szans na uwiedzenie szerokiego grona odbiorców raczej nie miał. Niemniej przynajmniej na tym jej etapie rozwojowym zaistnienie niniejszej inicjatywy mocno cieszy.
The Fury of Firestorm nr 38 - powrotu Hyeny spodziewać się było można już od dawna. Ilustracja zdobiąca okładkę tego epizodu nie pozostawia pod tym względem cienia wątpliwości. Stad Ronnie Raymond i Martin Stein zmuszeni zostają do kolejnej konfrontacji o najwyższej stawce ryzyka. 

Bohaterowie i Złoczyńcy. Stowarzyszenie Sprawiedliwości: Przyjdź Królestwo twoje t. I
– zarówno seria „JSA” jak i „Justice Society of America vol.3” to były znakomite i bardzo równo prowadzone przedsięwzięcia twórcze. Dlatego nie mam zamiaru powstrzymywać się w rozpływaniu nad rozrywkowymi walorami także tej odsłony niniejszej kolekcji. Rozmach, głębia psychologiczna uczestników tej fabuły, przekonująca intryga oraz fabularna łączność z kanonicznym „Przyjdź Królestwo” Marka Waida i Alexa Rossa sprawiają, że wprost nie mogę doczekać się kontynuacji tej opowieści.
 
Nieskończona granica – nowe, kolejne już otwarcie uniwersum DC szczerze pisząc nie przekonuje. Z jednej strony cieszy powrót Amerykańskiego Stowarzyszenia Sprawiedliwości oraz ogólnie wieloświatów w jego nieskończonej „formule”. Zabrakło jednak przekonującego zagrożenia, a przy tym trudno opędzić się od poczucia, że grono scenarzystów, których do tego przedsięwzięcia oddelegowano, nie poradzili sobie z sensownym poukładaniem poszczególnych składników tej opowieści.

Ragman vol.2 nr 3
- nie każdy heros zdolny jest z miejsca podjąć swoje obowiązki. Niektórzy z nich muszą do nich dojrzeć. Tak się sprawy maja w przypadku Rory’ego Regana, który dziedzictwo (a może brzemię...) swojego ojca musi dopiero poznać i zaakceptować. Rozwój tytułowej postaci zatem następuje. Do tego w przekonującej, osnutej żydowską mistyką, aurze.
 
The Fury of Firestorm nr 39 - posługując się schematami fabularnymi użytkowanymi przez Gerry’ego Conwaya podczas rozpisywania przezeń przygód ,,Przyjaciela z Sąsiedztwa” po raz kolejny sprawdziły się także w tej serii. Przed Ronnie’m życiowy przełom, a i prof. Stein ewidentnie ma ochotę na wprowadzenia radykalnych zmian w swoim życiu. Te okoliczności stosownie dynamizują świat kreowany tej serii, a Rafael Kayanan (tj. jej rysownik) stara się podkreślić żywiołowość rozwoju akcji za sprawą dynamicznego układu kadrów w ramach planszy.
 
Fantastyczna Czwórka Jonathana Hickmana t.2
- w tej z rozmachem prowadzonej opowieści nie zabrakło zarówno autentycznego (i tragicznego zarazem) przełomu jak i osobowościowej głębi portretowanych postaci. I co więcej ma się poczucie, że najlepsze dopiero przed nami.
 
Ragman vol.2 nr 4 - tytułowy bohater to oczywiście nie ten rozmiar ,,kapelusza”, co w przypadku Batmana. Niemniej niniejsza odsłona tej mini-serii wykazuje, że także Ragman jest władny zasiać strach w przedstawicielach półświatka Gotham.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: laf w Pn, 02 Październik 2023, 08:21:41
@Nawimar, jak oceniasz całość Gwiezdnego Zamku? Ostatnio na audiobookach przesłuchuję powieści Verne'a, tak więc mam nostalgiczny powrót do przeszłości.  Z miłą chęcią poszerzyłbym świat wykreowany przez Verne'a, ale nie wiem czy ta seria trzyma w miarę dobry poziom.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Pn, 02 Październik 2023, 21:20:23
Lafie, jestem zdania, że przynajmniej pierwszej odsłonie tej serii warto dać szansę. Jeśli się spodoba, to dalej jest ona prowadzona na wyrównanym poziomie z okazjonalnymi "przebłyskami". Ujęła mnie także jej warstwa plastyczna (w tym również forma edycji stylizowana na ilustrowane książki z przełomu XIX i XX w.), o malarskim zacięciu. Choć równocześnie spotkałem się z dwiema krytycznymi opiniami w kontekście wizerunku niektórych postaci, ujętych w manierze wzorowanej na rozwiązaniach japońskich. Mnie osobiście ta okoliczność ani trochę nie razi, a miast tego oko moje niezmiennie cieszą w tej serii projekty urządzeń latających wszelkiego typu oraz konstrukcji architektonicznych. Jest w tych konceptach plastycznych mnóstwo rozmachu, a zarazem finezji i wzorniczej pieczołowitości. Do tego przynajmniej jak dla mnie seria ta okazała się udanym, wspominanym przez Ciebie, nostalgicznym powrotem do przeszłości, fantastyki retro zarówno z czasów jej klasyków pokroju właśnie Verne'a (a przy okazji także Wellsa), jak również ich epigonów, takich jako m.in. Stephen Baxter. Jeśli zdecydujesz się spróbować, to trzymam kciuki abyś się nie rozczarował.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w So, 14 Październik 2023, 16:16:05
  Podsumowanie września a wrzesień jak zawsze u mnie miesiącem komiksu polskiego, lub z braku takowego komiksu zagranicznego w którego tworzeniu brał udział jakiś nasz rodak. Uwaga jak (prawie) zawsze mogą pojawić się pewne SPOILERY!!!


1. "Kajko i Kokosz:Woje Mirmiła" - Janusz Christa. Powtórzę sam siebie z zeszłego roku, to dosyć zabawna sprawa, ale o ile takie komiksy jak "Thorgal" czy "Tytus" pamiętałem doskonale praktycznie strona po stronie, tak jakoś "Kajko i Kokosz" nie wrył mi się, aż tak mocno w pamięć. Pamiętam pojedyncze kadry, czasami całe ich sekwencje, niektóre gagi czy nawet teksty, ale całość jako historia bardzo mocno mi się zatarła w pamięci, także na pewien sposób dla mnie była to lektura czegoś nowego. Cała intryga jest osnuta wokół spisku królewskiego kanclerza, który z powodu pewnych niedociągnięć natury raczej urzędowej (a nie oszukujmy się miały one miejsce) wysadzi ze stanowiska kasztelana Mirmiła a wsadzi na nie swojego krewniaka Dajmiecha. Biorąc pod uwagę, że tenże Dajmiech to kompletnie czarny charakter bez choćby odrobiny jakichkolwiek pozytywnych cech charakteru, dwóch najdzielniejszych wojów w całym grodzie będzie musiało przywrócić stan rzeczy do naturalnego porządku. Rysunki - Janusz Christa i to wystarczy. No dobra z ciekawostek może to, że ciotka Zielacha przybiera formę ciotki Jagi. Dobrze więc, dzięki mojej "doskonałej" pamięci mogę od nowa cieszyć się lekturą KiK i przyznam szczerze, że jestem zaskoczony jak wysoki jest poziom tego prawie pięćdziesięcioletniego komiksu. Humoru pod korek powiedzieć, to powiedzieć mało, dowcipy i sytuacyjne i bazujące na nawiązaniach do aktualnych wtedy wydarzeń i problemów, mnóstwo żartów poukrywanych na rysunkach, spora ilość zabawnych bon motów jest tego naprawdę mnóstwo. Lecz nie tylko humor jest tutaj mocną stroną, ten komiks jest po prostu...ciekawy. Fabuła jest autentycznie wciągająca i to pomimo tego, że widać iż komiks był drukowany w króciutkich gazetowych fragmentach z których każdy był osobnym skeczem przez co akcja wydaje się, momentami stoi w miejscu. Nie byłem w tym przypadku znudzony ani chwilę. Nie ma sensu przedłużać, jeżeli żyje ktokolwiek kto nie czytał, to brać nie gadać, może i podróba Asterixa i Obelixa, ale w/g mojej opinii wcale nie gorsza. Ocena 8/10.

2. "Tytus, Romek i A'tomek" - tomy 11-20. Henryk Jerzy Chmielewski. Chociaż Tytus kowbojem i Tytus astronomem to moje ulubione książeczki to tomy drugiej dziesiątki to zdecydowanie najlepsze czasy dla tego tytułu. Ochrona Zabytków, którą kiedyś bardzo lubiłem dalej okazuje się bardzo dobra, scena ze świnią w Operacji Bieszczady znowu doprowadziła mnie do łez ze śmiechu (Papcio potrafił być czasami okrutny), legendarne Wyspy Nonsensu przez wielu uważane za najlepszą część ciągle zmuszają nas aby się zastanowić nad absurdami otaczającej nas rzeczywistości. Co dosyć interesujące jakoś nigdy nie przepadałem za Tytus uczniem i znowu mnie po tylu latach nie wciągnął na dodatek w przypadku wydania w tych zeszytach Pruszyńskiego ten komiks łącznie z okładką jest odtworzony na podstawie bardzo słabych materiałów. Tytus geologiem też jakoś nigdy nie należał do moich ulubionych i również tym razem nie zmieniły się moje zapatrywania na ten tytuł, nie bardzo potrafiłem przełożyć te przygody na nasze codzienne życie. Wizyta w krainie krasnoludków mocno zalatywała "Kingsajzem", tyle że powstała wcześniej, w sumie nie byłbym zdziwiony gdyby Machulski zainspirował się tym komiksem. Tytus dziennikarzem też wtedy mi się bardzo podobał pamiętam, ale co dosyć zabawne kompletnie zapomniałem że taki istniał, teraz na świeżo po lekturze bez problemu awansuje do czołówki, niektóre postacie z redakcji są tak charakterystyczne, że trudno uwierzyć, że Papcio nie pił tutaj do konkretnych osób, a grafik po "kawie" Tytusa wymiata. Tytus muzykiem (DJem) to akurat jest jedna z najbardziej zapamiętanych przeze mnie części, ale mam co do niej nieco mieszane uczucia, druga połowa ta na obcej planecie trochę wybija z rytmu, wygląda jakby wyciągnięto ją z innej książeczki, na dodatek razi nieco kompletnie beznadziejny "design" kosmitów, za to i tak warto chociażby dla Tomasza Kołodziejczaka w roli punkowego wokalisty, sceny z dyskoteki i dosyć złożonych jak na tę serię rysunków. Tytus plastykiem pełen ciekawostek na temat malarstwa ciągle fajny i nareszcie dochodzimy do pierwszej książeczki powstałej już nie w czasach PRL-u czyli Tytus aktorem i z zadowoleniem stwierdzam, że dalej jest interesująco, chociaż no właśnie bardziej interesująco niż zabawnie, dla dzieciaka sporo wiedzy na temat teatru, dużo kultowych rymowanek. Ze smutkiem natomiast stwierdziłem, że księga XX czyli Druga Wyprawa na Wyspy Nonsensu jest nawet nie przeciętna, tylko po raz pierwszy przy tym tytule po prostu słaba. Strasznie wymuszona, z nietrafionymi pomysłami (wyspa naukowców) i niepotrzebnymi nawiązaniami do aktualnej mody (deskorolki), w całości bardzo odtwórcza. Trochę ratuje ten tomik Wyspa Humorolissimusa będąca strasznie toporną (ale przynajmniej idzie się raz czy dwa uśmiechnąć) krytyką komuny. Za to kompletnie nie zrozumiałem rajskiej wyspy. Miała krytykować katolicyzm? Humoru mało, na dodatek strasznie na "odwal się" wykonane rysunki, dobra wolę o tym już zapomnieć i pamiętać dziewięć poprzednich. Co ja tu będę reklamował skoro wszyscy znają? Zwariowany humor często oparty na surrealistycznych skojarzeniach wyśmiewający w zawoalowany mniej lub bardziej sposób absurdy życia codziennego, kopalnia kultowych tekstów z których kilka naprawdę weszło do potocznego języka. Owszem po tych dwudziestu już częściach widać lekkie zmęczenie materiału, Papcio zaczyna trochę przetwarzać swoje własne pomysły i powiem szczerze jakoś wolałem tę prostszą, nieco bardziej toporną krechę z początków, im więcej ozdobników i szczegółów tym mam wrażenie mniej fajnie to wygląda. Da się również zauważyć, że o ile pierwsze książeczki skierowane były zdecydowanie do dzieci, późniejsze były pisane tak aby i dorośli czerpali z nich przyjemność to tutaj pod koniec odbiorcą docelowym będą już raczej dzieciaki nieco starsze i wszyscy wzwyż. Sam Tytus wydaje się nieco poważniejszy i taki bardziej w wieku już starsza młodzież, zaczyna prowadzić życie zawodowe, tudzież nocne, pojawiają się dziewczyny, żarty z seksu, czy chociażby pada pierwszy trup. Same fabuły nieco bardziej osadzone w codziennym życiu. Czy to dobrze? W/g mnie tak, aczkolwiek traci seria nieco tego swojego bajkowego czaru. Cóż obawiam się patrząc po opiniach (czytałem jeszcze pamiętam ten z mrówkami, nowszych już nawet na oczy nie widziałem zostawię je sobie na przyszły rok), że najlepsze niestety już za mną ale mimo wszystko z wielką przyjemnością stwierdzam jak wielką frajdę sprawiła mi lektura przygód trzech harcerzy z których jeden jest szympansem pragnącym zostać człowiekiem. Papciu Chmiel z ciebie to był Gość przez duże G. Ciekawostka w 10 książeczkach znalazłem dwa błędy ortograficzne i to takie dosyć hardcorowe. Ocena -8/10.


3. "Na Polach Grunwaldu" - Mariusz Moroz. Zdaje się trzecie podejścię autora do tematyki krzyżackiej, miałem do czynienia z "Endorfem" nie zachwycił, ale i nie mogę powiedzieć że to była jakoś szczególnie kiepskie, więc byłem ciekawy jak będzie tym razem. Sam tytuł narzuca tematykę jednego z największych zwycięstw naszego oręża (również pod względem skali) i chyba najbardziej znanego również poza Polską. Kilka pierwszych stron to ogólne wprowadzenie w sytuację polityczną, dajmy na to poselstwo biskupa Kurowskiego do Wielkiego Mistrza (będące najprawdopodobniej prowokacją). Dalej nieco wydarzeń następujących niedługo przed bitwą (budowa mostu na Wiśle, zdobycie Dąbrówna) no i właściwa akcja rozpoczyna się wraz z pobudką dnia 15 lipca a kończy się wieczorem dnia tego samego (nie do końca, ale o tym dalej). Przejdę odrazu do największej wady tego albumu a jest nią szata graficzna. Otwierając album przeniesiemy się prosto w przaśne początki lat 90-tych i ich komiksowy boom, gdy chcieć znaczyło móc a wydawnictw nie dało się zliczyć, zalatuje to artystami typu Roman Pierzgalski (choć nie wiem czy jemu lepiej trochę to nie szło). Widać, że mamy do czynienia raczej z dziełem utalentowanego plastycznie amatora niż kogoś, kto zawodowo żyje z rysunku. Najmocniej uwagę przykuwają bardzo słabe twarze, pełne jakichś dziwnych kresek i kropek, które zapewne w założeniu mają udawać zmarszczki i bruzdy, tyle że zupełnie im się to nie udaje a przypominają raczej ślady po niespecjalnie umiejętnym goleniu (tzn. gdyby człowiek golił całą twarz a nie tylko brodę i policzki). Błędy w perspektywie, błędy anatomiczne, kompletna nieznajomość takiego pojęcia jak "światłocień" to kolejne znaki rozpoznawcze. I szczerze mówiąc odpuściłbym sobie nieco, bo naprawdę widziałem gorzej narysowane komiksy, natomiast mamy tutaj do czynienia z grzechem, którego w komiksie historycznym wybaczyć nie można. Mianowicie naprawdę praktycznie brak tutaj jakiegokolwiek rozmachu. Mamy do czynienia z jedną z największych średniowiecznych bitew i właściwie kompletnie tego nie widać. Na większości kadrów z reguły mamy kilku z rzadka kilkunastu wojowników plus gdzieś tam coś w tle nabazgrane, że niby coś się dzieje (często nie ma nawet tego), "rzuty" na pole walki są "wykonane" z reguły z dosyć bliska a raz czy dwa tam gdzie autor chce uchwycić pole bitwy z dalszej odległości z większą ilością postaci to kompletnie mu to nie wychodzi i wygląda to jakby ktoś porozstawiał takie niegdyś popularne "żołnierzyki" w skali 1/72 i po prostu przerysował taką dioramę, kompletnie brak tam wrażenia ruchu (te żołnierzyki to chyba jednak lepiej oddawały ruch niż te rysunki). Dodatkowo niektóre kadry, aby zostać dopasowane do kompozycji strony oraz formatu kartki są rozciągane wszerz lub wzwyż co dosyć mocno rzuca się w oczy. Natomiast nie jest tak też, że nie ma pana Moroza za co pochwalić. Fajnie oddano wygląd wszelkich wojaków ich barwy, sprzęt itp. wiadomo nie jest to poziom szczegółowości "Armii Zdobywcy", ale pod tym względem jak na moje oko amatora większość wygląda porządnie. Porządnie wyglądają również sceny walk pojedynczych rycerzy, autorowi naprawdę nieźle udało się odwzorować dynamikę i siłę pojedynków. Nie epatuje nadmiernie brutalnością, ale i nie można powiedzieć aby unikał widoków chlapiącej na wszystkie strony juchy, widać że w chaosie pola bitwy niewiele miejsca było dla wirtuozów szermierki a raczej stawia się na brutalną siłę i wytrzymałość przy machaniu wszelkiego rodzaju żelastwem. Nie mam natomiast zastrzeżeń do autora jako scenarzysty ani człowieka odpowiadającego za merytoryczną stronę projektu. Na tych niecałych sześćdziesięciu stronach udało mu się zmieścić wszelkie ważniejsze wydarzenia bitwy o których wiemy a akcja przeskakuje a to do Jagiełły a to do Von Jungingena po równo, dzięki czemu możemy obserwować proces dowodzenia a także akcentowane są newralgiczne momenty całego wydarzenia a więc wszystko zgodnie ze sztuką w przypadku gatunku batalistycznego. Mam tylko jedną uwagę, komiks nie wiedzieć dlaczego kończy się sceną w której Krzyżacy wycofują się do Malborka i tak po prawdzie wygląda to jakby tam strony lub dwóch zabrakło. Poza tym poważnie przy takiej historii ostatnie słowo powinno należeć do komtura? Nie można było jakiegoś przemówienia króla polskiego dać (a chociażby tego z sienkiewiczowskich "Krzyżaków"), albo jakiegoś obrazu dzwonów w Krakowie oznajmiających wiktorię? Mariusz Moroz sam twierdzi, że jest to tylko wizja bitwy o której po tylu latach tak naprawdę możemy się dowiedzieć z niewielu źródeł a i to nie do końca pewnych, ale czuć że pracę tutaj swoją wykonał rzetelnie, na podstawie najaktualniejszych i najbardziej prawdopodobnych teorii, część rzeczy byłem świadom o niektórych dowiedziałem się dopiero podczas lektury więc napewno tutaj plusik. W dodatkach posłowie na temat literatury źródłowej, opisy do poszczególnych kadrów zawierające bardzo dużą ilość różnych ciekawostek oraz galeria przy oglądaniu, której przekonamy się, że jednak w rysowaniu twarzy rysownik wcale nie jest taki ostatni. Szkoda to mógł, być naprawdę dobry komiks bo jest porządnie napisany, ale te rysunki to jednak na nie. Dobra historia może pociągnąć niespecjalnie udaną grafikę w jakimś Spider-Manie a od komiksu historycznego oczekuję, że swoim wyglądem przeniesie mnie w dawne czasy a nie zmusi  do zastanawiania dlaczego ten facet ma dwa łokcie, aczkolwiek wydaje mi się, że wygląda to wszystko jednak nieco lepiej niż w przypadku "Endorfa" więc jakiś progres umiejętności chyba istnieje. Tym niemniej pomimo przeciętnej oceny zainteresowanym tematem raczej polecę, a swój egzemplarz zostawiam na półce w końcu ile największych średniowiecznych bitew wygraliśmy? A ta ocena końcowa to: 5+/10.


4. "Chorągwie pod Grunwaldem" - Mariusz Moroz. Nie komiks, ale raczej suplement do powyższej pozycji, wydany w tym samym czasie, przez to samo wydawnictwo i tego samego autora więc traktuje jak komplet. Rzecz na naszym rynku absolutnie wyjątkowa czyli album-encyklopedia przedstawiający bojowe chorągwie biorące udział w bitwie pod Grunwaldem (no nie tak do końca), czyli taka mniejszego kalibru kopia legendarnego "Banderia Prutenorum" plus znaki Polski i jej sprzymierzeńców. Album zaczyna się od 51 krzyżackich chorągwi zdobytych podczas bitwy grunwaldzkiej dalej jest chorągiew komtura Von Plauena, który nie zdążył na plac boju zdobyta kilka miesięcy później pod Koronowem a dalej cztery brakujące chorągwie inflanckie, które dostały się w nasze ręce jakieś 20 lat później w bitwie pod Dąbkami. Standardem jest, że na jeden znak przypadają dwie strony. Całostronicowa ilustracja oraz opis składający się z łacińskiego cytatu (w odpowiedniej czcionce), jego tłumaczenie oraz autorski przypis z ciekawostkami na temat danego terenu pochodzenia, albo losów oddziału w bitwie oraz przedstawiający osobę dowódcy (o ile udało się ustalić, w większości wypadków się udało). Dalej znajdują się chorągwie polskie czyli 51 bitewnych plus proporzec ochrony Jagiełły. 40 chorągwi litewskich z racji tego, że nie zostały przez nikogo opisane z wyjątkiem kilku pobieżnych zdań, ograniczone tylko do Pogoni oraz Słupów Giedymina, 3 chorągwie smoleńskie także nie opisane przez kronikarza sprowadzone do jednej przypominającej litewską o pozostałych prawdopodobnie siedmiu chorągwiach tatarskich nie wiadomo nic (ciekawostka Długosz ze względu na swego rodzaju polityczną poprawność zaniżył znacznie ich liczbę), więc dano jakąś tam przykładową stosowaną w tamtych czasach. Z przyjemnością stwierdzam, że pod względem wyglądu jest lepiej niż w komiksie. Każda ilustracja przedstawia zazwyczaj od 2 do 4 wojowników, najczęściej konno z których jeden trzyma chorągiew. Twarze bywa, że w kilku przypadkach dalej straszą, natomiast na ogół wyglądają już przyzwoicie. Pomaga w tym zapewne większa ilość czasu, którą można było poświęcić na przygotowanie każdego obrazu oraz nieco dalsza odległość w której artysta umiejscawia postacie. Jednocześnie plansze są na tyle duże, że może sobie pozwolić na całkiem niezłą szczegółowość co sprawia, że niektóre strony naprawdę potrafią cieszyć oko. Dwie uwagi krytyczne. Panu Morozowi ani tu, ani tam powyżej nie udało się narysować basinetu z przyłbicą w kształcie psiego pyska jeżeli znajdował się on pod pewnym kątem w stosunku do patrzącego, to niby jakaś nieważna pierdoła, ale to się natychmiast rzuca w oczy, wygląda po prostu dziwnie i zdarza się często. Dwa, "modele" ustawiane są w różnych pozycjach tak, aby chorągwie były jak najlepiej widoczne i wprowadzić trochę urozmaicenia, w kilku przypadkach jednak są one nieco zwinięte, nie stanowi to niby problemu bo najczęściej są one symetryczne i wiemy co się znajduje na niewidocznych fragmentach, trzeba było jednak zostawić trochę więcej nudnej niezmienności i postawić na pełną widoczność. W dodatkach kalendarium rozpoczynające się od założenia pierwszego szpitala w Akce do klęski na grunwaldzkich polach obejmujące dzieje zarówno Państwa Krzyżackiego jak i Polski oraz Litwy a także krótki opis źródeł z których autor czerpał. Podstawą wiadomo "Banderia Prutenorum" Długosza z ilustracjami Stanisława Durinka a także długoszowe "Roczniki" i "Klejnoty" oraz "Herbarz Złotego Runa" autorstwa co ciekawe angielskiego herolda Jeana Lefevre de Saint Remy. Całość przynajmniej dla mnie czyli laika wydaje się merytorycznie bardzo dobrze przygotowana, wizerunki krzyżackich chorągwi są znane bo zostały namalowane. Wygląd chorągwi polskich znany jest tylko z opisów, ale z racji tego, że są to herby ziemskie i rodowe, które wiele się nie zmieniły a część z nich aktualna dla tamtych czasów została namalowana przez Anglika (lub Francuza mieszkającego w Anglii), więc z dużym prawdopodobieństwem te na papierze wyglądają tak jak te rzeczywiste ponad 600 lat temu. Autor jednocześnie podkreśla miejsca w których według historyków Długosz pomylił się napewno oraz prawdopodobnie (kilka razy mu się zdarzyło - chociaż kto wie, może to historycy się mylą?). Czepię się trochę tych dodatków bo jednak w mojej opinii nieco ich brakuje. Nie ma jakiegokolwiek słowniczka a jest kilka pojęć, których laik może nie do końca rozumieć, naprzykład to, że Większa Chorągiew Zakonu jest gonafonem, podana definicja jest niepełna a to, że inne chorągwie potrafią być gonfalonami jest kompletnie pominięte. Może jakieś podstawy na temat tych znaków rodowych? Jakaś mapka? Historia tych kopii, które wiszą na Wawelu? Jest wcale nie mniej ciekawa niż historia oryginałów. Na dobrą sprawę nie znalazłem nawet informacji skąd pochodzą te łacińskie cytaty. Jasne, że można sobie to wszystko w internecie sprawdzić, ale chyba kilka dodatkowych stron by nie zaszkodziło. Jeszcze z drobnych ciekawostek, autor kilkukrotnie podpowiada, że trzech komturów podarowanych jako jeńcy księciu Witoldowi zostało przez niego zamordowanych, natomiast ani tu ani w komiksie "Na Polach Grunwaldu" gdzie no powiedzmy jest scena ścięcia uciekającego Von Schwelborna, nie wspomina, że prawdopodobnie doszło do zabijania jeńców czy też raczej poddających się zakonników, także ten tego. Czy polecam? Jak najbardziej, tylko właściwie nie wiem komu. Tym co kupili komiks, miłośnikom wojskowości lub historii, Turbo-Polakom czy wszelkim ciekawskim chyba. Fajnie wydane, ładnie wyglądające no i jakby nie patrzeć oryginalne, jasne czytałem jakieś artykuły w pismach mniej lub bardziej branżowych lub internecie i spotykałem się z tematyką w różnych książkach, ale nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek trzymał jakiś herbarz w dłoniach, to raczej dosyć niszowa tematyka. Ocena 7+/10.


5. "Pan Blaki" - Karol Konwerski, Mateusz Skutnik. Króciutkie historyjki o jakimś uszatym człowieczku (?), który chodzi sobie gdzieś tam lub wykonuje czynności jakieś tam ,dokładnie te same, które codziennie wykonuje każdy z nas i rozmyśla przy tym na różnorakie tematy. Komiks podzielony jest na kilka rozdziałów a w każdym tytułowemu bohaterowi przydarza się jakaś inna sytuacja lub dokonuje on jakiejś obserwacji, która stanowi dla niego pretekst do rozmyślania na tematy o których od czasu do czasu rozmyśla każdy z nas i właściwie to te jego wewnętrzne monologi stanowią większość tekstu, dialogów tu niewiele. Ciężko w sumie ocenić pracę rysownika, bo niewiele jest tu do oceniania. Sam Blaki to jakiś konus ubrany w czarny płaszcz z wiecznie zacienioną twarzą, który z tymi swoimi odstającymi uszami kojarzy się nieco z Mistrzem Yodą. Rysownikowi całkiem nieźle udało się odwzorować mimikę czy też emocje targające bohaterem pomimo tego, że rzadko kiedy widać, że posiada on wogóle coś takiego jak usta. W sumie nie bardzo można powiedzieć jak właściwie wygląda Blaki, ale zapewne jest to celowy koncept, mający sprawić aby potencjalny czytelnik mógł podstawić swoją twarz pod takiego everymana. Teł praktycznie brak, najczęściej ograniczają się one do jakichś ważniejszych fragmentów środowiska mających określać miejsce akcji. Ogólnie tylko po jakiś drobnych szczegółach można się zorientować, że pan Skutnik rysować potrafi i to bardzo dobrze a tutaj ograniczył się do eleganckiego minimalizmu z powodu odgórnych założeń. Komiks jest na podobno na podstawie jakiejś książki Leszka Kołakowskiego, postać znam czytałem jeden czy dwa eseje lub artykuły, widziałem kiedyś nagraną rozmowę z Adamem Michnikiem. Nie będę udawał, że się na filozofii znam, dla mnie to raczej terra incognita, temat trochę nie na moją głowę. Z filozofią mi niespecjalnie po drodze a z czerwonymi myślicielami pokroju pana Kołakowskiego jeszcze mniej, natomiast poruszone zostaną tutaj takie dosyć podstawowe zagadnienia i to wydaje się mocną stroną całości. Całość jest jak najbardziej przystępna dla kompletnego laika, bo czy to geniusz matematyczny, czy astronauta, czy murarz-tynkarz raczej każdy na swój własny sposób zastanowił się chociaż raz nad koncepcjami władzy czy przebaczenia. Momentami to trochę naiwne może się wydawać, ale jako taki wstępniaczek, zwłaszcza lekko podlane humorem to może? I tutaj ta mocna strona staje się jednocześnie najsłabszy, punktem tej książeczki, bo w tym momencie zachodzi pytanie, czy naprawdę forma komiksu stanowi jakąś wartość dodaną do przemyśleń Kołakowskiego? No jak, dla mnie niekoniecznie, powiedzmy że zmniejsza ilość tekstu potrzebnego na przedstawienie wybranych zagadnień. No to w takim razie, czy ja powinienem wydawać pieniądze na album, który stara się mnie zmusić do zastanawiania się nad zagadnieniami, nad którymi zastanawiałem się już dziesiątki jak nie więcej razy wcześniej? Chyba nie, przyznam szczerze, że przeczytałem, odłożyłem na półkę i nie poświęciłem pięciu minut na wspomnienie tej lektury do momentu rozpoczęcia pisania tego tekstu. Poruszane tutaj tematy, są taką oczywistością, że doprawdy nie wiem czy to nie powinno być skierowane do jakiegoś pierwszoklasisty, bo to chyba mniej więcej wtedy zaczynamy się zastanawiać nad relatywizacją kłamstwa, chociaż nie znamy takich trudnych słów, więc i tu pudło. Nie wiem, może w jakiejś formie rubryki w czasopiśmie, albo web-komiksu by się to lepiej sprawdziło? Btw. najbardziej do gustu przypadł mi rozdział "O dobroci", który w przeciwieństwie do zdecydowanej większości jest raczej formą przypowieści, mającą być wskazówką dla moralnego kompasu oraz ten o toto-lotku poruszający chyba najbardziej podstawowe pytanie jakie zadaje sobie ludzkość od momentu poczęcia. W sumie przyjemne to w lekturze, więc lekko naciągam. Ocena -6/10.


6. "Jak Schudnąć 30kg - Prawdziwa Historia Miłosna" - Tomasz Pstrągowski, Maciej Pałka. Historia uczucia dorosłego mężczyzny do internetowej 15-letniej lolitki (lektura okazała się mocno na czasie) czyli autobiograficzny komiks, jakiegoś podobno znanego w środowisku człowieka. Sam komiks bardzo mi się skojarzył z "Blankets" Craiga Thompsona, tak bardzo, że aż na granicy pewnego rodzaju koncepcyjnego plagiatu. Tyle, że o ile komiks Kanadyjczyka, zachwycał szczerością jednocześnie sprawiając, że czujemy się nieswojo podglądając dwójkę bohaterów w ich intymnych chwilach, których nie powinien być świadkiem nikt inny a także mieliśmy za złe autorowi ten wręcz obsceniczny ekshibicjonizm dziwaka. O tyle przy lekturze "Jak schudnąć...", ja osobiście ani przez moment nie odniosłem wrażenia, że ta historia jest prawdziwa. Postać "grubasa" skonstruowana jest z samych paradoksów a jedne sceny przeczą tym na kolejnych stronach. Skoro mamy do czynienia nie z autobiografią  a próbą literackiej autokreacji autora to co nam zostaje? Ot toksyczne samobiczowanie się głównego bohatera i próby szokowania scenami w stylu "walenie konia" do nagich zdjęć gimnazjalistki, które szokowałby może ze 40 lat temu i to tylko tych co nigdy nie słyszeli o "Lolicie". Rysunki pana Pałki, najchętniej pominąłbym milczeniem, ale się nie da. Miałem kolegę w podstawówce, który bardzo podobnymi rysunkami zamalowywał książkę od historii, nie był żadnym rysownikiem z zawodu ani nigdy nie poszedł w tym kierunku kształcenia, po prostu wszyscy łącznie z nauczycielką plastyki uważali, że ma talent w ręce. Tyle, że to co robi wrażenie u dzieciaka z podstawówki, niekoniecznie musi powalać w wykonaniu człowieka, który się tym zajmuje zawodowo. Ilustracje są prostackie i niechlujne, tam gdzie artysta (nie jestem pewien czy powinienem tego słowa użyć w tym przypadku) uznał, że urozmaici je nieco przeskakując w bardziej odwzorowujący realia (naprzykład rysując twarze znanych ludzi) lub nieco bardziej staranny (np. podkreślając ważniejsze sceny nie dziejące się w czasie trwania "akcji") to wcale to też nie wygląda za dobrze. Podobała mi się, za to kompozycja kilku kadrów. Ja wiem, że zaraz znajdą się osoby twierdzące, że to specjalnie tak wygląda bo ma pasować do treści, ale to w takim przypadku z treścią jest chyba coś nie w porządku, skoro wymaga tej bazgraniny. No dobrze, jak w takim razie podsumować? Jakieś takie użalanie się nad sobą wiecznie marudzącego nieciekawego typa, który ma udawać alter ego scenarzysty co mu się nie udaje. Do tego próba zagrania na nostalgii czytelnika w odpowiednim wieku (co w moim przypadku też się nie udało) i chyba chęć pochwalenia się, że się słucha fajnej muzy i ogląda fajne filmy. A tak naprawdę to ten komiks zabija przede wszystkim brak jakiejkolwiek oryginalności, ja to wszystko już wcześniej gdzieś widziałem tyle że w o wiele lepszym wykonaniu. Najwidoczniej nie wystarczy znać się na komiksach i je kochać, aby samemu stworzyć dobry. Na plus ostatni rozdział na spotkaniu klasowym i nie wiem jednak chyba całość nie jest tak do końca nieudana skoro jakoś nie mam ochoty dać mniej niż 4/10.


7.  "Rotmistrz Polonia" - Łukasz Kowalczuk, Łukasz Godlewski. Przygody bohatera, jakiego nie mieliśmy a na jakiego zasłużyliśmy. Dosyć cieniutka książeczka podzielona na trzy części. Pierwsza to fikcyjna historia komiksu o pierwszym polskim superbohaterze od czasów wczesnych lat dwudziestych, aż do późnej komuny napisana z Jackiem Frąsiem. Druga to właściwy komiks w którym sam Rotmistrz czyli Stefan Janowski były bohater Pierwszej Wojny Światowej oraz Wojny Polsko-Bolszewickiej zostanie wyciągnięty z odmętów zapomnienia oraz alkoholu, aby służyć jako ochrona pewnego naukowca, który wynalazł miksturę pozwalającą dostrzec Reptilian. Trzecia to ilustrowane opowiadanie, które fabularnie raczej nie łączy się z komiksem z wyjątkiem oczywiście postaci Rotmistrza i obecności gadów z kosmosu. Rysunki Łukasza Godlewskiego jakoś mnie nie zachwyciły, to po raz kolejny w tym miesiącu z tą surową krechą na poły kreskówkową na poły "mroczną" przeniesienie w niekoniecznie aż tak kolorowe lata 90-te. Chociaż też nie jest tak, że kompletnie mnie odrzuciła, sceny akcji są w porządku, tak samo jak projekty postaci, dowcipy zawarte w ilustracjach potrafią bawić, no i w sumie ta graficzna surowizna pasuje do jakby nie patrzeć "undergroundowego" komiksu. Drażni za to naprawdę nierówny poziom tych ilustracji, mocno to widać, że autor do jednych przyłożył się o wiele bardziej niż do innych (do okładki bardzo mocno się przyłożył akurat, jest naprawdę niezła). Przejdę szybko do meritum, no nie jestem specjalnie zachwycony zakupem tego komiksu, rzekłbym więcej jest całkowicie odwrotnie. Początkowy tekst o Janie Marwickim kreatorze Rotmistrza Polonii jest jakoby jakimś viralowym żartem Łukasza Kowalczuka, któremu nigdy w viral nie udało się zamienić. Mnie to kompletnie nie rozśmieszyło, raczej dla każdego będzie oczywiste, że żaden Marwicki ani jego komiksy nigdy nie istnieli więc zostaje nam przebić się przez ścianę monotonnego i nudnego tekstu okraszonego grafikami które średnio udanie naśladują style z odpowiednich epok, przez co odnosimy wrażenie, że mamy do czynienia z wypełniaczem objętości a nie czymkolwiek wartościowym. Jak się pisze fałszywe biosy to pokazał Grant Morrison w swoim "Flex Mentallo" to co tutaj znalazłem to po prostu jest smuta. Sam komiks, szczerze mówiąc całkiem udany, fani kiczu i kampu spod znaku Kowalczuka powinni być bardzo zadowoleni, ale i przygodny komiksiarz nie poruszający się w klimatach Tromy połączonej z WWE może być zaciekawiony. Podobać się może sama postać Rotmistrza, który z tym wąsem, buraczanym zachowaniem i flaszką wiecznie przytkniętą do ust, nader mocno kojarzy się z Bogdanem Bonnerem z kreskówki Bartosza Walaszka. Idzie się przy lekturze naprawdę uśmiechnąć, już pierwsza strona przyprawiła mnie o lekki rechot ("...na całe szczęście był ze mną doświadczony agent - Alfons Figurski"), do tego kilka "branżowych" dowcipów ("Hersz? To chyba nie jest polskie nazwisko?", "Czerwony czy zielony, dla mnie żadna różnica"), kilka fajnych nawiązań (Kołacz Królewski, umierający Gabriel Narutowicz mówiący "Z wielką mocą, łączy się wielka odpowiedzialność), pod koniec klimaty przaśno-hellboyowe, itd. Trzeci element zbioru czyli opowiadanie, zaczyna się nawet fajnie od pojedynku wrestlingowego (jakżeby inaczej), ale dosyć szybko staje się nudne, na dodatek jeszcze szybciej orientujemy się, że to kompletna grafomania, co teoretycznie pasowałoby do profilu całości, tyle że to powinno być tandetne w treści a forma literacka powinna być elegancka i przede wszystkim być ciekawe a to coś przypomina ten mój tekst powyżej i poniżej, czyli dzieło amatora. Przejdźmy do podsumowania, nie jestem fanem przeliczania stron na złotówki, ale w tym przypadku samo to przychodzi na myśl. Za wcale niemałe pieniądze otrzymałem dwadzieścia parę stron komiksu w sumie fajnego, ale urwanego gdzieś chyba nawet nie w połowie i dwa teksty jeden słabszy od drugiego. Jakby jakieś demo, jakiegoś pomysłu który najpewniej nigdy nie zostanie rozwinięty. Ja rozumiem, że to niszowa twórczość ale autor chyba, mógłby nieco poważniej potraktować czytelnika. Zawartość bardzo oszczędna, więc ocena tak samo. 3+/10.


8.  "Wiedźmin tom 6 - Wiedźmi Lament" - Bartosz Sztybor, Vanessa Del Rey. Tom szósty przygód naszego ulubionego, polskiego niczym Jezus ze Świebodzina łowcy potworów. Poprzedni tom, może i nienazbyt wybitny był na powiedzmy zadowalającym poziomie (nie licząc średnich rysunków), toteż sięgając po ten album i widząc klimatyczną okładkę, miałem w miarę pozytywne odczucia. Które to szybko zostały zdmuchnięte po otwarciu na pierwszej stronie i zobaczeniu Geralta z rozbieżnym zezem. Grafiki panny/pani Del Rey są okropne, okropne twarze, okropne tła (a bardzo często ich brak), jedna z najokropniejszych scen seksu jakie w życiu widziałem (jakbym był nastolatkiem, który nigdy wcześniej go nie uprawiał i zobaczył coś takiego, to bym chyba postanowił resztę życia spędzić we wstrzemięźliwości). Niechlujne to, to, nieczytelne i chaotyczne. Zdeformowane postacie, zdeformowane twarze na których artystka ma wyraźne problemy z odwzorowaniem wieku (Geralt momentami wygląda jakby był piastunem Vesemira), zresztą tu momentami płeć jest nawet ciężko rozpoznać. Nie wiem, czy mogę jakiś pozytyw wymyślić, może to że są oryginalne, może się spodobają jakiemuś miłośnikowi turpizmu? Rozumiem w pewien sposób dlaczego wybrano akurat tę rysowniczkę, komuś się pewnie wydawało, że taki styl będzie odpowiedni do formy psychologicznego dreszczowca podszytego horrorem (zbyt dużo powiedziane, ale niech już zostanie), ale one się nie nadają, są zbyt krzykliwe, za bardzo rzucają się w oczy aby nadać odpowiedniego klimatu (chociaż w kilku miejscach prawie im to wychodzi). Ogólnego wyglądu tej makabreski nie poprawia praca kolorystki Jordie Bellaire (która przecież potrafi), nałożone przez nią kolory są zbyt ciemne co w połączeniu z obłąkaną ilością kresek i innych takich dupereli, obecnych tam nie wiadomo po co, jeszcze bardziej komplikuje i tak niespecjalnie wyraźne wizualia. Z reguły w takich przypadkach piszę, że historia nie jest nadmiernie skomplikowana, tylko w tym przypadku akurat jest i na dobrą sprawę nie wiadomo po co. W kolejnym miasteczku na krańcu świata, gdzie oczywiście po ulicach chodzą gorsze potwory niż te czające się na bagnach i bezdrożach, zostaje stracona wiedźma a Geralt dręczony przez to wyrzutami sumienia będzie wynajęty to odbicia porwanej córki miejscowego bogacza co będzie oznaczało, że będzie musiał się udać w głąb lasu wyglądającego niczym okolice Blair. Po drodze zostanie świadkiem jakichś pięciu czy sześciu fabularnych twistów, jak na moje oko ze dwóch zbyt dużo. Graficznie jest słabo, ale zastanawiam się czy scenariuszowo nie jest jeszcze gorzej. Geralt to mrukliwy, bezwolny jak kukiełka kretyn, który odłożył swój cynizm na półkę, zresztą jest chyba zbyt otępiony żeby pamiętać o takiej mało znaczącej cesze charakterystycznej. Na starcie podczas sceny ze stosem, którą bacznie obserwuje i która to przyprawi go o te będące jednym z clou dzisiejszego programu poczucie winy dowiadujemy się, że to on schwytał wiedźmę Laimę oskarżoną o pięć morderstw. Wyobrażacie sobie, że Geralt z Rivii przyjmuje zlecenie na schwytanie jakiejś podobno-wiedźmy i oddanie jej na spalenie żywcem przez bandę jakichś wieśniaków i to na dodatek nie bardzo się orientując w sprawie? No kurde. Dalej jest jeszcze śmieszniej wędrując po lesie, trafia na chatkę dwóch czarownic, które prowadzą sobie prywatną poradnię psychologiczną (chyba nawet nieodpłatną) dla wszystkich chętnych, którzy tam trafią (a trochę ich jest, to jakiś wyjątkowo uczęszczany środek lasu, albo się reklamują). Mało tego jedna z pań tam obecnych pod wpływem udanego leczenia stwierdza, że zaradzić na jej koszmary i wyrzuty sumienia może tylko śmierć w pojedynku z Wiedźminem. Na szczęście nasz tępiciel potworów jest najwyraźniej pod wielkim wrażeniem tej jakże nowatorskiej terapii a na dodatek popiera prawo do eutanazji więc siecze ją jak świnię. Oczywistym jest też, że sprawa porwania Giltine córki bogacza ma drugie dno (a nawet trzecie czy czwarte), Sztybor przez większość czasu skrobie tutaj jakiś feministyczny manifest, pod koniec przeskakuje w tryb "każdy może być zły". Bardzo dyskusyjna będzie tutaj również istota z którą Geralt będzie miał do czynienia w finale, te jej zdolności to działają tak właściwie nie wiadomo jak bo autor opisał to równie niejasno jak i całą resztę, ale tak na zdrowy rozum to są chyba zbyt potężne. Dobra nie chce mi się już nad tym znęcać więcej, słabe to jest, naprawdę słabe zdaje się najsłabsze dotychczas. Ja tam nie wiem, ale na miejscu panny/pani Motyki i pana Sztybora to bym się wstydził gdyby jakiś (mnie) bliżej nieznany Paul Tobin, Amerykanin z pochodzenia i urodzenia lepiej kleił klimat Wiedźmina i pisał o nim lepsze komiksy, to po prostu chyba nie wypada. Ocena 3/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: herman w Cz, 19 Październik 2023, 15:22:34
Małe podsumowanie września.
To był rekordowy miesiąc w tym roku pod względem liczby przeczytanych komiksów - 25.
Jedynak wynik mocno wykręcony przez krótsze zeszyciki.
Wyrównałem wynik ze stycznia, ale jeśli chodzi o strony było to (za prostym narzędzie statystycznym z LC) 3438 w styczniu i tylko 2111 we wrześniu. Ot taka ciekawostka :)

Wysoka liczba była podyktowana jednym faktem. W końcu w swojej okolicy odnalazłem bibliotekę z bardzo fajnym zbiorem, zarówno dla dorosłych i dla dzieci. Wypożyczyłem trochę różności, których nie chciałem kupować, ale z biblioteki chętnie wezmę i sprawdzę. Jako, że znacznie podnieśli limit wypożyczeń, a byłem z synem, to wyszliśmy z ponad 20 albumami.

Wizyta w bibliotece zakończyła się tym, że rozpocząłem swoje trzecie w życiu podejście do Thorgala.
Za pierwszym razem czytałem wyrywkowo za małolata, pożyczając losowe tomy od starszego brata mojego kumpla. Było to jednak kilka albumów i pewnie przez młody wiek (byłem raczej na etapie Asteriksów, Kajka i Kokosza, Hugo etc.), jak i brak możliwości przeczytania tego w sensownym ciągu nie wzbudziła ta lektura u mnie większych emocji. A przynajmniej po latach tak to wspominam.

Drugie podejście miało miejsce 3-4 lata temu kiedy postanowiłem kupić sobie kilka pierwszych albumów na jakiejś promce w Egmoncie. O ile bardzo lubię styl Rosińskiego to fabularnie te pierwsze zeszyty nie zestarzały się jakoś wybitnie (chociaż Van Hamma uważam za jednego z najlepszych scenarzystów). No i po lekturze tych kilku pierwszych części postanowiłem odpuścić dalsze zakupy z myślą, że mogę kiedyś dać jeszcze szansę, ale już tylko w formie wypożyczenia.

Jako, że biblioteka posiada serię główną, jak i poboczne, stwierdziłem, że to ten moment.
We wrześniu przeczytałem zeszyty od 7 (Gwiezdne dziecko) do 14 (Aaricia). Rację muszę przyznać osobom, które twierdzą, że to właśnie środek serii prezentuje najwyższy poziom (dla mnie tomy od 8 do 12). Scenariusze są całkiem interesujące, a ilustracje - świetne.

Komiks miesiąca: Mimo 25 pozycji nie było żadnego albumu, który wybił by się ponad 7/10 (bardzo dobry). Takie oceny otrzymały u mnie Thorgale: Alinoe, Łucznicy, Kraina Qa, Oczy Tanatloca i Miasto zaginionego boga.

Na lekko naciągane 7/10 oceniłem też (swoją drogą również najlepszy album z serii) Julia: Przygody kryminolożki. Wieczny odpoczynek. Nie ukrywam, że na wynik zapracowały ilustracje Toppiego, bo fabuła niczego nie urywa, ale też nie jest to jakaś bieda.
Było sporo 6/10 (dobry). Z nowości chociażby Ciemność czy T'zée. Tragedia afrykańska. Tak samo oceniłem też kilka starszych pozycji - Wędrowca z tundry, kilka Thorgali czy 4 tom Comanche.

Niemniej w tym miesiącu perełek brak, ale ciesze się, że poznałem tak wiele komiksów mimo wszystko.

Wyróżnienie miesiąca:
brak. W miesiącu z perełkami to te wszystkie 7/10 by mogły wyróżnienie dostać ;)

Lipa miesiąca: Niestety kila takich się trafiło.

Uczta u królowej (3/10) - komiks dla dzieci od Rutu Modan o tym, że czasem warto (?) porzucić utarte shematy. W tym przypadku na przykładzie nieeleganckiego zachowania się przy stole. No, ale może doszukuje się drugiego dna i komiks po prostu miał być głupiutki i zabawny (acz nie był, nie licząc kilku detali na ilustracjach). 

Jeremiah: Strike - tom 13 (3/10) - chyba najsłabszy dotychczas zeszyt z tej serii. Mam sentyment do autora, ale nie wiem czy sięgnę po kolejne części.

Metal Hurlant (tom 4) - drugi "retro" album. Wymęczyłem się strasznie w zetknięciu z tą izbą pamięci. Rozumiem i szanuję zamysł przybliżenia dokonań artystów, którzy byli często pionierami gatunku i działali w zupełnie innych niż dzisiejsze realia. Niemniej finalnie sprowadza się to do tego, że przeczytałem kilkanaście shortów, które w większości były po prostu słabiutkie.

Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Death w So, 21 Październik 2023, 10:38:23
@Nawimar, jak oceniasz całość Gwiezdnego Zamku? Ostatnio na audiobookach przesłuchuję powieści Verne'a, tak więc mam nostalgiczny powrót do przeszłości.  Z miłą chęcią poszerzyłbym świat wykreowany przez Verne'a, ale nie wiem czy ta seria trzyma w miarę dobry poziom.
Oprócz świetnego Gwiezdnego Zamku są jeszcze Mroczne Miasta: Droga do Armilii. Zabierałem się za ten album bardzo długo, czytałem inne tomy, ale Droga jest bardziej książką niż komiksem i jakoś nie pasowało mi to do Mrocznych Miast. Ale mocno mi siadła lektura, kiedy w końcu się zabrałem. Duch Verne'a jest tam mocny. W Zamku też. Jeszcze jest ten komiks od Kurca pt. Niezwykła podróż, ale jeszcze nie czytałem. Znacie jeszcze jakieś mocno Vernowe komiksy? :)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: tuco w So, 21 Październik 2023, 11:18:46
Znacie jeszcze jakieś mocno Vernowe komiksy? :)
2 lata wakacji, Piętnastoletni kapitan - Raczkiewicza (ale chyba nie o takie Ci tu chodziło)

Moim zdaniem Droga do Armilii to dotychczas najsłabsze ogniwo (komiksowych) MM właśnie ze względu na podpieranie się Vernem, czuć, że autorom chwilowo skończyły się własne ciekawe pomysły i poszli na skróty po cudze.

Metal Hurlant (tom 4) - drugi "retro" album. Wymęczyłem się strasznie w zetknięciu z tą izbą pamięci. Rozumiem i szanuję zamysł przybliżenia dokonań artystów, którzy byli często pionierami gatunku i działali w zupełnie innych niż dzisiejsze realia. Niemniej finalnie sprowadza się to do tego, że przeczytałem kilkanaście shortów, które w większości były po prostu słabiutkie.
totalnie nie potwierdzam takiej opinii. Uważam, że MH#4 to jedna z najlepszych pozycji komiksowych na naszym rynku w mijającym roku. sformułowanie "izba pamięci" jest mocno krzywdzące, to w olbrzymiej większości komiksy, które albo dobrze się starzeją, albo w ogóle się nie zestarzały.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Death w So, 21 Październik 2023, 17:52:32
Moim zdaniem Droga do Armilii to dotychczas najsłabsze ogniwo (komiksowych) MM właśnie ze względu na podpieranie się Vernem, czuć, że autorom chwilowo skończyły się własne ciekawe pomysły i poszli na skróty po cudze.
Droga do Armilii jest dużo lepsza niż myślałem. :)
Czekam na więcej podpierania się Vernem, bo już niebawem w Polsce: https://m.bedetheque.com/BD-Cites-obscures-Tome-12-Le-Retour-du-Capitaine-Nemo-482133.html

:)
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Cz, 02 Listopad 2023, 20:58:34
Październik

The Fury of Firestorm nr 40 – bardzo istotny etap życia Ronnie’go dobiegł końca. Co prawda nie obyło się bez perturbacji na tym tle, ale w sumie o to chodzi w tej konwencji aby dużo się działo. Plus kilka interesujących ujęć Firestorma w trakcie wykonywania przezeń jego, nazwijmy to umownie, zakresu obowiązków.
 
Marvel Origins t.19: Iron Man 3 - seria jest już w pełni ,,nakręcona”, z własną, swoistą poetyką i czeredą charakterystycznych, przekonujących osobowości. Szpiedzy i socjopaci dokazują, a Don Heck (rysownik tego przedsięwzięcia) usiłuje dotrzymać kroku pozostałym, bardziej cenionym rysownikom Marvela. Ponadto całkiem sporo gościnnych występów innych osobowości Domu Pomysłów, widomy znak, że przedsięwzięcie pt. uniwersum Marvela krzepło w szybkim tempie. 
 
Ragman vol.2 nr 5 - nie da się ,,oczyszczać” mrocznych zaułków Gotham bez zwrócenia na siebie uwagi Mrocznego Rycerza. Póki co do bezpośredniej interakcji miedzy nim, a tytułowym protagonistą nie dochodzi, ale zasadnie mniemać można, że to nieuniknione. Tymczasem po mieście krąży jeszcze jeden ,,twór” żydowskiej mistyki, wobec którego Ragman nie może pozostać obojętny. Epizod znacząco dynamizujący rozwój tej opowieści.
 
The Fury of Firestorm nr 41 - gdy równo 30 lat temu, dzięki uprzejmości kolegi z którym wówczas korespondowałem, udało mi się włączyć ten komiks do swojego zbiorku, to po pierwsze byłem zaskoczony, że ten bohater w ogóle doczekał się swojego solowego tytułu, a po drugie wręcz olśniła mnie skrupulatność wykonania warstwy plastycznej. Ponadto rozgrywały się tutaj wydarzenia ściśle powiązane z epokowym Kryzysem na Nieskończonych Ziemiach, którym to wydarzeniem mocno się wówczas ekscytowałem (doceniam zresztą do dziś). Dobrze rozumiany patos i rozmach były zatem w tej opowieści niezbędne. Miło było sobie ja odświeżyć.   

Conan: Pieśń o Bêlit
– mimo że w twórczości pomysłodawcy mocarnego Cymeryjczyka Bêlit pojawiła się tylko w jednym utworze (tj. „Królowej Czarnego Wybrzeża”), to jednak postać okrutnej (acz zarazem ponętnej) piratki okazała się na tyle intrygująca, że wielokrotnie sięgali po nią liczni epigoni Roberta E. Howarda. Dość wspomnieć opublikowany przez wydawnictwo TM-Semic fragment serii „Conan the Barbarian vol.1”, w której towarzyszką życia przyszłego króla Akwilonii była właśnie Bêlit. Toteż zamiar wypełnienia luk w przekazach dotyczących wspólnych perypetii tych dwojga także przez autorów zatrudnionych przez wydawnictwo Dark Horse ani trochę nie zaskakuje. Sporo się w tym obszernym tomie dzieje, aczkolwiek jest to najmniej udana odsłona z dotychczas zaprezentowanych przedsięwzięć związanych z tytułową postacią, a powstałych pod szyldem wspomnianego wydawnictwa.   

Bohaterowie i Złoczyńcy. Rozpęta się piekło - lata 90. ubiegłego wieku to okres w dziejach superbohaterskiej konwencji uznawany obecnie za wyzbyty dobrego gustu. Nie wnikając w zasadność tego przekonania osobiście nie mam nic przeciwko by produkcje wówczas powstałe rozpoznawać. Tym chętniej, gdy za ich rozpisanie odpowiadają autorzy tego sortu co Mark Waid. ,,Rozpęta się piekło” trudno byłoby co prawda uznać za jedną z najbardziej udanych realizacji w dorobku tego twórcy; pomysł wiodący jawi się jednak jako stosownie sensowny oraz interesująco uzupełniający świat przedstawiony uniwersum DC. Warstwa plastyczna to również ciekawy przykład czasów zaistnienia tego tytułu.
 
The Fury of Firestorm nr 42 - tym razem panie przodem i tym samym role gospodyń tej odsłony serii przejmuje Firehawk w towarzystwie Donny Troy w jej prawdopodobnie najbardziej udanej inkarnacji (tj. jako Wonder Girl). A wszystko to na tle narastającego Kryzysu na Nieskończonych Ziemiach. Stąd w wymiarze tempolarnym świat się wprost miksuje i dzieje się tyle, że nawet absencja tytułowego bohatera upływa jakby niezauważalnie.
 
Ragman vol.2 nr 5 - finał brania się za łby z Golemem wypełnił większość tego epizodu. Znać przy tym, że w powierzonej mu roli Rory Reagan czuje się coraz pewniej. Dobrą formę wykazuje również rysownik tego przedsięwzięcia, tj. Pat Broderick. Trudno jednak byłoby spodziewać się, że Ragman przekona do siebie liczna publikę. Choćby z racji archaicznego wizerunku było to wówczas de facto niewykonalne.
 
Marvel Origins t.20: Thor 4 - ten tom to wprost wyżyny osiągnięte przez twórców wczesnego Marvela. Znać że konwencja w tym czasie bujnie ewoluowała, a Jack Kirby wpadał na rozwiązania stylistyczne bezprecedensowe i ścinające z nóg. Nic dziwnego że ówcześni czytelnicy byli wówczas wręcz oszołomieni. Ponadto kontynuowane w tym tomie ,,Opowieści z Asgardu” niezmiennie cieszą i wciągają. Krótko pisząc: fantastyczna podróż w równie fantastyczną przeszłość superbohaterskiej konwencji.

Opowieści Grabarza: O zupie - kolejna wizyta w surrealistycznym uniwersum Grabarza Józefa, tym razem poprzez krótkie formy koncentrujące się właśnie na tytułowej potrawie. Dzieje się sporo i z rozmysłem, a przy tym w znanej z poprzednich epizodów formie stylistycznej. Świetnie, że ta seria się rozwija i jest kontynuowana.
 
Dr Jekyll & Mr Hyde – w moim rankingu niniejsza pozycja to jedna z najbardziej udanych komiksowych realizacji okresu PRL. Po jej kolejnej lekturze, tym razem w reedycji Wydawnictwa Kurc, podtrzymuję to przekonanie. Nieprzypadkowo, bo ta inicjatywa twórcza to kumulacja talentów trzech mistrzów prowadzenia narracji: Stefana Weinfelda, Marka Szyszki i oczywiście Roberta Lousia Stevensona. Żałuję tylko, że w tym wydaniu nie zawarto również krótkiej wersji tej adaptacji, zamieszczonej w swoim czasie w „zbiorówce” „Ogień nad Tajgą”. Ogólnie jednak bardzo dobrze się stało, że doczekaliśmy się wznowienia tego tytułu, który pomimo kilku dekad od jego pierwotnej prezentacji, nadal świetnie się broni.
 
Ixbunieta t. 1 – ten z kolei tytuł śmiało uznać można za jedno z najlepszych komiksowych osiągnięć powstałych na polskim gruncie od zarania prezentacji tego typu utworów. W wymiarze fabularnym każdy składnik tej opowieści znajduje się na właściwym sobie miejscu. Wizualnie rzecz wręcz urzeka, przez co w uznaniu tego aspektu tej pozycji jako wykonanego po mistrzowsku nie ma ani grama przesady. „Ixbunieta” z powodzeniem mogłaby odnaleźć się wśród kanonicznych prac najbardziej cenionych wirtuozów komiksowego medium. Zdecydowanie warto dać tej propozycji wydawniczej szansę, bo takie twórcze wyczyny nie przytrafiają się zbyt często.
 
Ragman vol.2 nr 7 - oczyszczania Gotham z szumowin na które Batmanowi zabrakło mocy przerobowych ciąg dalszy. Do tego skutecznie i przy wprawnym ujmowaniu w kadr tego procesu przez jak zawsze skrupulatnego Pata Brodericka. Niemniej bezpośrednia interakcja z Mrocznym Rycerzem jest rzecz jasna nieunikniona. Ogólnie im dalej tym lepiej i aż szkoda, że już niebawem finał tej opowieści.
 
The Fury of Firestorm nr 43 – Typhoon powraca i nie zamierza brać jeńców? Nie tym razem. Wygląda bowiem na to, że żywiołak wichrów ma nieco odmienne plany niż wpisywać się w dobrze znany schemat złoczyńcy miotającego się w rewanżystowskim amoku. Bedzie okazja przekonać się, co z tego wyniknie przy okazji lektury kolejnego epizodu tej serii.
 
Moon Knight - rzecz tak boleśnie przeciętna, że aż nie sposób uwierzyć iż za scenariusz tej opowieści odpowiadał Brian Michael Bendis, ten sam autor, który w swoim czasie wręcz oszałamiał jakością swoich scenariuszy do takich serii jak ,,Daredevil vol.2” i ,,Alias: Jessica Jones". Można zaryzykować twierdzenie, że właśnie Mark Spector (tj. alter ego tytułowego bohatera) miał być prowadzony w zbliżony sposób jak przy okazji perypetii Jessici Jones. Brak tu jednak polotu charakterystycznego dla wczesnych przygód tej dziewoi, rozbrajających monologów i w równym stopniu intrygujących dialogów. Szkoda, bo autorzy wydanych wcześniej tytułów z udziałem Moon Knighta (w tym zwłaszcza Warren Ellis) wykazali, że to postać ze znacznym potencjałem fabularnym.

Jedną nogą w grobie - przypomnienie tego komiksu, niegdyś opublikowanego w magazynie ,,Templum Novum" to był dobry pomysł. Tym bardziej, że wśród pochłaniaczy historyjek obrazkowych inicjatywa ta pozostawała szerzej nieznana. Ponadto perypetie przedstawicieli Narodowych Sił Zbrojnych to w kulturze popularnej niezbyt częste zjawisko. Tymczasem autorskie Trio zaproponowało żywiołowa i zarazem momentami dowcipną opowieść przybliżającą losy bojowników właśnie tej formacji. A co najważniejsze uczynili to z polotem i warsztatową sprawnością.   

Bohaterowie i Złoczyńcy t.58. Ptaki Nocy: Na skrzydłach - trzecie spotkanie z Barbarą i Dinah nie zawodzi. Trudno się temu dziwić skoro także tym razem za fabuły z ich udziałem odpowiadał znany z lekkości pióra Chuck Dixon. ,,Na skrzydłach” to tzw. rozrywkowiec w każdym calu, toteż śledzenie kolejnych zadań, których podjęły się miłe panie przebiega w błyskawicznym tempie. Dobrze się stało, że władze zwierzchnie DC Comics napierały na Dixona by zajął się tą inicjatywą, pomimo jego początkowego braku w nim ku temu przekonania. Mam nadzieję, że coś jeszcze w kontekście ,,Ptaków Nocy" w tej kolekcji uświadczymy.

Kapitan Zbik: Tajemnicze światło
- jeszcze jedna po tzw. trylogii harcerskiej historia mocno zaangażowanych społecznie PRL-owskich dzieciaków, tym razem na tle nowatorsko poczynających sobie kłusowników. Przy okazji w mało subtelny sposób obsztorcowano tzw. prywaciarzy oraz ujęto w kadr sugerowany wzorzec przestrzeni zamieszkiwanej przez modelowego leśniczego okresu pierwszej komuny. Wykonanie warstwy plastycznej autorstwa Jerzego Wróblewskiego jak zwykle bez zarzutu. Dzięki temu przeładowanie tekstem nie razi aż tak mocno.

Ragman vol.2 nr 8 - Batman ewidentnie wykazuje ambicje do kontrolowania wszystkiego i wszystkich, w tym zwłaszcza w swoim rodzinnym mieście. Nie mógł zatem pozostać obojętnym wobec intensyfikującej się aktywności Ragmana. Stąd konfrontacja między wspomnianymi była nieunikniona i o tym w dużej mierze traktuje niniejsza, finalna odsłona tej inicjatywy twórczej. Szkoda, że nie powstała ona kilka lat wcześniej, bo zapewne byłyby widoki na jej kontynuacje w pełnowymiarowej serii (choć zapewne nie szczególnie żywotnej). Na etapie 1992 r. nie było na to niestety szansy, bo inny już typ bohaterów opanował serca i umysły ówczesnych czytelników.
 
The Fury of Firestorm nr 44 - Rafael Kayanan (tj. etatowy rysownik tej serii) wprost przechodzi samego siebie. Znać co prawda pewne mankamenty warsztatowe rzeczonego np. w sposobie ujmowania fizjonomii portretowanych przezeń postaci. Niemniej odwaga (by nie rzec, że brawura) w komponowaniu zawartości kadrów w pełni je rekompensuje. Tym bardziej szkoda, że wraz z tym epizodem ten zdolny plastyk opuszcza ,,pokład” miesięcznika ,,The Fury...". W wymiarze fabularnym seria nadal rozwija się płynnie i przynajmniej jak dla mnie satysfakcjonująco.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: herman w So, 04 Listopad 2023, 10:30:19
Małe podsumowanie października.
Zdecydowanie najbardziej intensywny miesiąc w tym roku. No cóż, przyszła jesień to i nastąpiło odbicie w statystykach po dość mało pod tym względem urodzajnych miesiącach letnich. W październiku przeczytałem 30 albumów, acz sporo tam było Thorgali, która mają przecież po 48 stron więc trochę zamydlają obraz.

Będąc bardzo dokładnym, to aż 21 pozycji z tych 30 to były Thorgale. Sam aż się zdziwiłem, że tak dużo, ale kilka dni chorobowego i odkrycie biblioteki z pokaźnym zbiorem komiksów zrobiło swoje.
Zanim wyłonię najlepsze i najgorsze komiksy miesiąca to chyba ta "przygoda" z Thorgalem zasługuje na osobny akapit.

Miesiąc zacząłem od albumu, który śmiało mogę wpisać do osobistego "top 3" tej serii. Mowa o "Władcy gór", w którym jest bardzo fajnie użyty paradoks czasowy, mamy ciekawe postaci, a rysunkowo to wciąż dobry okres serii. Podobnie wysoko (7/10) oceniam "Wilczycę" i z lekkim naciągnięciem "Piętno wygnańców". Natomiast w tych okolicach seria zaczyna jak dla mnie zaliczać już wyraźny spadek. Lepsze albumy przeplatane są już przeciętnymi, ale przychodzi też album jak dla mnie fatalny - "Królestwo pod piaskiem" - który jest dla mnie kamieniem milowym. Zwyczajnie po tym albumie jest już bardzo słabo. Jest jeszcze chwilowa zwyżka formy ("Barbarzyńca" i "Kriss de Valnor"), ale wraz z odejściem Van Hamma i przejściem Rosińskiego na malowanie następuje równia pochyła. Dobrnąłem do ostatniego odcinka rysowanego przez Rosińskiego ("Aniel") i te ostatnie kilka albumów to była lekka trauma ("Aniela" i "Szkarłatny ogień" oceniam na 2/10). Rozumiem, że krowę trzeba doić jak daje mleko, ale tej serii ktoś ewidentnie na pewnym etapie zrobił wielką krzywdę.

Thorgal był w komiksowe analizowany setki razy od lewa do prawa.
Ja liznąłem serii za dzieciaka w latach 90tych, ale nie stała się wtedy dla mnie jakąś fascynacją. Lekko odbiłem się też od niej kilka lat temu, kiedy to chciałem przeczytać całość, ale nie przekonałem się do pierwszych albumów, które z dzisiejszej perspektywy wydały mi się lekko naiwne. Ciesze się jednak, że udało mi się wypożyczyć i przeczytać jej kluczową część.
Nie będę oryginalny. Seria zdecydowanie najlepiej broni się dla mnie swoimi "wczesnymi środkowymi" albumami (dla mnie tak od 8 do 16) z pojedynczymi niezłymi w kolejnym rzucie. O ile początek serii ma scenariusze lżejsze, bardziej baśniowe z dzisiejszej perspektywy, to ma to jakiś swój urok i może się podobać. Jednak im dalej w las tym gorzej, a końcówka to niestety jak dla mnie upadek.
Ja na tomie 36 kończę swoją przygodę z Thorgalem. Zwyczajnie nic mnie już nie zachęca do brnięcia w tą historię. Fabularnie od dawna widać, że wydawca nie ma pomysłu jak to zakończyć, kolejne wątki to odgrzewane kotlety, czy lepie wręcz napisać - wykopywanie trupów z grobów. Może kiedyś sięgnę po cykl poboczny "Kriss de Valnor", bo to dla mnie zdecydowanie najciekawsza postać tej sagi.

Komiks miesiąca: "Republika czaszki" (8/10)
Dość klasyczna opowieść o piratach. Nie ma w tym komiksie nic wybitnego, ale... jest bardzo dobry pod każdym względem, a to rzadkość w komiksie o tej tematyce. Opowieść mimo, że momentami przewidywalna potrafi zaskoczyć, czyta się to z dużym zainteresowaniem i chętnie przewraca kolejne kartki, aby poznać dalsze losy bohaterów. Ci są w większości fajnie napisani i budzą nasze emocje. Dialogi są w porządku, komiks nie jest przegadany. Ilustracyjnie pełna profeska - zarówno postaci (ok, czasem jest dziwaczna mimika, ale to chyba celowy zabieg) jak i szersze plany dają radę, szczególnie te z okrętami na pełnym morzu. Jeśli lubicie gatunek - to zdecydowanie warto.

Wyróżnienia miesiąca:
Wspomnianych kilka albumów Thorgala, które należą do topu tej serii - "Władca gór", "Wilczyca", "Piętno wygnańców" czy "Kriss de Valnor" (wszystkie mniej lub bardziej zasłużone 7/10).

Podobał mi się też "Fotograf" (7/10). Czaiłem się długo na ten komiks, ale ceny od kilku lat są zaporowe. Udało się wypożyczyć we wspomnianej bibliotece i w końcu poznać ten nietypowy album. Nietypowy, bo rysunki są tu przeplatane licznymi fotografiami. Tytułowy fotograf bierze udział w misji Lekarzy bez granic podczas wojny ZSRR z Afganistanem. To w pełni dokumentalny komiks, który momentami potrafi mocno wstrząsnąć czytelnikiem za pomocą bardzo mocnych zdjęć czy kilku drastycznych scen. In minus dla mnie momentami lekkie przeładowanie fotografiami i mimo wszystko lekkie dłużyzny w drugiej połowie komiksu. Odchudzenie o te 50 stron na pewno by temu dziełu nie zaszkodziło. Mimo wszystko bardzo polecam, w swojej kategorii bardzo dobra rzecz.

Lipa miesiąca: Wspominane dwie części Thorgala - "Aniel" i "Szkarłatny ogień". Wizualnie wygląda to już niestety bardzo słabo, fabularnie totalnie się rozlatuje łącząc odgrzewane kotlety z niezbyt logicznymi i mocno naciąganymi wydarzeniami.

Czytanie z dziećmi: (nowa kategoria). Z synem weszliśmy w rewelacyjną serią "Ariol". To taki współczesny mix "Mikołajka", "Ptysia i Billa" i jeszcze kilku innych rzeczy. Ariol to tytułowy osiołek, uczeń klasy złożonej z innych zwierzątek. Pojedyncze albumy składają się kilku osobnych historii. Śledzimy tu typowe perypetie dziecka ze wczesnych klas szkoły podstawowej - przygody w szkole, fascynację popkulturą, wakacyjne wyjazdy etc.
Co w tym więc fajnego? Świetny humor, który bawi zarówno dzieci, jak i dorosłych, bo komiks w bardzo umiejętny sposób żartuje sobie z jednych i drugich. Bardzo polecam, 7/10 (pierwsze dwa tomy, a trzeci to 8/10 - oczywiście w swojej kategorii wagowej).

Nie polecam za to "Młodego Ptysia i Billa" - lubimy starszą wersję. ale ta nowość dla młodszych dzieci to dla mnie nieelegancki skok na kasę. Komiks ma 20-kilka stron i jest to jeden rozwleczony short, który przeczytamy w kilka minut. 

Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w So, 25 Listopad 2023, 11:08:52
  Podsumowanie miesiąca zwącego się październik a więc czas na mocno przesunięte w czasie ostateczne zakończenie jednej z kolekcji Hachette, czyli Superzłoczyńcy Marvela będące przedłużeniem Superbohaterów Marvela. UWAGA jak zwykle mogą pojawić się pewne SPOILERY!!!


  "Red Skull" - autorzy różni. Rzecz na naszym rynku w pewien sposób arcyważna, pierwsze oficjalne (podobno pojawił się już wcześniej, ale to był jakiś oszust nie Johann Schmidtt) pojawienie się Czerwonej Czaszki autorstwa Joe Simona i Jacka Kirby'ego to zdaje się pierwszy i jedyny wydany u nas zeszyt Timely Comics jeszcze z czasów II Wojny Światowej. Jak to będzie mogło wyglądać, raczej każdy kto miał do czynienia ze starymi komiksami powinien wiedzieć tyle że będzie jeszcze śmieszniej. Paradoksalnie natomiast, lektura wcale się nie jest "męcząca" bo wbrew oczekiwaniom tekstu wcale nie ma szczególnie dużo. Drugi zeszyt pochodzi z Tales of Suspense i jest to powrót zza grobu Schmidtta we wskrzeszonym już Marvelu. Natomiast gwoździem programu będzie znany pod tytułem "Czerwona Strefa" fragment trzeciej serii "Avengers" napisany przez Geoffa Johnsa a narysowany przez Olivera Coipela. Na górze Rushmore dochodzi do odpalenia broni biologicznej, rozsiewającej wirusy żywcem pożerające ludzkie ciało. Ofiary idą w setki, zabójcza chmura cały czas poszerza swoją objętość a wirus jest tak złośliwy, że obawiają się go sami Potężni Avengers.  Będziemy więc świadkiem wyścigu superbohaterów, żołnierzy, służb ratunkowych oraz wszystkich ludzi dobrej woli z czasem i śmiertelnym zagrożeniem a także przepychanek rządu Stanów Zjednocznych z główną zaczepno-obronną siłą uderzeniowej naszej planety, która zdaje się była wtedy na cenzurowanym (taki urok czytania fragmentów nie do końca wiadomo o co chodzi, tak samo jak i z tym, że niektórzy mają jakieś "si" do Waleta Kier). A, że w całą sprawę zamieszany będzie AIM i żadnym spoilerem nie będzie jeżeli powiem, że za rozpuszczenie wirusa odpowiedzialny jest Paste Pot Pete (suchy żart, oczywiście że Red Skull) to znaczy iż sprawa jest bardziej niż poważna. Coipel to na naszym podwórku znany rysownik i gwarant przyzwoitego poziomu, zachwycać się jego artyzmem raczej się nie da bo za wiele go tam nie ma, natomiast trudno nie docenić sprawności technicznej, wszystko wygląda tak jak wyglądać powinno. Nieco mniej tutaj niż w późniejszych jego pracach ciągot do nadawania postaciom tego "komiksowego" sznytu a całość nieco bardziej ciąży w kierunku realizmu. Nie wiem jak inni, ale ja jestem wielkim fanem komiksów superbohaterskich powstałych po roku 2000. Rządy Joe Quesady i co za tym idzie dopuszczenie do głosu całej rzeszy młodych i jednocześnie bardzo zdolnych twórców, odejście od kiczowatej stylistyki drugiej połowy lat 90-tych oraz (w granicach rozsądku oczywiście) urealnienie i przejście w nieco poważniejsze rejony tematyczne spowodowały, że pierwsza dekada XXI wieku to były dla Marvela (DC zresztą też) bardzo dobre lata. Niekoniecznie podchodziła mi wtedy będąca w modzie stylistyka rysunku, ale ten problem tego komiksu akurat się nie tyczy. Z czym zatem mamy do czynienia? Z naprawdę niezłym sensacyjnym thrillerem, oscylującym tematycznie wokół amerykańskiej paranoi użycia na ich terenie broni biologicznej czy tam chemicznej przez Husajna czy innego Bin Ladena (pytanie aktualne zarówno wtedy jak i teraz, czy to Marvel jest częścią machiny propagandowej, czy sami są ofiarą propagandy którą bezwiednie przekazują dalej, czy to tylko bezwzględna chęć zmonetyzowania aktualnie modnego tematu). Wiele razy to pisałem przy omawianiu starych komiksów więc napiszę raz jeszcze "to se ne vrati, pane Havranek" (wróci, wróci historia kołem się toczy). Marvel już takich komiksów dawno nie pisze, jest ostro, jest zagrożenie, pada sporo trupów po obydwu stronach, obecności żarcików się nie stwierdza a cała historia przepełniona jest atmosferą nieufności, zarówno bohaterów wobec siebie nawzajem jaki i wszystkich wobec jakichkolwiek instytucji. Wirus okazuje się, że jest wytworem rządu a jego celem miało być uśmiercanie "nie-białych" (na przykładowych zdjęciach, byli sami czarni więc aż sprawdziłem czy to nie była jakaś radosna twórczość tłumacza, ale tam faktycznie było non-whites), tyle że się wymknął spod kontroli (czy aby napewno) i zabija wszystkich, demokratycznie i pluralistycznie po równo. Ogólnie rzecz biorąc Johns jak to ma w zwyczaju, walczy od równość i sprawiedliwość dla wszystkich z wyjątkiem klas uprzywilejowanych czyli wiadomo kogo, ale te jego "non-whites" to tylko taki uładzony początek. Tam pod koniec takie ostre teksty lecą z ust naszego "ulubionego" faszysty, że nie widzę najmniejszych szans, aby dzisiaj to Marvel wydrukował nawet chcąc podkreślić jak wielkim rasistowskim squrwielem jest czarny charakter. No w każdym razie mi się podobało, taki Geoff w formie, nic wybitnego, ale napewno powyżej przeciętnej. Dobry klasyczny akcyjniak kręcący się wokół polityki (niekoniecznie zagadnień SJW) z kanonicznym Kapitanem Ameryką powiewającym flagą, bez zbędnego pierdololo, za to koniec końców pisany "ku pokrzepieniu serc". No i przede wszystkim skierowany do starszego czytelnika oczekującego akcji a chcącego uniknąć infantylizmu (oczywiście z wyjątkiem tego wpisanego w ramy gatunku). Wada - w pewnym momencie akcja za bardzo rzuca się do przodu, na jednej stronie zastanawiają się o co chodzi, na drugiej już nawalają z ostatnim bossem, tak poza tym jak najbardziej na tak. Ocena 7/10.
 
  "Doctor Doom” - autorzy różni. Pierwsze pojawienie się legendarnego już marvelowskiego złoczyńcy na łamach Fantastycznej Czwórki pisanej wtedy przez duo Lee/Kirby. Podróże w czasie, piraci, kompletnie absurdalny plan Dooma przygotowany właściwie nie wiadomo po co, fosa z krokodylami, rakietowe plecaki, czyli wiadomo o co chodzi. Paradoksalnie tak jak nie lubię FF, to w tym przypadku spędziłem całkiem przyjemnie te kilkanaście minut. Jakby nie patrzeć jednak daniem głównym jest w tym tomie jest miniseria "Books of Doom" napisana przez Eda Brubakera a narysowana przez Pablo Raimondiego. To dosyć klasyczny w wykonaniu origin Dooma od czasów jego dzieciństwa spędzonego w cygańskim taborze, poprzez studia w USA, wypadek i założenie pancerza po zdobycie władzy w Latverii, podane w dosyć interesujący sposób, albowiem opowiedziane przez samego zainteresowanego oraz naocznych świadków wydarzeń w formie wywiadów. Rysunków Raimondiego fanem to ja nie jestem o czym zdaje się już kiedyś wspominałem, chociaż nie wiem czy nie wygląda to odrobinę lepiej niż wcześniej. Na plusy to, że unika rysowania "gadających głów" zawsze coś tam starając się umieścić dodatkowego w kadrze, całkiem nieźle potrafi też zabawić się mimiką i chyba tyle wystarczy. Po raz kolejny mamy do czynienia z okropnym komputerowym kolorowaniem, tzn. większość elementów "martwych" oraz tła to nie są w sumie najgorsze, ale te paskudne plamy "cielistego" koloru na ludziach, są po prostu nie do zaakceptowania. "Księgi Dooma" to reinterpretacja klasycznej historii Stana Lee i Jacka Kirby dotyczącej losów tytułowej postaci dokonana przez Brubakera i powiem szczerze, do mnie to trochę nie trafia i ta klasyczna też nie trafiała (zresztą Lee i Kirby też się od niej nieco odżegnywali). Jakoś nie kupuję tego, że człowiek nazywający się Victor Werner Von Doom pochodzi z cygańskiego taboru jeżdżącego po jakimś transylwanio-podobnym wschodznioeuropejskim zadupiu i władając magią (co w sumie brzmi sensownie) jest jednocześnie geniuszem w zakresie nowoczesnych technologii, na dodatek postanawia zostać królem. No, ale autor opierał się na tym co było więc powiedzmy, że trudno mu mieć to za złe. Najsłabszym elementem tego komiksu jest to, że jest on strasznie letni. Jakoś tak spodziewałem się, że historia jednego z najbardziej popularnych czarnych charakterów w dziejach komiksu, będzie nie wiem jakaś taka, hmmm...mocniejsza? mroczniejsza?...ciekawsza? Mdławe to szczerze mówiąc wszystko, nie ma w tej historii absolutnie zaskakującego, Brubaker odhacza po kolei podpunkty a-b-c...i w którymś momencie, czytelnik zaczyna się zastanawiać "a gdzie w tym wszystkim choćby odrobina artystycznego szaleństwa?". No jest ta odrobina jak Doom wykuwa pancerz i nakłada po raz pierwszy maskę w scenie wyraźnie nawiązującej do powstania Vadera w "Zemście Sithów", ta scena jest mocna. Przeszkadzała mi równie mocno sama sprzeczność charakterologiczna tej postaci, autor przedstawił go jako zimnego i raczej wycofanego co nijak się ma do faceta wymachującego co chwila opancerzoną pięścią i wykrzykującego "Doom bows to no one!!!". Ciężko właściwie zrozumieć co powoduje, że Doom odczuwa taką przewagę nad resztą ludzkości. Właściwie nie ma nic o jego konflikcie z Reedem Richardsem tak samo jak i scena wypadku nie niesie za sobą żadnego ładunku emocjonalnego. Owszem można sobie to wytłumaczyć, tym że Victor stara się marginalizować swoje porażki w swej własnej pysze, ale nie wiem czy to nie byłaby nadinterpretacja sięgająca poza zamierzenia autora. Ogólnie mam wrażenie, że niespecjalnie szczęśliwie dobrano piszącego do takiego zadania, Brubaker to dobry opowiadacz, ale niekoniecznie dobry kreacjonista, nie przypominam sobie, żeby on w którymś komiksie stworzył jakieś pogłębione rysy psychologiczne czy był szczególnie sprawny w opisywaniu stosunków międzyludzkich. Zresztą tak czy inaczej sprytnym wybiegiem nie ustawia tego originu jako 100% kanonu, bo cała historia może się okazać zwykłymi bajędami. Komiks sprawnie napisany i nie przynudza co czyni go nieco więcej niż średniakiem, ale na wiele sposobów raczej rozczarowujący. Ocena -6/10.

  „Magneto” - autorzy różni. Aż trzy historie, będące pomieszaniem z poplątaniem z różnorodnych serii, ale mniej więcej łączące się fabularnie i wydane wyraźnie w swoim sąsiedztwie. Tom zaczyna się z wysokiego "C", jednozesztówką z X-Men vol. 2 autorstwa Joe Kelly'ego z rysunkami Alana Davisa w którym akcja potoczy się dwutorowo. Oddzielnie będziemy obserwować Magneto, który w przebraniu porozmawia sobie z najzwyklejszym robotnikiem budowlanym "o życiu" a od jego odpowiedzi uzależni decyzję o wydaniu wojny całej ludzkości a oddzielnie Xaviera obserwującego swoich X-Men ratujących płonący szpital dziecięcy na przekór całemu światu. Obydwie części są równie znakomite i wiele mówiące o charakterach swoich bohaterów, cierpiący na kryzys ideowy Charles przekona się, że musi jeszcze dużo się nauczyć zarówno od swoich uczniów jak i od reszty ludzkości a Magus pozostawi czytelnikowi do decyzji czy sam niewiele rozumie czy jednak rozumie a po prostu szuka tylko wymówek i jest zwykłym ch....Dzięki tej historyjce z wysokimi oczekiwaniami podeszłem do reszty tomu, ale na szczęście Marvel mnie nie zawiódł i zgasił mój entuzjazm niczym peta w popielniczce. Kolejną historią jest "Wojna Magneto", która w połowie będzie się opierać na bitce X-Menów z Acolytes na terenie Szkoły a w połowie na bitce X-Men z Magneto i Acolytes na Antarktydzie. Aby uatrakcyjnić tę nienazbyt skomplikowaną "fabułę" dostaniemy drugi czarny charakter, czyli mi osobiście kompletnie nieznaną Astrę oraz dobrego klona Magneto. Wynikiem tych wydarzeń będzie przyznanie Magneto władzy nad Genoshą przez ONZ (???) i pozwolenie na utworzenie tam państwa mutantów i właściwie jedyne co dobrego można powiedzieć o tym fragmencie to występy Wolviego i Rogue, którą o ile zawsze w sumie lubiłem to ostatnimi czasy staje się jedną z moich ulubionych postaci w X-Men. No powiedzmy klon o imieniu Jospeh wypada po japońsku czyli jako-tako. Część trzecia to trzy-zeszytowa miniseria "Magneto Rex", wydaje się bezpośrednia kontynuacja "Magneto's War". Ot poturbowany i pozbawiony praktycznie mocy po wydarzeniach na biegunie Magneto obejmuje władzę nad zniszczoną przez wojnę domową Genoshą a naprzeciwko niego stanie jeden z wcześniej gnębionych mutantów, bardzo ambitny przywódca quasi-religijnego ruchu "wyzwolenia" a także Rogue z Quicksilverem. Rysunki na poziomie przyzwoity, ale po nazwiskach typu Alan Davis czy Leinil Francis Yu, spodziewać się czegoś poniżej raczej trudno. Oczywiście należy wziąć uwagę na datę powstania i pewien poziom kiczowatej stylistyki może dla niektórych stanowić przeszkodę nie do przeskoczenia. Cóż mogę powiedzieć, początek był bardzo zachęcający, ale to tylko początek. Teoretycznym zamierzeniem kolekcji jest ukazanie przekrojowych a jednocześnie ważnych komiksów o danych postaciach. Tyle w teorii w praktyce wyszło to w tym wypadku bardzo średnio. Ot Magneto wraca znowu do roli czarnego charakteru a czy to ważne? Teoretycznie rola władcy Genoshy to powinna być ważnym punktem w jego CV, natomiast w rzeczywistości rzadko kto dzisiaj o tym wspomina. A co najgorsze te historyjki to właściwie rzecz biorąc zwykłe mordobicia z kolesiem strzelającym błyskawicami z palców, jakich pełno w gatunku, może i mające jakieś lepsze momenty, ale to tylko momenty. Dodatkowy plus to Acolytes z Amelią Voght i Fabianem Cortezem do których zawsze miałem słabość, ale nawet z tym plusem to nie zasługuje na więcej niż 5/10.

  "MODOK" - autorzy różni. Jeden z tych superzłoczyńców z których fani komiksów cisną największą bekę. Facet ma podwójnego pecha jednocześnie posiadając absurdalny wygląd, oraz należąc do grupy złowrogich supergeniuszy, których genialne plany zawsze spalają na panewce. No cóż, jego pech, jego sprawa. Tym razem do czynienia będziemy mieli z trzema historiami. Pierwsza to dwuzeszytowy debiut MODOKA w wykonaniu samego Dynamicznego Duetu czyli Stana Lee i Jacka Kirby w bardzo wczesnobondowym stylu. Druga, objętości jednego zeszytu autorstwa również Stana tyle że ze świetnymi rysunkami Gene Colana to powrót łotra do Nowego Jorku i rozróba z udziałem Kapitana Ameryki i Falcona w oparach pre-black lives matters (niewiele się zmieniło przez tyle lat, sądząc po tym co możemy zobaczyć) połączona z historią powstania tego dziwnego czarnego charakteru. Reszta to pięcio-zeszytowa miniseria "Super Villain Team-Up:MODOK'S 11" autorstwa Fredericka Van Lente z rysunkami Francisa Portela i na niej się skupię. Mamy tutaj do czynienia z komedią akcji (nie wiem jak inni, ale ja jak słyszę połączenie słów Marvel i komedia to zaczynają mnie dopadać torsje, ale nie uprzedzajmy faktów) w dosyć hojny sposób czerpiącą również z komedii kryminalnych, zresztą tytuł nawiązujący do jedengo z najbardziej znanych filmów tego gatunku a właściwie filmów dwóch czyli "Ocean's 11" do czegoś zobowiązuje. Początek będzie dosyć klasyczny dla tego typu historii, poznamy kilka czarnych charakterów (raczej znanych polskiemu czytelnikowi) których możemy określić jako  nieudaczników w najlepszym wypadku solidnych drugoligowców, którzy (każdy na swój sposób) zostaną zaproszeni (raczej zwabieni) do podejrzanej meliny, w której poznają oczywiście nie kogo innego tylko samego szefa A.I.M.u chwilowo wyrzuconego na kopach ze swojej organizacji oraz jego plan (a nawet P.L.A.N.). A nasz nieszczęsny superzłoczyńca wpadł na kolejny ze swoich dziwnych pomysłów a mianowicie na kradzież superpotężnego źródła energii z niewidzialnego statku kosmicznego przybyszy z przyszłości, którzy od czasu do czasu wpadają na Ziemię, aby ją sobie badać. Do tego potrzebne są mu specyficzne umiejętności, każdego z członków drużyny (raczej bandy) i dlatego każdemu oferuje za skok kilka milionów dolarów a że większość z nich akurat znajduje się w większej potrzebie niż zwykle, nikt się długo nie zastanawia. O tym, że te dolary niekoniecznie muszą im się do czegoś przydać bo nasz łotr zamierza użyć urządzenia z przyszłości do naładowania Kosmicznej Kostki za pomocą której ma zamiar zniszczyć planetę to im nie wspomina bo i po co? Ale nawet najlepsze P.L.A.N.y mogą spalić na panewce, jeżeli w sprawę wmieszają się byli koledzy i (przede wszystkim) koleżanki z A.I.M.u oraz Mandaryn, tylko czy istnieje coś czego nie dałby rady przewidzieć Mentalny Organizm Desygnowany do Obliczeń? Rysunki Porteli sprawiły na mnie całkiem dobre wrażenie, dosyć złożone, całkiem szczegółowe, niekoniecznie kojarzące się z komiksem superbohaterskim, bardziej z czymś przynależącym do Vertigo (kilka plansz było wyraźnie inspirowanych Doom Patrolem, chociaż w sumie też ten gatunek), okazjonalne błędy w anatomii podczas scen akcji jakoś strasznie nie przeszkadzają. Tak czy inaczej o dziwo, komiks okazał się naprawdę niezły. Akcji sporo i to takiej z gatunku "nie nudzi", humor wcale nie jest budowany za pomocą sucharów (MODOC powtarzający z przyzwyczajenia swoje stare imię potrafi rozbawić), ba znajdzie się tutaj nawet jeden z lepszych dowcipów jakie widziałem w komiksie na temat nierówności płciowej. Komiks rzecz jasna często stara się nas zaskoczyć, zresztą co to byłby za "heist", gdyby każdy nie starał się przekręcić każdego? Natomiast oprócz fabularnych twistów, jest wypełniony dziwnymi pomysłami czy też dziwnymi dowcipami, ale "dziwnymi" w sensie fajnymi. Delikatnie zmieniono origin naszego mega-mózga, ale to tylko po to, aby było bardziej pikantnie. Van Lente nie jest u nas kompletnie nieznaną postacią, aczkolwiek trudno powiedzieć o jakiejś rozpoznawalności, pan Portel jest dla mnie kompletnie anonimowy i po raz kolejny okazuje się, że dwóch artystów z tylnego rzędu, którzy dostali absolutnie wolną rękę, bo nie podejrzewam aby jakiś redaktor przejmował się co napiszą w komiksie o MODOK-u, stworzyło coś naprawdę przyjemnego. Ocena 7/10.
 

  "Ultron" - autorzy różni. Dwa pierwsze zeszyty to klasyczna historia Roya Thomasa i Johna Buscemy "Chaos nad Manhattanem". Pierwszy występ tytułowego złoczyńcy w swojej znanej wszystkim postaci Ultrona-5, co się stało z numerkami 2,3,4 nie wiadomo. Dodatkowo pierwszy występ (nowego) Czarnego Rycerza jako bohatera nie złoczyńcy oraz dziwne zachowanie Jarvisa, którego na miejscu Avengers wysłałbym do zatrudniaka, no ale co kto lubi. A jak ktoś właśnie lubi starocie to pewnie przyjmie pozytywnie tę historyjkę, jak nie bardzo to można ominąć, poziomem raczej się nie wyróżnia w gąszczu takich komiksów. Większą część tego numeru zajmuje "Furia Ultrona" autorstwa Ricka Remendera i Jerome Openy, znaczy się można uznać iż coś poniżej poziomu dobry będzie rozczarowaniem. Obydwaj panowie wzięli się za kanoniczną przy postaci akurat tego czarnego charakteru tematykę czyli jego związek z Hankiem Pymem. Prolog to lekki powrót do przeszłości w postaci olbrzymiej rozpierduchy w Nowym Jorku z udziałem wszystkich zainteresowanych, czyli jego mieszkańców, Avengers oraz morderczego robota, który na koniec niczym Hulk zostanie wystrzelony w kosmos raz na zawsze (czyli do następnej strony). Po wskoczeniu w dzień dzisiejszy (czyli w 2015), spotkamy Avengers rozrabiających w kryjówce AIMu, gdzie Hank, który najwyraźniej przeszedł jakąś wewnętrzną przemianę wyłączy zbuntowane Sztuczne Inteligencje za pomocą jednego ze swoich magicznych urządzeń czym doprowadzi do wściekłości Visiona. Androidalny superbohater twierdzi, że Giant Man dokonał morderstwa, ten twierdzi, że na dobrą sprawę wyłączył telewizor, na pytanie Visiona co w takim razie myśli o nim, Pym nie odpowiada wprost, ale brak odpowiedzi może być również odpowiedzią. Część Avengerów jasno stanie po stronie sztucznego człowieka twierdząc, iż Avengerzy nie zabijają a druga część również stanie po jego stronie, tylko tak trochę mówiąc jedno a myśląc, że wciśnięcie czerwonego przycisku Ultronowi zaoszczędziłoby im wielu kłopotów a także ocaliło wiele istnień. Zastanawiać się oni długo nad tym zagadnieniem nie będą, bo oto na ziemię przybędzie Eros vel Starfox, który jako jedyny uciekł z opanowanego przez szalonego robota Tytana a tuż za nim zjawi się sam On, żeby było śmieszniej pod postacią planety (czy tam księżyca). Wydarzenia te staną się przyczynkiem do wielkiej bijatyki trwającej już do końca komiksu podczas której szeregi superbohaterów będą stale topnieć, jako że Ultron dysponuje jakimś wirusem, który zainfekowanych zamienia błyskawicznie w cyborgi pod swoją kontrolą (taaaaa...głęboki wzdech). Nie będę ukrywał, że zawsze byłem pod wielkim wrażeniem rysunków Jerome Openy, nie jest to moja ulubiona "stylistyka", ale w swojej dziedzinie jest on świetny. Facet wyraźnie kontynuuje dzieło Jima Lee (czy tam Whilce'a Portacio obaj zaczynali mniej więcej w tym samym czasie), kontynuowane przez Andy Kuberta, ale robi to na swój własny autorski sposób, nie da się jego rysunków pomylić z kimś innym. Zawsze mi się podobał w jakiś sposób on potrafił oddać dynamizm sytuacji jak ktoś wali kogoś w mordę to nie potrzeba żadnych onomatopeji bo oglądanie tego już fizycznie boli, jak Pająk śmiga gdzieś na sieci to faktycznie śmiga a nie wisi przyczepiony. Co dosyć zabawne Opena jest chyba wielkim fanem Mony Lisy, on bardzo często rysuje swoich bohaterów tak, że wyglądają jakby się prawie uśmiechali, na dodatek często spoglądających jakby lekko z góry (przez co zapewne zawsze najfajniej wychodzą mu postacie o których wiemy, że są cyniczne z charakteru lub mają przerośnięte ego - czyli połowa Marvela). Jednym słowem (dwoma) świetna robota. Niestety nie da się powiedzieć tego o scenariuszu Remendera. Sam początek zapowiadał się na coś ciekawego, ale dosyć szybko rozmywa się to w wśród fruwających błyskawic, błyskających laserów i uderzających pięści. Autor wziął klasyczny konflikt tragiczny relacji ojciec-syn rodem z greckiej tragedii, który w przypadku Hanka i Ultrona nigdy mnie nie przekonywał (zakończenie jest nieco kuriozalne) oraz równie klasyczne "Czy androidy marzą o elektrycznych owcach" na które dawno już Stan Lee odpowiedział a którego bohaterowie nawet nie będą próbowali rozwikłać (no dobra, może zakończenie wskazywać, którą stronę wybrał w końcu, ale dlaczego i kiedy sprawę przemyślał pojęcia nie mam). Do tego w jaki sposób wykorzystał wymaglowany na wszystkie strony temat Tom King który swoim "Visionem" zastrzelił całą konkurencję całe lata świetlne ot takie pif-paf-bum w świetnej oprawie graficznej i tylko za nią -6/10.

  "Thanos" - autorzy różni. Pierwszy zeszyt czyli Iron Man Jima Starlina jak to często bywa w tej kolekcji raczej dla fanów wykopalisk ewentualnie dla kogoś dla kogo będzie gratką pierwsze pojawienie się w opowieści obrazkowej Thanosa i Draxa Niszczyciela. Reszta albumu to "Thanos Powstaje" autorstwa Jasona Aarona z rysunkami Simone Bianchiego, komiks na naszym rynku zapewne z powodów filmowych jak i z uwagi na autora bardzo popularny bo pomimo conajmniej dwóch dodruków, już od dawna niedostępny w regularnej sprzedaży. Mamy więc do czynienia tutaj z historią powstania (w sensie jako ukształtowanej postaci, nie jego spłodzenia) szalonego tytana. Komiks zmienia nieco przeszłość Thanosa, nie są to może dramatyczne zmiany, ale Aaron trochę namieszał w wizji technologicznie rozwiniętego Tytana, średnio trafnie moim zdaniem, ale ja raczej ogólnie niespecjalnie lubię takie grzebanie w przeszłości. Uwagę z pewnością zwracają grafiki pana Bianchi, posępne i przede wszystkim dobrze oddające mimikę co w komiksie zawadzającym o gatunek zwany "psychologicznym" jest dosyć ważne, stylowo zdecydowanie bliższe komiksowi europejskiemu. Drażni brak jakiegokolwiek tła na sporej ilości kadrów a także praca kolorystów, których jest dwóch a efekty ich pracy są, no cóż...różne. Największym problemem tego komiksu jest...no nie w sumie ile razy mogę powtarzać po samym sobie. Moim największym problemem jest, że właściwie rzecz biorąc, niczego się o tym Thanosie nie dowiedziałem. Więcej, nie tylko się nie dowiedziałem, ale autor chyba nie bardzo starał się cokolwiek na ten temat wymyślić a to co mu wyszło, wskazywałoby na to, że nie tylko się nie starał, ale i chyba niespecjalnie potrafił ugryźć temat. Album podzielony jest na pięć zeszytów z których każdy opisuje kolejne etapy życia Thanosa i pomiędzy którymi ciężko znaleźć jakiekolwiek łączniki. Thanos przechodzi rozwój swojej osobowości w kierunku masowego mordercy łamiąc kolejne granice na dobrą sprawę z niewiadomo jakich powodów, no chyba że przyjąć punkt widzenia jego matki tuż po porodzie, że to nienormalny potwór od samego startu. No tyle, że ten rozwój od zahukanego kujona do najstraszliwszego wojownika wszechświata jest szczerze mówiąc średnio wiarygodny. Nie pomaga również średnio wiarygodna kreacja świata, naprawdę w całym kosmosie szkoły przypominają amerykański High School w którym futboliści gnębią okularników a ci się ślinią do pomponiar? Natomiast jedno trzeba Aaronowi przyznać, jest on jednak niezłym scenarzystą a sama opowieść potrafi wciągnąć. Na plus tytułowy "bohater" pod koniec swojej drogi, trzeba przyznać, że faktycznie potrafi wzbudzić grozę na dodatek to prawdziwie podły wujek, brakuje ostatnio nieco takich postaci. Komiks, może i robiony po łebkach, bardziej w celu aby artysta ze znanym nazwiskiem sprzedał coś ludziom spragnionym poznać superłotra, którym dzięki filmom zafascynował się na chwilę cały świat, ale i w tym można znaleźć plusy. Bo może i nieco lakoniczne i płaskie (chociaż udające coś głębszego), tyle, że Aaron postawił tutaj nieco na szok czytelnika i to wcale nie jest zły pomysł. Trzeba przyznać, że znajdziemy tu kilka mocnych scen, które zwłaszcza w przypadku Marvela zdziwią a i wrażenie zrobią, brakuje im obecnie jakiejś osobnej nieco zbrutalizowanej linii w stylu Max, no ale to wiadomo Disney-Marvel ma być "family friendly" i najlepiej kolorowo. Ogólnie spodziewałem się czegoś lepszego, ale tragedii nie ma. Ocena 6/10.

  "Apocalypse" - autorzy różni. No teraz prawdziwe ciasteczko, czyli jeden z moich ulubionych czarnych charakterów i jednocześnie wrogów X-Men. Pierwsze dwa zeszyty to fragment początków serii X-Factor. Tak jak lubię komiksy z lat 80-tych tak ten mnie kompletnie wynudził. Na uwagę zasługują jedynie Cyclops jako hardcorowy palant (chociaż to u niego częste) i jego drama z Madelyne Pryor i Jean Grey, która zaczyna romansować z Angelem (coś dla fanów telenoweli) oraz oczywiście pierwsze pojawienia się En Sabah Nura, który od początku wyglądał na gotową postać, z wyglądu z grubsza taki jak dzisiaj (z wyjątkiem parszywej mordy, którą na szczęście później nieco zmodyfikowano) z filozofii identyczny. Daniem głównym jest "Nadejście Apocalypse'a" miniseria autorstwa Adama Polliny i Terry Kavanagha przedstawiająca historię powstania najstarszego mutanta na świecie. Jak raczej wszyscy wiedzą początki tytułowej postaci sięgają starożytnego Egiptu, tysiące lat temu jak niemowlę został on porzucony na pustyni z racji swojego wyglądu. Przygarnięty zostaje przez plemię jakichś pustynnych nindżów wyznających zasadę najsilniejszy przetrwa. Jego przybrany ojciec jest szefem owej bandy, czyli najtwardszym twardzielem wśród reszty twardzieli a przygarnął go a właściwie nie wiadomo dlaczego, autor w to nie wnikał (jak w wiele innych rzeczy). Przeskoczymy później dwadzieścia lat do przodu, będąc odmieńcem En Sabah Nur nie jest specjalnie tolerowanym członkiem sekty/plemienia, ale z racji tego, że jego ojca dalej się wszyscy boją a sam jest świetnym wojownikiem to jakoś tam funkcjonuje. No, ale jego spokojne życie pustynnego rabusia zostanie zakończone przez faraona Rama Tuta, który okaże się samym Kangiem Zdobywcą (dlaczego trzydziestowieczny dyktator miałby siedzieć w jakimś zasranym przez skarabeusze Egipcie epoce kamienia pół-łupanego nie mam pojęcia i Kavangh chyba też nie) a sam bohater (tego komiksu oczywiście a nie ogólnie bohater) zostanie wplątany w intrygę pomiędzy sobą, Kangiem, jego generałem Ozymandiasem będącym niegdyś następcą tronu oraz siostrą Ozymandiasa (taka zawsze musi być w historii o tragicznie odrzuconym). Rysunki Polliny słabe, nie chce mi się więcej tego komentować, tak samo jak i całej reszty. Myślałem, że dostanę coś ciekawego na temat tego łotra, a to zamiast pogłębić jego postać to właściwie jeszcze bardziej ją wypłaszczyło ot kolejny chłopina pokrzywdzony co to mógł być wielki, ale się nieszczęśliwie zakochał i po odrzuceniu przez ukochaną z powodu brzydkiego ryja postanowił podpalić świat. Historia jest pokręcona (jakieś przeznaczenia, nawet Fantastyczna Czwórka nie wiadomo po co) z postaciami o niejasnych motywacjach, na dodatek niespecjalnie wciągająca. Chciałbym napisać cokolwiek więcej, ale po trzech tygodniach od lektury właściwie niewiele pamiętam, czyli pewnie nie aż tak strasznie, bo strasznie to bym pamiętał dobrze. Ocena 4/10.

  "Venom" - autorzy różni. Pierwszy zeszyt, czyli legendarny #300 serii Amazing Spider-Man autorstwa Micheliniego i McFarlane'a, przemielony nawet w naszym kraju niczym śmierć na tysiąc sposobów, słowo legendarny nie jest tu żadnym nadużyciem to dalej po tylu latach świetny komiks. Daniem głównym będzie zatem Venom - Dark Origin autorstwa Zeba Wellsa i Angela Mediny. Ameryki nie odkryję bo tytuł jest dosyć oczywisty jeżeli napiszę, że będziemy tu mieli przedstawioną historię Eddiego Brocka (bardziej jego niż Venoma). Historię rozpoczynającą się od czasów dzieciństwa w szkole, poprzez karierę dziennikarza do jej końca, połączenie się z Symbiontem, aż po pierwszy pojedynek z Człowiekiem-Pająkiem (ostatni zeszyt Dark Origin to w sumie przepisany zeszyt duetu M&M). Rysunki Mediny, dla mnie okropieństwo. Ja wiem, że został wybrany prawdopodobnie dlatego, że jego praca naśladują stylistykę Todda (zresztą rysował spin-off Spawna, Sama & Twitcha), ale to co mu wychodzi zwłaszcza jeżeli chodzi o twarze (ta szkolna sympatia Eddiego wygląda jakby tknięta piętnastoma różnymi schorzeniami genetycznymi) to kompletny koszmar (uśmiechnięty Edward na całą stronę, będzie mi się śnił po nocach). Kurde, ten facet chyba nie potrafi nawet narysować normalnego kota (wygląda jak upośledzony gremlin). Na plus dosyć spora ilość szczegółów na rysunkach i nie oszukujmy się rzecz dosyć ważna, wygląd samego Venoma. A ten w wykonaniu Amerykanina wygląda naprawdę dobrze, pełno wszędzie tych jego pełzających wypustek, macek, glutów czy jak to tam nazwać a nawet jak się trzyma "w kupie" to cały czas mamy wrażenie, że ta jego nowa "skóra" cały czas po nim pływa-jest w ruchu a to chyba mniej więcej tak powinno wyglądać. Niestety w ślad za dyskusyjną oprawą graficzną idzie jeszcze chyba słabsza warstwa merytoryczna. Bardzo średnio moim zdaniem wyszło przedstawienie Eddiego Brocka jako postaci, do której nie odczuwamy najmniejszej nawet sympatii już od dziecka. Może nie to, żeby robić z niego odrazu pana doskonałego, ale sądzę że w tym przypadku lepsza byłaby klasyczna historia upadku nawet i obdarzonego ludzkimi słabościami, ale w gruncie rzeczy porządnego człowieka, którego spotkał "jeden, zły dzień". Podczas gdy tutaj od samego początku Edward Brock Jr. to przegryw i to nie z gatunku tych, do których da się w jakiś sposób polubić czy chociażby odczuwać na ich widok litość tylko palant i kompulsywny oszust. Ale to co tutaj najgorsze to to, że ta mini-seria to w końcu nie żaden retcon tylko na poły prequel na poły remake, który ma wielki problem ze zgodnością z materiałem źródłowym. Z dalszej perspektywy tak z grubsza tu wszystko zgadza się ze wspomnianym wcześniej numerem trzysetnym, tyle że cały czas odnosiłem wrażenie, że duet twórców zaprezentował swoją pracę, którą napisał nie na podstawie lektury (na litość boską to tylko jeden zeszyt i to na dodatek bardzo ważny dla całego Marvela!!!), tylko na podstawie tego co streścił im jakiś znajomy...i to spotkany w knajpie...i to po kilku piwach. Sporo tych niedokładności to zwykłe pierdoły tylko drażniące po prostu, ale są także przypadki na wyższym poziomie nonsensu (zacznijmy od tego, że najwyraźniej Eddie jest młodszy od Petera). Czy jest coś na plus? Tak, końcowa scena w tubie dźwiękowej u Fantastycznej Czwórki, jest świetna i całkiem nieźle nakreśla stosunki łączące człowieka i kosmitę, no ale skoro na kilku-zeszytową miniserię tak naprawdę podobają ci się dwie ostatnie strony to znaczy, że coś jest mocno nie tak. Dla mnie zawód, lektura nawet nie przeciętna. Ocena 4/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: greg0 w So, 25 Listopad 2023, 11:53:59
Up.
Kusiło mnie, żeby kliknąć "Cytuj".
 ;D
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w So, 25 Listopad 2023, 12:03:45
?
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Popiel w So, 25 Listopad 2023, 13:45:54
@Skandalista - bardzo fajnie, że przybliżasz komiksy, po które pewnie bym nie sięgnął. Niektóre z nich brzmią intrygująco i zdarzyło mi się skusić na parę pozycji SH, czyli rzeczy kompletnie spoza mojej banieczki.

Tylko taka mała prośba - no offence. Nie mam problemów z ilością tekstu, natomiast podział na akapity znacznie ułatwiłby czytanie. Nie ze względów merytorycznych czy stylistycznych - po prostu męczące dla oczu jest brnięcie przez takie ściany literek.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w So, 25 Listopad 2023, 14:45:20
   Hmmm...marny ze mnie pisarz, ale spróbuję coś pomyśleć. Dzięki za uwagę, fajnie że ostatnio trochę osób aktywniejszych się zrobiło w różnych tematach, tym niemniej dalej zachęcam kolejnych tych co im się nie bardzo chce, tych co wydaje im się że nie mają nic do powiedzenia, albo tych co nie wiem...boją się krytyki? Każda opinia może być cenna.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Spiff w So, 25 Listopad 2023, 14:52:55
Up.
Kusiło mnie, żeby kliknąć "Cytuj".
 ;D

?

Cytujesz w całości post innego użytkownika i dodajesz komentarz : „super” albo „fajnie”  .  :D
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w So, 25 Listopad 2023, 15:10:07
  A dzięki, to mam nadzieję że to dobrze. Starej daty jestem, nie znam się na tym, nie używam nawet emotikon, same wskakują.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Gazza w Śr, 29 Listopad 2023, 10:14:42
   Hmmm...marny ze mnie pisarz, ale spróbuję coś pomyśleć. Dzięki za uwagę, fajnie że ostatnio trochę osób aktywniejszych się zrobiło w różnych tematach, tym niemniej dalej zachęcam kolejnych tych co im się nie bardzo chce, tych co wydaje im się że nie mają nic do powiedzenia, albo tych co nie wiem...boją się krytyki? Każda opinia może być cenna.
Łoo panie, jak z Ciebie "marny pisarz" jest to nie dziw się, że mało osób chce się swoimi przemyśleniami dzielić ;)
Ja przy Tobie (i reszcie tutaj się udzielających oczywiście) musiałbym chyba wykresami i tabelkami się wysługiwać by nie popaść w prawdziwą marność słowa pisanego ;) Zresztą - ja ostatnimi czasy jak rzeczywistość otaczająca tak przyśpieszyła (że tak to ujmę) - mało komiksów w ogóle czytam. Albo jak czytam to jakoś nie porywają. Chociaż bardzo bym chciał. :/ Niemniej jestem stałym...czytelnikiem tego wątku i wszystkim udzielającym się niniejszym bardzo dziękuję! Dobra robota.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Cz, 30 Listopad 2023, 23:03:39
Listopad 
 
Marvel Origins t.21: Avengers 2 - znać, że machina Domu Pomysłów była już w pełni rozkręcona, nowatorskie jak na owe czasy „chwyty” kreatywne przećwiczone, a załoga kierowana przez Stana Lee, mimo że z pewnością mocno zapracowana, czuła się w swoich rolach wyśmienicie. Kawalkada konceptów i sprawdzonych rozwiązań fabularnych skumulowała się ze śmiałymi i oryginalnymi zarazem rozwiązaniami plastycznymi. Ponadto swój debiut ,,zaliczyli” m.in. Kang i Wonder Man. Stąd rozpoznawanie tego „kalibru” klasyki to przynajmniej jak dla mnie frajda w rafinowanej wręcz formule.
 
Z archiwum Jerzego Wróblewskiego t. 20 - były już westerny, kryminały, a nawet Tarzan i dinozaury. Tym razem trafiły się utwory osadzone w realiach okresu staropolskiego. Pomimo znamion realizacyjnego pośpiechu obie opowieści ,,wciągają” i na upartego uznać je można za ,,sarmacką" odpowiedź na twórczość m.in. Rafaela Sabatini (,,Kapitan Blood"). Uwzględniając, że już tylko losy Bartłomieja Nowodworskiego to ewidentny ,,samograj” fabularny, ta okoliczność ani trochę nie dziwi. 

The Fury of Firestorm Annual nr 2
- trzeba przyznać, że niniejsze wydanie specjalne to nieliche zaskoczenie. Okazuje się bowiem, że miast standardowego komiksu. tym razem fanom Nuklearnego Herosa zaproponowano obficie ilustrowana mikropowieść. Historia ta jest spójna i przekonująco prowadzona. Stąd jej lektura upłynęła mi błyskawicznie i w poczuciu przyswajania utworu powstałego za sprawą wprawnego opowiadacza.
 
First Wave nr 1 - niniejsze przedsięwzięcie to kolejny dowód, że nie tylko polscy czytelnicy bywają nostalgiczni. Zresztą skumulowanie postaci takich jak Doc Savage, Spirit i rozpoczynający swoją aktywność Batman było dobrym pomysłem. Przynajmniej na etapie pierwszego epizodu tej realizacji gorzej jednak z wykonaniem. Intryga wiodąca delikatnie rzecz ujmując, nie porywa, a charakterystyczny sznyt rysunków Ragsa Moralesa przepadł gdzieś na kolejnych etapach cyfrowej obróbki. Nie pomogło również wciągnięcie na ,,pokład” tej fabuły ,,simulakry” Alana Moore’a. Może jednak z czasem będzie nieco lepiej.
 
The Old Guard. Stara Gwardia: Wiekowe opowieści
- Greg Rucka zaprosił do współtworzenia powstałej za jego sprawą marki liczne grono twórców i zdecydowanie wyszło to jej na dobre. Do tego stopnia, że niniejszy zbiór to najbardziej udana realizacja pod tym szyldem. Akcja mknie przez kolejne epoki, co okazuje się również okazja do rozpoznania plastycznej biegłości ilustratorów w tej inicjatywie uczestniczących. W wymiarze fabularnym na ogół jest tu przekonująco.

The Fury of Firestorm nr 45
- czarne chmury gromadzą się nad Nuklearnym Herosem. Nie pierwszy to już co prawda raz, ale kumulacja zagrożenia jawi się jako bezprecedensowa. Gwoli ścisłości on sam nie jest jeszcze świadomy spisku szykowanego nań przez jednego z jego najstarszych wrogów. Znać jednak, że rychło się o tym dowie. Jest zatem stosowne napięcie; przeciętnie wypada natomiast George Tuska jako rysownik tego epizodu. Stąd już tęskno za Rafaelem Kayananem, który pożegnał się z serią w poprzednim odcinku.
 
Wojna światów
- oczywiście nie mogłem przegapić komiksowej adaptacji tej niezmiennie fascynującej powieści. Wszystko byłoby pięknie gdyby tylko szanowny pan rysownik się przyłożył. Miał ku temu potencjał, ale to akurat wyzwanie twórcze ewidentnie potraktował w kategorii fuchy do zrealizowania między piątkowym powrotem z popijawy, a poniedziałkowym rozbijaniem młotkiem aż nazbyt natarczywego budzika. Szkoda, bo mogło wyglądać to znacznie lepiej; zwłaszcza że materiał wyjściowy na to zasługiwał.

Luc Orient. Wydanie zbiorcze t.4
- przyznaję, że straciłem już nadzieję na doczytanie do końca tej serii po polsku. Tym milej się zaskoczyłem, że moje obawy okazały się aż nazbyt przesycone defetyzmem. Ten akurat zbiór jest o tyle dla mnie szczególny, że zawiera epizod ,,Kowadło gromów”, niegdyś (tj. u schyłku 1985 r.) zaprezentowany cząstkowo w ,,Świecie Mlodych”, a którym mocno się wówczas ekscytowałem. Dobrze się stało, że po blisko czterech dekadach niniejsza opowieść doczekała się swojej pełnej polskiej wersji. Pozostałe opowieści w wymiarze fabularnym (a także wizualnym) również satysfakcjonujące, bo ,,Luc Orient” to interesujący przykład komiksowej fantastyki z najlepszych czasów frankofońskiego komiksu.
 
Marvel Origins t. 22: Spider-Man 4
- ,,najbardziej ludzki i nierozumiany superbohater”, jakby na przekór trawiących go problemów (a może paradoksalnie właśnie dzięki nim) ma się świetnie! Prezentowane w tym zbiorze pierwsze z jego udziałem coroczne wydanie specjalne jest tego dobitnym dowodem. Również Steve Ditko zdaje się osiągać wyżyny swojego talentu, wprawnie ujmując naturę dynamicznych fabuł Stana Lee. Nic zatem dziwnego, że akurat ten tytuł w błyskawicznym tempie okazał się najpoczytniejszym hitem wczesnego Marvela.
 
First Wave nr 2 - pomimo znacznego potencjału tej fabuły przynajmniej na tym etapie jej rozwoju wciąż trudno mówić o historii, która porywa. Miast tego otrzymaliśmy masę niewiele wnoszącego gadulstwa oraz brak zagrożenia uzasadniającego połączenie sił protagonistów tej opowieści.
 
The Fury of Firestorm nr 46
- tak jak wspomniałem przy okazji zwięzłego przybliżenia poprzedniego epizodu tej serii Firestorm już niebawem zmuszony będzie zmierzyć się z sojuszem swoich oponentów. Do tego w dużej ich liczbie. Na jego szczęście także on może liczyć na wsparcie ze strony wówczas wciąż nowej twarzy w gronie herosów uniwersum DC, tj. Blue Devila. Można zatem zaryzykować twierdzenie, że będzie się działo.
 
Król w czerni - typowe „mega-wydarzenie” w stylu Domu Pomysłów, na tyle problematyczne, że wymagające udziału w nim kogo tylko się da, ze szczególnym uwzględnieniem Avengers. Wielbiciele wysublimowanych konceptualnie fabuł nie mają tu czego szukać; natomiast ja czegoś takiego akurat w tym momencie potrzebowałem. Mogło być co prawda lepiej, bo potencjał tkwiący w antagoniście tej opowieści był znaczny. Do tego nie w pełni przekonało mnie finalne rozwiązanie w kontekście Venoma. Niemniej czuć ducha tego typu epickich opowieści z lat 90. (vide „Mega Marvel” nr 3/1995), co mi akurat nie tylko nie przeszkadza, ale nawet okazjonalnie odpowiada.
 
Blue Devil nr 23 – ciekawe to były czasy, gdy osobowości takie jak właśnie „Błękitny Czart” doczekiwały się pełnowymiarowych, comiesięcznych serii. Już tylko okładka tego epizodu wprost wskazuje, że po raz kolejny czytelnicy do czynienia mieć będą z dobrze znanym schematem superbohaterskiej konwencji, tj. omyłkowym braniem się za łby osobników o altruistycznym usposobieniu. Na tym właśnie schemacie opiera się przysłowiowe „clue programu” niniejszej opowieści, w której tytułowy protagonista mimo woli konfrontuje się z Firestormem w ramach małego „crossoveru” z serią Nuklearnego Herosa. Na konkluzje tego widowiska z dodatkowym udziałem licznej czeredy superłotrów trzeba będzie jednak poczekać do lektury kolejnego odcinka przygód Firestorma.
 
Opowieści jutra - kolejny przejaw twórczej błyskotliwości Alana Moore’a, w którym nie mogło rzecz jasna zabraknąć swobodnego żonglowania różnorodnymi stylizacjami, erudycyjnego rozeznania w zasobach komiksowego medium oraz odniesień do okultystycznych zabobonów wyznawanych przez wspomnianego autora. Lektura tego opasłego zbioru to była wręcz pyszna zabawa i co chwilę parskałem ze śmiechu. Pod tym względem (i oczywiście z mojej perspektywy) bezkonkurencyjne okazały się nowelki z udziałem genialnego dziesięciolatka, Jacka B. Quicka. Trudu nie żałowali również zaangażowani w ten projekt plastycy, w tym szczególnie śmiało poczynająca sobie Melinda Gebbie. „Opowieści jutra” to na ten moment raczej niezagrożona ,,jedynka” na mojej osobistej liście tegorocznych hitów.
 
First Wave nr 3 - na etapie półmetku tej inicjatywy twórczej niestety nie sposób stwierdzić o niej zbyt wiele dobrego. Zasadnicza intryga rozczarowuje, a potencjał zaangażowanych postaci ani trochę nie zostaje wykorzystany. Może druga połowa tej mini-serii okaże się bardziej warta uwagi, bo na ten moment to kompletny niewypał.
 
The Fury of Firestorm nr 47 - jak nietrudno było się domyślić hanza złoczyńców dowodzonych przez Multiplexa okazała się wyzwaniem z gatunku wyjątkowo problematycznych. Do tego stopnia, że za ich sprawą tęgo obity został Blue Devil, a i tytułowy heros również zmuszony był nielicho się wysilić by owo zagrożenie zneutralizować. Zwięźle pisząc była to konfrontacja na miarę tych znanych z przygód Spider-Mana stawiającego czoła m.in. Złowieszczej Szóstce i Przerażającej Czwórce. Nieprzypadkowo, bo przecież za losy tej postaci odpowiadał w swoim czasie szanowny pan scenarzysta (tj. Gerry Conway) tej właśnie serii.
 
Vasco. Księga 7
– zbiór szczególny, bo oprócz dwóch standardowych odsłon dzieła życia Gillesa Chailleta, zawarto tu również swoiste kompendium tej serii, zawierające podsumowanie przygód Vasco i jego licznych podróży. Dojrzałe średniowiecze także tym razem jawi się wystawnie, acz nie wolne od licznych napięć na tle zmagań o dominację i pędu do władzy. Do tego bez względu na długość i szerokość geograficzną.

First Wave nr 4
- nareszcie fabuła przyspieszyła. Stało się tak głównie za sprawą wątku z udziałem Doca Savage’a oraz jego wyprawy ku egzotycznej krainie w której rozpoczęła się jego ,,droga” poprzez popkulturę. Również Batman (czy może na tym etapie jego aktywności Bat-Man) jakby rozwija ,,skrzydła”. W tłumie niknie natomiast jak dotąd zupełnie zbędny Spirit. Plastycznie też nieco lepiej, bo znać, ze Rags Morales (tj. ilustrator tego przedsięwzięcia) bardziej się przyłożył. Lepiej późno niż w ogóle.
 
The Fury of Firestorm nr 48 - po zmaganiach z czeredą dobrze znanych już adwersarzy scenarzysta serii doszedł najwyraźniej do wniosku, że czas na wprowadzenie zupełnie nowego wyzwania. Pytanie czy żeńska podróba Green Arrow utrafi w gusta czytelników... Ponadto protagonista zmuszony jest stawić się na salę sądową. Jego aktywność ma swoje bowiem konsekwencje także w zniszczonym mieniu publicznym.
 
Marvel Origins 23: Fantastyczna Czwórka 7 - po tym tomie znać już, że tytułowa drużyna i skrywający swoje oblicze pod żelazną maską Doktor Doom to ,,zjawisk” tak ściśle ze sobą sprzężone, że wzajemnie się definiujące. Cała reszta adwersarzy ,,Pierwszej Rodziny Marvela” to jedynie tło dla niekończących się zmagań samowładcy Latverii z Reedem Richardsem i jego bliskimi. Tradycyjnie dla tej inicjatywy twórczej dopakowana jest ona mnóstwem wciąż żywiołowych pomysłów i zwrotów akcji. Nic dziwnego, ze Dom Pomysłów dystansował wówczas swoją konkurencje. 
 
Bohaterowie i Złoczyńcy: Ostatnia noc – tytuł z mojej perspektywy szczególny co najmniej z dwóch powodów. Spina bowiem wątki związane z tak istotnymi dla uniwersum DC osobowościami jak Hal Jordan i Oliver Queen, oraz konglomeratem opowieści wśród których wypada wymienić m.in. „Rządy Supermanów”, „Szmaragdowy Zmierzch”, „Kołczan” i znakomitą pod każdym względem serię „Spectre vol.4”. Drugi powód przemawiający za rozpoznaniem tej opowieści wiąże się z jej zaistnieniem w momencie przełomowym dla superbohaterskiej konwencji, który rozegrał się mniej więcej w czasie jej prezentacji (tj. w roku 1996). Bankructwo Domu Pomysłów dotkliwie odbiło się bowiem na całej komiksowej branży za oceanem. Ta okoliczność wymusiła unowocześnienie modelu narracyjnego w superbohaterskich opowieściach, czego przejawem była właśnie niniejsza inicjatywa twórcza oraz uruchomiona niewiele później bestselerowa seria „JLA”. I de facto ten model opowiadania jest praktykowany do dzisiaj. Poza tym to emocjonująca opowieść sama w sobie. Nieczęsto bowiem Słońce przestaje świecić swoim bezcennym z naszej perspektywy blaskiem.

Flash t.2 - jak się okazuje zmiana osoby pełniącej funkcję tytułowego bohatera wypadła nadspodziewanie korzystnie. Pomimo braku analitycznych zdolności Barry’ego Wally dysponuje przecież znacznym doświadczeniem, a przy okazji także urokiem osobistym. Stąd niestraszny mu nawet adwersarz, który w swoim czasie omal doprowadził do zagłady całej ludzkości. Dynamicznie rozpędzoną fabule dopełniają skrupulatne rysunki, co dodatkowo czyni ten zbiór nad wyraz miłym dla oka.

Day of Judgment nr 1
- praca szuka człowieka, do tego mocno oryginalna. Oto bowiem, po latach względnie harmonijnej symbiozy, Anioł Zemsty znany jako Spectre pożegnał się ze swoim dotychczasowym ,,nosicielem”, tj. Jamesem Corriganem. Potrzeba zatem (i to od zaraz!) nowej ,,kotwicy” do operowania na człowieczej płaszczyźnie egzystencjalnej. Jego wybór w tym kontekście okazuje się nad wyraz zaskakujący, a zarazem dla superbohaterskiej społeczności problematyczny. I chociaż rozwój akcji jawi się jako nieprzesadnie wyszukany to i tak warto udzielić jej kredytu zaufania. Choćby z tego względu, że dla uniwersum DC faktycznie jest ważna.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Pt, 01 Grudzień 2023, 17:42:32
Łoo panie, jak z Ciebie "marny pisarz" jest to nie dziw się, że mało osób chce się swoimi przemyśleniami dzielić ;)
Ja przy Tobie (i reszcie tutaj się udzielających oczywiście) musiałbym chyba wykresami i tabelkami się wysługiwać by nie popaść w prawdziwą marność słowa pisanego ;) Zresztą - ja ostatnimi czasy jak rzeczywistość otaczająca tak przyśpieszyła (że tak to ujmę) - mało komiksów w ogóle czytam. Albo jak czytam to jakoś nie porywają. Chociaż bardzo bym chciał. :/ Niemniej jestem stałym...czytelnikiem tego wątku i wszystkim udzielającym się niniejszym bardzo dziękuję! Dobra robota.

  Stylistycznie, trochę to kwadratowe jak się czyta, zresztą wszystkie polonistki mi to mówiły, że ładnie mówię za to brzydko piszę. Czytam to po kilku dniach jak zamieszczę, już tak ze świeżą głową i czasami zdaje sobie sprawę, że niekoniecznie napisałem to co chciałem przekazać, to bardzo trudne zadanie nawiasem mówiąc. Jest tutaj na forum trochę osób, które o wiele ładniej zdania składają.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: herman w Wt, 05 Grudzień 2023, 16:49:39
Małe podsumowanie listopada.
Drugi co do liści przeczytanych komiksów w tym roku - 27 albumów.
Jak to u mnie sezon jesienno zimowy to zawsze odrodzenie czytelnictwa.
Były świetne pozycje, były też męczarnie.


Komiks listopada: tym razem wybrałem trzy. "Ballada dla Sophie", "Sztandar czarnej gwiazdy", "Arab przyszłości - tom 6" - trzy zupełnie inne komiksy, ale wszystkie historie niesamowicie wciągające. Zdecydowanie będą w TOP 10 tego roku. Bardzo polecam, 8/10. Świetny miesiąc mi zrobiły te perełki. W serii Araba najwyżej oceniłem tom 5 (9/10), ale finał absolutnie nie zawodzi. Super miesiąc.

Wyróżnienie: Dwa albumy nr. 2 od Nagle jeśli chodzi o rozpoczęte serie  - "Friday" i "Saint Elme". Nie zawiodły - jeśli spodobał Wam się klimat pierwszych odsłon to śmiało lećcie dalej. Jest w obu przypadkach jeszcze lepiej! Daje po 8/10, ale jednak mniej epickiej niż przy komiksach miesiąca. Dowiózł też nowy Blacksad - może lekko naciągana, ale też 8/10.

Dla fanów Otta polecam "Cinema Panopticum" - wysoka forma autora, jak ktoś lubi to się nie zawiedzie. Fajnie wypadł "Black Beard" od Scream i kolejna części serii Czary-Zjary - "Kwarantanna".  Wszystkie te pozycje z mocnym 7/10. 

Zawód miesiąca: "Rotmistrz Polonia" - zawiera wszystko czego nie znoszę w tej odnodze polskiego komiksu- pseudo zabawna historia bazująca na piciu wódki i awanturnictwie (niczym Jakub Wędrowycz), do tego denna fabuła i jeszcze jakieś hordy reptilian. Załamka - niestety dlatego tak często omijam polską twórczość szerokim łukiem. Dla mnie żenada - 1/10.

Względem swojej kontynuacji w uniwersum ("7 żywotów krogulca") niezbyt okazale wypadła "Czerwona maska". Mam świadomość, że to wcześniejsza twórczość, ale czuć zdecydowanie różnicę jeśli chodzi o poziom fabuły - ot taka fajnie wymalowana, klimatyczna, ale scenariuszowa naiwna ramotka. Daję 5/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: perek82 w So, 30 Grudzień 2023, 10:41:03
Ostatni kwartał trochę skromniej wypadł, szczególnie grudzień mnie pokonał i nie znalazłem sił na czytanie. Ale coś tam jednak wpadło:

**** Znakomite

Zabrakło takiego tytułu

*** Dobre

Alvar Mayor (2) – kolejne przygody podróżnika i awanturnika. Komiks składa się (tak jak i pierwsza część) z krótszych nowelek. Łączy je główna postać i czasami jego znajomi oraz miejsce akcji: dżungle, góry i porty Ameryki Południowej. W tym tomie więcej mamy do czynienia z magią i innymi ponadnaturalnymi wydarzeniami. Pojawiają się duchy, potwory i tytułowe mity. Pierwsza część mi się już trochę zatarła, ale tam zdaje się było tego mniej, a jeśli już, to główny bohater nie zawsze był pewien, czy różne dziwne przygody miały miejsce naprawdę, czy to efekt transu / snu czy innych środków. Teraz już nie ma takich wątpliwości (ani bohater, ani czytelnik). Zazwyczaj nie przepadam za takimi tematami, ale tutaj w niczym to nie przeszkadza. Poszczególne historie są na tyle ciekawe, że nie ma się ochoty przestać. Sam wciągnąłem na raz. Może to wszystko już nie robi takiego wrażenia, jak pierwszy tom, trochę to wszystko robi się wtórne, ale to nadal kawał świetnego komiksu. A strona graficzna to prawdziwy majstersztyk. Słowa uznania również dla wydawnictwa, bo wydanie jest świetne.

Cinema Panopticum – niema historia o dziewczynce w parku rozrywki czy wesołym miasteczku, której nie stać na wybrane rozrywki, więc wchodzi do tytułowego Cinema Panopticum. Tam stoi kilka urządzeń, które po wrzuceniu monety pokazują różne historie. Historie są z pogranicza horroru, fantastyki. Dziewczynka nie może się oderwać i wrzuca kolejne monety, aż dochodzi do historii zatytułowanej: the girl i wtedy… Komiks jest popisem autora, który samym rysunkiem wprowadza nastrój grozy. Są robaki, są szaleńcy, są ludzkie tragedie i dziewczynka, która wszystko to z zaciekawieniem chłonie. Kadry są niewielkie, zajmują w sumie niewiele miejsca na stronach, które są wypełnione czernią. Ale są tak samo piękne jak wielkie plansze Andreasa.
Warte podkreślenia jest wydanie. KG zrobiła świetną robotę. Grzbiet okładki stylizowany na podniszczoną książkę. Kredowy papier, czarna czerń wciągają czytelnika w historię, niemal go hipnotyzując. Wow.

Monica – moich starć z Clowesem ciąg dalszy. Niektóre tytuły trafiają u mnie w punkt, niektóre ledwo zmęczę. Ten jest gdzieś pomiędzy, ze wskazaniem na ciekawsze. Jak to u tego autora, jest mieszanina gatunków, trochę fantastyki, trochę dramatów rodzinnych. Podlane to wszystko nutką przemian społecznych lat 60/70 w USA, paranoją czy horrorem w stylu Lovecrafta. I jak zwykle dużo miejsca na wyciąganie własnych wniosków, szukania własnych interpretacji. Ja odkładam ten tytuł do ponownej lektury za jakiś czas. Zacząłem czytać w ciężkim okresie i zmęczenie przerywało mi lekturę, czasem na parę dni. A to utrudniało odbiór. Szczególnie, że cały komiks jest zbiorem powiązanych ze sobą historii i dobrze jest je sobie poukładać (niczym puzzle), żeby uchwycić (no dobra, postarać się uchwycić) całość. No i zaskakująco długo czyta się ten komiks. To nie jest lektura na godzinkę. Strony bardzo powoli mijają. Wymagane jest skupienie.
Osobne zdanie w temacie jakości wydania – klasa światowa. Papier, druk, kolory. Wielkie pochwały dla KG. Podobnie jak w przypadku Cinema Panopticum. Aż się chce trzymać w rękach.

Mury Samaris (drugie wydanie) – wydanie w standardzie całego cyklu (okładka ze skrzydełkami, papier) uzupełnione dodatkowymi materiałami w postaci niedokończonej historii. Wewnątrz jest informacja, że wydanie ma poprawione kolory w porównaniu z pierwszym wydaniem sprzed lat (nie weryfikowałem, ale moje odczucia takie właśnie są – od razu zwróciłem uwagę na to, że spektakularnie to wszystko wygląda, a w poprzednim wydaniu aż tak mi się to kiedyś nie rzuciło w oczy). Sama historia jest jak najbardziej typowa dla tego cyklu: jest samotny bohater, którego otacza dziwne miasto, dostaje do rozwiązania zagadkę. To wszystko jak zwykle przepięknie zilustrowane. Kto zbiera Mroczne miasta, to pewnie już ma albo kupi. Dla mnie każdy album tego duetu to świetna lektura.

Czarno na białym (1-2) – gdzieś się natknąłem na jakimś filmiku na komiksy P. Drzewieckiego i sobie parę zakupiłem. Ten zestaw z połowy lat 90-tych to zbiór shortów, w sumie w stylu tych, które w Relaxach się pojawiają. Czasami na parę stron, czasami jedna strona, czasami jeden kadr. Tematycznie można podzielić na 2 typy – z silnym nawiązaniem do innych utworów (są wampiry, Frankenstein, są też superbohaterowie, czy jakieś filmowe nawiązania) lub też nawiązania do ówczesnej rzeczywistości, rodzącego się kapitalizmu, demokracji itd. Wszystkie historie łączy humor – lekko (albo nawet bardzo) prześmiewczy, czasem absurdalny. Historyjki mają też wyraźne puenty, często bardzo trafnie komentujące rzeczywistość, ludzkie (głównie polskie) cechy, przywary, ograniczenia. Dość zaskakujące jest, jak bardzo jest to nadal aktualne. Ogólny wydźwięk może tak zaskakujący nie jest, ale gdybym przeczytał niektóre te historie powiedzmy w Relaxie, to od razu odczytałbym aluzje do obecnych wydarzeń czy osób. To wszystko jest okraszone bardzo ekspresyjnym rysunkiem. Jest sporo karykatury – często przerysowane emocje na twarzach, ale też dużo realizmu w zakresie całych postaci, czy szerzej tła. To daje świetny efekt. Czytałem z bananem na twarzy.

Bruno Brazil 8 – drużyna Brazila po wydarzeniach z albumu 7 zostaje na chwilę odstawiona na boczny tor. Dostają nowego człowieka i prostą misję, która szybko zaczyna się komplikować i okazuje się być zupełnie czym innym. Historię czyta się bez większych zgrzytów, nie ma niesamowitych gadżetów, nie ma złoczyńcy, który próbuje zapanować nad światem. Ale największą atrakcją są tutaj rysunki. Część akcji rozgrywa się na morzu i Vance tu jest w swoim żywiole. Kadrów ze statkami może za wiele nie ma, ale są po prostu wspaniałe. Mają być chyba jeszcze 3 albumy, więc czekam.

Przygody Tintina (tom 2) – w zbiorczym tomie zebrane są 4 albumy: Cygara faraona, Błękitny lotos, Pęknięte ucho, Czarna wyspa. Tintin co chwila napotyka nowe przygody, walczy z przestępcami, podróżuje po świecie, szuka skarbów itd. Akcja pędzi jak szalona, jest dużo humoru. Kreska niby dość prosta, ale też urozmaicone miejsca akcji. Są i pustkowia, są wnętrza, pociągi, samoloty, jaskinie. Nawet jeśli fabuły wydają się być dość schematyczne w ogólnym zarysie, to każdy album jest wypełniony zwrotami akcji, pomysłami, tak że czytelnik daje się wciągnąć w przygodę. Same historie nie są już kontrowersyjne, ale też nie doszukuję się ich na siłę.
Kupiłem 2 tomy z ciekawości, bo nigdy nie czytałem. Nie wiem, czy kupię kolejne (no jednak dość dużo miejsca zajmują, a ja aż takim fanem chyba nie zostanę). Chyba, że następne tomy przyniosą jakąś ciekawą odmianę. Bo nawet jeśli pojedynczą historię czyta się z zainteresowaniem i przyjemnością to n podobnych może być dla mnie trudnych do przebrnięcia.
Udało się nawet obejrzeć w święta z rodziną Tintina na Netflix. Bawiliśmy się świetnie, nawet podjąłem kolejną próbę zainteresowania córki komiksem (człowiek głupi ciągle się łudzi). Skończyło się na „może kiedyś, ale nie teraz”.

Krwawe gody – dwóch klasyków europejskiego komiksu, więc jest na czym zawiesić oko. Historia wesela na francuskiej prowincji, która po pewnym incydencie ze średnio świeżymi krewetkami zamienia się w krwawą jatkę. Na kilkudziesięciu stronach rozgrywa się dramat rodziny, obsługi hotelu i kilku przypadkowych osób. Wychodzą na wierzch różne sekrety, każdy ma do odegrania swoją rolę w tym dramacie. Tu trzeba podkreślić, że w tak krótkim utworze wielu bohaterów udało się pokazać w bardzo przemyślany sposób – mają one swoje charakterystyczne cechy, ambicje, co powoduje istną mieszankę wybuchową. Oczywiście, sama historia jest mocno przerysowana i w sumie dość absurdalna, ale relacje rodzinne wcale już takie nie są i można w nich zobaczyć też prawdziwych ludzi – głowa rodziny gardząca i pomiatająca innymi, młody, który próbuje się wyrwać z rodzinnych stron itd. Plus fantastyczny, realistyczny rysunek. Mały wydatek, a dużo frajdy.

Eksterminator 17 – czekając na kolejny Metal Hurlant wziąłem z nudów z półki, żeby zobaczyć, czy po paru latach wejdzie mi lepiej. I tak też się stało. Kiedyś sci-fi mnie męczyło, teraz (m.in. po lekturze kolejnych Metal Hurlant) jestem bardziej otwarty i doceniam siłę wyobraźni tych twórców, ich poczucie humoru. Rysunek Bilala zawsze do mnie trafiał i tutaj nie jest inaczej – chociaż wolę taką bardziej „brudną” kreskę jak w Trylogii Nikopola. Ale też sama historia wydała mi się teraz ciekawsza niż parę lat temu, ciekawy motyw przedłużenia sobie życia w ciele androida i późniejsza ich emancypacja. Też zwróciłem teraz uwagę, że kolory w komiksie były bardzo nasycone – mnie się podobało, nie wiem, czy tak było w zamyśle twórców.

** Niezłe / można przeczytać

Sezon polowań – historia rozgrywa się współcześnie, w małym miasteczku we Włoszech. Głównym zajęciem (i chyba źródłem dochodów) mężczyzn jest polowanie na dziki. Na skraju lasu mieszkają trzy kobiety, które prowadzą ekologiczną uprawę warzyw. Obydwie grupy wchodzą w konflikt, gdy dziki zbliżają się do domostw. Innym zarzewiem konfliktu są imigranci – kobiety najmują ich do prac, pozostali mieszkańcy miasteczka są im raczej niechętni. Historia jest pocięta, nie widzimy jej w porządku chronologicznym, a zaczyna się przesłuchaniem jednego z mężczyzn (później okaże się, że jest takim lokalnym liderem) przez policję w sprawie o morderstwo. Kolejne przedstawione wydarzenia dodają coraz więcej informacji o motywacjach obydwu grup. Wszystko zaczyna być coraz bardziej zniuansowane – ci teoretycznie źli mimo obcesowości to jednak pewnych granic nie przekraczają, te teoretycznie dobre (tropiciele ideologii wszelakich raczej nie powinni sięgać po ten komiks, bo skreślą go po paru kartkach) mają parę grzeszków i jedną dużą tajemnicę. Pocięta kolejność wydarzeń sprawia, że nie wszystko jest jasne. Rozwiązanie jest dość zaskakujące lub jak niektórzy by chcieli – naciągane pod jakąś tezę. Natomiast z mojej perspektywy cały komiks ma dość ponury wydźwięk. Mała społeczność staje przed wyzwaniem poradzenia sobie ze zmieniającym się szybko światem – głównie migracjami, zmianami kulturowymi, klimatycznymi itd. Autorzy stawiają pytanie, czy to doprowadzi do pogłębienia podziałów, zerwania więzi społecznych, czy niekoniecznie. Odpowiedzi jednoznacznej nie ma, bo cała historia jest jedynie incydentem w życiu miasteczka. Czy będzie miało wpływ na dłuższy czas i w jaki konkretnie sposób, to nie jest jasne. W mojej ocenie ciekawy, przemyślany komiks.

Świat mitów: Herakles – kolejna odsłona serii, chyba z innym rysownikiem niż początkowe tomy. Mam wrażenie, że kreska jest bardziej cartoonowa, ale to może tylko takie wrażenie. Poziom poprzednich tomów jest zachowany. Mit do odświeżenia plus ciekawa rozprawka na temat jego znaczenia w kulturze. Lubię tę serię, czekam na kolejne tomy.

Zmarszczki – Paco Roca z kolejną, nastrojową, inspirowaną rodzinnymi wydarzeniami, melancholijną opowieścią o rodzicach, dziadkach, relacjach między pokoleniami i przemijaniu. Akcja (jeśli można tak powiedzieć o tym co się dzieje na kartach komiksu) rozgrywa się w domu opieki. Bohaterami są pensjonariusze, ludzie starsi, schorowani i często już z ograniczonym kontaktem ze światem zewnętrznym. Mimo, że tematyka jest bardzo trudna i ponura, to styl opowieści (i rysunków) jest dość lekki. Jeśli ktoś ma doświadczenia z opieki nad osobą starszą, która zdradza oznaki Alzheimera lub podobnych schorzeń to rozpozna wiele wątków, które zna ze swojego życia. Ale mimo to komiks (jakoś) nie jest trudny do przebrnięcia (chyba, że mi się już te wszystkie wspomnienia trochę zatarły i się uodporniłem). Niemniej jednak to komiks w mojej opinii nie jest tak udany jak inne od Paco Roca. Zabrakło trochę emocji, tak charakterystycznych dla tego autora. Być może zbyt mało miejsca było, żeby uzyskać taki efekt. Komiks jest krótszy niż poprzednie, czyta się w jakieś pół godziny. Pojawiają się też pewne dłużyzny, bo ileś stron poświęconych życiu codziennemu pensjonariuszy, gdzie nic się specjalnego nie dzieje, nie angażuje czytelnika. Przynajmniej mnie. W tym sensie jest to dla mnie lekki zawód. Komiks w żadnym wypadku słaby nie jest, ale spodziewałem się czegoś więcej.

Hellblazer by Carey (1-3) – nie miałem już w planach tego runu, ale skusiła mnie jakaś dobra promocja. Nie żałuję, ale też nie powiem że mnie ta cała historia czymś zachwyciła. John ma już za sobą wiele lat, wielu rożnych autorów. Stał się w sumie podobny do superbohaterów, których przygody ciągną się latami. Trzeba się orientować, jest dużo wątków z przeszłości. Pojawiają się bohaterowie, których powinno się znać i pamiętać. No i autor też czymś powinien spróbować zaskoczyć. Nie zmienia się za bardzo główny bohater – nadal mieszka w jakiś podłych miejscach, nie wylewa za kołnierz, zagląda w różne zaułki. Niby ma dobre intencje, ale też nie dba za bardzo o najbliższych. W sensie znajomych czy rodzinę, bo czy jest z nimi specjalnie blisko to trudno powiedzieć. Autor poszedł za to w rozmach. Świat staje w końcu na progu apokalipsy. Długo do tego dochodzimy i szczerze mówiąc pierwszy raz w tych wszystkich opasłych tomach miałem chwile zwątpienia i zerkałem, czy dużo jeszcze zostało. Pierwsze 2 tomy czytałem jakoś bez większego zainteresowania. Nie wiem, może już bohater mi się opatrzył. Jak historia zaczynała zataczać coraz większe kręgi, to też już coraz mniej mi się to podobało. Wolę bardziej kameralne historie z Johnem. Punktem kulminacyjnym była wizytka w piekle. Tutaj trochę się ożywiłem, ale ostatecznie skończyło się bijatyką demonów, więc bez inwencji. Druga połowa trzeciego tomu to odrębna historia i w sumie ona najbardziej mi się spodobała z tego runu.
Miałem nie kupować tych tomów ze względu na przykładowe plansze. Te historie były tworzone już w 21 wieku i rysunki, które widziałem były już bardzo w tym stylu. Ja wolałem te z lat 90-tych. Ale w trakcie czytania można odnaleźć całą mieszankę różnych stylów. To traktuję akurat na minus. Gusta są oczywiście różne, ale te bardziej cartoonowe, czy nawet jakiś zeszyt przypominał mi mangę, to już zupełnie mi nie pasowały do Johna. Część zeszytów przypominała stylem te wcześniejsze, a niektóre były bardziej realistyczne. Te oglądałem z przyjemnością.

Wszystko pod słońcem – historia rodzinna rozgrywająca się w Hiszpanii, na którą duży wpływ wywierają zmiany ekonomiczne i urbanizacyjne. Główny wątek to właśnie przekształcanie wiejskiej, małomiasteczkowej okolicy w turystyczne zagłębie. To zmienia warunki życia mieszkańców, zmienia wygląd i funkcje miast, wymusza na ludziach dostosowywanie się do tych zmian. Szczególnie dotkliwe jest to dla starszych osób, które są zmuszane do opuszczania swoich domów po wielu dekadach. Temat nawet ciekawy, ale wykonanie trochę mi nie podeszło. Komiks składa się z paru rozdziałów, paru scen rozgrywających się w różnych latach. Zaczyna się od 1936 r. i wojny domowej w Hiszpanii. I później ten temat historyczno-polityczny zupełnie znika. Nie wiem szczerze po co to było. Późniejsze scenki dzieli kilka, kilkanaście lat, pewnie ułożone to zostało z zachowaniem historycznej dokładności, tak przynajmniej można wywnioskować z posłowia, czy też podziękowań wskazujących na przeszukiwanie archiwów, dzienników. W ten sposób można śledzić losy społeczności, ale trochę utrudnia utożsamianie się z bohaterami. Ale też chyba taki był zamysł. Co do szaty graficznej, to jest to mieszanina różnych technik – nie udaję, że się znam, ale czasami wygląda jak rysunki kredkami, czasami są wklejone zdjęcia (trochę zniekształcone, więc nie tak całkiem). Nie przepadam za takim stylem i gdybym zobaczył parę stron przed zakupem, to pewnie bym się wstrzymał z decyzją.

Wydział 7 (11) – zagadka kryminalna o serii włamań w PRL-owskiej Warszawie. Aż by się chciało, żeby zeszyty były grubsze. 32 strony mijają zdecydowanie za szybko. Człowiek przyzwyczajony już do integrali i już zapomniał, jak to jest czekać na kolejny zeszyt.

Świat mitów (Demeter i Persefona, Orfeusz i Eurydyka) – bardzo zgrabnie przedstawione 2 mity, które jakoś tam lekko się łączą. Lubię klimat tej serii, szczególnie krajobrazy, słoneczną pogodę i oczywiście historie, które znam lepiej lub gorzej. No i zawsze ciekawe posłowie, które przedstawia interpretację opowiedzianych historii oraz dodaje informacje o ich powstaniu.

Opowieści jutra Alana Moore’a – 12 zeszytów, w których znajdują się po 4 krótsze historie. Bohaterami, których przygody śledzimy są:
- genialny dzieciak, który terroryzuje swoich sąsiadów coraz to bardziej wymyślnymi wynalazkami, które dezorganizuje życie wszystkich dookoła. Są tam podróże w czasie, są obce cywilizacje, są problemy ze światłem itd.
- duet superbohaterów, którzy walczą z superłotrami marzącymi (często) o zniszczeniu świata. Widoczne są tutaj nawiązania do Kapitana Ameryki, Supermana itd.
- zamaskowany detektyw, który rozwiązuje zagadki kryminalne w fikcyjnym mieście – wygląda podobnie do postaci The Shadow
- uwolniona z zamknięcia postać z tuszu kreślarskiego – tutaj chyba przygody są najbardziej abstrakcyjne
- rozerotyzowany duet heroiny i jej pomocniczki działający w tym samym mieście, co zamaskowany detektyw – w tych opowieściach pojawiają się różne style i eksperymenty rysunkowe.
Cały tom jest wypełniony ich przygodami, absurdalnymi postaciami, wynalazkami, ratowaniem świata, ale też rozwiązywanie drobnych zagadek kryminalnych. Jest to zabawa konwencją SH. Pełno jest humoru, podobnego do tego, co jest w innych komiksach z imprintu ABC czy też w Szokach Przyszłości Moore’a. Kto czytał, wie czego się spodziewać.
Część tych historii była kapitalna, pomysłowa, oryginalna, często odwołujące się do innych utworów, szeroko rozumianej kultury, osób i wydarzeń historycznych. Ale też, jak to bywa w takich komiksach, część się zapomina tuż po lekturze. Ja jak się biorę do czytania, to czytam bez wytchnienia, do końca, a chyba lepiej sobie ten komiks dawkować. Trochę mnie ta ilość historyjek przytłoczyła. Zarzutu żadnego innego postawić nie mogę, ale nie wiem, czy kiedykolwiek się wezmę ponownie za ten komiks.
Tutaj również podkreślę jakość wydania. Kolory, wygląd komiksu, jego jakość, aż się chce trzymać w rękach. Również od strony liternictwa, gdzie są różne czcionki, różne zabawy oryginalnych twórców. Należy również podkreślić, że tłumaczenie to musiała być bardzo wymagająca praca. Tekst wydaje się bardzo trudny, z wieloma (pewnie wiele z nich nawet nie wychwyciłem) podkręceniami, piosenkami. Tak się to powinno robić.

Prima Aprilis – historia amerykańskiego pilota wojskowego z czasów 2 wojny światowej, który wdaje się w potyczkę z wrogiem, a później trafia na dziwną wyspę. Komiks P. Drzewieckiego, czyli dużo humoru i bardzo dobry, dynamiczny rysunek. Lekki minus za błędy ortograficzne, a że czcionka większa niż we współczesnych komiksach, to się rzuca z daleka w oczy. Lektura szybka, ale przyjemna.

Bayki – kilka klasycznych bajek przerobiona przez P. Drzewieckiego na takie bardziej dla dorosłych. Sporo nagości, absurdalnego humoru i jak zwykle ze świetnymi rysunkami. Kupiłem gdzieś po jakiś aukcjach, bo było za przystępną cenę.

Przygody Tintina (tom 1) – zawiera 3 historie o podróżach Tintina i jego psa do kraju Sowietów, Konga i Stanów Zjednoczonych. Pierwsza historia czarno-biała, dwie kolejne kolorowe. Piękne wydanie (estetyczna okładka, fajny papier, dokładny druk, liternictwo, kolory), ale bez żadnych dodatków. A szkoda, bo aż się prosiło o jakiś artykuł dotyczący zmian w tych komiksach (szczególnie dot. Konga) na przestrzeni lat. Oczywiście można sobie wyszukać w necie to wszystko, ale fajnie by było uzupełnić ten tom o jakieś posłowie. Nie znam poprzednich wydań, wiem tyle co gdzieś wyczytałem i to wydanie zawiera zmienione najbardziej „kontrowersyjne” kadry czy sceny. Również tłumaczenie zdaje się być wygładzone (takie mam odczucia bez specjalnych badań w tym kierunku), bo nie rzucają się w oczy zwroty, określenia naznaczone rasistowsko, czy też tak przeze mnie odbierane. Sam język również wydaje się uwspółcześniony (komiksy były tworzone w latach 30-tych XX wieku), bo czyta się niemal jak współczesne komiksy. Tu mówię o tekście, bo po sposobie prowadzenia akcji (to szczególnie w pierwszym albumie) widać upływ czasu. Też trzeba wziąć pod uwagę taki „paskowy” charakter, czyli dość małe kadry, wypełnione mnóstwem zdarzeń / przygód / pędzenia na złamanie karku.
Wcześniej nie czytałem nigdy Tintina i pomyślałem, że nadrobię trochę (przynajmniej 2 pierwsze tomy) a po drugie chciałem też zobaczyć i może zrozumieć fenomen tego komiksu. Też interesował mnie wątek tego, co kiedyś uchodziło, a teraz stanowiłoby już kontrowersję. Z tego punktu widzenia jestem lekko zawiedziony, że komiks jest już po iluś zmianach i na dodatek bez ich omówienia. Ale też wiele rzeczy przecież zostało. Poza oczywistym już wydźwiękiem Konga, to też zwróciłem uwagę na traktowanie zwierząt (czyt. polowanie dla trofeów czy ot tak, żeby można było pociągnąć akcję w „zabawny” sposób), ale też dużo przemocy (sceny linczu na przykład – to chyba z ostatniego albumu). To wszystko sprawia, że komiks kiedyś w domyśle bazujący na humorze, przygodzie dzisiaj niekoniecznie dałbym dziecku do samodzielnej lektury (oczywiście, gdybym namówił do czytania komiksów). Pierwszy tom traktuję jako taką ciekawostkę, bo więcej uciechy miałem z czytania drugiego tomu.

* Nie podeszło lub wręcz wymęczyło

Dr Jekyll & Mr Hyde – adaptacja słynnej historii utrzymana w klimacie londyńskim sprzed ponad 100 lat, gdzie są ciemne zaułki, panowie szlachta piszą do siebie listy, jeżdżą powozami do siebie itd. Nie znałem tego komiksu wcześniej i nie znalazłem w nim teraz nic ciekawego. Historia wydaje się być dość (bo nie w 100%) wierna pierwowzorowi (to nie zarzut) stąd trudno o jakieś zaskoczenia. Rysunkowo może się podobać, czarno-biała wyraźna kreska oddaje klimat całej historii. Trochę mnie zaskoczył mały format – nie że jest niewyraźnie w środku, ale przez to cały komiks wygląda trochę mało dostojnie.

Zemsta Harpera – western z dość prostą fabułą. Może i czytałoby mi się przyjemnie, ale rysunki były dla mnie zupełnie nieczytelne. Długo musiałem się wpatrywać, co i kogo widać, kto kogo leje po gębie, czy do kogo strzela. Też musiałem wracać parę stron, bo np. zginął ktoś, kogo nawet nie odnotowałem, że bierze udział w całej zabawie. Taka ciekawostka – nie mogłem nigdzie znaleźć nazwy wydawcy w tym komiksie. Ani w stopce, ani żadnego logo.

Zemsta rodu (1-2) – kolejny komiks P. Drzewieckiego (tutaj odpowiedzialny tylko za rysunek). Komiksy wydane na przełomie lat 80/90. Chyba w czasie dużej inflacji, bo nawet ceny okładkowej nie mogę znaleźć). Pierwsza część na papierze podłej jakości (jakiś taki szarawy, przez co wszystkie kadry są ciemne), druga na trochę lepszym, ale tylko minimalnie. Sama historia rozgrywa się w 11 wieku na pograniczu dzisiejszej Polski i Niemiec. Głównym motywem jest walka o władzę nad okolicznymi terenami i plemionami. Ten motyw przewija się przez w sumie 3 pokolenia, gdzie syn próbuje pomścić ojca i przejąć władzę nad ojcowizną. Sprawę komplikują związki książąt (tak ich roboczo nazwę, chociaż w komiksie nie ma takich tytułów) z Sasami czy Duńczykami oraz próby wyparcia słowiańskich religii przez chrześcijaństwo. Często więc prawowity władca (w sensie potomek poprzedniego władcy) napotyka opór, musi uciekać, szukać pomocy u tych Sasów, co oczywiście nie zjednuje mu nikogo. Pojawiają się też głosy, ale ginące w zalewie walk i zemsty, że to wszystko osłabia tylko kraj i doprowadzi do jeszcze gorszych czasów. Komiks może i jest dość ciekawy, ale czyta się go bardzo ciężko. Sposób prowadzenia narracji, gdzie akcja skacze z kadru na kadr, dialogów jest bardzo mało, bohaterów bardzo wielu (większość nie wymieniona z imienia) i bardzo do siebie podobnych nie ułatwia zadania czytelnikowi. Idea chyba była taka, żeby bohater był bardziej zbiorowy. To wszystko, w powiązaniu ze skomplikowaną i raczej nieznaną historią powoduje, że dzisiejszy czytelnik męczy się przy tym komiksie.

No i tyle. Ostatnia przesyłka z Metal Hurlant, Toppim, Relaxem i Sztandarem czarnej gwiazdy nie dotarła w tym roku i przeskakuje na kolejny. Teraz czekam na mocne uderzenie Mandioci, chyba DC wg Gaimana, dokończenie Pewnego razu we Francji.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Kadet w So, 30 Grudzień 2023, 11:37:14

Przygody Tintina (tom 2) – w zbiorczym tomie zebrane są 4 albumy: Cygara faraona, Błękitny lotos, Pęknięte ucho, Czarna wyspa. Tintin co chwila napotyka nowe przygody, walczy z przestępcami, podróżuje po świecie, szuka skarbów itd. Akcja pędzi jak szalona, jest dużo humoru. Kreska niby dość prosta, ale też urozmaicone miejsca akcji. Są i pustkowia, są wnętrza, pociągi, samoloty, jaskinie. Nawet jeśli fabuły wydają się być dość schematyczne w ogólnym zarysie, to każdy album jest wypełniony zwrotami akcji, pomysłami, tak że czytelnik daje się wciągnąć w przygodę. Same historie nie są już kontrowersyjne, ale też nie doszukuję się ich na siłę.
Kupiłem 2 tomy z ciekawości, bo nigdy nie czytałem. Nie wiem, czy kupię kolejne (no jednak dość dużo miejsca zajmują, a ja aż takim fanem chyba nie zostanę). Chyba, że następne tomy przyniosą jakąś ciekawą odmianę. Bo nawet jeśli pojedynczą historię czyta się z zainteresowaniem i przyjemnością to n podobnych może być dla mnie trudnych do przebrnięcia.
Udało się nawet obejrzeć w święta z rodziną Tintina na Netflix. Bawiliśmy się świetnie, nawet podjąłem kolejną próbę zainteresowania córki komiksem (człowiek głupi ciągle się łudzi). Skończyło się na „może kiedyś, ale nie teraz”.

W trzecim tomie znajdziesz dwa spośród trzech albumów, na których oparty jest film Spielberga: "Kraba o złotych szczypcach" i "Tajemnicę "Jednorożca"". Jest w nich parę istotnych różnic fabularnych wobec filmu, tak więc nie powielają w 100% tej samej opowieści. Przyznać jednak muszę, że zwłaszcza "Krab" jest jednym z moich mniej ulubionych tytułów... Nie chodzi o to, że jest z nim coś tragicznego, ale poza debiutem kapitana Baryłki wydaje mi się trochę przeciętny.

Jeśli chodzi o odmianę, to na przykład w piątym tomie będzie dylogia księżycowa - opowieść w stylu... hm... może hard SF? Szczegółowy opis przygotowań i podróży na Księżyc wg stanu nauki z lat pięćdziesiątych XX w., kilkanaście lat przed lotem Amerykanów. A szósty tom to będą takie eksperymenty z formą - powiedziałbym, że każdy album w tym ostatnim tomie będzie miał coś, co będzie odróżniać go od standardowego szablonu historii przygodowych z Tintinem i każdy będzie jakąś próbą pójścia w innym kierunku - na nieco inny sposób.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Wt, 02 Styczeń 2024, 21:13:07
Grudzień

First Wave nr 5 - sprawy ewidentnie zmierzają do konkluzji, ale ich przebieg ani trochę nie porywa. Niemal pełne przekierowanie uwagi czytelnika na Doca Savage'e wprost wskazuje, co było faktycznym zamiarem twórców tej inicjatywy. Po tym jednak występie widoki na solową serie (albo chociaż mini-serie) dla wspomnianego poszukiwacza przygód były jednak marne. Stad już teraz znać, że Brian Azarrello nie zdołał znaleźć właściwego klucza dla tej opowieści.
 
The Fury of Firestorm nr 49
- zmagania z półświatkiem to zadanie niekoniecznie dla wszystkich ku temu chętnych. Boleśnie przekonuje się o tym Moonbow, która miast przeciwniczką Firestorma okazuje się aspirantką do roli pogromczyni zbrodni. Rozrywkowy wymiar serii po raz kolejny zostaje zachowany.

Ratman t.2
- tym razem Ratman odnalazł się w opowieściach rozpisanych nie tylko przez jego ,,stwórcę” (tj. Tomasza Niewiadomskiego), ale też kooperujących z nim Grzegorza Janusza i nieodżałowanego Macieja Parowskiego. I co więcej odnalazł się znakomicie. Nie mogło przy tym zabraknąć użytkowania przezeń wehikułu czasu oraz opowiastek z udziałem ,,nieco” inaczej zinterpretowanych tuzów filozofii. Dzieje się zatem wiele, a ja proszę o jeszcze więcej.
 
Day of the Judgment nr 2 - wyzwania o proweniencji metafizycznej to dla mieszkańców uniwersum DC żadna nowość, aczkolwiek ta opowieść sprawia wrażenie szczególnie dosyconej emocjami. Widać zatem Geoff Johns (bo to właśnie ten autor odpowiadał za scenariusz) już wówczas wiedział jak je umiejętnie generować.

Bohaterowi i Złoczyńcy t.61. Deathstroke: Zawodowiec
- wysokooktanowy ,,rozrywkowiec" w najczystszej postaci. Fabularnie nieszczególnie złożony, aczkolwiek równocześnie trafnie ujmujący patologiczny charakter rodziny głównego bohatera. Efektowne oraz widowiskowe rysunki mamią i cieszą oko i stąd aż żal, że pomimo wstępnego zainteresowania ze strony Egmontu seria ta niestety nie znalazła się w ofercie tego wydawcy.

First Wave nr 6 - po zapoznaniu się z całością tego przedsięwzięcia nasuwa się refleksja, w myśl której jej jedyna wartością okazały się dopracowane i kompozycyjnie porywające ilustracje okładkowe w wykonaniu J.G. Johnsa. cala reszta to jedno wielkie rozczarowanie, którego oczekiwanym zapewne efektem miało być uruchomienie solowej serii z udzialem Doca Savage'a. Po tak miałkim fabularnie ,,przedstawieniu” o takiej perspektywie nie mogło być już niestety mowy. Tymczasem potencjał ku temu był o czym świadczy chociażby wzorcowe ,,zużytkowanie” Doca Savage'a na kartach serii ,,Planetary”. Podsumowując: to się mogło udać, ale się nie udało.

The Fury of Firestorm nr 50
- jubileuszowe wydanie co prawda jest rozpiętościowo obszerniejsze, ale mimo to, poza jego finałem, nie dzieje się tu nic szczególnie istotnego. Plusem jest natomiast chwilowy powrót rysownika Rafaela Kayanana, który w roli ilustratora przypadków Firestorma sprawdził się znakomicie.
 
Młodość Blueberry’ego t.5 – w warstwie fabularnej niniejszy zbiór nie zachowuje niestety wysokiej jakości poprzednich wydań zbiorczych, nie wspominając już o oryginalnych przygodach Mike’a Blueberry’ego rozpisywanych przez niepowtarzalnego Jeana-Michela Charliera. Choć przyznać trzeba, że przełomowa dla wojny secesyjnej bitwa pod Gettysburgiem ujęta została z werwą i skrupulatnością na miarę najlepszej, komiksowej batalistyki. Ponadto wizualnie pochodna pracy Michela Blanca-Dumonta to profesjonalizm w każdym calu.
 
Marvel Origins t.24: Spider-Man 5 - zbiór pod znakiem prezentacji plastycznych możliwości Steve’a Ditko. Pomysłowość tego twórcy w stosowaniu coraz to nowych ,,chwytów” plastycznych wręcz imponuje. Warstwa przygodowa ,,podlana” obyczajowa harmonijnie się dopełniają. Przy tak sprawnym prowadzeniu tego przedsięwzięcia ,,The Amazing Spider-Man” wręcz skazany był na sukces.
 
Day of Judgment nr 3 - demon Asmodel coraz pewniej czuje się w roli Anioła Zemsty. Stąd perspektywa Dnia Sądu i powtórzenia wątpliwego ,,wyczynu” Eclipso (tj. doprowadzenia do globalnego potopu) jawi się jako coraz bardziej prawdopodobna. Herosi nie byliby oczywiście sobą gdyby nie usiłowali powstrzymać zrealizowania tego scenariusza. Zyskują ku temu niespodziewanego sojusznika i podejmują walkę o przetrwanie. Goeff Johns (tj. scenarzysta tej mini-serii) wykazał, że już na wczesnym etapie swojej twórczej aktywności był władny generować odpowiednie napięcie i zarazem z wprawa ,,operować” powierzonymi mu postaciami.

The Adventures of Superman nr 424
- równolegle do obu ,,supemanicznych” tytułów prowadzonych przez Johna Byrne'a władze zwierzchnie DC Comic zdecydowały się na ,,rebranding” publikowanego od blisko czterech dekad ,,Supermana" na ,,The Adventures of Superman”. Do jego realizacji zaangażowano pozostającego wówczas w bardzo dobrej formie twórczej Marva Wolfmana oraz Jerry’ego Ordwaya. Już po pierwszym epizodzie ich wspólnej przygody z tym przedsięwzięciem znać, że do powierzonego im zadania zabrali się z werwą i przytupem. Można mniemać, że wiele do rozwoju serii wniesie postać Cat Grant, ponętnej dziennikarki, która dołączyła do składu redakcji ,,Daily Planet”. Obiecująco zapowiada się również wątek z udziałem Lois Lane i Lexa Luthora. A wszystko to ujęte w stylistyce znanego z pieczołowitości Jerry’ego Ordwaya.
 
Firestorm The Nuclear Man nr 51 - modyfikacja tytułu i logo po jubileuszowym numerze pięćdziesiątym wskazywać mogła na zamiar odświeżenia tej serii. Jednak w wymiarze fabularnym i wizualnym to niezmiennie ta sama jakościowo saga rozpisana na dwóch protagonistów współtworzących Firestorma. I dobrze, bo to sprawnie prowadzone przedsięwzięcie i oby tak dalej.
 
W Imieniu Polski Walczącej t. 6 – tym razem autorska spółka przybliżyła dzieje inicjatywy konspiracyjnej znanej jako „Zagra-Lin”. To właśnie za sprawą jej uczestników w marcu 1943 r. udało się przeprowadzić zamach bombowy w samym mateczniku niemieckiego totalitaryzmu, tj. w Berlinie. Tego typu inicjatyw było więcej, co wprawnie przybliżył scenarzysta tej serii, Sławomir Zajączkowski. Tradycyjną dlań fachowością wykazał się również rysownik serii, Krzysztof Wyrzykowski; choć uczciwie trzeba przyznać, że zawarte tu prace rzeczonego ustępują jego dokonaniom zaproponowanym w „Zamachu na Kutscherę”, a zwłaszcza „Akcji pod Arsenałem”.
 
X-Men: Inferno – odkąd po raz pierwszy usłyszałem o tej opowieści (a miało to miejsce 32 lata temu) trwałem w przekonaniu, że koncept wdarcia się sfery Limbo do „naszej” rzeczywistości w wymiarze fabularnym był tworem autorskim Chrisa Claremonta. Po zapoznaniu się z tym pękatym zbiorem już wiem, że sprawy miały się inaczej, a „przewodnią siłą sprawczą” w tym przedsięwzięciu była znana także czytelnikom polskiej edycji „Supermana” Louise Simonson. Sporo tu mutanckiej dzieciarni i tym samym kotłowaniny z nimi związanej. Nie zabrakło jednak również przedstawicieli głównej drużyny spadkobierców idei Charlesa Xaviera, w niektórych przypadkach wystylizowanych na ówczesne estradowe gwiazdy. Jakby na przekór tytułowi najbardziej interesująca jawi się konkluzja tego zbioru, rozgrywająca się już po zasadniczym konflikcie. Rzecz zdecydowanie dla „lubisiów” momentu powstania tej opowieści.
 
Day of Judgment nr 4
– jak to często w przypadku uniwersum DC bywa, także tym razem jego skrzyknięci w improwizowany batalion herosi zmuszeni są stawić czoła wielgaśnej, megalomańsko usposobionej istocie o krwiożerczych zamiarach wobec całokształtu stworzenia. Dysponują jednak na tyle mocnymi atutami, że ich wysiłek ma szansę nie pójść na marne. Dotyczy to zresztą także scenarzysty tej mini-serii, Geoffa Johnsa, który podczas rozpisywania tej opowieści ewidentnie świetnie się bawił. I co najważniejsze jest szansa, że niezgorzej bawić się mogą także współcześni odbiorcy „Dnia Sądu”.
 
Marvel Origins t.25: Kapitan Ameryka 1
– bardzo liczyłem, że także ta seria zostanie w niniejszej kolekcji uwzględniona. I tak się właśnie stało! Solowe przygody wymachującego tarczą Obrońcy Wolności prawdopodobnie należały do ulubionych, wspólnych realizacji Stana Lee i Jacka Kirby’ego, a przynajmniej tak można mniemać z wartkości zebranych w tm tomie opowieści. Szczególnie udanie wypada złożona z kilku epizodów opowieść retrospektywna, osadzona w realiach II wojny światowej. Nic dziwnego, bo obaj panowie twórcy lubowali się w komiksie wojennym. Ze szczególną niecierpliwością wyczekuję dalszej prezentacji tej akurat serii. 

Bohaterowie i Złoczyńcy. Szóstka z piekła rodem
– w tej osobliwej drużynie niewątpliwie tkwił znaczny potencjał fabularny. Stąd lektura tego albumu nie jest czasem straconym. Znając jednak zbliżone pod względem ogólnego założenia realizacje w wykonaniu Johna Ostrandera („Suicide Squad”) i Warrena Ellisa („Thunderbolts”) trudno opędzić się od odczucia, że w tym przypadku mogło być znacznie lepiej. Stąd lekkie rozczarowanie.
 
The Adventures of Superman nr 425 - ignorowanie wybitnych umysłów parających się nauką bywać może ryzykowne. Tak się sprawy mają także w tej odsłonie przypadków Człowieka Jutra, a jego oponentem okazuje się osobnik, którego nigdy bym o tego typu fanaberie nie posądzał! Ogólnie dużo tu do czytania, bo i Marv Wolfman (scenarzysta serii) zawsze lubił sobie popisać. Z kolei warstwa wizualna w wykonaniu Jerry'ego Ordwaya jak zawsze zachwyca zamiłowaniem tego znakomitego autora do rysunkowego detalu.
 
Firestorm The Nuclear Man nr 52 - epizod fabularnie mocno schematyczny. Konfrontacja z narastającym (do tego dosłownie i w przenośni) adwersarzem przeprowadzona zostaje z uwzględnieniem stosownej dawki dramatyzmu. Tym samym oczekiwana rozrywka zostaje zapewniona.
 
Jeremiah t.26 - po raz kolejny twórca tej serii zdecydował się na dobrze już znany z tej serii schemat, tj. pobyt Jeremiaha i Kurdy'ego w odseparowanej społeczności rządzącej się osobliwymi prawami. Nie będzie zapewne zaskoczeniem, że ów schemat raz jeszcze ,,zaskoczył”. Trudno się dziwić skoro za tę realizacje odpowiadał jeden z najbardziej biegłych w swoim fachu komiksowych twórców.
 
Day of Judgment nr 5 - w swoim czasie finał tej opowieści dla wielu był nielichym zaskoczeniem. Z czasem okazało się, że ten mocno oryginalny pomysł przejawił się interesującymi, dobrze wspominanymi historiami (vide seria ,,The Spectre vol.4”). Sama zaś mini-seria ,,Day of Judgment" to umiejętnie rozpisana rozrywka w formule pełnoskalowego wydarzenia z udziałem znawców sfery magicznej. 
 
Superman nr 3 - ,,usta” Darkseida (tj. wykonujący powierzone mu zadanie Godfrey „Chwalebny”) jątrzą przeciwko superbohaterom nie tylko na kartach ,,Legend”, ale także w wybranych tytułach DC. Sytuacja ta nie ominęła również restaurowanego ,,Supermana”, w którym John Byrne wykazywał doskonałą wręcz formę. Czysta, klarowna kreska oraz dynamiczne, przemyślane kadrowanie sprawiają, że ten epizod chłonie się błyskawicznie, a przy tym aż chciałoby się by komiksy tej klasy powstawały również współcześnie.
 
The Adventures of Superman nr 426 - intryga Darkseida wymierzona w ziemskich metaludzi (o czym więcej w wydanych również u nas w ,,Legendach”) sprowadziła Człowieka ze Stali do epicentrum problemu, tj. na planetę Apokalips. A tam, pomimo braku mocy wygenerowanej słonecznym światłem, Superman podejmuje się czynów, których zwykło się odeń oczekiwać. Pytanie czy w wartej tego sprawie...
 
Action Comics nr 586 - pod względem dosycenia w epickość epizod ten spokojnie ,,przykrywa” takie współczesne wydarzenia jak ,,Lewiatan” czy ,,Nieskończona granica”. Tak się kiedyś robiło emocjonujące komiksy i wielka szkoda, że już się takich (na ogół) nie robi. Konfrontacje ,,Supermana” z Orionem i Darkseidem poprowadzone po mistrzowsku. Stąd nieprzypadkowo chciałoby się rzec: to były czasy!

Firestorm The Nuclear Man nr 53 - kolejny łotr daje o sobie znać, a jego geneza i motywacja jest typowa dla Srebrnej i Brązowej Ery superbohaterskiego komiksu. Ma to swoje plusy, ale przyznać trzeba, że Gerry Conway (tj. scenarzysta serii) sprawia wrażenie twórcy nieco znużonego tym przedsięwzięciem. Ogólnie pozytywnie, ale znać, że przydałaby się nowa, ożywcza dla tego projektu, jakość.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Nd, 14 Styczeń 2024, 16:07:25
  Podsumowanie listopada, opóźnione nieco z przyczyn obiektywnych. Ilościowo niewiele, za to na grubo było, więc pozwolę sobie na lekki słowotok. UWAGA jak zwykle mogą pojawić się pewne SPOILERY!!!


  "Siedmiu Żołnierzy" - Grant Morrison i inni. Prawdziwa gratka dla fanów komiksu na naszym rynku, jeden z niewielu wydanych na naszym rynku omnibusów i na dodatek jeden z jeszcze mniejszej ilości pośród nich, który przypomina te "oryginalne" przynajmniej wyglądem, co prawda format standardowy, ale za to stron jakieś 800. A wewnątrz jeszcze większa gratka, czyli kompletna fabuła, wysmażona przez Szalonego Szkota kręcąca się wokół fetyszy, które zdaje się dosyć często nawiedzają jego myśli czyli chłopcy rajtuzowcy oraz dziewczyny peleryny, jakieś dziwne, zapomniane postacie sprzed 50 lat a wszystko to napisane tak, aby nie było "normalnie" jak Pan Bóg i Stan Lee przykazali. Jak tak spojrzeć z daleka na całość to wydawać się może, że mamy do czynienia z dosyć klasyczną superbohaterską fantasy-sci fi historią, czyli grupa zamaskowanych bardziej lub mniej (taka Zatanna np. to ogólnie maskuje bardzo niewiele i chwała jej za to) herosów zmierzy się z rasą demonicznych najeźdźców co chcą zniszczyć Ziemię, ale to tylko pierwsze spojrzenie z daleka. Dosyć szybko się zorientujemy, że nowatorstwo tego tytułu polega na tym, że każde z siedmiorga żołnierzy (co to wogóle za maskulinizacja w tłumaczeniu tytułu? Skandal) działa na własny rachunek i nie dość, że nie tworzy żadnych Fantastycznych X-Avengersów Sprawiedliwości to na dodatek niespecjalnie orientuje się nawet w istnieniu reszty członków grupy (a grupą chociaż raczej w kwestii symbolicznej są), której działania zazębiają się ze sobą o ile wogóle to raczej gdzieś w tle. Dostaniemy więc ze siedem mini-serii, połączonych ze sobą wątkiem jednego i tego samego wroga (nie do końca), ale fabularnie idących każda własną drogą. Nie mam pojęcia jak to było wydawane w zeszytach, ale wydanie zbiorcze jest całkiem sprytnie złożone, aby uniknąć kompletnego chaosu dostaniemy najpierw perypetie czwórki bohaterów ułożone na przemian a po ich zakończeniu, zeszyty tyczące się kolejnej trójki. Z racji tego, że autor użył postaci raczej nieznanych współczesnemu czytelnikowi to z wyjątkiem, bohaterów wykorzystywanych i dzisiaj jak Zatanna czy Mr. Miracle i oczywistego Frankensteina reszta historii będzie jednocześnie originami ich bohaterów. Tak czy siak, zaczniemy jednak nie od żadnej z w/w serii tylko od zeszytu zerowego (grubości na oko dwóch standardowych) będącego prologiem. Nie będę ukrywał, że kupiłem komiks bez jakichś wielkich oczekiwań raczej z myślą o późniejszej odsprzedaży i początek lektury raczej potwierdził moje obawy. Start to taki bardzo spodziewany Morrison, zwłaszcza dla osób które specjalnie nie darzą jego komiksów sympatią, czyli lektura w stylu "niewiemosochozi". Najpierw jakiś facet wędruje po bagnach i gada z niewidzialnymi istotami gdzieś w łazience, później przeskoczymy do dziewczyny wystrojonej jak sen perwersa o dominie okładającej go pejczem, która podobno jest superbohaterką i należy do nowo zawiązanej supergrupy podobnych sobie dziwaków z czwartej ligi, kojarzącej się raczej z jakąś grupą wsparcia dla przegranych życiowo, niż następcami JSA rozmawiającymi o nie wiadomo czym i mającymi zamiar zmierzyć się z jakimś pająkiem gdzieś na pustyni. "Aha Morrison w formie" pomyślałem, ale spokojnie nie należy się zniechęcać, po lekturze ostatnich stron zeszytu zero, będziemy już wiedzieli po co było to wszystko zresztą gdzieś tam dalej ten fragment zostanie wytłumaczony jeszcze dokładniej.
  Po zakończeniu prologu na pierwszy ogień pójdzie "Lśniący Rycerz", czyli Sir Justin wierny rycerz Króla Artura, który przed dziesiątkami tysięcy lat (będzie to dalej wytłumaczone) wraz z resztą mieszkańców Camelotu zmierzy się z rasą demonicznych Sheeda. Rycerzom Okrągłego (tutaj Złamanego) Stołu nie pójdzie ta misja zbyt dobrze a właściwie kompletnie fatalnie królestwo Avalonu obróci się w perzynę a dzielny wojownik najprawdopodobniej ostatni żyjący wskutek pewnych zawirowań rzeczywistości zostanie wraz ze swoim latającym koniem rzucony do naszych czasów. Za rysunki tej serii odpowiada Simone Bianchi i można je określić conajmniej dobrymi a nawet lepiej, dosyć posępne, lekko nierzeczywiste chociaż w całym zbiorze chyba im najbliżej do realizmu, bez gwałtownych przejść pomiędzy barwami kojarzące się z raczej "poważniejszymi" gatunkami niż superbohaterszczyzna. Zdecydowanie łatwiej będzie mi wskazać serię w tej księdze, która najmniej mi się podoba niż tę która podoba się najbardziej, ale "Shining Knight" zdecydowanie stał się moim ulubieńcem. No, ale dlatego tylko, że był pierwszy. Jako numer dwa wystąpił Guardian czyli Jake Jordan były policjant z problemami natury psychologicznej (standardowo po jakimś czasie dowiemy się o co chodzi) bezrobotny od dłuższego czasu, który odpowie na na ofertę pracy z gazety "Manhattan Guardian" poszukującej swego własnego superbohatera-ochroniarza na etat, który jednocześnie będzie pisał artykuły na temat swoich własnych przygód. Jake oczywiście ofertę przyjmie i zostanie obdarowany kostiumem Guardiana (tego, którego pamiętają czytelnicy TM-Semic jako ochroniarza STAR Labs i kumpla Supermana). Pierwszy zeszyt może nie zachwyca, ale od momentu zejścia do tuneli metra i spotkania z pirackimi pociągami zaczyna się zajebista jazda bez trzymanki a Guardian stał się drugą moją ulubioną postacią. Segment ten rysuje Cameron Stewart w stylu raczej standardowym dla gatunku z delikatnymi domieszkami Steve'a Dillona. Trzecią bohaterką będzie Zatanna, czyli wiadomo opowieści dziwnej treści na kształt Dr. Strange, nawiedzone szafy, demony w butelkach, podróże międzywymiarowe i nowa uczennica pod opieką. Seria sama w sobie jest fajna, ale nieco blednie w porównaniu z dwoma poprzednimi, rysuje ją Ryan Sook stylem najbardziej zbliżonym do kreskówki z całego zbioru, aczkolwiek ciężko mu odmówić pewnej "elegancji". Czwartym żołnierzem jest Klarion Wiedźmi Chłopiec, dziwaczny niebieskoskóry chłopak, trochę zarozumiały dupek aczkolwiek ciężko mu odmówić swoistego czaru i dobrych chęci żyjący w w równie dziwacznym jak on podziemnym mieście zamieszkałym przez inne niebieskie ludziki (wszyscy posługują się pewnym rodzajem magii) rodem z filmów Tima Burtona, który postanowi uciec z miejsca zamieszkania (w końcu dowiedziałem się o co chodzi z dziwną nawet jak na Batmana postacią Grundy'ego) i obejrzeć wszelkie cuda (i koszmary) "normalnego" świata na górze. Tutaj ołówkiem będzie operował Frasier Irving a jego nieco uproszczone, aczkolwiek fascynujące dobre plansze będą w nieco daleki sposób kojarzyć się z Richardem Corbenem, a sam Klarion dołączy do Rycerza i Guardiana w kolumnie "najlepsza historia".
  Po ukończeniu przygód tej czwórki, przejdziemy do pozostałej trójki. Zaczyna się ona od Mister Miracle'a, nie tego oryginalnego tylko jego następcy Shilo Normana uciekającego przed sługusami Darkseida a narysowanego przez Pasquala Ferry'ego. Jak dla mnie to najsłabsza seria, niespecjalnie wciągająca, najmniej pomysłowa i taka z którą miałem największą trudność, aby ją powiązać z głównym wątkiem a same rysunki nie przepadam za tym słowem, bo uważam że zdecydowanie jest nadużywane, ale trudno tutaj go nie użyć "generyczne" (aczkolwiek technicznie całkiem udane). Druga będzie narysowana przez Yanicka Paquette wyróżniająca się żarówiastymi kolorami, Bulleteer, która już od pierwszych stron wylądowała w przedziale z tabliczką "rewelacja" razem z Lśniącym Rycerzem, Guardianem i Klarionem, pełna humoru a jednocześnie sprawiająca wrażenie najbardziej skierowaną do poważnego czytelnika, opowiadająca o komiksie w komiksie czyli jednym z ulubionych tematów Morrisona. A ostatnim Frankenstein czyli horror-akcji narysowany przez Douga Mahnke. Zarówno rysunki jak i scenariusz są mocno w stylu w stylu Lobo-Simon Bisley (Narzeczona Frankensteina rządzi, ma cztery ręce. Po co Simon Bisley obdarzyłby kogoś czterema rękami? No przecież po to, aby trzymać w niej cztery wielkie spluwy). Ostanim zeszytem będzie Seven Soldiers 1 w którym dojdzie do ostatecznej konfrontacji z najeźdźcami. Tyle.
  Nie będę rozciągać już tego tekstu jak gumy. Mega mi się podobało, "Siedmiu Żołnierzy" to jeden z najlepszych komiksów superbohaterskich i jednocześnie komiksów wogóle jakie czytałem w zeszłym roku. Główna historia jest naprawdę interesująca, nawet z tak zgranego pomysłu jak inwazja obcych najeźdźców rządzonych przez demoniczną królową Grant wyciągnął naprawdę sporo. Ja osobiście bardzo lubię wszelkie mitologie, także i niespecjalnie mi znaną celtycką czy tam brytyjską a ten komiks mocno na mitologiach czy legendach a nawet i rzeczywistych wydarzeniach (Roanoke) się opiera. Ogólnie rzecz biorąc Sheeda wraz ze swoją władczynią Glorianą (samo imię wskazuje z czym mamy do czynienia) to "rasa" na którą nigdy w naszym kraju nie było dobrego tłumaczenia czyli Faeries, powiedzmy że z wyglądu i mentalnie najbliżej będą techno-magicznych mrocznych elfów. Oczywiście same uczynienie ich mrocznymi elfami byłoby zbyt proste, historia Sheeda jest nie tylko zaskakującym, ale i świetnym pomysłem. Cały zresztą ten komiks jest wypełniony fantastycznymi pomysłami i patentami fabularnymi (to w jaki sposób Frankenstein dostał się do świata Sheeda, proste i genialne jednocześnie, pornografia z superbohaterami przecież to takie oczywiste). Co dosyć ważne, nie jest w sumie co wydawałoby się od początku pisany na strasznie poważnie, praktycznie wszystkie mini-serie mimo, że zawierające elementy horroru są pisane na luzie (chociaż na szczęście bez marvelowskich sucharów) i idzie się przy nich uśmiechnąć (wygraną jest tutaj chyba Bulleeter, której wątki też było mi ciężko połączyć z główną linią fabularną, ale ostatnia akcja w której bierze udział to skecz rodem z "Latającego Cyrku"). No właśnie jako, że normalnie w przypadku autora którego określa się mianem "Szalony" być nie może, to że bohaterowie raczej się nie spotykają to było wiadome już na starcie czytając jakiekolwiek wzmianki. Jednakże moje oczekiwania jako czytelnika, były takie no jakby podejrzewam, że takie jak większości, czyli spotkają się na koniec wszyscy i będą "nawalać" ze złolami. Okazuje się, że niekoniecznie. Owszem na dobrą sprawę wszyscy żołnierze wystąpią w ostatnim zeszycie, tyle że cały czas niekoniecznie spotkają się ze sobą. Niektórzy wezmą bardzo czynny udział w ostatecznej rozróbie ale obecność innych będzie mniej niż marginalna a ważniejszym będzie to co zrobili lub kogo spotkali podczas swoich wcześniejszych przygód. I w tym miejscu nie sposób nie docenić w jak misterny sposób jest spleciona cała intryga, która w zupełnie nieoczywisty sposób jest dosyć prosta (jak już ją znamy). Wspominałem wcześniej, że nie bardzo mogłem blok Mister Miracle'a powiązać z resztą, gdzie jakieś drowy gdzie Darkseid w końcu? Coś tam wiązało mi się z postacią tego Auraklesa, ale jakoś tak nie bardzo potrafiłem coś konkretnego stwierdzić. Mimo, to po zakończeniu jakoś nie dawało mi to spokoju, pogrzebałem głęboko w internecie, znalazłem...i jestem pełen podziwu, o ile ten komiks jak już wspomniałem jest wypełniony fantastycznymi pomysłami to ten jest jednym z najlepszych z nich. To chyba jakiś test na inteligencję Morrisona,nie zdałem mówi się trudno doceniam przynajmniej finezję, wszystko było podane czarno na białym, chociaż trzeba przyznać że zmyłka była sroga. Ale to podstawy pracy każdego magika, ich sztuka jest dosyć prosta trzeba po prostu skierować wzrok widza w zupełnie inne miejsce. "Siedmiu Żołnierzy" po prostu czytało się tak gładko i przyjemnie, że zupełnie zapomniałem że to Grant Morrison więc trzeba cały czas być na czuwaniu i zwracać uwagę na najmniejsze szczegóły (oczywiście objętość też nie pomaga). Z uwag, jak ktoś przeczulony na punkcie politycznej poprawności to w sumie ten komiks to chyba po części powstał, aby podmienić stare nieużywane postacie na murzynów i kobiety, mi to osobiście nie przeszkadzało. Z takich prawdziwych uwag, to jeden do wydawcy z tłumaczeniem nie wiem dlaczego tytuł został skrócony zwłaszcza, że nawiązuje do nawet nie klasycznej serii DC co raczej jej kompletnej skamieliny jeszcze z początku lat 40-tych. Dwa chciałoby się jednak, aby zakończenie było nieco obszerniejsze niż jeden nawet nieco grubszy zeszyt. Ogólnie, chciałoby się, aby całość jeszcze obszerniejsza była, jest tam kilka wątków ciekawych na tyle, że dobrze byłoby je rozwinąć. Do połowy byłem przekonany, że będzie większa ocena, ale druga połowa nie jest aż tak mocna jak pierwsza (z wyjątkiem Bulleteer), ale to i tak chyba najwyższa ocena jaką przyznałem komiksowi superbohaterskiemu przez ostatni rok czyli grube 8+/10.


  "Green Arrow" - Jeff Lemire, Andrea Sorrentino. DC Deluxe, zawierający kompletną serię stworzoną przez dwóch autorów, stanowiącą swego rodzaju reinterpretację historii Szmaragdowego Łucznika. Całość składająca się z mniej więcej 20 zeszytów, opowiada jedną historię, aczkolwiek nie do końca spójną i podzieloną na kilka bloków tematycznych rozpoczynających się od pojedynku z nowym superłotrem również łucznikiem, rozprawę z wrogami klasycznymi aczkolwiek pojawiającymi się pierwszy raz w ramach świata przedstawionego (mamy tutaj do czynienia z czymś na kształt "Roku Pierwszego"), powrót na Wyspę oraz ostateczną rozróbę z udziałem wrażego Łucznika i jego przydupasów praz Olivera i jego towarzyszy i sprzymierzeńców czyli klasyczny "młynek" w rodzaju wszyscy na wszystkich. Napewno uwagę w tym dosyć sporawym tomiszczu zwracają uwagę rysunki Sorrentino. Nie będę ukrywał, że jestem fanem takiego stylu w komiksie natomiast sam artysta nie należy do moich ulubieńców, do Jae Lee czy Seana Phillipsa z którymi mogą (czasem jest to dosyć dalekie) się kojarzyć, to dużo brakuje. Czasami to trochę zbyt niechlujne jest, czasem trochę za bardzo umowne. Widać z rzadka problemy z prawidłowym odwzorowaniem twarzy pod pewnymi kątami, a broda którą po jakimś czasie przynajmniej przez chwilę będzie nosił Ollie wygląda za każdym razem jak przyklejona. Mimo wszystko nie wypada mi ocenić ich w całości jako conajmniej naprawdę niezłe. Cieszy interesujące dosyć kreatywne rozplanowanie kadrów (ramki z efektami obrażeń przypominające nieco ciosy X-Ray z gry Mortal Kombat) z czym czasami Sorrentino miewał problemy bo przesadzał trochę z ilości takich atrakcji, tutaj jest tego raczej w sam raz z reguły fajnie wyglądających. Bardzo dobrze pod względem zarówno oddania dynamiki jak i "choreografii" wyglądają wszelkie sceny walk (a jest ich sporo), podobać się może również całkiem spora szczegółowość obiektów przedstawionych. Na osobną uwagę zasługują kolory nałożone przez Matta Hollingswortha, koncepcja serii zakładała iż całość będzie utrzymana w nieco przygaszonej palety kolorów (z wyjątkiem obrazków głównie przedstawiających najbrutalniejsze sceny, które są czarno-biało-krwistoczerwone) z kadrami utrzymanymi w "monochromatycznej" tonacji z wyraźnie przewodzącą jedną barwą, najczęściej zieloną. Cieszyć potrafią również drobne szczegóły w stylu mikroskopijnych, naprawdę ciężko zauważalnych prostych linii symulujących piksele na ekranach. Niespecjalnie podoba mi się kolorowanie twarzy, zarówno plamy "cielistego" jak i szarego są sztucznie komputerowe. Mimo wszystko pomimo tych mankamentów, oprawa graficzna przyciąga wzrok i można zaliczyć ją do mocnych stron.
  Jeżeli, ktoś czyta w miarę regularnie moje wypociny to pewnie wie, że fanem Lemire'a to ja raczej nie jestem. Więcej, z każdym następnym komiksem jego autorstwa nabieram coraz więcej niechęci do jego scenariuszy i coraz częściej po prostu omijam jego pozycje na swojej liście zakupowej, co w sumie ostatnio nie jest trudne bo zdaje się największy szał a niego już minął, albo po prostu wydano już wszystko co było do wydania. Oczekiwań zatem, nie miałem już w sumie żadnych i szczerze mówiąc początkiem zostałem całkiem miło zaskoczony. Lemire przy rozpoczęciu nowej serii, mocno wziął sobie do serca pewną zasadę pisania scenariusza wymyśloną przez Alfreda Hitchcocka i zaserwował czytelnikowi iście wstrząsający start. Na Queena przypuści atak kolejny magiczny łucznik zwący się Komodo a atak będzie to kompleksowy, w jednej chwili Oliver zostanie wrobiony w morderstwo, zaatakowany fizycznie i odcięty od zasobów poprzez wrogie przejęcie Queen Industries przez tajemniczą korporację Stellmoor. Jego pomocnicy zostaną porwani, bomby wybuchają, policja ściga a poraniony bohater niczym Harrison Ford musi uciec nie tylko im, ale i dwójce ścigających go zabójców. Lemire dorzuca kolejne postacie i wątki zagęszczające akcję z szybkością karabinu maszynowego a ja ku swojemu zdziwieniu stwierdziłem, że przeczytałem 100 stron ciurkiem i wcale nie jestem znudzony. Po rozprawie (pierwszej) z Komodo, tempo i emocje nieco opadają, autor zaczyna mieszać w przeszłości zielonego herosa, jednocześnie odkrywając intrygę przewodnią całej serii i robi się nie tylko spokojniej, ale i w sumie głupiej. Już myślałem, że Lemire co często ma w zwyczaju dobrze zacznie, ale kiepsko skończy, ale mniej więcej w 2/3 tomu, fabuła wróci do klimatów sci-fantasy-akcyjnych i koniec, końców nomen omen koniec można będzie uznać za satysfakcjonujący. Także wiadomo już, że jako komiks akcji "Green Arrow" sprawdza się naprawdę dobrze, nieco gorzej prezentuje się sam sens nowo tworzonej mitologii Łucznika. Powrót na wyspę szczerze mówiąc jako część fabuły nieco zamula całość a jego implikacje sprawiają, że jako czytelnik czułem, że autor straszne pierdoły zaczyna nam pociskać. Oparcie całej struktury nowej serii na bandach jakichś obdartusów stanowiących klany biorące nazwy od magicznej broni której używają w stylu "klan piąchy" czy też "klan pały" (magiczna strzała oczywiście też istnieje) na dodatek stojących za najważniejszymi wydarzeniami w historii świata brzmi lekko idiotycznie a dodając fakt, że są jednocześnie najlepiej wyszkolonymi wojownikami w dziejach (czyli standardowo w 99% zwykłymi jednostrzałowcami) brzmi jeszcze bardziej niedorzecznie. Zresztą cała historia ich powstania i funkcjonowania jest jakaś taka mocno niejasna. Na dodatek mam w tym momencie uwagę do tłumacza, który nazwał bandy różnego autoramentu dzikusów Outsiderami. Ja rozumiem, że nie jest łatwo to przetłumaczyć, ale w naszym języku jak na jakieś starożytne organizacje to Outsiderzy chyba średnio pasująco brzmią. Znamy autora z dosyć "twórczego wykorzystania" pewnych motywów czy postaci autorstwa innych twórców, więc i tutaj znajdziemy całkiem sporą ilość rzeczy zahaczających o pojęcie plagiatu będzie i Lady Shiva i Damian Wayne i Stick w nieco innych postaciach a całość w sumie mocno zalatuje Iron Fistem, ale Kanadyjczykowi udało się w na tyle interesujący sposób znajome klocki poskładać, że nie powinno to jakoś strasznie przeszkadzać. Koniec, końców jeżeli tylko przymkniemy oko na to, że główny wątek zbyt mądry to nie jest a nie oszukujmy się na gatunek jako całość trzeba przymknąć oko to dostaniemy interesującego i całkiem zgrabnie napisanego akcyjniaka, który w pigułce dostarcza nam wszystko co potrzebne aby wejść w świat Zielonej Strzały. Dodatkowo dobrze się tu chyba poczują widzowie serialu "Arrow", bo ten komiks wygląda jak ten serial a właściwie podejrzewam, że jakby chciał wyglądać serial gdyby miał mocniejsze ograniczenia wiekowe, więcej niż 1000 dolarów budżetu na odcinek oraz bohatera, który nie przypomina Kena łącznie z jego zawartością portek. Ocena 7/10.


  "Krucjata Nieskończoności" - Jim Starlin i inni. Ostatni tom tzw. "Trylogii Nieskończoności" czyli nietrudno się zorientować, że zgodnie z zapowiedzią w "Wojnie" tym razem będziemy mieli do czynienia z dobrą-kobiecą stroną Warlocka, która wzorem Magusa prowadzi samodzielny żywot a nazywa sama siebie raczej mało skromnie na dodatek niespecjalnie oryginalnie Boginią. Bogini przybywa na Ziemię i za pomocą jakiegoś magicznego hokus-pokus kończy na naszej planecie wszelkie konflikty i waśnie. Co jeszcze ciekawsze zabiera ze sobą wszelakich superbohaterów znanych (lub i nie, niektórych postaci w życiu bym nie podejrzewał) ze swojej wiary (dowolnej w tym przypadku i nie wszystkich wierzących tylko tych wierzących najbardziej) i pod wpływem wyraźnej kontroli mentalnej zabiera ze sobą na drugą stronę naszego układu słonecznego gdzie tworzy swój własny Eden nazwany przez nią Rajem Omega z olbrzymią, nowoczesną katedrą pośrodku, gdzie przekona zabranych do pozostania jej apostołami. Sednem tym razem nie będą Kamienie Nieskończoności a Kosmiczne Kostki ze wszystkich rzeczywistości, które mają zasilić Kosmiczne Jajo (niech ktoś teraz spróbuje wytłumaczyć jakiejś postronnej osobie, że komiksy to nie jest kompletna strata czasu) wewnątrz którego zbiera ona energię, aby sprowadzić pokój i szczęście na cały kosmos jednocząc wszystkie istoty żywe we wspólnej wierze w Najwyższego i rozszerzając zasięg Raju. Akolici potrzebni jej będą do głoszenia dobrej nowiny oraz (przede wszystkim) do ochrony fizycznego ciała, podczas medytacji. Naprzeciwko niej wyrusza grupa ziemskich bohaterów po przywództwem tych co z wiarą raczej niewiele mają wspólnego oraz Warlock znowuż do spółki z Thanosem i Mefistem, aby pokrzyżować jej nieznane póki co plany w mniej bezpośredni sposób, tyle. Mamy do czynienia w tym tomie z aż trzema przeplatającymi się seriami w tytułowym "The Infinity Crusade" rysownikiem jest ponownie Ron Lim, wyraźnie nie będący wtedy u szczytu swoich możliwości (aczkolwiek trudno a właściwie nie dało się nigdy tego nazwać tego Mount Everestem) najbardziej z powodu tego iż czuć że rysownik traci nieco (chociaż on w sumie nigdy nie wyrobił sobie wyraźnie autorskiego stylu) ze swojego indywidualnego sposobu rysowania, skręcając w kierunku obowiązującej wtedy mody (Larsen, Liefield, wielkie "muły", śmieszne zbroje), szkoda jego rysunki we wcześniejszych tomach bardziej mi się podobały. Za oprawę "The Warlock Chronicles" odpowiadają głównie Tom Raney i Kris Renkewitz przejmujący później pałeczkę  i te fragmenty są najlepsze pod względem czysto technicznym a także najbliższe podejrzewam gustowi dzisiejszego czytelnika (na uwagę zasługują dosyć pomysłowe efekty odczas podróży Warlocka przez różne wymiary). Mi osobiście jednak do gusty przypadły rysunki z "Warlock and the Infinity Watch" nieco kreskówkowe i karykaturalne Angela Mediny oraz jeszcze bardziej Toma Grindberga, który w uroczo nieporadny sposób stara się naśladować Mike'a Mignolę i chociażby z tego powodu warto chociaż w internecie poszukać kilku stron z tego komiksu, jest w tym przypadku chyba pod względem artystycznym najciekawiej.
  Nie będę niepotrzebnie przedłużał, ze wszystkich tomów ten chyba najbardziej mi przypadł do gustu, chociaż najwyżej oceniam "Rękawicę Nieskończoności" (naprawdę fajną, żeby nie było), ale to dlatego że była pierwsza i dała podwaliny pod całą resztę. Mamy tutaj moim zdaniem z bardziej interesującą fabułą i bardziej skomplikowaną intrygą (o dziwo całkiem sensowną co nie jest jakimś standardem), ale to też pewnie dlatego iż ostatni tom jest tym fizycznie najobszerniejszym. Po raz pierwszy superbohaterowie pełnią o wiele większą rolę kosztem abstraktów typu Wieczność czy tam Śmierć co poczytuje za plus, chociaż ostateczną partię po raz kolejny rozegrają pomiędzy sobą super-istoty. Trudno też nie zauważyć dosyć sporej ilości humoru różnego poziomu (najczęściej raczej niewysokiego, ale to chyba oczywiste). Nie to żeby poprzednie tomy były go kompletnie pozbawione, ale tutaj jest go wyraźnie sporo chociaż może to i dobrze bo równoważy nieco pompatyczność i nadęcie całości. Autor próbował nawet przemycić nieco głębszych myśli, coś tam o religii, coś tam o etyce, jakiś tam konflikt moralny (coś w stylu Wojny Domowej 2 czyli taki konflikt bez konfliktu z oczywistym wskazaniem na to co dobre, co złe na dodatek robi się tutaj z Charliego X idiotę) i jedna czy dwie naprawdę mocne sceny. A nieco rozczarowujący finał sprowadzający się w sumie do pstryknięcia palcami czyli strzałem lasera z czoła po którym wszystko będzie dokładnie takie same jak na starcie to taki standard przy okazji wielkich eventów, że nie powinno się o tym wspominać. Ale co tam, bez kozery daję dobre 7/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w So, 20 Styczeń 2024, 13:43:02
  Podsumowanie grudnia. Miesiąc świąteczny to u mnie zawsze czas dla lektury grubych tytułów i to nie grubych pod względem objętości (chociaż zazwyczaj są), ale raczej pod względem autorów, czy też samych tytułów, znanych, cenionych i również docenionych. Teoretycznie wydawałoby się, ze czytanie po jednym-dwóch tomach na rok jest zbyt rozciągnięte w czasie, aby coś z tego zapamiętać, ale jeżeli faktycznie są to znakomite tytuły to raczej dobrze pamiętam poprzednie tomy a zresztą pojedynczo też się bronią. Jeżeli nie bardzo pamiętam, to znaczy, że nie były aż tak dobre, aby je zapamiętać więc nie zawracam sobie tym specjalnie głowy. Nie będę się specjalnie rozpisywać, bo na dobrą sprawę zdaje się o wszystkich już pisałem, ale za to udało mi się zakończyć aż dwie serie, więc za rok z pewnością sięgnę po coś bardzo dobrego i nowego (czyli pewnie coś sprzed kilku lat). UWAGA jak zwykle mogą pojawić się pewne SPOILERY!!!


   "Hellboy tom 5" - Mike Mignola, Duncan Fegredo. Pierwszy tom w którym Mignola całkowicie odpuścił rysowanie. Poprzednim byłem nieco zawiedziony, uważając że formuła jednak odrobinę się wyczerpuje. Tutaj na dobrą sprawę po raz kolejny dostałem to samo tym razem w formie nie krótkich nowel, ale dwóch dłuższych historii z czego w pierwszej zaczynają się już wątki prowadzące do drugiej a ta nie kończy się w tym tomie. Zmiana to wydaje się dobrze wpłynęła na mój odbiór całości, mimo że na dobrą sprawę wszystko i tak sprowadza się do tego, że trzeba będzie dać jakiejś maszkarze łupnia czerwoną piąchą zagłady, aczkolwiek same scenariusze chociażby z racji samej objętości są nieco bardziej skomplikowane niż wcześniej. W pierwszym zbiorczaku w tym tomie czyli "Zewie Ciemności" Hellboy zmierzy się po raz kolejny z Babą Jagą i jej sługą Kościejem, tutaj plusik za mitologię słowiańską a raczej wschodniosłowiańską (nie rosyjską, Mignola może tego nie wiedzieć, polski tłumacz powinien). Co do drugiego pt. "Dziki Gon" okazało się, że jego raczej luźną adaptacją był ostatni filmowy "Hellboy" Neila Marshalla, który raczej nie zdobył serca publiczności, a mi dla odmiany, przymykając oko na oczywiste wady, podobał się bardzo, więc i oryginał przypadł mi do gustu. Fegredo, bardzo mocno stara się odtworzyć styl Mignoli, czasami zastanawiałem się czy nie za mocno i czy nie wolałbym jakiejś innej autorskiej wersji. Przypominając sobie tom numer 4 i to, że nie każda konwencja dobrze sobie radzi z tym tytułem, to stwierdziłem, że może jednak utalentowany kopista jest lepszy. Niektóre plansze to toczka w toczkę oryginalny twórca, czasami jest nieco bardziej skomplikowanie na rysunku, trochę słabsze operowanie cieniem, momentami lekkie wrzuty z Kevina O'Neilla. Wygląda naprawdę dobrze a czyta się jeszcze lepiej, tom piąty przywrócił mi radość z Hellboya i czekam na kolejny tom (rok). Ocena 8/10.


  "Saga o Potworze z Bagien tom 3" - Alan Moore, John Totleben, Rick Veitch. Tom ostatni, co prawda nie oczekiwałem sytuacji analogicznej do Doom Patrolu w którym ostatni tom okazał się tym najlepszym z uwagi na to, że pierwsze dwa powiem bez skrępowania uważam za arcydzieła tego gatunku, ale też i z tego powodu poprzeczka oczekiwań była zawieszona mniej więcej na poziomie dla Duplantisa. No i Alan o zgrozo nie skoczył jak Duplantis a raczej jak Lisek bez formy po kontuzji, ale po kolei. Potwór powraca z niebiańskiej wojny i przekonuje się, że Abby zmuszona do ucieczki z miejsca zamieszkania groźbą więzienia z powodu oskarżenia o spółkowanie z potworami zostanie zupełnym przypadkiem aresztowana w Gotham, gdzie będzie osadzona do sprawy w czasie której zostanie najprawdopodobniej będzie zgodnie z literą prawa internowana z powrotem do Luizjany w celu spędzenia jakiegoś czasu w puszce. Można się domyślić, że niespecjalnie tym zachwycony Alec uda się po swoją wybrankę a natknie się tam na "wiadomokogo". Racje jego jakkolwiek sensowne i przejmowane ze zrozumieniem a nawet sympatią zostaną oczywiście spuszczone w toalecie, więc Potworowi nie zostanie nic innego tylko przejście do bardziej bezpośrednich czynów czyli zamienienie Gotham w wielki tropikalny las znaczy się zamienienie kompletnego wariatkowa w wariatkowo jeszcze bardziej kompletne co jest zresztą tylko zapowiedzią zastosowania o wiele ostrzejszych środków. Burmistrz miasta pod wpływem Gordona i Batmana zdecyduje się uwolnić panią Arcane i wydawałoby się wszystko rozejdzie się po kościach, tyle że wyposażeni w cudowne ustrojstwo skonstruowane przez samego Lexa (który zdaje się był wtedy w jakichś tarapatach finansowych skoro sprzedawał się jakwiadomokto na ulicy za takie drobne jak 10 milionów) zabójcy jednej z agencji wywiadowczych dopadną go i wyślą Potwora na tamten świat. Na tamten czyli na jakąś kompletnie obcą planetę, bo cudowne urządzenie owszem odcięło go od ziemskiej roślinności ale nie udało mu się go odciąć od roślinności wogóle i w ten sposób rozpocznie się wielka kosmiczna odyseja Potwora z Bagien (nie jest to takie durne na jakie brzmi). Rysunki oczywiście pierwsza klasa, aczkolwiek niemalże wszystko jest tutaj dziełem Veitcha, szczerze mówiąc bardziej mi podchodzą prace Totlebena i nieobecnego w tym tomie Bisette'a. No dobra co jest nie tak z tym komiksem? Moore po prostu nie miał już na niego pomysłu. A sytuacja jest całkiem łatwa do wyjaśnienia. Mamy tutaj aż dwie przedmowy (każdy nasz Swamp Thing to dwa połączone wydania zbiorcze) w których obydwu ich autor Stephen Bisette wspomina, że Moore kończąc swój staż w "Saga of Swamp Thing" pisał jednocześnie "Watchmen" i w sumie nic więcej nie trzeba dodawać. Zwykle w takich wypadkach w ramach akcji "kolega koledze" piszący stara się wcisnąć a choćby i domyślnie frazę "i wcale nie czuć spadku jakości", tutaj nic takiego nie ma miejsca, najwidoczniej Bisette uznał, że czytelnicy nie wciągnęli by aż takiego kitu. Cały rozdział rozgrywający się w Gotham jest rozwleczony, po prostu czuć, że Moore starał się ugrać dla siebie czas aż do granic ziewania czytającego. Kosmiczna podróż to pojedyncze przygody niektóre lepsze inne mniej (wyjątkowo odkrywcze z mojej strony). Do gustu najbardziej przypadły mi ten z Adamem Strange i Hawkmenami oraz monolog żywej cyber-planety zwizualizowany za pomocą jedno lub dwu-stronicowych ilustracji przedstawiających nie zawsze wiadomo co (z reguły nie przepadam za taką sztuką dla sztuki, ale tu mi jakoś to podeszło). Jest tu też kilka dziwnych i chyba średnio trafionych pomysłów. Jak dajmy na to Batman w sumie puszczający płazem atak jakby nie patrzeć terrorystyczny, czy Potwór, który po powrocie na Ziemię morduje w okrutny sposób swoich niedoszłych morderców a nie zapominajmy, że raz byli tylko wykonawcami rozkazów, dwa nikt postronny nie ucierpiał, może to miało unaocznić czytelnikowi, że to jednak nieczłowiek jest? Z ciekawostek w jednym z zeszytów jak już Alan pewnie całkowicie zawalił termin za pisanie scenariusza bierze się rysownik Rick Vetch i nie wychodzi mu to najgorzej. Narzekam i narzekam zresztą nie bez powodu bo to jeden z najsłabszych komiksów Alana Moore jakie póki co czytałem, co nie znaczy że jest on słaby, istnieje cała grupa autorów w niektórych przypadkach i znanych co pewnie chcieliby chociaż raz w życiu napisać na tym poziomie cokolwiek. Tu po prostu czuć, schyłek pracy scenarzysty, przygody w formie pojedynczych zeszytów kojarzą się raczej z przeglądem pomysłów odrzuconych, ewentualnie czekających w kolejce spiętych dosyć pretekstową fabułą. Co oczywiście, nie znaczy że było źle, było dobrze ale po prostu jestem w tym przypadku tak przyzwyczajony do gigantycznego poziomu, że tom trzeci "Sagi o Potworze z Bagien" jest dla mnie zawodem. Ale, samo zakończenie-zakończenie bardzo fajne, takie melancholijnie przyjemne, dokładnie takie jakiego się spodziewałem. Ocena 7/10.


  "Transmetropolitan tom 5" - Warren Ellis, Darick Robertson. Na tom czwarty narzekałem, że stanowił takie nieco niepotrzebne przeciąganie całości. Tom piąty zaskoczył mnie solidnym tempem prowadzenia akcji od początku zmierzającej do wielkiego finału. Żarty się skończyły, jest brutalnie, jest na poważnie, trup ściele się gęsto a czas ucieka i wiadomo jak się skończy, Uśmiechnięty dostanie potężnego kopa w jaja. Rozczarowuje nieco sam finał, Callahan daje się nabrać na kompletnie prostą sztuczkę i tak jak wcześniej miałem wrażenie, że całość jest nadmiernie wydłużana, tak tutaj myślę, że nadmiernie końcówkę skrócono. Wysadzenie z siodła Bestii, było jednak lepiej napisane bardziej finezyjnie, że się tak wyrażę. Cóż zabrakło trochę pewnie już pomysłów, może i chęci no i nie zapominajmy, że autor nie był już tym anarchizującym gostkiem przed trzydziestką. Sam epilog mi się podobał, byłem przekonany, że na koniec śmiertelna choroba protagonisty okaże się jakąś zmyłką, albo schorzeniem na które znajdzie się cudowne lekarstwo, powinienem się spodziewać, że twórcy zgodnie z duchem całości sprzedadzą mi faka. Dodatkowo zbiór felietonów Pająka (raczej luźnych przemyśleń) na różne tematy, każde obdarzone rysunkiem jakiegoś znanego bardziej lub mniej artysty (okładki Moebiusa!!!), całkiem pyszny deser. Natknąłem się na całkiem sporo opinii, że dwa ostatnie tomy są sporo słabsze i owszem są słabsze, ale nie jest to straszne dramatyczny spadek jakości to cały czas jest tytuł dużo powyżej średniej. No i fantastyczna bajka pisana "ku pokrzepieniu serc", szkoda że to raczej tylko bajka. A tak naprawdę w całym tym tomie najbardziej podobała mi się przedmowa Ellisa w której twierdzi, że to definitywny koniec nie będzie żadnych sequeli, prequeli i innych queli i póki co słowa dotrzymuje. W każdej sytuacji wolę jak coś się kończy kiedy jest jeszcze fajnie a nie kiedy się tylko czeka na dobicie żywego trupa. Ocena 7/10.


  "Invincible tom 7,8" - Robert Kirkman, Ryan Ottley, Cory Walker. Kontynuacja najlepszego kom...bla, bla, bla wiadomo. W tomie siódmym nareszcie dochodzi do wielkiej wojny z całym Imperium Viltrum, szczerze mówiąc szybciej niż się spodziewałem. I okazuje się...że z napompowanego balonu powietrze uszło bardzo cichutko. Ostateczna (?) konfrontacja wydaje się dosyć kameralna jak na rozdmuchane oczekiwania. Aczkolwiek, żeby nie było zostanie zniszczona cała planeta i żeby było bardziej kozacko za pomocą trzech par rąk Marka, jego ojca i tego dziadka co przewodził Konfederacji Wolnych Planet nie pamiętam jak się zwał. Nigdy nie przypuszczałem, że historię w której rozwala się planetę i to nie za pomocą żadnej Gwiazdy Śmierci tylko przez nią przelatując nazwę kameralną a jednak. I szczerze mówiąc, wcale to nie był zły pomysł. Raz jest zaskakująco, dwa zastosowane rozwiązanie fabularne daje całkiem niezłe możliwości rozwoju historii (a moje skojarzenia z Dragon Ballem są coraz większe). Z ciekawostek, była Atom Eve z większym biustem, teraz jest Atom Eve - grubaska, tyle. Tom ósmy, pomysł na voltę z Dinosaursem i utratą mocy całkiem fajne, intryga Thragga obiecująca. Za to drama pomiędzy Beast Girl i Robotem powiązana z tymi matołkami co krótko żyją a zajmuje ona większość tomu, poważnie zasysa. Podtrzymuję zdanie, że decyzja zmiany Walkera na Ottleya była słuszna, obydwaj fajni, obydwaj rysują podobnie, ale ten drugi nieco lepszy. Po świetnych tomach 5 i 6 miałem spore oczekiwania, ale szczerze mówiąc czuć już tu nieco zmęczenie materiału i chyba wolałbym, aby to było już blisko końca, tyle że Kirkman to na tyle utalentowany scenarzysta, że to cały czas po prostu jest przyjemne w lekturze. Ocena 7/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Cz, 01 Luty 2024, 22:49:19
Styczeń

Smerfy i dzieci
– gromadka bohaterów tej serii na ogół unika interakcji z ludźmi. Jednak akurat niniejszy album należy do tych nielicznych epizodów, w trakcie których tego typu wzmożona interakcja następuje. Wprost jednak przyznać trzeba, że niniejszy album, pomimo dramaturgicznych zawirowań, nie porywa.
 
Skowronek – jedna z tych pozycji w ofercie Mucha Comics, która najwyraźniej ma na celu trafić do innego typu odbiorców niż statystyczny konsument propozycji tego wydawcy. Skomplikowaną relacje na linii ojciec-syn ujęto fachowo, a do tego urokliwie prowadzoną kreską o wrażeniowym „poblasku”. I to właśnie warstwa plastyczna jawi się jako główny walor tego przedsięwzięcia.
 
Nieśmiertelny Hulk t.4 – zaangażowani w ten projekt twórcy nic, a nic nie tracą ze swojej znakomitej formy. Swoista podróż w głąb świadomości Bruce’a Bannera ociera się o dobrze pojmowaną psychodole, a rozbuchane pod względem udziwnionych form rysunki Joe Bennetta idealnie to oddają. Nic dziwnego, że niniejsza seria zwykła być tak chętnie (a do tego z każdej strony) „obcmokiwana”.   
 
The Adventures of Superman nr 427 - atak zaawansowanej technologicznie machiny na Metropolis nie mógł pozostać bez stosownej reakcji ze strony Człowieka ze Stali. Stąd jego bezpośrednia interwencja w miejscu domniemanego pochodzenia machiny, tj. w bliskowschodnim Quracu. Prędko okazuje się, że czeka nań tam wyzwanie wobec którego potęga jego mięśni okazać się może bezużyteczna.
 
Firestorm Nuclear Man nr 54 - zmiana zespołu twórczego przejawiła się opowieścią inną niż wszystkie wcześniejsze w tej serii. Niekoniecznie jednak przesadnie, bo Paul Kupperberg (tj. scenarzysta tego epizodu) nie zawsze miewał lekkie pióro. Tak też sprawy mają się w przypadku właśnie tej historii, nawet jak na standardy czasów jej powstania, zdecydowanie przegadanej.
 
Marvel Origins t.26: Thor 5 – tradycyjnie dla tej akurat serii Jack Kirby miał spore pole do popisu w zakresie projektowania kostiumów oraz scenografii i nie omieszkał przy tej okazji dać upust swojemu talentowi. Przynajmniej część z zastosowanych tu rozwiązań plastycznych w swoim czasie musiało wręcz oszałamiać, a i współcześnie wykazują one wyjątkowość ich autora. W wymiarze fabularnym również mnóstwo się dzieje, jako że Thor zmuszony jest konfrontować się m.in. z Hulkiem, debiutującym Absorbing Manem, Lokim oraz gniewem Odyna w kontekście sercowych uniesień boga gromów. Pochłaniająca lektura.
 
Bohaterowie i Złoczyńcy t.63. Legion Super-Bohaterów: Wielka ciemność – osobiście cieszę się, że także ten klasyczny tytuł doczekał się swojej polskiej edycji. Uczciwie jednak wypada zaznaczyć, że czas nie okazał się dla niej przesadnie łaskaBohaterowie i Złoczyńcy t.63. Legion Super-Bohaterów: Wielka ciemnośćwy. Paul Levitz to niestety nie ta klasa co Chris Claremont czy Danny O’Neil. Niemniej to i tak wartościowe uzupełnienie zbiorów osób zainteresowanych ewolucją superbohaterskiej konwencji.
 
The Adventures of Superman nr 428 - Metallo, Brainiac, Lex Luthor i Doomsday w tej odsłonie perypetii Człowieka ze Stali się nie pojawiają. Pojawia się za to Jose Delgado, Bibbo i Jerry White („syn” Perry’ego) i jest to bardzo dobra wiadomość. Odegrają oni bowiem istotne role jako bohaterowie drugiego i trzeciego planu ,,supermanicznych” serii. Do tego jak zawsze jakością swojej pracy olśniewa Jerry Ordway.

Firestorm nr 55 - pierwszy epizod tej serii autorstwa Johna Ostrandera. Nieprzypadkowo, jako że stanowi część wydarzenia rozgrywającego się w rozpisanej przezeń mini-serii ,,Legendy”. Stąd szczegóły pobieżnie tylko przybliżonego we wspomnianej mini-serii starcia Firestorma z Brimstonem. Jest emocjonująco.
 
Jeremiah t.27 – fabuły tej serii standardowo zwykły być snute „na gęsto”. Tak też sprawy mają się również tym razem, choć z jeszcze większym natężeniem. Stąd do pewnego momentu trudno zorientować się w jakich kierunkach podąży niniejsza opowieść. Mistrz Hermann wychodzi jednak z podjętego zadania z pełnym powodzeniem. O bezbłędnie wykonanej warstwie plastycznej nie trzeba natomiast wspominać, bo o truizmach nie zwykło się dyskutować.
 
Świat Mitów: Herakles
– archetypiczny heros niezmiennie przekonuje, mimo że niekiedy żal tych wszystkich rzadkich gatunków fauny które ów zabijaka zwykł masakrować. Czego się jednak nie robi dla sławy, chwały i dobrej posady na Olimpię. Udana i spójna wizja przypadków tytułowej postaci.
 
Marvel Origins t. 27: Fantastyczna Czwórka 8 - stwierdzić, że dzieje się tu bardzo wiele to jak nic nie stwierdzić. Namor zmuszony jest bronić swojego podmorskiego królestwa przed hordą godnego siebie adwersarza, a i „Pierwsza Rodzina Marvela” również się nie opierwiaszcza. Jej przedstawiciele biorą się bowiem za łby m.in. z Przerażającą Czwórką oraz maniakalnym korpokratorem. Wysokooktanowy, buchający wręcz twórczym energonem akcyjniak!
 
The Adventures of Superman nr 429 - fabularnie wszystko na swoim miejscu. Trochę spraw osobistych Clarka (wszak nie samą Lois Lane Człowiek ze Stali żyje) oraz konfrontowania się ze stosownie do tej czynności przygotowanym adwersarzem. Miałem już tego nie pisać, ale po prostu się nie da: Jerry Ordway wyczynia tu plastyczne cuda. I nie mam cienia wątpliwości, że dalej również będzie niezgorzej.
 
Firestorm nr 56 - ciąg dalszy zawirowań na tle intrygi Darkseida zmierzającej do utraty zaufania ludzkości wobec jej herosów. Jak się okazuje na ów kryzys nałożyły się niesnaski w relacji pomiędzy Ronnie’m, a profesorem Steinem. Jest zatem wiele do zrobienia i bohaterowie tej serii muszą zmierzyć się z tymi wyzwaniami.

Bohaterowie i Złoczyńcy t. 64. Green Lantern: Z sektora kosmicznego 2814 - jeden z najbardziej udanych momentów w dziejach tej marki. Fabularnie rzecz nawet jeśli coś straciła ze swojej pierwotnej jakości, to co najwyżej w bardzo niewielkim stopniu. Nadal bowiem daje o sobie znać skłonność Lena Weina do wartkich narracji i wyrazistych osobowości. Wizualnie również nie sposób mówić o znamionach archaiczności, bo styl Dave'a Gibbonsa był i niezmiennie jest unikalny i ponadczasowy. Ponadto mamy tu do czynienia z opowieścią autentycznie przełomową. Jedyny mankament tego obszernego tomu to okoliczność, że zapewne nie doczekamy się kontynuacji zawartych w nim wątków w wykonaniu kolejnego zespołu twórczego: Steve'a Englehearta i Joe Statona. Zaiste wielka szkoda.
 
Legendy X-Men: Jim Lee – ten album to esencja ostatniej dekady ubiegłego wieku w komiksie superbohatreskim. Co więcej w pozytywnym rozumieniu tego określenia. Lata 90. zwykły być bowiem obecnie postrzegane jako synonim bezguścia i złego smaku. Tymczasem przynajmniej jak dla mnie radość z przyswajania prawdopodobnie najbardziej udanego przedsięwzięcia w karierze wspomnianego w tytule twórcy jest niezmienna. Wbrew pozorom zawarte tu fabuły nic nie straciły ze swojego waloru rozrywkowego, a i warstwa plastyczna wciąż jawi się nadspodziewanie spektakularnie. Oczywiście trudno zestawiać ten tytuł z takimi realizacjami jak „Strażnicy” czy „Sandman”, ale w swojej kategorii to wręcz klasyka. 

The Adventures of Superman nr 430 - założeniem post-kryzysowych twórców przygód Supermana było ujęcie co nieco z jego w swoim czasie nieco przesadzonych możliwości kinetycznego oddziaływania na otoczenie. Stąd o wygaszaniu dalekich gwiazd ledwie jednym dmuchnięciem tudzież własnoręcznym przesuwaniu planet z ich orbit nie mogło być już mowy. Nieprzypadkowo zatem Superman zbiera w tym epizodzie siarczysty oklep (i to dwukrotnie!) od kaszaniarzy pokroju Mamuta. Nie da się ukryć, że ta okoliczność stosownie ,,podkręca” dramaturgie serii, a dosycony scenariusz umożliwił ponadto zamieszczenie bardzo ważnej sceny rozmowy Clarka z jego ziemskim tatą. Krótko pisząc im dalej, tym lepiej.
 
Firestorm nr 57 - na ,,pokładzie” serii zameldowała się Barbara Randall (z czasem Kessel) w funkcji scenarzystki i trzeba wprost stwierdzić, że jest to najgorzej napisany epizod tego przedsięwzięcia z dotychczas przeze mnie przeczytanych. Zdecydowanie potrzeba było wówczas nowego autora z głową pełną przekonujących pomysłów.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: PabloWu w Nd, 04 Luty 2024, 12:13:16
   Luty zacząłem frankofonem 1629 , świetna marynistyczna przygodowa opowieść odsłaniająca kulisy  i zwyczaje panujące na statkach największych ówczesnych prywatnych korporacji. Fantastycznie zilustrowana opowieść , bujało kartkami podczas sztormu niczym w kinie 4D i mimo że akcja jest dosyć przewidywalna to i tak czytało mi się znakomicie, czekam z niecierpliwością co autorzy wysmażą w drugim tomie , czuję że będzie grubo.

   Kolejnym komiksem który wpadł w moje ręce był X-MEN od Muchy czyli nostalgia mode-on.
Jako czytelnik z pokolenia pamiętający bieganinę po kioskach w poszukiwaniu Aliens vs. Predator nie mogłem przejść obok tej pozycji obojętnie, tym bardziej że za czasów TM-SEMIC zacząłem zbierać mutantów dopiero w 1997 roku czyli ledwie zacząłem i już było po temacie, moja nastoletnia głowa nie była w stanie pojąć że tak szybko zlikwidowano tytuł. Poprzednie roczniki udało mi się odkupować od ziomków za grosze dzięki temu znałem te zeszyty zaserwowane Nam w nowym eleganckim wydaniu przez Muszkę. I cóż to była za niesamowita podróż, nie wierzyłem że historie aż tak mnie wciągną, świetnie superbohaterskie czytadełko któremu współczesne X-historie mogą buty czyścić. Mamy tutaj wszystko: wartka szybka akcja, bijatyki, cięte riposty, trochę melodramatu, całościowo jest to kwintesencja stylu i  klasyka gatunku. Osobny akapit muszę poświęcić mojej ukochanej z dzieciństwa Psaj- Loszki która w wykonaniu Maestro Jima jest słodką truskaweczką na tym kalesonowym torcie, nawet harcerzyk Cyclops zaczął się jąkać jak ta rakieta wychodziła z basenu.
 Najsłabiej wypadają ostatnie dwa zeszyty w Mojo świecie będące absurdalną,pełną dziwactw walką prawie jak o sygnał TVP.
    Całościowo muszę przyznać że to była świetna podróż , jedne z lepszych superhero jakie ostatnio czytałem i fajnie jakby wydawnictwo pociągnęło to dalej.
 
   Następnie ramach nadrabiania zaległości wybór padł na Śpiocha . Pierwszym zaskoczeniem były świetne okładki Simona Bisleya, tego pana kompletnie się nie spodziewałem w tej publikacji. Lubię rozkminy na temat ludzi trzymających władzę i muszę przyznać że Brubaker miło mnie zaskoczył a jak do gry wszedł Sean Philips to zaczęła się komiksowa magia. Niesamowicie wciągający komiks, świetnie zarysowane postaci, Mister Ed po mistrzowsku buduje napięcie i gdy czasami przy takiej objętości komiksów zdarzało mi się czuć znurzenie tak tutaj apetyt poznawczy wzrastał z zeszytu na zeszyt do samego końca. Z oceną końcową wstrzymam się dopóki nie poznam całości ale na chwilę obecną :
Śpioszek > Criminal.
 Zastanawiam się też na ile odbiór byłby jeszcze przyjemniejszy jakbym znał Authority, niby scenarzysta napisał w posłowiu że nie ma takiej potrzeby ale pojawiający się  gdzieniegdzie dziwni kalesonierze sprawili że tytuł trafia do notatnika.
Miłej niedzieli,
Ave komiks!
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: herman w Śr, 07 Luty 2024, 23:10:19
Małe podsumowanie stycznia.
Co do liczby to dobra forma - 25 komiksów przeczytanych, czyli typowa u mnie "górka" miesięcy zimowych.
Jednak co do jakości to przelicznik ilość vs. jakość wyszło słabo. Czytałem głównie krótkie komiksy z serii, ale przeważnie były to zawody.



Komiks miesiąca: To była wojna okopów - rodzynek w średniawym styczniu. Rewelacyjny komiks anty-wojenny, którego niektóre plansze mocno wryły się w pamięć. Tardi to wiadomo, uznana firma, ale tu stworzył coś ponadczasowego. Koniecznie, 9/10.

Wyróżnienie: Seria Zabij albo zgiń - solidny kryminał z lekkim wjazdem na strefę psychiczną. Ed Brubaker w dobrej formie - jak ktoś lubi ten gatunek to warto sprawdzić. Daję 7/10 zbiorczo.

Krzesło w piekle - monografia mojego ulubionego polskiego autora, Krzysztofa Gawronkiewicza. Dla fanów autora, 6/10.

Warte wspomnienia jest Asteriks: Galijskie początki - ciekawy album zbierający szorty, które ukwazywały się w gazetach /czasopismach. Spoko rzecz dla fanów serii .

 

Zawód miesiąca: Największy kasztan to Super Pan Owoc - Nicolas de Crécy bardzo mi udowadnia, że Dziadek Leon był jakimś genialnym objawieniem w jego karierze, a reszta publikacji jest niezbyt udana.
Ledwo doczytałem (chociaż to lekka rzecz) - 2/10.

Sięgnąłem też po Aquabluee, ale trąci to myszką i dziś to rzecz dla nastolatków - taki niezbyt dobrze starzejący się frankofon, którego dwa pierwsze tomy oceniam na 5/10.


Kłamstwo i jak to robimy - pretensjonalne nudy z gatunku "cierpię, bo nikogo nie znam i nikt mnie nie rozumie". Nie znoszę takich rzeczy, bo cierpią to dzieciaki na onkologii, a nie jakieś pretensjonalne parówy. Spoko oprawa graficzna więc 3/10.


Seria Thorgal - Kriss de Valnor
- zaczęło się fajnie, bo pierwsza częśc to spoko 6/10. Końcówkę ledwo dojechałem dając finałowemu odcinkowi 3/10. To już moje pożegnanie z Thorgalem, szkoda czasu na te serie poboczne.

Jeremiah - tomy od 12 do 14 to mega dołek tej nie najgorszej serii, ale chwilowo trudno się to czyta. Fabuły pisanie na kolanie, acz kreska wciąż dobra. Smutne 3-4/10 :(



Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w So, 17 Luty 2024, 14:42:17
 Podsumowanie stycznia, niezbyt wiele w tym miesiącu, odpoczywałem nieco po walce z ciężkimi tomami grudniowymi. UWAGA jak zwykle mogą pojawić się pewne SPOILERY!!!


  "Joker/Harley:Zabójczy Umysł" - Kami Garcia, Miko Suyanan, Jason Badower, Mike Mayhew. Na wstępie ostrzegam, że tym razem będzie bardziej spoilerowo niż zwykle, bo jakoś tak sporo niejasności widzę a jak to napiszę sam to może przepracuję w jakiś sposób temat, a może ktoś pomoże. Tym niemniej to jednak w gatunku do którego przynależy komiks (nie chodzi o superbohaterszczyznę) może spowodować, że sporo on może stracić ze swego czaru, toteż jeżeli kogokolwiek to interesuje to proponuję przeskoczyć do oceny odrazu a ta na ten moment w sumie nie wiem jaka jeszcze będzie, ale na bank dobra a jak nie to przejść do następnego tytułu. Z góry też przepraszam za używanie co chwilę słów Joker i Harley, ale inaczej się chyba nie da. W sumie nie pamiętam, dlaczego kupiłem ten komiks lubię postać Harley Quinn, ale nie na tyle, żeby kupować z nią komiksy chociaż doceniam (nie jestem pewien tego, może jest całkowicie na odwrót) jej drogę od roli zwykłego żartu lekko podszytego seksualnym kontekstem do roli femi-lesbo symbolu, znanego...no chyba na całym świecie. Jokera lubię pewnie jeszcze bardziej, ale raz nigdy nie był moim ulubionym przeciwnikiem Batmana (za to stanowi świetny materiał do tworzenia zapadających w pamięć kreacji ekranowych), dwa boję się ostatnio otwierać lodówkę. No nie wiem, tak czy siak miałem go na na półce bo miałem i na tym poprzestanę. Do rzeczy w każdym bądź razie, dostajemy tutaj splecione ze sobą originy dwóch tytułowych postaci, na tyle mocno odbiegające od ich standardowych wizerunków, że możemy uznać całość za elseworld. Harleen Quinzel (nie lubi tego nazwiska) poznajemy jako policyjną profilerkę psychologiczną pomagającą Gordonowi w sprawie dosyć makabrycznych śmierci w które to śledztwo jest zamieszana z powodów osobistych, ponieważ (chociaż nie ma na to jasnych a właściwie jakichkolwiek dowodów, ale to pewnie ta słynna kobieca intuicja) podejrzewa, że mogą być one powiązane z serią morderstw dokonanych przez nieznanego sprawcę ochrzczonego przez media jako "Joker" pięć lat wcześniej, podczas której jedną z ofiar była jej współlokatorka (kochanka? ciężko wywnioskować). Oczywiście czytelnik zdaje sobie sprawę, że za nową serię zbrodni odpowiada również Joker (bo inaczej nie byłoby historii), który na dodatek po tej dłuższej przerwie wyraźnie rozwinął skrzydła, więc wobec zamknięcia starego śledztwa z powodu braku jakichkolwiek tropów, nasza dzielna pani psycholog tudzież psycholożka lub psychologiczka postanawia wziąć sprawy w swoje własne ręce, tyle.
  Akcja opowieści jedzie dwoma torami czyli aktualne wydarzenia kontra retrospekcje (umieszczone w kilku różnych ramach czasowych i nie zawsze po kolei) i za każdy odpowiada inny rysownik (a nawet jeden więcej jest niż potrzeba) i dobrze zresztą bo to w elegancki sposób pozwala poukładać sobie fabułę. Co dosyć ciekawe zastosowano tutaj odwrotność schematu zwykle stosowanego w takich sytuacjach to co jest "teraz" jest czarno-białe to co "kiedyś" kolorowe. Za c-b rysunki odpowiada Miko Suyanan a jego ręczna robota wykonana za pomocą ołówka (chyba) i tuszu z okazyjnymi wstawkami koloru (wiadomo gdzie) w realistycznej i bardzo szczegółowej konwencji z pewnością zrobi wrażenie. Chociaż nie, aż tak wielkie jak pierwszy fragment retrospekcji przygotowany przez Mike'a Mayhew. Ogólnie nie jestem fanem ultra-realistycznego komiksu co oczywiście nie oznacza, że nie potrafię docenić pracy i umiejętności technicznych włożonych w coś takiego, ale tutaj mamy do czynienia z czymś doprawdy fantastycznym na dodatek Mayhew pokrył swoje dzieło jakimś rodzajem filtra mającego nadać rysunkom "filmowy" wygląd co w połączeniu z tym, że rysuje on krótkie sekwencje dziejące się w jednym miejscu i o jednym czasie sprawia, że bez problemu jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, że postacie w kadrach się poruszają. Niestety autorem historii przeszłości jest on tylko w pierwszych dwóch zeszytach, później miejsce za "sztalugą" przejmuje Jason Badower, który ze swoim najbardziej "komiksowym" stylem prezentuje się najmniej widowiskowo, i żeby nikt mnie źle nie zrozumiał, prezentuje on sam w sobie naprawdę dobry poziom, po prostu na tle kolegów wypada nieco blado. Ach żebym nie zapomniał, zobaczymy kilka rysunków Davida Macka mającego przedstawiać próbki artystycznych umiejętności Jokera (są świetne).
  Tak więc z czym mamy tu konkretnie do czynienia? Ano z kryminalnym thrillerem, który fabularnie sporo czerpie z "Siedem" Davida Finchera a pod względem rysu postaci z "Milczenia Owiec". Oczywiście fani ikonicznych wcieleń Harley i Jokera nie mają tutaj czego szukać, patrząc na nazwisko autorki a także na dmiący obecnie przynajmniej w zachodniej kulturze wiatr (trafnie dobrałem słowo) zmian, możemy się spodziewać pewnego kierunku rozwiązań fabularnych, więc pewnym jest że dostać musimy tutaj swego rodzaju treści girl-power. Tak więc mamy twardą i inteligentną policjantkę, bez młotka, dowcipów oraz arlekinowego wizażu i w pewien sposób rozumiem do czego dążyła Kami Garcia. A mianowicie zestawia ze sobą dwie tytułowe postacie, akcentując ich wyjątkowe podobieństwo. Obydwoje ponadprzeciętnie inteligentni, lekko introwertyczni, ani nie mający, ani nie szukający autorytetów, obydwoje maltretowani zarówno fizycznie jak i psychicznie w dzieciństwie. Tutaj różnica, bo o ile Joker pochodzi ze średniej niższej klasy po śmierci matki stoczonej równią pochyłą w dół prosto w objęcia patologii totalnej to Harley to córka jednego z "najlepszych domów" Gotham a powody jej katowania przez rodzicielkę mogą być całkiem ciekawe dla każdego domorosłego psychologa. No to więc dlaczego jedno zostało policjantką a drugie seryjnym zabójcą? A bo jedno to kobieta a drugie mężczyzna? No to tylko domysł bo odpowiedzi żadnej nie dostaniemy i tutaj mamy chyba najsłabszy punkt tego komiksu czyli kreację Jokera. I chodzi mi tutaj bardziej o jego psychologiczną podkładkę, bo powiedzmy taki bardziej "fizyczny" image jest moim zdaniem w swojej odmienności od przyjętego kanonu jak najbardziej trafiony w punkt. Mamy tutaj do czynienia z młodym chłopakiem o w sumie dosyć przyjemnej powierzchowności, pomijając praktycznie kompletny brak uśmiechu na twarzy (nareszcie) wzorowanym na Hannibalu Lecterze, miłośniku sztuk wszelakich, niewątpliwie popijającego Chablis rocznik któryś tam przy lekturze "Raju Utraconego" Miltona. Na dodatek w przeciwieństwie do znanego z komiksów regularnej serii kompletnie zdyscyplinowanego i działającego w/g pewnych, sobie samemu ułożonych schematów. Bardzo fajne jest naprawdę niepokojące wrażenie zwłaszcza przy tych realistycznych rysunkach jakie sprawia sam jego wygląd. Gość nawet pomimo tego jednak absurdalnego makijażu, wygląda zaskakująco normalnie spacerując ulicami Miasta Zbrodni (ktokolwiek interesuje się tematem, lub widział jakiekolwiek reportaże czy chociażby filmiki nagrywane na ulicach amerykańskich miast, ten zdaje sobie sprawę, że ktoś wyglądający jak zabójczy klaun nawet w realu nie będzie największym dziwakiem na kamerowanej ulicy, prawdopodobnie nie zmieści się nawet w pierwszej piątce takich), zresztą większość jego zachowań jest zaskakująco normalna co biorąc pod uwagę że wiemy przecież jak bardzo on jest nienormalny potęguje tylko wrażenie niepokoju jakie ta postać roztacza. Na dodatek w opozycji do swoich poprzednich wcieleń najczęściej koślawego dziwoląga, dba nie tylko o ducha, ale i również o ciało jak sam twierdząc regularnie ćwicząc. Zresztą to jeden z niewielu momentów w którym Garcia odpuszcza sobie woman-power przy bezpośrednim spotkaniu Harley wyraźnie przerażona waży każde słowo, aby go nie rozwścieczyć bo wie, że fizycznego starcia nie ma szans wygrać. No i tu wszystko gra i buczy, tylko na dobrą sprawę dalej nie bardzo wiadomo dlaczego on zabija. No dobra może i pierwsza jego seria ma jakieś wytłumaczenie, nawet są jego porównania do Batmana-mściciela (fatalnie przestrzelone moim zdaniem) ale o co chodzi w drugiej kompletnie nie mam pojęcia. Tzn. od pewnego momentu w sumie mam, zgodnie z obowiązującymi standardami to nie Harlejka biega z Jokerem bo jakże to tak silna i niezależna kobieta? W tej wersji to on biega za nią. No i właśnie tutaj mamy ten największy minus, wszelkie niejasności dałoby się wytłumaczyć wpływem ich relacji na siebie, tyle że ta dwójka ma oprócz przeszłości bardzo mało punktów stycznych ze sobą. W jej przypadku rozwój osobisty bez niego można od biedy wytłumaczyć, skoro Harley nie może się podniecać osobowością Jokera bo jest kim jest czyli silnąblablabla to można to wszystko oprzeć na jej obsesji w temacie samego odkrycia prawdy i wymierzenia sprawiedliwości, która to obsesja prowadzi ją coraz bardziej w głąb króliczej nory powodując podejmowanie coraz bardziej irracjonalnych decyzji i coraz bardziej przybliżając do najbardziej znanej (przynajmniej jakiś czas temu) postaci czyli wariatki z młotkiem. Tyle, ze w jego przypadku to nie działa. Joker, który identycznie jak protagonistka coraz bardziej pogrąża się w mroku, dokonując coraz bardziej makabryczniejszych zbrodni zaczyna postępować tak z powodu (prawdopodobnie) rosnącej fascynacji policjantką i to można zrozumieć, w podobnym wieku, godni siebie rywale intelektualni, on przystojniak ona lasencja, tyle że nie bardzo to jest pokazane na kartach komiksu. Oni praktycznie nie mają ze sobą żadnych interakcji na tych 300 stronach, jest w/w rozmowa w jej mieszkaniu, jest scena w więzieniu nawiązująca do filmu Nolana-komiksu Moore'a i w sumie tyle. Czego chce dokonać antagonista? Ano klasycznie dla tej dwójki On chce Ją przemienić na swój obraz i podobieństwo, Hannibal chce namieszać w głowie Clarice. Dlaczego dowiadujemy się tego dopiero w czasie wielkiego finału, bo nic wcześniej nie wskazuje na takie rozwiązanie fabularne oraz kiedy i jak zamierzał tego dokonać jest słodką tajemnicą Garcii. Autorka przechwala się współpracą z jakimś rzeczywistym specjalistą (jest podane kto, ale ani pamiętam, ani znam) od seryjnych morderców, nie jestem jakimkolwiek specjalistą w tej dziedzinie, ale pierwsze słyszę o seryjnym mordercy który zmienia nie tylko modus operandi, ale i "grupę docelową" swoich ofiar, mamy za to garść profili psychologicznych, opinii szpitalnych, raportów koronera, wycinków z gazet i tym podobnych dupereli, które owszem i nieco nasycają klimat, ale o wiele przydatniejsze byłoby zapełnienie ich miejsca normalną historią, bo to tak wygląda jakby ze dwóch zeszytów w środku brakowało. Przechodzimy nareszcie do finału. Czy ktoś się spodziewał, że będzie kiepski? No po tych moich narzekaniach to powinien każdy. O oczywistej, oczywistości czyli cudownym wytypowaniu miejsca kolejnego ataku nie trzeba nawet wspominać, natomiast biorąc pod uwagę podobieństwo (nawet więcej) fabuły do filmu "Siedem", zakończenie zostało położone. Harley oczywiście dopada w końcu Jokera i zamiast rozwalić głowę klaunowi na oczach policji i ostatecznie zniszczyć sobie życie wzorem oryginału, lub ewentualnie zrobić to bez świadków i dokończyć metamorfozę w podobieństwie do oryginału numer dwa, to daje się powstrzymać Gordonowi. No cóż jestem w stanie zrozumieć, że autorka chciała pokazać że Harley to jednak ta "lepsza", lub bardziej że stała w rozkroku pomiędzy napisaniem naprawdę dobrego zakończenia a pozostawieniem sobie otwartej furtki dla ewentualnej kontynuacji w razie gdyby temat "zażarł" jak Seanowi Murphy'emu, tyle że skoro mamy Gotham bez Batmana (na jednym kadrze pojawia się w retrospekcji "na żywo", dwa razy w telewizorze z komentarzem, że od dłuższego czasu się nie pokazuje i ktokolwiek widział, ktokolwiek wie), więc tym bardziej jestem w stanie wyobrazić sobie Gotham bez Jokera. Coś tam później jest jeszcze o tygrysach na które zamierza polować i złożenie wypowiedzenia dla pracy w policji, ale w świetle tego wielkiego uniku odpowiedzialności na koniec, brzmi to średnio wiarygodnie. Narzekam i narzekam, czy są w komiksie błędy logiczne a także w konstrukcji psychologicznej postaci (przynajmniej moim zdaniem), są. Czy bardzo wysoka dawka makabreski umieszczona na kadrach nie jest przypadkiem lekką pokazówką? No trochę jest. Czy bazuje na stereotypowych zagraniach naciągających całość momentami do granicy banału? A i owszem. W końcu czy komiks wykorzystuje w pełni potencjał, który wyraźnie w nim tkwi? No z pewnością nie. Ale ma za to dwie niezaprzeczalne zalety, które sprawiają że byłem w stanie przymknąć oko na wcale nie takie drobne niedoskonałości. Jeden, wciąga jak cholera. Poważnie napisałbym, że dawno nie wkręciłem się tak w lekturę, ale bym skłamał bo jestem całkiem świeżo po "Siedmiu Żołnierzach" przecież, ale wciągnąłem całość w jedno wolne popołudnie a koniec, końców to chyba jest najważniejsze. Dwa, jest to jednak coś innego, niż to do czego przyzwyczailiśmy się czytając komiksy z tego gatunku. Nastrojowa opowieść w stylu "true crime" z przebierańcami umieszczonymi gdzieś w dalekim tle (oprócz Batmana, aby przypomnieć, że to Gotham pojawią się jeszcze Firefly i Zsasz, obydwaj również w nieco odmiennych wersjach i obydwaj również trafieni pod względem koncepcji), która na dobry sposób poradziłaby sobie podmieniając bohaterów na innych. To jest oczywisty dowód, że może i trafione mniej lub bardziej, ale cały czas jest miejsce w tym gatunku na projekty typu Vertigo-DC Black Label w którym twórcy będą mogli opowiadać swoje historie nie oglądając się na zgodność z całym lore czy bez większości ograniczeń wiekowych (Marvelu do dzieła, ale nie tobie przecież Disney krew pompuje). Ach jest jeszcze trzecia zaleta, oczywiście oprawa graficzna (mocno powiększony format, odchodzący od standardowych proporcji). No, nic starczy tego dobrego, gwarancji że się spodoba nie daję, ale niezdecydowanych zdecydowanie zachęcam zwłaszcza jeżeli tak jak ja lubią alternatywne historie. Ocena -8/10.


  "Doktor Strange tomy 3,4" - autorzy różni. Powiedzmy, że z uwagi na numerację tomów kontynuacja serii Jasona Aarona. Tom trzeci zaczyna się od czterozeszytowej historyjki stanowiącej zdaje się jakieś odpryski Secret Empire, albowiem w poczytamy o niej o Baronie Mordo spuszczonym ze smyczy przez Kapitana Amerykę-Hydrę aby pastwić się nad Manhattanem. Naprzeciwko niego stanie dosyć dziwna grupa złożona ze Strange'a, Spider Woman, Bena Uricha i Kingpina. Także dostaniemy całe cztery zeszyty bezsensownego lania się po mordach i strzelania laserami z wiadomokąd, co kompletnie znudziło mnie już w połowie pierwszego zeszytu a na dodatek w starające się być zabawne co "o dziwo" się nie udaje co tylko dopełnia przygnębiający obraz tego rachitycznego "dziełka". Poziom tego bloku jest tak niski, że aż zerknąłem na początek aby zobaczyć cóż to za "talenciak" za to odpowiada. Scenarzystą jest Dennis Hopeless a "nazwisko to by się nawet zgadzało" to jedyne co mi na myśl przyszło. Za to rysunki Niko Henrichona cokolwiek bywające nieco groteskowo przerysowane ujdą w tłoku.  Dalej dostaniemy dwa zeszyty autorstwa Johna Barbera, pierwszy z rysunkami Javiera Tartaglii i Juana Frigeri, którzy na zmianę rysują raz teraźniejszość, raz przeszłość w której komiks nabiera wyglądu jakiegoś klasyka z lat 70-tych (w niespecjalnie udany sposób dodajmy), przy okazji okazało się, że Zelma Stanton to jakaś murzynka lub mulatka podczas gdy u Bachalo prędzej bym powiedział, że to jakaś Portorykanka, jakoś tak bardzo zmienia wygląd. Fabularnie kręci się ten zeszyt wokół kolejnego trupa wypadającego z szafy Dr. Strange, no fajnie ale przed chwilą Aaron napisał o tym całą serię więc entuzjazmu to nie wzbudza specjalnego, chociaż przy poprzedniej historyjce to wydaje się niemalże bardzo dobre. Kolejny zeszyt to znowu mordobicie pozbawione fabuły, aczkolwiek nieco klimatycznie będzie bardziej bo w starożytnych lochach z duchami jakiejś drużyny rodem z gier RPG, rysuje znowu Henrichon a Zelma po raz kolejny zmienia image. W ten sposób przeczytałem ponad połowę tomu nr. 3 i zacząłem się zastanawiać "po kiego grzyba ja wydaję pieniądze na te bzdety?", to jakieś kompletne zapchajdziury, które zostały napisane na kolanie tylko dlatego, że Marvel chyba nie wiedział co ma z serią zrobić i komu ją dać a nie chciał jej przerywać bo się nieźle sprzedawała. No i prawdopodobnie tak było, ale nic to bo o to wjechał właśnie kolejny autor, który miał się zaczepić do tytułu na dłużej czyli Donny Cates. Jego wizja przygód Dr. Strange jest bezpośrednią kontynuacją pracy Jasona Aarona i rozpoczyna się nader ciekawie bo o to dowiedziałem się, że Stephen nie jest już ziemskim mistrzem magii a został nim ku zdziwieniu wszystkich Loki Laufeyson. Arogancki chirurg po zdaniu obowiązków obrońcy tej planety zajmuje się leczeniem zwierząt, ale nie ma się co oszukiwać, życie na emeryturze bardzo szybko mu się znudzi a Stephen Strange mimo, że przebył bardzo długą drogę od tego dupka którym był, zanim nie odkrył drugiej strony lustra to kilka cech osobowości z tamtych czasów mu zostało, przede wszystkim to, że nie lubi być numerem dwa. Streszczać dalej nie będę, ale historyjka jest naprawdę dobra a pióro Catesa jeszcze lepsze, komiks napisany jest z fantazją, polotem i lekkością, której tak często brakuje w dzisiejszym Marvelu. Loki zdaje się faktycznie chce być tym dobrym, ale dalej zachowuje się jak Loki a ja w końcu dowiedziałem się co to jest to Vishanti na które Strange się często zaklina. Wspominałem wcześniej przy okazji poprzedniej serii, że nie do końca przekonała mnie tajemnica piwnicy przy Bleecker Street przedstawiona przez Aarona i przy lekturze tego albumu miałem tę satysfakcję, że Catesowi chyba też nie do końca się spodobała, bo przepisał ją nieco. Nie będę oceniał czy jest to mądrzejsze, ale za to napewno fajniejsze. Koniec, końców Stragne odzyska własną pozycję, na Ziemię powróci magia a Zelma (która znowu jest czarna, mogliby jakieś zebranie zrobić i ostatecznie to ustalić, rysuje ją Jordie Bellaire taki mniej więcej standard dzisiejszego komiksu Marvela nie przeszkadza, ale na żadnym kadrze się nie zatrzymamy) obrażona opuści naszego bohatera (nic dziwnego ile ten facet jeszcze różnych myków odwalił?).
  Tom czwarty nie rozpoczyna się od kolejnych numerów regularnej serii tylko od mini-eventu "Damnation" pisanego znowu przez Catesa tym razem do spółki z Nickiem Spencerem. I zaczyna się dosyć dziwnie, bo oto do Las Vegas zniszczonego przez Hydrę (czyli pewnie przez Kapa) przybywają Avengers razem z doktorkiem, aby pomóc miasto podnieść z gruzów, gdzie tytułowy bohater zbytnio weźmie sobie do serca to zadanie i chcąc pewnie pochwalić się swoją jeszcze potężniejszą niż wcześniej mocą oraz tym że udało się przywrócić magię, odbuduje wszystko jednym zaklęciem. Rozumiem ludzi, którzy cenią w komiksach superhero rozwój bohaterów, ja osobiście nie przykładam do tego specjalnej wagi stawiając raczej na historię, jak dla mnie Flash dalej może kopać po tyłku na korytarzach liceum Petera o ile ktoś będzie potrafił to dobrze napisać. Tyle, że nawet ja uznałem to za dziwne bo właśnie skończył się wcześniej cały run tłukący o tym, że każda magia ma swoją cenę a Strange jakby doznając amnezji, nie dość, że podnosi całe miasto z gruzów to wskrzesza tysiące zabitych. No i ku swojemu zdziwieniu jego chwila triumfu okazuje się naprawdę tylko chwilą bo szybciutko przekonuje się...że każda magia ma swoją cenę. Razem ze wszystkimi zmartwychwstałymi i odnowionymi budynkami w Las Vegas pojawia się kasyno zarządzane przez Mefista, czyli swoista ambasada piekła na Ziemi. Dyrektor nowo utworzonej placówki, szybciutko zaczyna ściągać dusze grzeszników na powrót pod swoją pieczę a, że ciężko znaleźć ludzi bez grzechu a napewno nie należą do takich ani Avengers ani Strange zostaną oni przemienieni w wojowników piekła pod postacią Duchów Zemsty a całe Las Vegas w strefę "no go" na wzór pewnych części Sztokholmu z opcją na rozszerzenie strefy wpływów. W tym momencie do akcji wkroczy Wong, który co prawda już od dawna miał na pieńku ze swoim byłym szefem, ale to facet, który nie zostawi przyjaciela nawet byłego w potrzebie. Więcej to facet, który już wymyślił plan na podobną ewentualność a planem tym jest wystawienie przeciwko szatańskiemu spiskowi grupy odpowiednio dobranych powiedzmy, że bohaterów którzy to z różnych powodów aczkolwiek napewno nie z tych iż są chodzącymi świętymi są odporni na działanie piekielnych mocy, czyli nowe wcielenie Synów (i Córek) Nocy. Ze składu znanego weteranom pozostali Johnny Blaze i Blade, reszta dobrana jest dosyć zaskakująco, a ich obecność najczęściej jest spowodowana tym, że można na ich temat wymyślić nieskończoną ilość wiców, bo właściwie na tym tylko i wyłącznie polega ten event na bijatyce i na żartach.  Tyle, że w przeciwieństwie do żeby zbyt daleko nie wracać powiedzmy do tomu trzeciego raz, że bijatyki są fajne, dwa żarty chociaż sporo z nich przypomina z grubsza standardowy marvelowski suchar, autentycznie chociaż na ten nieco denny sposób zabawne. (Nie)poważnie widać, że obydwaj panowie autorzy to przedni kawalarze i niewątpliwie doskonale się bawili wymyślając te teksty, a ja bawiłem się na równi z nimi czytając je (jeżeli kogoś, chociażby odrobinę nie rozbawiła dajmy na to ta końcowa scena z Thor i Elsą to stawiam piwo). Za rysunki odpowiadają Rod Reis (ten to raczej maluje niż rysuje), z całkiem przyjemnymi pracami chociaż nie jest to jakiś poziom mistrzowski, oraz i tu uwaga, uwaga...nasz rodak Szymon Kudrański, którego rysunki może i momentami nieporadne zwłaszcza przy rysowaniu twarzy (niektórych, nie wszystkich ale taki Wong - dziecka z takim wyglądem nie pokochałaby nawet matka) czy scen akcji (znowu Wong i jego kopniak, kompletny koszmarek graficzny), ale ogólnie rzecz biorąc mają swój własny autorski sznyt (następnym razem raczej rozpoznam nazwisko) i potrafią być interesujące. Wiadomym jest, że Mefisto w końcu dostanie wciry, nowym szefem piekła zostanie Johnny a my przechodzimy do kolejnego rozdziału, którym okażą się...tie-iny. Czy ktoś lubi czytać dodatkowo co się działo pomiędzy kartkami pierwszorzędnej historii? No ja akurat nie. Pierwsze cztery zeszyty to powrót do podstawowej serii co śmieszniejsze bez żadnego vol czyli powrót do numeracji z czasów Stana Lee autorstwa dalej Donny'ego Catesa o tym co porabiała wyrwana z ciała dusza Sorcerer Supreme podczas piekielnego zamieszania. Niestety nie jest to z pewnością poziom tego co wcześniej było, ale cały czas pcha do przodu historię Stephena do przodu więc powiedzmy, że ujdzie. Niestety nie da się tego powiedzieć o całej reszcie tie-iny Ghost Ridera i Iron Fista są w najlepszym wypadku przeciętne a na dodatek potrzebne jak druga dziura w tyłku, chociaż szczytem będzie tutaj dwu-zeszytowy Ben Reilly pisany przez samego Petera Davida, który pojawił się w evencie nie wiadomo po co, bo właściwie nic nie robił a po przeczytaniu tej historii jaka była jego rola, dalej mnie nie oświeciło. No i ostatni pożegnalny zeszyt dla całego runu Catesa czyli fantastyczny występ tria Strange-Zelma-Spider-Man (wiem brzmi nieco dziwnie) w cudownej oprawie graficznej będącej wypadkową Corbena i Bisleya autorstwa Frazera Irvinga, którym się ostatnio jarałem przy okazji lektury "Siedmiu Żołnierzy". Bohater poprawia nieco mocno schłodzone stosunki ze swoją byłą asystentką, nareszcie bierze kąpiel (Jason Aaron też to wałkował, Dr. Strange się nie myje!!!), goli tę menelską brodę pozostawiając klasyczny i kozacko-elgancki wąs oraz po raz pierwszy zasypia z nadzieją na przyjemne sny. Koniec, czekamy na nowe otwarcie, nowego autora. Nie będę więcej przeciągał, to co pisze Donny Cates jest conajmniej bardzo dobrej jakości, to świetna i bardzo wyluzowana, ale w żaden sposób nie sztuczna seria. Problem w tym, że staż autora w tym tytule a dostajemy dwa w sumie całkiem spore tomy w większości wypełnione marnej jakości zapychaczami, toteż miałem spory ból głowy z oceną. Natomiast przeważyła jednak opcja bardziej pozytywna, bo mimo iż tylko fragmentami to podstawa jest naprawdę przednia. Ocena -7/10.


  "Howard Flynn" - Yves Duval, William Vance. Zbiorcze wydanie przygód dzielnego oficera Marynarki Jej Królewskiej Mości drukowanych w magazynie "Tintin" w latach 64-70 z rysunkami autorstwa jednej z legend europejskiego komiksu. Album składa się z dwóch nieco dłuższych przygód, narysowanych jako pierwsze (wszystko drukowane w odcinkach), kilku krótszych, niekiedy kilkustronicowych komiksów oraz dwóch ilustrowanych opowiadań. Akcja rozpoczyna się u schyłku XVIII wieku, czyli okresie w którym złote czasy piractwa odeszły już w zapomnienie, ale autorom zdaje się to nie przeszkadzać, bo tutaj piraci hulają gdzie dusza zapragnie. A więc oto i tytułowy Howard Flynn w przyszłości Lord po ojcu, świeżo upieczony porucznik brytyjskiej marynarki (który na koniec dotrze do funkcji "zaufanego" Admiralicji do zadań nadzwyczajnej wagi), zgodnie ze standardami obowiązującymi wtedy w komiksie młodzieżowym, postać kompletnie jednowymiarowa odważny, inteligentny, niezłomny, uczciwy, przystojny itd.itp. ogólnie taki och-ach, którego marynarską karierę prześledzimy od momentu pierwszego zamustrowania na statku "Achilleus" jako zastępca kapitana. Początek jest naprawdę całkiem obiecujący, taki trochę w klimatach "Buntu na Bounty", ale niestety później na stronice wkrada się kryminalno-sensacyjna kompletnie absurdalna intryga (ja wiem, że to komiks dla młodego czytelnika był, ale chyba nawet w wieku 12 lat uznałbym to za niespecjalnie sensowne) i czar nieco pryska. Dalej raczej standardy historii awanturniczo-kostiumowej, napady, zajazdy, pościgi, wyścigi etc nie nazwałbym tego jakąś epokową produkcją, poziom dwóch opowiadań bardzo średni, pierwsze pirackie nawet przyjemne w lekturze, za to drugie wyjątkowo naiwne i marnej jakości, odnoszę wrażenie że i ja bym coś takiego potrafił napisać. Howard Flynn dla Vance'a był właściwie pierwszym komiksem, który on rysował więc jeżeli ktoś się spodziewa wrażeń wizualnych rodem z XIII to może się rozczarować. O pierwszej historii to gdybym nie miał na okładce napisane to bym raczej nie powiedział że jest ona dziełem belgijskiego rysownika, co oczywiście nie znaczy że źle to wygląda bo już tutaj widać odzywający się talent, to po prostu pierwsze kroki. Ciężko za to nie zauważyć jak błyskawicznie Vance rozwinął swój talent, z historyjki na historyjkę poziom rysunków rośnie w geometrycznym tempie i te późniejsze naprawdę potrafią zachwycić (z tym że lepiej wyglądają chyba bez kolorów, moim faworytem czarno-biały "Zdrajca puka o północy"). Dzieło dwóch artystów bardzo znanych, no ale właśnie tu leży pies pogrzebany to są właściwie ich początki i o ile rysunki można uznać, że się bronią tak ze scenariuszami nie jest aż tak kolorowo. Dubal całkiem nieźle panuje nad materią komiksowego rzemiosła, nie przytłacza zbytnią ilością tekstu ani nie zarzuca czytającego pokaźną ilością ramek opisujących to co znajduje się na rysunku. Ma za to wyraźne problemy z epizodycznością wymuszoną przez pierwotny sposób ukazywania się tych prac a także z przedstawieniem związków przyczynowo-skutkowych. Potrafiłem pogubić się nawet w prostych historyjkach na kilka stron, które były zbyt proste i zbyt skrótowo napisane, aby się domyślić dlaczego jakieś postacie postępują tak a nie inaczej. Kompletnym kuriozum jest tutaj ostatnia nowelka "Tygrysi pazur" w którym zamaskowany złoczyńca, manipulator na wielką skalę pragnący zawładnąć światem, żywcem wyjęty z Jamesa Bonda, przy ujawnieniu swojej tożsamości okazuje się nie spodziewanym odbiciem czarnego charakteru rodem ze Scooby Doo, tylko...jakimś kolesiem. Dla fanów Vance'a to napewno, fani marynistyki też nie mają jakiegoś wielkiego wyboru więc powinni się zapoznać. Ale jak ktoś szuka czego lepszego w tym temacie to zdecydowanie bardziej "Zakazany Port" a i fani staroci znajdą sporo ciekawszych tytułów na naszym rynku. W sumie przyjemne i nie przynudza, ale patrząc na duże nazwiska to raczej rozczarowanie. Ocena -6/10.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: Nawimar III w Cz, 29 Luty 2024, 23:11:53
Luty

Podróż do wnętrza Ziemi – z współczesnej perspektywy opowieść o przemierzaniu podziemnych krain z oceanami oraz fauną i florą znaną z zapisów kopalnych zapewne nie wyda się przesadnie porywająca. Trzeba jednak wprost przyznać, że pierwowzór literacki utworu, który posłużył za kanwę tej adaptacji, okazał się zaczątkiem dla osobnego nurtu fantastyki, rozwijanego przez takich twórców jak Arthur Conan Doyle („Zaginiony świat”), Edgar Rice Burrougs (cykl „Pellucidar”) i Mike Grell („Warlord”). Swoje robią też urokliwe rysunki, wolne od tablecianej sztuczności.
 
The Adventures of Superman nr 431 - tym razem Jerry Ordway rozrysował jedynie kompozycje okładkową, choć przyznać trzeba, że ta jawi się wręcz ikonicznie. Warstwę plastyczną tegoż epizodu wziął natomiast na siebie dobrze znany czytelnikom oferty TM- Semic Erik Larsen. Stąd to jemu dane było nadać formę nowemu adwersarzowi Człowieka ze Stali. Ponadto Lois Lane zdążyła się zorientować, że nie ma już wyłączności na umizgi Clarka. A zatem równowaga pomiędzy perypetiami rzeczonego jako najbardziej wielbionego herosa, a jego życiem po ,,cywilnemu” została umiejętnie zachowana.
 
Firestorm nr 58 - John Ostrander ponownie odnajduje się w roli scenarzysty tej serii i z miejsca daje się odczuć zdynamizowanie tempa akcji. Nieprzypadkowo dają o sobie również znać echa powstałych przy jego walnym udziale ,,Legend”. Przy okazji nie omieszkał on sięgnąć po jednego z dawnych przeciwników Supermana, stosownie go ,,remasterując”. Przy czym na finał tej fabuły będzie trzeba poczekać co najmniej do kolejnego epizodu.
 
Marvel Origins t.28: Iron Man 4 - są takie momenty, że trudno się zorientować czy mamy do czynienia faktycznie z superbohaterską produkcją czy też z romansem na modłę tych, które w toku lat 50. okazały się jednymi z najchętniej nabywanych komiksowych tytułów. To oczywiście trochę żart, bo zasadniczym ,,tranzystorem napędowym” zebranych tu opowieści są zmagania Tony’ego Starka z kolejnymi, obowiązkowo mocno nań zapieklonymi, adwersarzami. Jakby mimochodem z przyłbicy Iron Mana znikają staroświeckie nity i tym samym ,,Żelazny Człowiek” zyskuje swój wizerunek, który bez zmian przetrwa aż do czasów opowieści ,,Armor Wars” (przełom lat 1987/1988). Do tego pierwsza z opowieści tego tomu zapewne mocno zainspirowała twórców scenariusza filmu ,,Iron Man 3”. 

Smerfopolicjanci – kolejna przypowiastka de facto odnosząca się do naszej rzeczywistości. Tym razem padło na zagadnienie utrzymania ładu społecznego za pomocą specjalnie do tego sformowanych służb porządkowych. Jak zapewne nietrudno się domyślić autorska spółka przybliżyła w powstałym za ich sprawą utworze zarówno blaski jak i cienie tego zjawiska.

Major Hubal – bardzo cieszy okoliczność, że Tomasz Kleszcz (m.in. „Kamień Przeznaczenia”) na komiksowej niwie pozostaje niezmiennie aktywny. Niniejsza realizacja. powstała we współpracy z Bartłomiejem Kluską, jest tego właśnie przejawem. Konkretna i klarowana produkcja przybliżająca losy najbardziej znanego przedstawiciela partyzantki powrześniowej w osobie majora Henryka Dobrzańskiego „Hubala”. Dobrze, że pamięć o tym wyjątkowym człowieku znalazła swój przejaw także w formie komiksu.
 
Bohaterowie i Złoczyńcy. Legenda Aquamana – propozycja tzw. nowego początku dla postaci niesłusznie niedocenianej, która to oferta się nie przyjęła. Z jednej strony dobrze, bo szansę na realizacje swojej wizji otrzymał Peter David, dzięki czemu światło dzienne ujrzały znakomite „Kroniki Atlantydy”. Z drugiej strony pieczołowicie zilustrowana wizja okupowanego władztwa Aquamana w wymiarze czysto rozrywkowym również miała swój urok. Jedno jest pewne: jeśli nie przejawia się alergii na superbohaterskie produkcje doby lat 80., a przy tym nie oczekuje się „dekonstrukcji superbohaterskiego mitu”, to o jakości tej opowieści warto przekonać się samemu.
 
Najemnik t.10 – kolejny przejaw talentu i pracowitości iberyjskiego mistrza. Tym razem w formule zbioru opowieści z gigantami jako tematem wiodącym. Osobiście niezmiennie jestem w tę serię zapatrzony i jedyne co mi w niej przeszkadza to okoliczność, że przed nami już tylko trzy spotkania z Najemnikiem. Ponadto jak zwykle bardzo ciekawie jawią się informacje zawarte w dodatku uzupełniającym także ten album.
 
The Adventures of Superman nr 432
- tym razem zadanie dla Supermana sprowadzone zostaje ku mrocznym zaułkom, których widać nie brakuje również w na ogół upajającym optymizmem Metropolis. W nich zaś koczują młodociane gangi. O zgrozo coraz liczniejsze i dysponujące profesjonalnym wyszkoleniem w zakresie krzywdzenia bliźnich. Odpowiedź na pytanie kto za tym procederem stoi usiłuje odnaleźć mistrzyni pakowania się w kłopoty w osobie Lois Lane oraz wychowawca młodzieży z problemami Jose Delgado. Sprawnie prowadzona, gęsta i dobrze rokująca na dalszy jej rozwój fabuła.
 
Reckless t.3 - pomimo mego zamiłowania do wszelkich przejawów twórczości Eda Brubakera i Seana Phillipsa tym razem ma się wrażenie rozpoznawania projektu ciągniętego na siłę, bez polotu z którym mamy do czynienia w takich realizacjach jak ,,Fatale” i ,,Criminal”. Nie sposób mówić o tzw. wtopie, ale też i na porywającą lekturę w tym przypadku nie ma co liczyć.
 
Firestorm nr 59 - dokończenie konfrontacji z Pasożytem upływa stosownie ekscytująco, aczkolwiek ma się wrażenie, że Rafael Kayanan i Pat Broderick (tj. wcześniejsi twórcy warstwy plastycznej tej serii) poradziliby sobie z jej ujęciem w kadr znacznie lepiej niż ich następca Joe J. Brozowski.
 
Conan: Bitwa o Wężową Koronę – ciekawostka, bez której wielbiciele mocarnego Barbarzyńcy spokojnie mogliby się obejść. A jednak jako niezobowiązująca rozrywka, za której sprawą rzeczony zyskuje okazje do odwiedzenia skądinąd dobrze znanych lokalizacji ma to przysłowiowe ręce i nogi. Do tego przyswaja się to błyskawicznie, niczym emocjonujące (acz nieszczególnie ambitne) opowiadania z groszowych magazynów okresu tzw. pulpy.
 
Marvel Origins t.29: Avengers 3 - masa mordobicia z zajadłymi adwersarzami oraz wielkie zmiany w składzie drużyny. Krótko pisząc dzień jak co dzień w Domu Pomysłów. Zmiana nastąpiła również na stanowisku rysownika, które to miejsce zajął znany z przygód Iron Mama Don Heck. Ogólnie ów twórca z powodzeniem odnalazł się w tej roli, aczkolwiek chwilowy powrót Jacka Kirby'ego w ostatnim z zebranych tu epizodów mocno cieszy.
 
The Adventures of Superman nr 433 - kłopotów z młodocianymi i podejrzanie dobrze wyszkolonymi gangami ciąg dalszy. Sprawa tym bardziej jest delikatna, że trudno bohaterowi tej serii ot tak użyć swoich mocy przeciwko dzieciom. Równocześnie Lex Luthor puszy się ile wlezie jako tzw. filantrop, a bohaterowie drugiego planu (w tym zwłaszcza Jerry White i Jose Delgado) zyskują na charakterologicznej wyrazistości. Najbardziej jednak cieszy zapowiedź kolejnego epizodu w którym pojawić ma się jedna z najciekawszych osobowości mitologii Supermana tamtych czasów.   
 
Luc Orient t.5 - konkluzja klasycznej europejskiej serii SF zapewne nie wszystkich czytelników przekona; choćby z tego względu, że już w momencie jej realizacji twórcy tego przedsięwzięcia całkowicie zamierzenie sięgali po motywy i rekwizytorium rodem z zamierzchłej już wówczas Złotej Ery science fiction. Ta jednak grupa odbiorców, która ceni sobie zarówno klasykę komiksu jak i fantastyki, z dużym prawdopodobieństwem będzie usatysfakcjonowana. Ogólnie dobrze się stało, że nareszcie doczekaliśmy się pełnej polskiej edycji tej serii.
 
Firestorm nr 60 - wygląda na to, że John Ostrander na dobre przejął tworzenie fabuł na potrzeby niniejszego tytułu. Tym razem pozwolił on sobie na przesunięcie akcentów z superbohaterskiej nawalanki (oczywiście tymczasowo) na psychologiczną sferę obu pierwszoplanowych bohaterów. Okazało się to trafnym posunięciem, urozmaicającym proces rozwoju zarówno wspomnianych postaci, jak i wybranych osobowości dalszego planu.
 
Operacja ,,Dorsze”
- mało znany epizod z dziejów polskiej konspiracji, klarownie i kompetentnie ujęty przez duet sprawdzony przy okazji albumu ,,Major Hubal", tj. Bartłomieja Kluskę (scenariusz) i Tomasza Kleszcza (rysunki). Realizacja zdecydowania warta anglojęzycznej wersji. W końcu w ramach przybliżonego tu przedsięwzięcia nasi ryzykowali za wolność i życie m.in. angielskich jeńców wojennych.

The Adventures of Superman nr 434
- mocne wejście jednej z moich ulubionych osobowości uniwersum Człowieka ze Stali z czasów publikowania poświęconego mu tytułu przez TM-Semic. Gwoli ścisłości ,,cywilne” alter ego Gangbustera (bo to o nim mowa) w osobie Jose Delgado gości na łamach tej serii już od kilku epizodów. Jednak jego dotychczasowe metody wychowawcze nie na wiele się widać zdały i stąd zmuszony był on zdecydować się na bardziej ,,twardą" metodykę. Krótko pisząc rozwój tej serii niezmiennie jawi się obiecująco.

Firestorm nr 61 - tak to już bywa, gdy nie bierze się przykładu z Vigilante’a oraz ,,Franciszka Zameckiego” i nie eliminuje się na trwałe swoich przeciwników. Ci bowiem zwykli przejawiać wręcz zapamiętałą skłonność do regularnych powrotów i generowania kolejnych problemów. Tak się sprawy mają także tym razem, co znać już po ilustracji zdobiącej okładeczkę niniejszego epizodu. Myliłby się jednak ten, kto spodziewa się po tej pozycji standardowego oklepu biorących się za łby metaludzi. Ostrander to zbyt sprawny opowiadacz by uznawać go za twórcę podążającego na przysłowiową łatwiznę. Ponadto przydzielony mu plastyk - Joe Brozowski - radzi sobie coraz sprawniej.
 
Thor t.1 – wprost przyznać trzeba, że Donny Cates łatwego zadania nie miał, bo przejęcie „opieki” nad Gromowładnym po długim i bardzo udanym stażu Jasona Aarona można śmiało było uznać za nieliche wyzwanie. Stąd zaczął on z przytupem i wręcz monumentalnie, choć nie od razu zdołał nadać serii rytm władny uwieść wielbicieli tej postaci. Im dalej jednak tym sprawy mają się lepiej, a koncept przywrócenia w ramy tej historii Donalda Blake’a okazał się ze strony Catesa bardzo mocnym akcentem.   
 
Marvel Origins t.30: Daredevil 2 – dla Wally’ego Wooda angaż na stanowisko rysownika serii poświęconej Człowiekowi bez Strachu był zapewne tylko tymczasowym postojem przed kolejnymi, z jego perspektywy bardziej interesującymi projektami. A jednak ów artysta odcisnął na wspomnianym protagoniście trwały ślad swojej kreatywności, przejawiający się gruntownym przeprojektowaniem jego wizerunku. Do tego, pomimo incydentalnych innowacji, wciąż obowiązującym. Dodajmy do tego finezyjnie prowadzoną kreskę, a otrzymamy przejaw twórczej weny, który wciąż ma potencjał by zachwycać.
Tytuł: Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
Wiadomość wysłana przez: SkandalistaLarryFlynt w Nd, 24 Marzec 2024, 13:54:24
 Podsumowanie lutego, po raz kolejny niezbyt wiele w tym miesiącu. UWAGA jak zwykle mogą pojawić się pewne SPOILERY (które tak jak w zeszłym miesiącu mogą być naprawdę solidne)!!!


 
  "Batman Imposter" -  Mattson Tomlin, Andrea Sorrentino. Kolejny elseworld z Batmanem wydany w ramach DC Black Label i kolejny komiks, który kupiłem nie pamiętam dlaczego. Kocham Batmana bo kto go nie kocha? Ale nie ukrywajmy strasznie go dużo na naszym i każdym innym rynku, toteż o ile regularną serię kupuję tak te pojedyncze albumy to biorę raczej jeden na trzy, ten wziąłem zdaje się tylko z powodu fajnej okładki i tego, że był tani, ale nie mogę stwierdzić tego na 100%. Tym razem zacznę nieco od końca, komiks mocno się kojarzy i po części jest skierowany do fanów "The Batman" Matta Reevesa, bo punkt wyjściowy jest całkiem podobny. Bohaterem będzie Bruce jako początkujący mściciel na dorobku (w opisie na okładce jest napisane, że rok głowę daję że w komiksie pada trzy lata) a historia zacznie się w momencie gdy zakrwawiony przewróci się u progu drzwi Leslie Thompkins (tutaj czarna i nie lekarz ogólny czy jak tam to się w USA nazywa a psychiatra). Dr. Leslie, tak jak i w kanonie stanie się jego terapeutką a jednocześnie powierniczką a bliska osoba mu się przyda, bowiem zgodnie z tym co mówiłem wcześniej wzorem Roberta Pattinsona (aczkolwiek nie słucha Nirvany, za to maluje oczy) jest to Batman nieco bardziej pokręcony i brutalny niż ten co go znamy. Pani doktor najchętniej by odesłała młodzieńca na komisariat, albo jeszcze lepiej do odpowiedniego szpitala, ale póki co chroni jego tożsamość i stara się utrzymać go nad powierzchnią, bo zdaje sobie sprawę, że ten jakby nie patrzeć ten wykonuje dobrą robotę w mieście a na dodatek młody eksplozywny człowiek potrzebuje pomocnej dłoni a nie ma kto mu jej podać (kolejna z różnic między tym światem a podstawowym uniwersum, Alfred zrezygnował z opieki nad bohaterem gdy ten był nastolatkiem z powodu tego, że nie dawał rady pod względem wychowawczym [!!!], Gordon został wyrzucony z policji i wyjechał z Gotham). No w każdym razie gdy młody, gniewny zajmuje się spokojnie obijaniem gęb ulicznych oprychów (lub daje im się obijać), jego (nie)spokój przerywa pojawienie się tytułowego naśladowcy, który zaczyna zabijać przestępców, może nawet nie tyle zabijać co wręcz wykonywać na nich pokazowe egzekucje. A, że tutaj Batman ma bardziej przerypane tak u policji jak i władz niż gdzie indziej, to do złapania mściciela zostanie utworzona specgrupa złożona z najlepszych policjantów z każdego istniejącego wydziału, ze specjalnymi uprawnieniami oraz dostępem do wszystkiego czego potrzebują z terminem "na wczoraj", zegar więc tyka.
  Gdzieś tam już wspominałem, że styl rysunków jaki preferuje Sorrentino trafia dokładnie w moje preferencje, ale rysunki samego artysty którego w sumie cenię jakoś z powodu różnych wyborów lub przypadłości warsztatowych nie do końca lubię. W tym przypadku sprawa ma się odmiennie, nie wiem czy to ze względu na autonomiczny wybór rysownika czy może ze wzgląd na odgórne zalecenia do większego przybliżenia się do "standardów", ale to powściągnięcie jego skłonności do "udziwniania" swoich prac dało znakomite efekty. Zdecydowane bardziej niż we wcześniejszych komiksach które widziałem w jego wykonaniu prowadzenie ołówka (czy tam rysika czy jeszcze czego innego) wyeliminowało praktycznie do zera liczbę kadrów z dosyć "mgliście" zarysowanymi postaciami, tak samo jak zmniejszenie ilości tych na których znajduje się "niewiadomoco", mniejsza ilość zabawy z ich rozłożeniem również znacząco przyczyniła się do zwiększenia przejrzystości albumu. Z pewnością olbrzymi wpływa na wygląd całości ma dobór kolorysty, tutaj na fuchę załapała się Jordie Bellaire, której widok na liście płac zawsze poprawia mi humor a ta potrafiąc nakładać kolory w naprawdę szerokim wachlarzu stylowym, dobiera tutaj bardzo podobną systematykę, którą zastosował Matt Hollingsworth kolorujący prace Sorrentino w "Green Arrow", czyli większość rysunków na brudno-pastelowo, bez gwałtownych przejść tonalnych, w sytuacjach gwałtowniejszej akcji "podostrzenie" palety i mocniejsze kontrasty, z rzadka w odpowiednich momentach czerń i biel. Tyle, że tam gdzie Hollingsworth popełniał błędy, Bellaire tych błędów nie robi co prowadzi do tego, że komiks momentami wygląda wręcz fenomenalnie. Za grafikę więc, wielkie brawa.
  Akcję będziemy obserwować z trzech perspektyw, pierwszą będzie to co dzieje się na żywo z perspektywy Batmana, druga to jego spowiedzi na temat przeszłości, czasem sięgające aż do czasów dzieciństwa w czasie psychoterapii prowadzonej przez dr. Leslie, ostatnia to perypetie należącej do policyjnego oddziału specjalnego całkowicie nowej postaci czyli pani detektyw Blair Wong, prowadzącej śledztwo w sprawie Batmana, która chyba jako jedyna na komisariacie uważa, że odpowiedzi niekoniecznie trzeba szukać skaczących po dachach a na dodatek rokuje, że gdzieś tam w przyszłości mogłaby się stać odpowiednim człowiekiem do zastępstwa Jamesa Gordona (tyle, że śliczniejszym i bez wąsów). Jakie zatem mocne strony tego komiksu? Właściwie szybciej będzie wymienić te słabe. Na dobrą sprawę zanotowałem tylko jedną poważną wadę a jest nią objętość, taka mniej więcej standardowej objętości wydania zbiorczego czy mini-serii czyli jakieś 160+ stron. Autor, dosyć sporo wątków poruszył i na dobrą sprawę, większość przeleciał trochę na skróty, sporo zagadnień łącznie z wątkiem głównym nie wybrzmiewa wystarczająco. Natomiast to co jest, zostało napisane w sposób interesujący a co najważniejsze przemyślany. Wspomniałem wcześniej o podobieństwach do "The Batman" i są one na tyle duże, że przy lekturze podejrzewałem że komiks powstał na fali popularności filmu i ku mojemu zdziwieniu okazało się że powstał rok wcześniej. Oczywiście o odwrotnych inspiracjach nie ma mowy, bo na rok przed premierę film był już prawdopodobnie w fazie postprodukcji, ale to wszystko staje się dosyć jasne gdy sobie uświadomimy że Tomlin pomagał przy pisaniu scenariusza. Akcenty są rozłożone mniej więcej tak samo, czyli zagadka kryminalna oczywiście nie nazbyt rozbudowana (chociaż znajduje się miejsce na podrzucenie jednego czy dwu fałszywych tropów) oraz utworzenie psychologicznej podbudowy dla postaci bohatera, scen akcji również raczej niewiele. Z dosyć fajnych patentów, które również zaczerpnięto po części z kina jest pewne (oczywiście w granicach zdrowego rozsądku) "urealnienie" świata przedstawionego, takich jak choćby Batman noszący ciężki pancerz i nie skaczący z wieżowców z linką w ręce, tylko wystrzeliwujący kotwiczki z porządnego dwuręcznego ustrojstwa a nie urządzonka mieszczącego się w kieszonce paska czy rozwieszający po całym mieście bloczki z linami, lub rozstawiający motocykle po kryjówkach aby zawczasu zabezpieczyć możliwość szybkiego przemieszczania się. Co dosyć ciekawe Bruce, nie ma tutaj specjalnie dostępu do fortuny, która została mu po rodzicach więc musi nieco kombinować. Cieszy również, chociaż to też cecha właściwie wszystkich filmów o Człowieku-Nietoperzu, brak pełnej talii jego klasycznych wrogów (zwłaszcza tych wyposażonych w kosmiczne technologie czy jakieś magie). Fabuła jest dosyć przyziemna, z pierwszej ligi pojawi się w retrospekcjach tylko dwójka tych bardziej gangsterskich a dosyć ważną rolę w historii odegra w naprawdę fajny sposób całkowicie redefiniowany Ratcatcher. Samo rozwiązanie zagadki tożsamości oszusta całkiem sensowne, chociaż autorzy chyba zbyt wcześnie wyskoczyli ze wskazówką umieszczoną w jednym z kadrów a ja nie należę raczej do tych najbardziej spostrzegawczych, więc skoro ja to zauważyłem to pewnie zauważą to również wszyscy inni. Samo zakończenie również bardzo w duchu mitologii Gotham groby, róże, miłosny zawód wiadomka ;). Kolejna z fajnych rzeczy w tejże końcowe znowuż zgodnie z duchem filmowych starszych braci wykluje się nam klasyczny "arkhamski" przeciwnik Batmana i to kolejny ciekawy wybór, akurat tej postaci nigdy bym nie wytypował jako pierwszej. Nie przedłużam, to najlepszy Batman jakiego czytałem od bardzo dawna (chociaż żadnego w sumie dawno nie czytałem). Nie silny może jakąś oryginalnością, ale bardziej wciągającą fabułą. Postać i świat dookoła niej przedstawione w nieco odmienny sposób, ale to bardzo, naprawdę bardzo klasyczny Batman, bez księżycowych baz, sztucznych inteligencji z dostępem do baz danych całego świata umieszczonych w antenkach nausznych, jetpacków w butach i piętnastu różnych pomagierów. Taki Batman u podstaw. No i muszę chyba większą uwagę zwrócić na te Black Label, bo to kolejny tytuł który przeczytałem i kolejny, który przypadł mi do gustu, nieco prawdziwszy, nieco brutalniejszy, bez czerstwych żarcików (wogóle bez żadnych) oraz kolorowych rysunków rodem z Myszki Miki. Ocena 8/10.


  "Zaćmienie" - Ed Brubaker, Sean Phillips. Kryminał noir, w/g niektórych (w/g innych nie) opus magnum duetu twórców znanego głównie z właśnie (również tych superbohaterskich) kryminałów. Przełom lat 40-50, Złota Era Hollywood, Miasto Upadłych Aniołów, zepsute środowisko filmowców czyż istnieje wdzięczniejszy temat na stworzenie kryminału noir? Może i istnieje, ale bardzo ciężko byłoby go wymyślić. Także, więc bohaterem jest Charlie Parrish, złote dziecko Hollywood, scenarzysta który w bardzo młodym wieku został nominowany lub nawet zdobył nie pamiętam najbardziej upragnioną w tym biznesie statuetkę za najlepszy scenariusz. Charlie dawno temu już swój talent kompletnie zalał olbrzymimi ilościami alkoholu które pochłania od czasu powrotu z wojny, ale póki co udaje mu się to jeszcze maskować, korzystając z prac swojego najlepszego przyjaciela (pijącego jeszcze więcej) mającego wilczy bilet na pracę z którym dzieli się profitami, co sprawia że ciągle jest pożądanym w Fabryce Snów specjalistą od dostarczania dobrych tekstów, chociaż już bez wielkich sukcesów. Historia rozpoczyna się w momencie, gdy Charlie budzi się w wannie w nieznanej łazience (co raczej nie przydarza mu się rzadko) i odkrywa z przerażeniem obok w pokoju zwłoki Valerie Summers początkującej gwiazdeczki filmowej z zadatkami na wielką gwiazdę, jego bliskiej (bardzo) przyjaciółki z którą dał wcześniejszego wieczoru ostro w palnik na jednym z tych niekończących się przyjęć. Bohater, który oczywiście niczego nie pamięta dosyć zdroworozsądkowo ulatnia się bez słowa z miejsca zdarzenia po czym przy zjawieniu się w miejscu pracy odkrywa ku swojemu przerażeniu że cała sprawa rozniosła się już w mediach, tyle że fotografie z feralnego pokoju hotelowego wskazują na samobójczą śmierć dziewczyny poprzez powieszenie (a nic takiego miejsca nie miało o czym Charlie doskonale wie). Za machinacjami w tej sprawie stoi najwyraźniej Phil Brodsky ostatni skur...czysyn, szef ochrony studia, którego stanowisko jest jedynie osłoną dla tego, że zajmuje się w wytwórni zamiataniem różnych nieczystych sprawek aktorów lub jeszcze wyżej postawionych person pod dywan, albo i nawet rzeczami jeszcze gorszymi. Także więc resztki godności i poczucia sprawiedliwości a także lojalność wobec najprawdopodobniej zamordowanej przyjaciółki poślą Parrisha i jego budzące się sumienie w pijacki lot po lukrowanym piekle LA podczas którego los na jego drodze postawi Mayę Silver dublerkę Valerie.
  Fanem rysunków Phillipsa byłem, jestem i będę i jak zwykle gość pokazuje tutaj swoją klasę, tyle że z drobnymi wyjątkami. Jak się dowiemy w posłowiu, jest to jego pierwszy komiks przygotowany na komputerze i autor ostrzega, że mają miejsce pewne niedoróbki wynikające z braku wprawy i te niedoróbki faktycznie widać. W kilku miejscach niektóre twarze (raczej kobiet) rysowane pod pewnym kątem wyglądają na strasznie zniekształcone. Nie wiem, mi by chyba poczucie zawodowej dumy nie pozwoliło wypuścić takich niedoróbek czegokolwiek bym nie robił, ale to może terminy goniły? Uwagę zwraca również pewne uproszczenie teł w kadrach. Lekkie zastrzeżenia mam również do pracy kolorystki Elizabeth Breitweiser, która na ogół dobrze się sprawuje natomiast dosyć sztucznie wychodzi jej kolor "cielisty", chociaż nie jest to reguła, bo czasami postacie wyglądają normalnie. Za to bardzo ciekawym zabiegiem artystycznym wydaje się styl rysownika podciągnięty do postaci którą akurat się zajmuje. Mężczyźni są z reguły dosyć grubo ciosani za to posiadający sporą ilość szczegółów, w przypadku postaci istniejących w rzeczywistości (wystąpią naprzykład Clark Gable, Dashiell Hammett) jest nieco bardziej realistycznie. Z kolei właściwie wszystkie kobiety wyglądają niczym porcelanowe laleczki rysowane bardziej na styl znany z kreskówek niczym pin-up girls co doskonale pasuje biorąc pod uwagę to, że fabuła w pewnej niewielkiej mierze kręci się wokół uprzedmiotowienia kobiet (aczkolwiek nie można powiedzieć, że nie zauważono że one same po części sprowadzają się do roli przedmiotów), z kolei martwa Valerie, momentami przypomina wręcz portret. Uwagę (przynajmniej moją) zwraca dosyć sporo ilość golizny czy scen seksu, aczkolwiek o żadnej poronografii nie ma mowy. Żeby nie było nieporozumień w 90% komiks wygląda świetnie, ale na te pozostałe procenty można się zżymać.
  Co by tu o samym komiksie? No jak dla mnie to jest taki trochę łże-kryminał. Charlie nie jest przecież żadnym detektywem a wszelkie "postępy" w śledztwie przydarzają mu się raczej dzięki szczęśliwym zbiegom okoliczności i osób. Zresztą sam wątek kryminalny nie zajmuje jakoś szczególnie dużo miejsca na kartach a autor skupia się raczej na poszczególnych postaciach, ich losach a także interakcjami pomiędzy nimi. Zresztą może nawet nie tyle na postaciach co na tym aby ich mozaika utworzyła obraz prawdziwego pierwszoplanowego bohatera tej opowieści czyli przegniłego do cna Hollywood. Toksyczny klimat tego miejsca da się wyraźnie odczuć, natomiast ja zastanawiam się czy czasem nie nazbyt wyraźnie. Nie ma tutaj praktycznie rzecz biorąc pozytywnych postaci. Każdy kłamie, każdy oszukuje, tryby maszyny mielą wszystkich równo, łącznie z tymi robiącymi za czarne charaktery. Nawet ci co pociągają za sznurki zdaje się robią to jakby bezwolnie w imię i pod kontrolą ożywionego, złowrogiego, samonapędzającego się chciwością, małostkowością oraz rządzą (pozornej) władzy systemu. Śmieszy nieco sam Charlie, zwykły (jeszcze) młody człowiek o w sumie przyjemnej powierzchowności intelektualisty-okularnika, który jak na człowieka o swojej pozycji i wyglądzie przelatuje przez wszelkie damskie buduary równie łatwo niczym przez sklepy monopolowe. Z drugiej strony wiem, że kobiety również te najpiękniejsze mogą mieć bardzo zaskakujący gust jeżeli chodzi o dobór partnerów zwłaszcza tych drugoplanowych kiedy tych pierwszoplanowych nie ma w domu, więc nie jest to w sumie tak bardzo niewiarygodne. W tym świecie nie ma ludzi szczęśliwych ba nie ma nawet zadowolonych. Każdy skrywa jakiś sekret i kolejnym grzechem stara się zamaskować grzech poprzedni a kolejnym sztucznym uśmiechem kolejne niewylane łzy. Jest to posunięte aż do granic groteski a ja momentami zacząłem zadawać sobie pytanie czy aby autorzy nie chcą wymusić na czytelniku głębokiego wzdychnięcia "całe szczęście nie jestem pięknym, młodym i bogatym człowiekiem w Hollywood". Wmieszanie w fabułę komisji McCarthy'ego strasznie naciągane. Gdzieś zauważyłem próby porównania komiksu obydwu twórców do kryminałów Jamesa Ellroya i owszem poza gatunkiem, czasem i miejscem akcji mają one jeszcze jedną wspólną cechę, Ellroy też swoje zakończenia pisze na kolanie. Nie można powiedzieć, żeby rozwiązanie zagadki było jakoś szczególnie satysfakcjonujące (za to dosyć niewiarygodne to i owszem), chociaż z drugiej strony do klimatu całości pasuje jak ulał. Najciekawszą rzeczą jaką znalazłem w tym komiksie jest informacja, że wujkiem Brubakera był John Paxton a więc postać znana wtedy i w tamtym środowisku. Ciekawe na ile opowieści wuja i wychowanie w niewątpliwie będącym pod wpływem takiego a nie innego środowiska ukształtowały światopogląd scenarzysty, bo jak tak dogłębniej się zastanowić to konkluzje przychodzące na myśl po przeczytaniu całości, są jakby nieprzyjemne, rzekłbym lekko skandaliczne. Tym niemniej całość wciąga, atmosfera pomimo że rozświetlonego neonami to mrocznego Hollywood udanie skonstruowana, po prostu nie należy oczekiwać jakiejś szczególnie realistycznej opowieści. Trochę mnie jednakże zwiodła spora liczba entuzjastycznych opinii, jest fajnie ale...ale to raczej nie jest najlepszy komiks tego duetu. Ocena 7/10.


  "Animal Man" - Grant Morrison i inni. Kolejny omnibus o dostosowanych do polskich półek wymiarach wydany przez Egmont, kolejny autorstwa Szalonego Szkota i kolejny napisany niegdyś dla DC Comics. Bohater, zdaje się kompletnie u nas nieznany, aczkolwiek głowę bym dał, że go widziałem wcześniej, może gdzieś w tv? No w każdym razie tak patrząc na początek mamy zdaje się do czynienia z relaunchem przygód leżącego wtedy w wydawniczym limbo superbohatera. Oto Buddy Baker, sympatyczny koleś, którego jednakże wydaje się, że gdyby nie ładna i kochająca żona oraz dwójka dzieci można by nazwać nieudacznikiem, zresztą nawet biorąc pod uwagę całkiem udaną rodzinę to zdaje się Buddy'ego można by tak nazwać gdyż robota w rękach mu się raczej nie pali a poznajemy go w momencie, gdy po dłuższym czasie leżenia na kanapie i przypatrywania się jak żona pracuje postanawia się on w końcu ogarnąć się nieco. Tym pomysłem na nową wersję samego siebie jest wyciągnięcie z szafy dawno nieużywanego kostiumu superbohatera, próba zmonetyzowania swojej nieco przykurzonej sławy z pomocą najlepszego przyjaciela-prawnika/managera a także wstąpienie do Ligi Sprawiedliwości (Międzynarodowej do tej "prawdziwej" to wiadomo, że nawet do przedpokoju by go nie wpuścili). Co oczywiście też nie bez znaczenia byłoby dla domowego budżetu. Buddy jest a raczej był bowiem superbohaterem posiadającym moce pochłaniania zdolności zwierząt wszelkich, które znajdują się w pobliżu niego, co z jednej strony jest raczej idiotycznie działające bo Buddy nabiera zdolności za to fizycznie się nie zmienia (no chyba, że ktoś zna jakieś zwierzę latające jak Superman, na dodatek żyjące w Ameryce Północnej?) z drugiej na tyle przegięte, żeby stanowić dla autora doskonały magiczny sposób na wyciągnięcie bohatera z dosłownie każdych tarapatów. Także więc bądź, Buddy zejdzie w końcu z kanapy weźmie się za solidny trening bo o dziwo dosyć poważnie podchodzi do sprawy, zrewiduje swoje poglądy na temat człowieka jako gatunku nadrzędnego i praw oraz przede wszystkim obowiązków, które mogą go z tego powodu obowiązywać, przyjdzie mu potykać się z kilkoma raczej dziwacznymi przeciwnikami oraz ratować zagrożone gatunki w różnych częściach świata, przemienić się w morderczego mściciela a na sam koniec uratować całe kontinuum. A to wszystko na łamach 26 zeszytów stanowiących kompletny staż Morrisona na łamach "Animal Mana".
  Za rysunki odpowiada trzech artystów operujących podobnym do siebie prostym, klarownym, typowym dla początku lat 90-tych stylu będącym spadkiem jeszcze po poprzednim dziesięcioleciu inną sprawą okazują się okładki Briana Bollanda, no ale to raczej oczywiste. Najmniej sprawny wydaje się chyba Chaz Truog chociaż to na początku bo później się rozkręca, nieco lepsi Doug Hazelwood czy znany weteranom Tm-Semic Tom Grummett, ale to nie są jakieś znaczące różnice, wszystko jest schludne, ale o jakichś eksperymentach graficznych nie ma mowy, spodziewałem się chyba czegoś bardziej nowatorskiego pod względem graficznym.
  Tak samo jak i zresztą pod względem fabularnym. Animal Man przynajmniej przez większość czasu to dosyć klasyczna superbohaterska seria, w której od czasu do czasu autor próbuje zrobić coś bardziej oryginalnego wprawiając się do nadciągającego niedługo Doom Patrolu (historyjka łącząca Looney Tunes, horror i biblijną przypowieść, wiem brzmi dziwnie, ale wyszło naprawdę zgrabnie). Nie jest też trudno zauważyć, że Morrison spróbował powtórzyć patenty Alana Moore (on dosyć często tego próbował) reinterpretując swoją postać na wzór Miraclemana czy Swamp Thinga, czyli kasując te zramolałe tłuczone od sztancy Stana Lee originy, ale jednocześnie wtłaczając je w 100% w ramy nowo tworzonych, co wyszło mu też nie najgorzej. Nie będę ukrywał, że patrząc się na okładkę spodziewałem się serii humorystycznej tym bardziej, że Grant i potrafi i lubi takie rzeczy od czasu do czasu pisać, ale okazało się jednak, że przestrzeliłem. Owszem jest kilka lżejszych czy zabawniejszych momentów, ale całość ma raczej obyczajowo-dramatyczny wydźwięk, chociaż dosyć długo tego nie widać. Może to zabawne, bo kupuję te wszystkie klasyczne Spider-Many, Punishery i Batmany, ale do dzisiaj żadnego nie przeczytałem i zupełnie zapomniałem jak ja lubiłem ten stary raczej niewykorzystywany dzisiaj sposób pisania serii, czyli taki pseudo-procedural. Większość zeszytów, wydaje się być całkowicie oddzielnymi przygodami, które można by przeczytać w losowej kolejności i czasami faktycznie tak jest, tylko że po czasie okazuje się, że praktycznie każdy z nich stanowi swego rodzaju wstęp do większej fabuły podsuwając a to postać, a to rozmowę, a to jakieś wydarzenie, które dalej, gdy historia przejdzie do etapu bardziej ciągłej fabuły przechodzącej z zeszytu na zeszyt okażą się znacznie ważniejsze niż można by sądzić na pierwszy rzut oka. Mniej więcej w 2/3 tomiszcza dochodzi do dosyć szokującego zwrotu akcji, fabuła koncentruje się wokół jednego głównego wątku i zaczyna się robić coraz dziwniej. Jeszcze początek obiecująco całkiem wygląda, zostawiając czytelnika z pytaniem "i co teraz?" narastającym z biegiem czasu na dodatek wyjaśnia się trochę znaków zapytania, które pojawiły się wcześniej. Ale dalej okazuje się, że Grantowi zamarzył się kolejny Kryzys, zaczynają się przenikać plany, na scenę wskakują kolejne alternatywne wersje różnych postaci (Overman - kolejny żywy dowód na to jak Miracleman zapadł w pamięć Szkotowi) i wiadomo ogólnie świat się kończy. Żeby było jeszcze dziwniej zaczyna się łamanie czwartej ściany i wtedy robi się...inna osoba pewnie oceni to inaczej, ale w/g mnie po prostu głupiej. Autor umieszcza w tych kilku ostatnich zeszytach fetysze, które będą zajmować go całą karierę, wyciąganie na światło dzienne dawno zapomnianych z reguły krindżowych postaci, tematy alternatywnych rzeczywistości, osobistych powiązań autora z jego dziełem a także relacji z samym czytelnikiem itd, itp. kto czyta Morrisona wie w jaki sposób on się lubi bawić metazawartością. I żeby nikt źle nie zrozumiał, nie ma tu "typowego bełkotu głupiego Morrisona" bo całość jest dosyć czytelna, natomiast do mnie to po prostu nie trafiła. Jakby nie patrzeć jest to pierwsza duża seria młodego wtedy autora na rynek amerykański i czuć tu jeszcze trochę niedoszlifowanie. Wszystko to znajdziemy w Animal Manie, znajdziemy w jego późniejszych dziełach tylko, że w bardziej interesującej odsłonie. Ostatni zeszyt w którym sam Morrison pojawia się na kartach komiksu wolałbym chyba zapomnieć, nie wiem może i w superbohaterskim komiksie amerykańskim początku lat 90-tych to było jakieś nowatorstwo, ale u nas takie patenty to stosował Brzechwa 70 lat temu, na dodatek te stawianie się w roli wszechmocnego demiurga i niektóre teksty mało wdzięcznie wypadają, raczej jak próba jakiejś auto-promocji wielkiego egocentryka (nie to, żeby Morrison akurat nie miał prawa do takich zachowań), na dodatek strasznie wypłaszczają całość, dlaczego miałbym przejmować się losem bohatera, który może zostać po prostu przerysowany? Takie zabiegi, to raczej nadają się do humorystycznych fabuł. Dla fanów autora napewno, możliwe że dla tych co chcieliby popróbować jego pokręconych fabuł, ale pisanych jeszcze w miarę przystępny sposób. Buddy'ego da się polubić tak jak i jego rodzinę oraz cały stos postaci drugoplanowych, ba nawet i niektórych złoczyńców, natomiast mnie całość jakoś strasznie nie porwała. Ze dwie-trzy bardzo dobre historyjki, większość niezła, kilka "takich se", główny story-arc zarżnięty średnio pasującym zakończeniem, autor chciał powalczyć trochę o lepszy świat, ale niektóre rzeczy zdaje się mocno się zdezaktualizowały. No jakoś nie mogę powiedzieć, żebym w trakcie lektury nie mógł się oderwać, raczej nie miałem kłopotów z odłożeniem tomiszcza na bok i lektura zajęła mi sporą ilość czasu. Pisząc Animal Mana, Grant Morrison zaczął pisać Doom Patrol, który jest lepszy pod praktycznie każdym względem co zresztą może jest jednym z powodów dlaczego ta seria nie jest tak dobra, jak myślałem że będzie. Ocena -7/10.


  "Anielskie Szpony" - Alejandro Jodorowsky, Moebius. Kolejne kolabo dwóch legend świata komiksu, a więc erotyczne arcydzieło? Troszeczkę ciężko ten album nazwać komiksem, aczkolwiek formalne warunki spełnia opowiada jakąś tam historię za pomocą sekwencji obrazków plus tekst. Co dosyć interesujące kolejki mamy dwie. Ta główna składa się z jednego kadru na całą stronę ilustrującego coś co w sumie też ciężko nazwać może pewnego rodzaju poezją a może opisem artbooku? Tekst zajmuje stronę obok głównych plansz a że z reguły obejmuje ledwie kilka zdań to i tak pół puste strony dopełniono małymi prostymi ilustracjami również w stosunku jeden do jednego przedstawiającymi historię podróży pewnej dziewczyny (ciężko stwierdzić czy tej samej co jest bohaterką głównej "historii", obrazy są czasami w pewien sposób koherentne, ale zazwyczaj nie). Kanwą głównej "opowieści" (po raz kolejny ciężko to tak nazwać, to wogóle wszystko ciężko nazwać) są losy dziewczyny u progu dorosłości nazywającej się (prawdopodobnie) Anielskie Szpony, która przybywa na pogrzeb swojego ojca po czym odbywa wędrówkę, być może wewnętrzną w celu przeistoczenia się w pełnoprawną kobietę. Same rysunki Moebiusa to zgodnie z tym czego można by się spodziewać ekstraklasa, niektóre z nich uznaję (zdaje sobie sprawę że dla ich jakości moja akceptacja nic nie znaczy) za prawdziwe perły sztuki erotycznej, natomiast spora część z nich, dla mnie któremu dotychczas wydawało się, że jestem raczej otwarty na taką tematykę, jest nieco zbyt trangresywna. Nie sprawia przyjemności przy oglądaniu raczej uczucie pewnego rodzaju niewygody. Co dosyć interesujące ilustracje są tworzone w różnych stylach i przedstawiają jak na mój gust zupełnie różne postacie. Może to oczywiście być przenośnie opisujące kolejne etapy metamorfozy bohaterki, ale ja mam dziwne wrażenie, że autorzy zebrali kilkadziesiąt plansz, które Moebius narysował na przestrzeni lat kręcących się niedaleko tematyki BDSM po czym dopisano do nich jakąś pseudo-fabułę i wciśnięto jako autonomiczny koncept czytelnikom. Jakoś do gustu bardziej przypadły mi te prościutkie, małe kadry pewnie z tego powodu, że tworzą faktyczny aczkolwiek nieco fantasmagoryczny ciąg wydarzeń. A tak naprawdę całe clou tego programu leży w tym, że o ile ciężko będzie odmówić Moebiusowi pracy jaką włożył w te obrazy niezależnie od tego czy nam się podobają czy nie, to jestem przekonany, że Jodorowsky swój segment potrafiłby napisać w 20 minut (i całkiem prawdopodobne że tak zrobił). Ten "scenariusz" to najzwyklejszy w świecie pretensjonalny, perwersyjny bełkot będący dokładnie tym czym się spodziewałem po autorze czyli obrazem tego co on myśli, że myślą kobiety. Tarotyzm, duchowe inicjacje, freudowskie teorie, syndromy Elektry, syndrom Edypa, samookalecznia będące drogą do samozpoznania a zniekształcenia psychiki drogą do transcendencji i tego typu pierdololo. Ja nawet przez chwilę nie mam wątpliwości, że Jodorowsky miał straszny ubaw na samą myśl o czytelnikach, którzy będą pochłaniali ten jego "strumień świadomości" i czuli się jak wyjątkowi intelektualiści, to jest ten typ człowieka. Arcydzieło? Raczej humbug, ale za to bardzo w stylu autora. Z wyjątkiem rysunków najbardziej zapamiętałem nie wiedzieć czemu tekst "Nie używałam tamponów...". Ocena 4/10.