Autor Wątek: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi  (Przeczytany 167563 razy)

0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #645 dnia: So, 07 Wrzesień 2024, 11:05:01 »
   Jak zwykle podczas wakacji, komiksy raczej odstawiam na rzecz książek (na plaży to wygodniejsze), więc dwa miesiące łącznie podsumuję. UWAGA jak zwykle mogą pojawić się pewne SPOILERY!!!


  "Invincible tom 9" - Robert Kirkman, Ryan Ottley. Seria już zaczyna powoli zmierzać ku końcowi (trochę chciałoby się rzec nareszcie). Tom rozpoczyna się od originu Bulletproofa - czarnego Invincible (originu kompletnie niedorzecznego zresztą) aby później przeskoczyć na konwent komiksowy do autoparodystycznej sceny, która zapewne ma przypomnieć, że cała seria jest po części żartem i wcześniejszego fragmentu nie należy brać zupełnie na poważnie, ale mnie jakoś ta scena kompletnie nie rozbawiła. Dalej dosyć płynnie przejdziemy do trzęsienia ziemi (dosłownego). Nastrój całego komiksu jest nieco spokojniejszy niż wcześniejszych tomów, nie ma specjalnie wielu widowiskowych walk, chociaż trochę się tego znajdzie (twórcy dosyć mocno skupili się na obrazach gore, nie to żeby wcześniej tego było mało, ale tym razem jest ostrzej niż standardowo). Mimo mniejszej ilości akcji, Kirkman nie skupił się tym razem na wątkach obyczajowych jak bodajże w tomie 6 (aczkolwiek tego też nie zabraknie, na horyzoncie a raczej ponad nim pojawi się nowa laseczka), ale raczej na domykaniu pewnych wątków (dwóch złoczyńców zakończy tym razem chyba ostatecznie swoje przestępcze kariery), lub otwieraniu nowych już raczej z myślą o zakończeniu całości. Jak nietrudno się domyślić to Graysonowie są potomkami Imperatora Viltrum więc Nolanowi, który co prawda przegra walkę jeden na jednego z Thraggiem, zostanie podarowana korona przez pozostałych przy życiu Viltrumian, którzy nie dość, że zaczęli się przyzwyczajać powoli do swojego życia na Ziemi tak jak wcześniej ojciec głównego bohatera to jeszcze doszli do wniosku że jako rasa tak naprawdę degenerowali się pod rządami poprzedniego wodza. Mark za swoje poprzednie przewinienia zostanie zmuszony do powrotu do pracy pod nadzorem Cecila Stedmana, a Battle Beast dostanie swoje naprawdę czadowe może nawet nie pięć, ale chociaż te dwie minuty. No i rozwinięcie wątku Robota i Monster Girl w kierunku, którego można się było spodziewać czytając poprzedni tom, mi osobiście on się nie podoba, ale trudno nie przyznać, że pod względem fabularnym ma on sens. Wprowadzone zostaną dwa nowe czarne charaktery (właściwie jedno z nich to nowo-stary czarny charakter), ale na tym etapie to już tylko raczej cieniasy do odstrzału. Zeszyt nr. 100 to wielka wiadomość. Rysunki Ottleya jak zawsze klasa w swojej klasie. Nie oszukujmy się, przygody Marka Graysona nie czarują już tak jak na starcie, za dużo już tych wszystkich scenariuszowych wolt, cliffhangerów i powrotów zza grobu. Jako czytelnik przestaję się powoli przejmować losami poszczególnych bohaterów skoro właściwie wszystko da się odwrócić z powrotem i na dobrą sprawę już chyba wszystko widziałem. Na dodatek mam wrażenie, że Kirkman lekko przestaje panować nad materiałem, postacie pojawiają się i znikają nie wiadomo gdzie, pełno jakichś dziwnych, zupełnie niepotrzebnych cameo, pewne tematy znikają bez wieści. Naprawdę chciałbym dać niższą ocenę, bo gdzieś tam chyba raczej podświadomie niż fizycznie, na granicy węchowej percepcji czułem już tu zapaszek stęchlizny, tyle że dosyć ciężko było mi się oderwać od lektury. Zastanowiłem się ile komiksów przeczytanych w ostatnich miesiącach dało mi taką ilość zwykłego funu i wyszło mi na to, że nie aż tak dużo, więc mniej dać nie mogę niż...7/10.


  "Invincible tom 10" - Robert Kirkman, Ryan Ottley. Mark powraca z innego wymiaru po pół roku, tylko po to aby zostać porzuconym przez Eve (który to już raz?) oraz "zgwałconym" przez Viltrumiankę, której wcześniej wpadł w oko (jakby z wzajemnością). Robot w końcu rusza do akcji. Battle Beast w końcu odnajduje wymarzoną walkę życia z Thraggiem, Graysonowie już w liczbie trojga wyprowadzają się na stolicę Federacji Planet tę którą rządzi Allen, tyle. Kolejne zwroty akcji już nie zaskakują, ba dziwne jakby zaskakiwały skoro tak naprawdę wszystkie już chyba miały miejsce tylko w nieco innych konfiguracjach, wszystko już było. Tym niemniej uważam tom numer 10 za jednak lepszy niż poprzednik. Bardziej zwięzły z większym pazurem pozostawiający czytelnika w ciekawszym miejscu. Troszeczkę żal, że Kirkman nie do końca wykorzystał scenę rodem z "Zemsty Sithów" i nie postawił na trochę większy rozmach i bardziej znaczące postacie (chociaż w sumie niewiele już ich chyba żyje), niemniej jest naprawdę dobrze. Jednocześnie pokazuje on, że nie ma problemów z wycinaniem wątków, które nie okazały się specjalnie udane (czyżby pisanie pod dyktando czytelników?). Osobiście mam nadzieję, że ostatnie dwa tomy będą przypominały ten już bez zbędnych komplikacji, kolejnych cudownych powrotów, wrzucania jakichś nowych postaci i zagrożeń, tylko krótko zwięźle i na temat. Swoją drogą to imponujące, że Kirkmanowi po tylu numerach jakby nie patrzeć regularnej serii udaje się utrzymać wysokim poziom całości, pewnie to po części zasługa tego iż bohaterowie dalej przechodzą sukcesywny rozwój (aczkolwiek nie ukrywam, że to już nie czaruje tak jak na początku). Ocena 7+/10.


  "Blade Runner 2019" - Michael Green, Mike Johnson, Andres Guinaldo. Jestem wielbicielem powieści P.K.Dicka więc z tego samego powodu nie kocham aż tak mocno ekranizacji Scotta (a już wersji reżyserskiej po prostu nie lubię), aczkolwiek rozumiem jego pozycję w świecie filmowego s-f jako arcydzieła a sam film robi wrażenie jakby nie patrzeć, za to lubię film Villeneuve'a jako bliższy koncepcyjnie książce. No z której strony nie patrząc komiksowy Blade Runner, nie ma łatwego zadania nawiązując do swoich poprzedników. No w każdym razie teoretycznie nie ma, bo raczej nikt normalny nie będzie oczekiwał że choćby zbliży się na 100 metrów poziomem. Niespecjalnie mam skłonności do stawiania jakichś wielkich wymagań czy tam nie mam tendencji do nadmuchiwania swoich własnych oczekiwań więcoczekiwałem w najlepszym wypadku solidnej rozrywki a wszystko powyżej miało być przyjemną niespodzianką. Bohaterką jest Aahna "Ash" Ashina oczywiście pracownica wydziału ds. ściągania replikantów i równie oczywiście najlepsza i legendarna (o Deckardzie oczywiście ani wspomniane, już na starcie mi podpadli) i w sumie już tu zaczynają się nieścisłości. Bo o ile dobrze pamiętam wszelkie materiały reklamowe sugerowały, że bohaterką jest Azjatka a tymczasem Ash jest Hinduską (wiem, że Indie to też Azja, ale pisząc Azjatka mam na myśli to co reszta ludzkości rozumie pod pojęciem Azjatka), mamy w dodatkach cały kilogram okładek różnych i zeszytów i wydań zbiorczych i tam ona jest wyraźnie dalekowschodniego pochodzenia, na okładce naszego tomu użyto jednej z okładek alternatywnych i tutaj jest ona ani taka ani siaka, sami przyznacie, że sam fakt że w wydawnictwie nie potrafiono uzgodnić kim ma być postać centralna nie stanowi jakiejś specjalnie dobrej wróżby. No w każdym razie Aahna zostanie przydzielona do sprawy zaginięcia żony i dziecka właściciela potężnej korporacji Alexandra Selwyna zresztą osobistego znajomego Eldona Tyrella (ciekawe dlaczego zmieniono nazwisko?). Sami przyznacie, że brzmi to boleśnie przewidywalnie i takie okaże się w rzeczywistości. Tyle w tomie pierwszym pt "Los Angeles 2019" a "Blade Runner 2019" składa się z trzech takich. W tomie drugim "Poza Światem", Ash wraz z Cleo podczas pobytu na skolonizowanej obcej planecie będą musiały stawić czoła buntowi replikantów a także wsadzić tę drugą na statek odlatujący na inny bezpieczny i bogaty świat. Przy tomie trzecim "Powrót do domu" tytuł mówi sam za siebie, wrócimy wraz z bohaterką do LA aby ostatecznie rozwiązać sprawę rodziny miliardera.
  Rysunki dosyć szczegółowe i w realistycznej konwencji (do mistrzów jednakże dużo brakuje), no ale to w przypadku takich tytułów raczej mus. W kadrach ukazujących bijatyki, strzelaniny itp, czuć momentami lekkie naleciałości mangowej stylistyki. Wrażenie z pewnością robi wizja miasta żywcem wyjęta z filmu Ridleya Scotta (może nieco bardziej kolorowo jest), szkoda że takich momentów nie ma specjalnie wiele, bo spora część akcji wcale nie dzieje się w LA (nazwa przyszłości niespecjalnie pasuje patrząc po dacie na okładce) przenosząc czytelnika do momentami strasznie niedorzecznych pod względem fabularnym miejscówek (tropikalna wyspa). Ogólnie pod względem grafiki jest ładnie aczkolwiek niespecjalnie podniecająco.
  Znaczy się pod względem formy jest poprawnie, natomiast pod względem treści jak dla mnie ten komiks leży. Problematyczna jest sama bohaterka, ona właściwie nie posiada jakichkolwiek cech charakteru na dodatek niespecjalnie o niej czegokolwiek się dowiemy. Że najlepsza z najlepszych to wiadomix, nie jakoś kryształowo czysta bo z początku dowiadujemy się, że handluje na lewo częściami zabitych replikantów na dodatek przejawiając jakby oznaki niechęci do sztucznych istot wykraczającej nieco poza policyjne obowiązki, ale z jakiego powodu nie zostanie to wytłumaczone, zresztą nie ma to specjalnego znaczenia bo bardzo szybko zapała nagle wielką miłością do wytworów korporacji Tyrella, chociaż z jakiego powodu też nie wiadomo. Są jeden czy dwa rzuty okiem w przeszłość, ale właściwie nic o niej nie mówią. A przepraszam ma sztucznie wspomagany kręgosłup (sprawa testów fizycznych, autorzy sami sobie przeczą, ale to w sumie często spotykane zjawisko), co ciągnie się natrętnie właściwie przez wszystkie trzy tomy, tylko ciężko powiedzieć po co. Ashina z wyjątkiem chwytania androidów a później ich ratowania, właściwie niczym innym się nie zajmuje co czyni ją doskonale kartonową postacią, która nie je, nie pije a chodzi i bije a najlepiej jakby przeszła na oczach czytelnika test Voighta-Kamppfa bo momentami ciężko uwierzyć, że to człowiek. A pardon na ostatniej stronie okazuje się, że jest lesbijką, no brawo to doskonały pomysł na pogłębienie jej charakteru i na dodatek tak bardzo niespodziewany. Gwoździem numer dwa jest sama fabuła przewidywalna i szczerze mówiąc niespecjalnie wciągająca, opierająca się na banalnym podziale ludzie-źli, sztuczniaki-dobre. Nie wiem, może jakichś fanów uniwersum (można tu mówić o jakimś uniwersum w ogóle?) wielką atrakcją będzie wizja pozaziemskiej kolonii, ale mi wystarczy samo "...Promienie kosmiczne błyszczące w ciemności przy Wrotach Tannhausera" i sam mogę sobie wyobrazić czym mogą być Wrota Tannhausera i jak mogą błyszczeć promienie kosmiczne w ciemności, nie potrzeba mi oglądać narysowanych kosmicznych bram które widziałem już w różnych mediach setki razy. Ogólnie jestem zdania, że Blade Runner nie potrzebuje żadnych rozszerzeń. "Czy androidy..." miało swoją filozoficzną dysputę nad kondycją ludzkości, "Blade Runner" miał Harrisona Forda w prochowcu i wizję momentami dziwacznego miasta przyszłości, co odwracało uwagę czytelnika/widza od nieco nonsensownego jak się tak głębiej zastanowić pomysłu na replikantów, "Blade Runer 2019" nie ma nic ciekawego do zaoferowania, co trochę wystawia na światło dzienne pytanie "ale przecież to nie ma sensu" tak umiejętnie maskowane przez poprzedników. Aha jeszcze replikant, replikanta, replikantem tutaj pogania. Jak ktoś uważa, że musi, to musi, reszta naprawdę i to łącznie z fanami jednego lub drugiego oryginału może spokojnie odpuścić, to zwykły produkt nastawiony wyłącznie na zarobek, przygotowany przez rzemieślników (nie jakichś mistrzów w swoim fachu) ot chociażby z fabryki robotów. Ocena 4+/10.
   

  "Blade Runner 2029" - Mike Johnson, Andres Guinaldo. Ekipa twórców dalej ta sama więc jakichś dramatycznych zmian nie należy oczekiwać, zresztą ten tom to kontynuacja perypetii detektyw Ashiny, aczkolwiek można spokojnie ten poprzedni pominąć. A pomysł na kolejne przygody jest iście zachwycający otóż główna bohaterka zostaje ponownie...łowcą androidów. No po prostu łał, nikt się nie interesował co robiła wcześniej, nikt się nie zastanawia co jest powodem jej drastycznie podupadłych wyników, no bo Aahna skoro została tak wielką miłośniczką replikantów, że aż musi się kotłować w wyrku z jedną z nich to oczywiście ich nie zabija tylko ratuje, tzn. zabija tych złych a całej reszcie pomaga, co ona opowiada później na komisariacie niech pozostanie wielką tajemnicą wiary ( o ile ktoś ją pokłada w w/w panach, ja osobiście nie polecam). W każdym bądź razie tym razem dzielna hinduska detektyw ruszy w pościg za mesjaszem wszelkich replikantów nijakim Yotunem - Nexusem 6, który przedłuża sobie życie wysysając krew z ulepszonych modeli (tutaj już doszli do modelu 8) i odpowiada za serię zamachów terrorystycznych w całym mieście.
  Graficznie identycznie jak w przypadku poprzednika. Fabuła oparta jest na jeszcze dziwniejszych założeniach niż poprzednio. Replikantów już dawno przestano produkować, ale jest ich tu jeszcze więcej niż poprzednio, nawet istnieją podziemne kluby wyglądające niczym dziuple Ala Capone w których sztuczni ludzie mogą sobie potańczyć poprzebierani w stroje z lat dwudziestych ubiegłego wieku (???), no w każdym bądź razie replikanci czają się na Ciebie nawet w kiblu (w tej rzeczywistości Deckardowi wystarczyłby CKM) a większość z nich udowadnia, że pomysłodawcy ich wybijania mieli zupełną rację. Na zdrowie wyszło autorom przestanie oszukiwania samych siebie, że się pisze jakiś s-f kryminał i skupienie się bardziej na akcji, historyjka to tak samo jak i poprzednio klisza na kliszy, ale przynajmniej coś się dzieje, jakoś tak żywiej jest. Brakuje konkretnego czarnego charakteru, Yotun przywódca androidalnej quasi-sekty ma charyzmę równą charyźmie pralki wirnikowej lub detektyw Ashiny, w założeniu miał być zapewne klonem Roya Batty'ego tyle że zapomnieli mu dać choćby tego jednego dobrego tekstu, oprócz tego jest jeszcze łowca Brooke Marlowe, który jest tak zły że aż zabawny niczym przeciwnicy Batmana z serialu z Adamem Westem, tyle że nie tak fajny, oraz pomagierka Yotuna kompletnie pozbawiona jakiejkolwiek charakterystyki. Dwa przyzwoite chociaż może oklepane motywy Tyrell-Prometeusz i moralność rewanżystów. Żebym nie zapomniał, twórcy dalej heblują temat kręgosłupa Ashiny, kompletnie nie wiadomo po co. Tak samo zresztą nie wiem po co miałbym sięgać po kolejne tomy, więc sobie odpuszczam i innym raczej radzę zrobić to samo, jest trochę lepiej niż poprzednio więc niby można, pytanie tylko właśnie po co? Wybór na rynku mamy szeroki. Ocena 5/10.
   
   
 "Wolverine Geneza 2" - Kieron Gillen, Adam Kubert. Rzadka przypadłość w świecie komiksu, dwójka w tytule niczym w jakimś filmie. Czy ktokolwiek chciał znać przeszłość Logana? Pewnie sporo osób, ale ja do nich nie należałem akurat "Weapon X" wystarczało w zupełności, ale chciałem czy nie chciałem nie ma znaczenia bo i tak ją dostałem. Komiks Jenkinsa i Kuberta okazał się o dziwo całkiem przyzwoity i na tyle rozsądnie umieszczony w czasie, że właściwie nie odzierał Wolviego z płaszcza tajemnicy, ot ukazywał jego dzieciństwo. Czy wobec tego potrzebna była jego kontynuacja? Tu już myślę, że najwięksi entuzjaści wymazywania białych plam niekoniecznie musieli się cieszyć, ale w myśl zasady "krowę doi się póki nie zdechnie" Marvel i tak ją "podarował" wiernym fanom superbohatera (a jest ich wielu). W sumie lubię Kierona Gillena jako scenarzystę więc pomyślałem, że pewnie źle nie będzie i czy tak faktycznie jest? No jakiejś szczególnej tragedii nie ma, ale jednocześnie dobrze nie jest wcale. Akcja rozpoczyna się gdzieś tam niedługo po zakończeniu pierwszej części, Logan biega razem ze stadem wilków, po co i z jakiego powodu? W sumie nie jestem pewien, zapewne zaspokaja to jego wewnętrzną dziką bestię i koi rozpacz po zabitej miłości, ale jakoś średnio mnie to przekonuje. Później zostanie schwytany przez właściciela cyrku, którego zostanie atrakcją i gdzie napotka do połowy śliczną do połowy szpetną dziewczynę o wdzięcznym imieniu Clara, która dzięki swojemu wewnętrznemu pięknu przywróci bohatera na łono cywilizacji (wielka miłość unosi się w tle), w ucieczce z klatki pomoże mu brat Clary o skądinąd znanym nazwisku Creed (no, no). Całej trójce przyjdzie się na koniec zmierzyć z Nathanielem Essexem i oczywiście własnymi demonami.
   Graficznie jest znośnie aczkolwiek ciężko zapomnieć o fakcie, że Adam to najmniej utalentowany członek rodziny Kubertów, trochę zbyt niechlujnie, kolory jakieś takie cukierkowe, w skrócie stany średnie z plusem. Problemem tego komiksu jest to iż jest on całkowicie zbędny, na dodatek treści w nim zdecydowanie niewiele się znajduje. Bez problemu można sobie wyobrazić, że Gillen konspekt sporządził podczas wizyty w klozecie a dialogi dopisał w czasie przerwy na kawę i papierosa, a sama lektura zajmie czytelnikowi mniej więcej tyle czasu co te dwie czynności. Ciężko to co się tutaj znajduje nazwać nawet jakimś konkretnym scenariuszem, to raczej zlepek osobnych scen (najczęściej mocno brutalnych) niepołączonych jakąś wyraźną myślą przewodnią (a przynajmniej żadną oryginalną czy chociażby wartą uwagi). Kompletnym flopem jest występ Mr. Sinistera wspartego na dodatek jakimś dziwnym wojskowym odziałem wyglądającym jak pruscy żołnierze, już chyba lepiej było się skupić na dramie związanej z Creedami. Ani to nic nowego o Wolverinie nie mówi, ani bohater nie przechodzi choćby cienia jakiegokolwiek rozwoju. Nie jest to jakieś tragiczne, ale to poziom gazetowego komiksu, czytasz, wyrzucasz do śmietnika i zapominasz, Gillen naprawdę w swoim CV ma komiksy i oryginalniejsze i fajniejsze. Ocena 4/10.


  "Wielkie Pojedynki Kolekcja tom 5 - Spider-Man kontra Mysterio" - autorzy różni. Nie ukrywam, że mocno ostrzyłem zęby na ten tom, bo tytułowy czarny charakter to jeden z moich ulubionych wrogów Pajęczaka. Jego niedorzeczny wygląd i umiejętności pozwalające na pisanie największych nawet bzdur w ten sposób, że przy odrobinie dobrej woli można uznać je za w miarę rozsądne a jednocześnie jak pokazał w miarę świeży film z Hollandem zdolność do dosyć twórczego "urealnienia" zarówno charakteru jak i wizażu przy jednoczesnym zachowaniu zgodności z oryginałem czynią z niego postać dosyć uniwersalną. Tradycyjnie dla serii mamy do czynienia ze zbiorkiem kilku opowiastek. Na pierwszy rzut leci oczywiście pierwsze spotkanie superbohatera z superłotrem autorstwa jakżeby inaczej duetu Lee/Ditko, co dosyć zabawne ogólny patent scenariuszowy zastosowano w/w filmie. Dalej wchodzi dwuzeszytówka Stana i Johna Romity Jr. doskonale reprezentatywna dla charakteru (większość komiksów z jego uczestnictwem jest dosyć podobna) Mistrza Iluzji. W następnej kolejności będzie okazja przeczytać kolejne dwa zeszyty, tym razem z połowy lat 70-tych napisane przez Gerry Conwaya i narysowane przez Rossa Andru, wyróżniające się jedynie obecnością tego idiotycznego spider-samochodziku i na dobrą sprawę identyczne jak dwie poprzednie historie co zaczęło się robić nieco nudne. Dalej na szczęście przeniesiemy się już do XXI wieku i etapu z życia Petera w którym był Iron-Spiderem oraz obwieścił całemu światu, że prowadzi podwójne życie co miało miejsce w czasie Civil War. Ta część jest chyba najbardziej wyrwana z kontekstu serii, ogólnie w każdym z obecnych tu komiksów widać, jak bardzo Spider-Man korzysta ze sztafażu oper mydlanych, ale tutaj jest to widoczne w szczególności a może zresztą to wina tego, że na dobrą sprawę nie wydano u nas żadnego komiksu z tego okresu? Sprawy nie ułatwia fakt, że Mysteriów jest aż dwóch na dodatek w formie poltergeista czy tam innego wąpierza jako trzeci powraca ten oryginalny martwy jeszcze po spotkaniu z Daredevilem (identycznie jak Kraven z dziurą w miejscu 1/3 głowy). Historię tę stworzyli Peter David do spółki z Toddem Nauckiem i niespecjalnie przypadła mi ona do gustu. Ostatni fragment to trzyzeszytowy wyrywek z serii Dana Slotta z rysunkami Javiera Pulido, który był tu chyba na początku kariery bo znam jego późniejsze prace i są całkiem niezłe a te tutaj wyglądają strasznie paskudnie (aczkolwiek po kilkunastu stronach jakoś przestały mi przeszkadzać więc może jednak nie są takie złe). I szczerze mówiąc ta historyjka wydaje się najjaśniejszą gwiazdą tego zbiorczaka. Mysterio (znowu Quentin Beck) na szczęście tym razem w nieco innej roli, bardziej niż pseudo-magicznego villaina to kryminalnego masterminda (z nieco komediowym zacięciem) zza kurtyny sterującego swoimi kukiełkami w wojnie gangów czyli dwóch też bardzo klasycznych łotrów Silvermane'a oraz Hammerheada i ich Maggii naprzeciw triady Mr. Negativa. Kurde to naprawdę bardzo fajny komiks jest, na luzie, z odpowiednią dawką humoru i po prostu interesującą historią, coś takiego co chciałby człowiek czytać pomiędzy Ostatnimi Łowami a Niebieskim. Ja wiem, że sporo ludzi ma tutaj zarzuty do wydanego Amazinga jego autorstwa, ale należy wziąć pod uwagę, że facet pisał Spider-Mana naprawdę bardzo długo (jest na drugim miejscu pod tym względem) i nic dziwnego, że pod koniec był już wypalony. Ja Slotta jestem wielkim fanem a tym Mysterioso, udowadnia że nie bez powodu tak długo utrzymywał się na stanowisku najbardziej dochodowej serii Marvela. Przeszkadzać może nieco to co w przypadku poprzednika, czyli fragmentarczyność akcji (Peter smali cholewki do kolejnej dziewczyny, nie mam pojęcia kto to jest). No w każdym bądź razie, mam wielką nadzieję, że Egmont po zakończeniu wydawania teraźniejszych Epików i Straczyńskiego skoczy, albo w tył od Kravena, albo sięgnie po Dana Slotta sprzed Marvel Now. Ogólnie tomik, dla fanów Człowieka Pająka, musisz mieć, jedyną wadą dosyć spora schematyczność akcji, ale jeżeli tylko ktoś nie będzie próbował połknąć tego naraz to będzie zadowolony. Ocena 7/10.


Offline herman

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #646 dnia: Cz, 19 Wrzesień 2024, 11:49:37 »
LIPIEC

Z dość dużym opóźnieniem, ale nadrabiam zaległości z podsumowaniem miesiąca.
Zacznijmy od lipca. Jak to u mnie w sezonie letnim - czytelnictwo mocno siada na rzecz wyjazdów i aktywności na powietrzu. No, ale coś tam udało się przeczytać.
Tym razem było to 9 pozycji.

Opowieści wojenne (tom 2) 8/10 - równie dobry tom co część pierwsza. Ponownie cztery obdarte z glorii i patosu opowieści o uczestnikach II WŚ (z jednym wyjątkiem). Dla fanów tematyki obowiązkowe, ale niestety trudno dostać ten komiks. Ten cykl to jedne z najlepszych komiksów o tym konflikcie jakie powstały.

Pięć Krain. Ze wszystkich sił (tom 1) 7/10 - bardzo miłe zaskoczenie, bo nie spodziewałem się wiele. Wielkie rody (a w zasadzie rasy, bo mamy tu antropomorficzne zwierzęta) zaczynają walkę o władzę w stylu Gry o tron. Czekam jak to się rozwinie dalej, ale jest całkiem obiecująco.

Usagi Yojimbo. Początek. Księga 1. 6/10 - w końcu sięgnąłem po tego klasyka, którego przez lata omijałem szerokim łukiem. Jest klimat, rozumiem skąd oddane grono wiernych fanów. Sam bawiłem się nieźle, ale kultystą sympatycznego królika chyba nie zostanę, acz pewnie dam szansę, bo słyszałem, że im dalej w las tym lepiej.

Dziewczyny z Pillaru 6/10 - Zakazany port to to nie jest, ale mamy tu dwie lekkie historyjki w tym uniwersum. Może niezbyt porywające, ale ładnie narysowane i nie nużące. Poczekam na zakończenie, żeby ocenić jako całość.

Dziennik podróżny 6/10 - zachęcony czerwcowymi lekturami Blankets i Żeń-szenia sięgnąłem po starszy komiks autora. To autobiograficzna podróż po kilku krajach Europy i Afryki. Ot taki slice of life z podróży. Nic wielkiego, ale czytało się całkiem miło. No i widać, że autor już wtedy nabierał solidnej petardy w łapie.

Metal Hurlant (tom 7) 6/10 - całkiem spoko ten się prezentował. Wiadomo, były komiksy lepsze i gorsze, ale generalnie oceniam go jako jeden z lepszych całościowo. Od poprzednich dwóch trochę się odbiłem, a ten przywraca chęć do kontynuacji serii.

Exclamat!on 4/10 - komiks nabyłem za dyszkę w celu dopchania koszyka do darmowej dostawy. Prosta historyjka o mężczyźnie, który zapragnął być superbohaterem mimo, że nie posiada żadnych mocy. Trenuje, aby pewnego dnia wyruszyć na ulicę. Kiedy nadchodzi ten dzień spotyka go przygoda, która nie jest zbyt porywająca i niewiele z tego wszystkiego ciekawego wychodzi. Do przeczytania i zapomnienia.

Rozkosz 1/10 - jedno z najgorszych komiksowych doświadczeń w moim życiu. Wspomniany wyżej Thompson w Dzienniku podróżnym spotyka autora tego "dzieła" i wspomina, że Blutch to jego ulubiony rysownik. Ja człowieka w ogóle nie kojarzyłem, ale poszperałem w necie i rzeczywiście jego ilustracje wyglądają bardzo fajnie. Nabyłem więc jedyny wydany w Polsce jego komiks. Okropne przeżycie. W tym przypadku ilustracje szkaradne, a sama fabuła dramatyczna. Trzymajcie się od tego z daleka!

Czytane z dzieciakami

Sprycjan i Fantazjusz w Moskwie 4/10 - oj jakoś zupełnie nam nie podeszli Ci bohaterowie i ich przygody. Niby wszystko jest - sympatyczni bohaterowie, klasyczna belgijska kreska, intryga i przygoda, ale... no właśnie sam nie wiem czemu, ale całościowo nie porywa. Synowi też niezbyt się podobało.


SIERPIEŃ

To najgorszy miesiąc od dawna - zaledwie 6 przeczytanych komiksów. Ale to wypadkowa wyjazdu na targi z pracy i późniejszego urlopu. Komiksowych wrażeń było jednak sporo, bo miałem przyjemność odwiedzić kilka fajnych sklepów w kilku amerykańskich miastach. Zbieram się do założenia jakiegoś tematu o komiksowych podróżach, ale trochę brakuje czasu.

Skorpion (tom 1) 7/10 - lekka opowieść o poszukiwaczu relikwii. Klimaty płaszcza i szpady - są fajni bohaterowie, jest przygoda, są piękne panie. No i ilustracje Mariniego. Nie jest to żadne głębokie dzieło, ale w kategorii lekkich i przyjemnych komiksów rozrywkowych to bardzo udana pozycja.

Orwell 6/10 - biografia pisarza, który miał zaiste barwne życie. Opowiedziane niezbyt szczegółowo, ale mi to nie przeszkadzało. Kreska w porządku, czarno białe ilustracje pasują. W porządku, szczególnie, że kupiony za niewielkie pieniądze.

Skorpion (tom 2) 6/10 - troszkę słabiej niż w pierwszej części. Akcja trochę na jedno kopyto, a główna intryga mniej wciągająca. Do tego mam wrażenie, że i kreska trochę miejscami słabsza. Niemniej to wciąż przyjemny akcyjniaczek.

Stare zgredy (tom 3) 6/10 - kontynuacja serii, która ma swoje lepsze i gorsze momenty. Poznajemy historię życia kolejnego z głównych bohaterów. Czekam na kolejne części, ale bez wielkiej ekscytacji.

U-Boot (ten nowy od Screamu) 4/10 - autor Wielkich bitew morskich, więc mamy tu fajny morski klimat i świetne ilustracja, ale tradycyjnie fabularnie słabizna. Historia rejsu pewnego U-boota, a w zasadzie jego pasażerów i ich wpływ na daleką przyszłość. Komiks dzieje się w 4, a momentami w 5 liniach czasu przez co nie pomaga i tak chaotycznej fabule. Ledwo się to wszystko kumy trzyma, a zakończenie to totalna porażka. Chyba, że to ma jakąś kontynuacje, bo jak nie to bieda straszna. Nie najgorsza ocena za klimat i ilustracje.

Kroniki barbarzyńców 3/10 - tutaj to już tylko ilustracje ratują jako taki odbiór. Czytałem to chyba na 5 posiedzeń i bardzo się rozczarowałem. Sam pomysł jest całkiem spoko. Mamy tu młodego mnicha, który podczas najazdu Wikingów podszywa się pod młodego wodza barbarzyńców i niejako zamienia z nim rolami. Potem jest niestety gorzej, znacznie gorzej. Ja rozumiem, że to taka trochę zabawa konwencją, ale zupełnie ten komiks do mnie nie przemówił. Autentycznie dawno się tak nie wymęczyłem.

Offline Death

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #647 dnia: Cz, 19 Wrzesień 2024, 19:43:11 »
1. Przynajmniej nie zabraknie Ci skali jak wjadą najlepsze tomiki Usagiego. :)

2. Dziennik podróżny jest lepiej narysowany niż Blankets i powstał później. Autor zbierał materiały do Habibi i tam to dopiero zarządził.

3. Dla mnie lepsze są Dziewczyny z Pillaru niż Zakazany port, bo nie ma tam Paolo Coelho.

Offline herman

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #648 dnia: Pt, 20 Wrzesień 2024, 14:31:46 »
1. Kolega mnie nakręcił, żeby nie odpuszczać, bo jak mówi to seria się potem mocno rozkręca. Ja po prostu mam tak, że szeroko pojęte klimaty samurajskie do mnie nie trafiają. Tak samo miałem przy serii Samotny wilk i szczenie. Doceniłem, przeczytałem chyba ze 3 tomy, ale na tym się skończyło, bo temat mnie nigdy nie pociągał.

2. Zdecydowanie - dzięki za poprawienie mnie. Tak to się kończy jak się pisze coś o komiksie, który czytało się dwa miesiące temu. To nawet było chyba wspominane w komiksie z resztą :)

3. Co kto lubi, ale rozumiem o co Ci chodzi, też bym ograniczył tam pewne wątki miłosno-poetyckie.

Offline parsom

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #649 dnia: Pt, 20 Wrzesień 2024, 14:50:40 »
3. Dla mnie lepsze są Dziewczyny z Pillaru niż Zakazany port, bo nie ma tam Paolo Coelho.

O, to mnie zaintrygowałeś. Bo założyłem, że będzie to tak samo zalatywało i odpuściłem.

Offline Pig-Pen

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #650 dnia: Pt, 20 Wrzesień 2024, 14:50:54 »

Sprycjan i Fantazjusz w Moskwie 4/10 - oj jakoś zupełnie nam nie podeszli Ci bohaterowie i ich przygody. Niby wszystko jest - sympatyczni bohaterowie, klasyczna belgijska kreska, intryga i przygoda, ale... no właśnie sam nie wiem czemu, ale całościowo nie porywa. Synowi też niezbyt się podobało.


Mam dokładnie tak samo. Nabyłem sobie album już sporo po premierze z wielki nadziejami, a tymczasem okazał się wielkim rozczarowaniem, mimo że ogólnie niczego mu nie brakowało. Więc tak jak i Ty, zastanawiam się, co poszło nie tak.

Offline OokamiG

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #651 dnia: Pt, 20 Wrzesień 2024, 14:53:10 »
Okolice Ostrza Bogów to najlepsze fragmenty Usagiego, warto  do nich dotrwać.

Offline raurer

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #652 dnia: Pt, 20 Wrzesień 2024, 17:21:04 »

Rozkosz 1/10 - jedno z najgorszych komiksowych doświadczeń w moim życiu. Wspomniany wyżej Thompson w Dzienniku podróżnym spotyka autora tego "dzieła" i wspomina, że Blutch to jego ulubiony rysownik. Ja człowieka w ogóle nie kojarzyłem, ale poszperałem w necie i rzeczywiście jego ilustracje wyglądają bardzo fajnie. Nabyłem więc jedyny wydany w Polsce jego komiks. Okropne przeżycie. W tym przypadku ilustracje szkaradne, a sama fabuła dramatyczna. Trzymajcie się od tego z daleka!



Bardzo lubię Blutcha, ale ten komiks faktycznie mu nie wyszedł. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego post wydał akurat ten, na dodatek sprzedawał się bardzo długo i inni wydawcy boją się zabrać za lepsze jego tytuły, podobny przypadek jak Mój syn Schrauwena, który długo schodził timofowi. Takie Peplum Blutcha to jeden z moich ulubionych komiksów, bardzo swobodna próba zmierzenia się z Satyrykami Petroniusza. Generalnie to dość specyficzny autor, eksperymentujący z narracją, stosujący sporo ciekawych nawiązań intertekstualnych. Bardzo fajne pod względem aluzji są zbiory So long, silver screen i Total jazz. No i kocham jego kreskę, więc rozumiem Thompsona, ale w Polsce zdecydowanie źle z nim zaczęliśmy.

Offline perek82

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #653 dnia: Pn, 30 Wrzesień 2024, 08:19:08 »
Wakacyjny kwartał był dość skromny. Urlopy i remont zajęły dużo czasu. Ale kilka półek ma przybyć w domu, więc jakiś uzysk z tego będzie.

**** Znakomite

Broń X – to jest chyba mój ulubiony komiks ze stajni Marvela. Pierwsza styczność to oczywiście MegaMarvel i już wtedy był lekki szok. Ale jak to? Bez kolorowych strojów? Nie tylko mordobicie i głupawe żarciki? Można się po prostu mordować w komiksie dla dzieci (no dobra – poważnych nastolatków)? Tamten egzemplarz trafił szlag, tak jak i wszystko z tamtego okresu. Kiedyś kupiłem sobie za grosze oryginalny tpb. No i teraz ten ogromny rozmiar i znowu poczułem się, jakbym czytał tę historię pierwszy raz. Wsiąkłem od pierwszej strony i nie puściłem do samego końca. Genialne wydanie, genialny komiks.
W sumie to kupiłem trochę „przypadkowo”. Generalnie unikam wydań z wodotryskami, jakimiś limitowanymi okładkami itd. Jak mnie już coś interesuje i ma akurat dwa różne wydania (Droga, czasem coś od Scream itd.), to biorę to skromniejsze wydanie – jest tańsze i zajmuje mniej miejsca. Takie ogromne formaty to pokazuję Mikołajowi, żeby go / ją zainspirować. Stąd na półce kilka Batman Noir-ów. I Broń X też przez chwilę myślałem, że by się fajnie pod choinką odnalazł. No i jak nazbierało mi się parę komiksów (XIII, Mity) z okolic września, to w ostatniej chwili dorzuciłem do paczki, żeby wyglądała bardziej okazale. Nie wiedziałem, że to wydanie limitowane, kolekcjonerskie, czy lokata kapitału. Zakładałem, że powinien do grudnia dotrwać w sklepach. I gdybym miał więcej komiksów w koszyku, to bym spasował. Stało się jak się stało. Cieszę się, że mam, bo frajdę z czytania miałem przeogromną.
Tylko informacyjnie dodam, że dodane są 2 zeszyty: jeden to retrospekcja opowiadająca o losie jednego ze strażników, którego Logan zmasakrował w trakcie głównej historii, druga to jakaś bijatyka autorstwa BWS. Nie wiem, czy to ma jakiś większy związek. Jako dodatki są okładki oryginalnych zeszytów, wydań zbiorczych i jeszcze chyba inne projekty plus szkice paru stron.

*** Dobre

Monster (tomy 1-9) – to była moja pierwsza przeczytana manga. Nie było jakiegoś wysokiego progu wejścia. Właściwie to nie było go wcale. Czytanie „od końca” łapie się natychmiast, chwilę zajęło mi połapanie się po kierunku czytania na stronie, ale to było dosłownie 10-20 pierwszych stron i już dalej było komfortowo. Rysunek również nie odrzucił: postaci proporcjonalne (tak jak lubię), niektóre twarze powiedzmy wg tamtej estetyki, pozostałe jak najbardziej „nasze, komiksowe”. Wszystkie natomiast są często przedstawiane bardzo ekspresyjnie: zaskoczenie, strach, złość to wszystko jest bardzo przerysowane, coś do czego nie jestem przyzwyczajony. Po chwili jakoś to zaczyna lepiej wchodzić. Tła są wręcz fotograficznie realistyczne: detale, struktury, światło, perspektywa – nie znam się na technice rysowania, ale wydaje się, że dużo tu pracowano ze zdjęciami prawdziwych obiektów (budynki, wnętrza, ulice). Trudno uwierzyć, że można samemu stworzyć setki tak realistycznych kadrów. Nie ma to dla mnie większego znaczenia w sumie. Efekt jest znakomity. Kolejna nowa dla mnie rzecz to onomatopeje. Są wszędzie, niemal na każdej stronie. I to nie takie, że jest jakiś wybuch, czy strzał, ale czyjeś kroki po podłodze. Ciekawe, czy w innych mangach też to będzie. I ostatnia rzecz, która wpływa już na samo czytanie, to sposób prowadzenia dialogów. W dymkach są pojedyncze zdania, słowa. Dialog jest bardzo dynamiczny, ale każda krótka wymiana zdań to 10 stron komiksu. Przez to czyta się bardzo szybko (tomy po ok. 400 stron spokojnie można wciągnąć naraz). Inna sprawa, że tych tomów jest aż 9 (a jak widzę czasem zdjęcia kolekcji mangowych, to raczej nie jest rekordowa liczba). Podsumowując, od strony technicznej / wizualnej weszło mi gładko. Mam 2 kolejne mangi na półce i zobaczymy jak pójdzie to dalej.
Na łatwość przyswojenia tematu mogło mieć umiejscowienie akcji w Europie i to u naszych sąsiadów (Niemcy, Czechy). Bohaterem jest lekarz – młody, ambitny i bardzo zdolny. Dość szybko wpada jednak w konflikty w pracy, a później zostanie wplątany w sprawę seryjnych morderstw. Z czasem sprawa ta zaczyna zataczać coraz to szersze kręgi. Wgłębiając się w nią bohater musi grzebać w komunistycznej przeszłości NRD i Czechosłowacji, szukać świadków tamtych czasów, poruszać się w świecie służb specjalnych tych sprzed i po upadku muru berlińskiego (tutaj trzeba oddać, że autor albo świetnie się orientował w historii europejskiej tego okresu, albo zrobił szeroki risercz, bo czyta się te fragmenty, tak jakby się oglądało Psy Pasikowskiego czy inne filmy o podobnej tematyce). Brnąc mozolnie w coraz bardziej złożoną intrygę poznajemy kolejnych bohaterów. Ci, którzy już się kiedyś pojawili, co chwila wracają. Autor stara się cały czas podtrzymać napięcie i dorzuca kolejne cliffhangery, kolejne zaskoczenia. Trzeba przyznać, że przez środkowe tomy przechodzi się już na lekkim zmęczeniu. Niby już wszystko wiadomo, a ciągle jakiś detal jest obracany na wszystkie możliwe strony. Znowu wrócił policjant, bo mu coś spać nie daje. Ten, którego zastrzelono, pojawia się znikąd. Ma się wrażenie, że to jest strasznie naciągane, że zbiegi okoliczności są mało prawdopodobne, że bohater jest zbyt niezniszczalny, a ilość osób zamieszanych w poszczególne wątki i ich wzajemne zazębianie się trochę przygniata. Taki trochę serialowy styl. Tu też warto wspomnieć, że dobrze jest czytać tę serię jednym ciągiem. Dzieje się tu tak dużo i dość szybko, że łatwo zapomnieć, co było 30 stron wcześniej. Streszczenie wszystkich wątków zajęłoby kilka stron. Mnie się niestety nie udało – urlop i olimpiada trochę wydłużyły całą lekturę. Te kilka wg mnie zbędnych tomów (część bohaterów wyraźnie plącze się po kartkach i nie ma większego wpływu na wydarzenia, a ich rodziny, czy znajomi jeszcze mniej mają z tym wszystkim wspólnego) wynagradza finał. Nie będę zdradzał i być może dla niektórych wcale nie jest satysfakcjonujący, ale zrobiony z rozmachem, przytupem i z wielkimi emocjami. Ostatni tom czytałem na bezdechu. Bałem się, że te mielizny środkowych tomów wynikają z tego, że autor stracił koncept. Trudno uwierzyć, że ruszając do pracy miał całą historię gotową, raczej dodawał elementy w trakcie, ale wybrnął z tego. Albo inaczej – nie przeszkodziło mu to doprowadzić tematu do końca.

CE (tomy 1-2) – czytałem komiks bardzo długo bo chyba przez większą część sierpnia. Wypadły mi wtedy wakacje i remont i trochę żałuje, bo mam dość zamazany obraz tego, co się w komiksie działo. A działo się bardzo dużo i dość to wszystko złożone, a to i tak mało powiedziane. Nie zdradzając fabuły dzielę sobie opowieść na 3 części – pierwsza to historie z przeszłości kilku bohaterów, druga to (jak to inni pisali, że łopatologiczne) powiązanie poszczególnych wątków ze sobą i trzecia to epilog, którego nie zrozumiałem zupełnie
Spoiler: PokażUkryj
(nie wiem, czy on unieważnia ten cały wątek gry, czy wręcz go potwierdza, a zabawy z jakimś kodowaniem poezji mnie zupełnie zbiło z tropu)
. W sumie to niewiele potrafię napisać na temat tego komiksu. Na pewno muszę go jeszcze raz przeczytać za jakiś czas. Tym razem z większym skupieniem i w krótszym czasie. Nie jest to taka zwykła opowieść od punktu A do punktu B. Sci-fi miesza się tutaj z magią, świat wymyślony ze światem jeszcze bardziej wymyślonym, ale jednocześnie mającym odzwierciedlać naszą rzeczywistość 21 wieku. Na to nałożone strasznie skomplikowane relacje poszczególnych bohaterów i ich losy przenikające się w tych różnych wymiarach / okresach. Komiks jest bardzo trudny w odbiorze, ma pewnie wiele wskazówek, których się nie wyłapało wcześniej, a które później trafiają na swoje miejsce. Albo i nie, bo historia jest zupełnie nieprzewidywalna i jak już coś człowiek myśli, że zrozumiał, to zaraz zagląda na drugą stronę lustra kartki i zonk. Można go też pewnie odczytywać na różne sposoby – jako sci-fi z pomysłem podobnym do
Spoiler: PokażUkryj
Matrixa
, albo komentarz na temat rozwoju ludzkości i miejsca, którym znajduje się w 21 wieku i co może przynieść przyszłość. I pewnie ileś innych interpretacji da się jeszcze doszukać.
Nawet nie jestem pewien, czy mi się ostatecznie komiks spodobał, czy nie. Na pewno miałem poczucie obcowania z czymś bardzo oryginalnym, niesztampowym. I to uczucie z perspektywy czasu tylko narasta. Coś jak shorty Moebiusa, tylko rozciągnięte na kilkaset stron. Będę miał zagwozdkę przy głosowaniu na najlepszy komiks. Mam też plan, żeby sobie pod koniec roku, przy choince i świątecznej whisky przeczytać jeszcze raz. Pożyczyłem koleżance z pracy. Z mężem czasami coś ode mnie biorą. Ciekawe, jak oni odbiorą ten komiks. Kazałem dbać bardziej niż o dzieci.

Hiroszima 1945 Bosonogi Gen (tom 1) – Waneko wydaje zbiorczo. Ma być chyba 4 tomy po 600-800 stron. Przeczytałem pierwszy i teraz myślę, czy dam radę więcej. Historia zaczyna się gdzieś w połowie 1945 w tytułowej Hiroszimie. Mieszka tam małżeństwo z 5 dzieci i szóstym w drodze. Głównym bohaterem jest jedno z dzieci (Gen), którego oczami widzimy, co się dzieje. Występuje w każdej scenie i niemal na każdym kadrze. Autor opisuje po prostu swoje wspomnienia, tak jak widział to około 10-letni chłopak (tak bym zgadywał, ale autor w 1945 był trochę młodszy). Cały naród składa się na wysiłek wojenny. Panuje bieda, głód. I fanatyzm. Większość ludzi niemal czci swojego cesarza i słucha o tym, że zwycięstwo nad Amerykanami i Brytyjczykami jest pewne jak amen w pacierzu. Wrogowie są przedstawiani jako diabły, idioci i ogólnie w ten sposób. Propaganda działa niemal jak dzisiaj. Każdy, kto choć zada sobie pytanie, po co to wszystko jest z miejsca uznawany za zdrajcę i wytykany palcami. Młodzi często zgłaszają się na ochotnika do wojska i są żegnani z wielkimi honorami. I w takiej atmosferze spada bomba. Panuje chaos, ludzie umierają na ulicach, domy się walą, a później palą. Każdy próbuje albo uciec, albo znaleźć swoją rodzinę. Rodzina głównego bohatera również zostaje mocno doświadczona. Problemy jednak wcale się kończą wraz z końcem wojny. Ci, co przeżyli, nie są nigdzie mile widziani. Ludzie się ich boją, przeganiają. Nadal panuje głód. Ludzie stają się nieufni, wręcz wrodzy wobec siebie.
Cały tom jest utrzymany mniej więcej w takim klimacie. Są krótkie chwile radości, ale one szybko są gaszone przez jakieś kolejne nieszczęście, czy spotkanie z wrogo nastawionym sąsiadem. Muszę się zorientować, czy kolejne tomy wprowadzają jakieś urozmaicenie. W innym przypadku może to być ponad moje siły. Już w tym tomie temat głodu był wałkowany przez setki stron i te same rozmowy się powtarzały co chwila. Zresztą sam komiks nie oszczędza czytelnika. Nic nie jest upiększone. Nawet sama akcja jest rwana, często też monotonna.
No i słowo o rysunku. W tym przypadku styl mangowy jest już bardzo wyraźny. Proporcje ciała schodzą na dalszy plan. Anatomia nie ma tutaj żadnych zasad. Dzieciaki prawie cały czas tańczą, śpiewają, wygłupiają się, tłuką lub płaczą. Te kadry to w sumie takie przerywniki od horroru, który rozgrywa się wokół. Trochę mi się to gryzło z całą tematyką. Dzieciaki były wtedy rysowane w stylu, jaki znam z bajek z dzieciństwa (Polonia 1). Trochę mi to przeszkadzało. Nie jestem fanem tego stylu.
Nie wiem, czy będę kontynuował tę serię. To są ogromne tomiszcza. Na pewno warto zapoznać się choćby z pierwszym, bo podjętych jest wiele uniwersalnych tematów (wojna, natura ludzka). No i też kultura odległego kraju.  Muszę jednak doczytać, czy dalej będzie jakiś pomysł na ten komiks.

XIII (tomy 1-2) – jeden z ulubionych scenarzystów, jeden z ulubionych rysowników, więc rezultat współpracy musiał być satysfakcjonujący. No i jest. Akcja zaczyna się od pierwszej strony i rozkręca się z każdą kolejną. Człowiek z amnezją i z wojskowymi umiejętnościami jest wciągnięty w wir wydarzeń. A my razem z nim próbujemy odkrywać tajemnice przeszłości, jednocześnie nawigujemy wśród aktualnych wydarzeń politycznych. To wszystko prowadzi nas do spisków na najwyższym szczeblu, by później przenieść się na prowincję i rozkminiać wydarzenia sprzed 20 lat. Świat najeżony jest agentami, podwójnymi agentami, potrójnymi agentami, przeróżnymi tajnymi służbami. Jak już coś się niby ustali jako pewnik, to zaraz to może się odwrócić. Historia się gmatwa co chwila, dochodzi kolejny poziom jakiejś tajemnicy, a za nią kolejny ciemny korytarz. Pytanie tylko, jak długo można pisać w ten sposób, aby historia nie popadała w parodię? Na pewno w tych 2 tomach zbiorczych do tego nie doszło. Pomysły nadal są zaskakujące, historia płynna, wciągająca, bez specjalnych mielizn. Jedyne, co mnie trochę śmieszy w tej historii to niezniszczalność głównego bohatera. 10 razy go złapią, trzymają na muszce, zostawiają na pewną śmierć i zawsze się wywinie. Czy to sam, czy nagle pojawi się nieoczekiwana pomoc. No gdyby tutaj dodać trochę realizmu (lub może po prostu inaczej prowadzić całą akcję, żeby bohater nie wpadał co chwila w takie kłopoty), to nawet bym przerzucił ten komiks o jedną gwiazdkę wyżej. Polecam każdemu, kto lubi szpiegowskie klimaty, spiski, tajne służby itd. A jak ktoś lubi filmy z Bourne’m to obowiązkowo.
Rysunkowo to mój ulubiony styl – realistyczny, w starym dobrym wydaniu. Akcja jest bardzo urozmaicona, więc i okolice są przeróżne – wielkie miasta, małe miasteczka, pustkowia, dżungla, morze itd. Bohaterowie jeżdżą różnymi pojazdami, latają samolotami, helikopterami, pływają jachtami. No dzieje się sporo i Vance ma pole do popisu.
Komiks jest uzupełniony kilkunastoma stronami dodatków. I to są świetne dodatki – historia powstawania komiksu, przerywana wywiadami i anegdotami autorów, które rzucają światło na wybrane wątki lub detale. Świetne uzupełnienie komiksu, często podszyte humorem (np. przepis na dobry komiks wg Van Hamme’a – trzeba mieć dobry początek, dobry środek i dobry koniec).
Okładki tych wydań nie są szczególnie udane. Ok, wygląda to nawet fajnie, ta XIII lakierowana z grafiką, ale ten czarny kolor to masakra. Zostawiłem przez nieuwagę w salonie i już praktycznie nie da się doczyścić. Nawet nie chcę wiedzieć, co kto na komiksie położył. Okładki albumów są w środku i fajniej by było, gdyby któraś została użyta do wydania zbiorczego.

** Niezłe / można przeczytać

7 żywotów krogulca – odpuściłem kiedyś ze względu na cenę. Na szczęście komiks pojawił się w bibliotece (zresztą po mojej sugestii). Awanturnicza historia w stylu płaszcza i szpady rozgrywająca się na początku 17 wieku we Francji na tle prawdziwych wydarzeń ale też nawiązująca do klasycznych utworów z tego cyklu (Muszkieterowie się gdzieś w tle przewijają, można doszukiwać się podobieństw z Hrabią Monte Christo). Śledzimy dzieciństwo i młodość rodzeństwa z francuskiej prowincji, burzliwe losy ich rodziny, losy zamaskowanego mściciela kręcącego się w okolicy i psującemu humor lokalnemu ważniakowi (tak jak Robin Hood wkurzał Szeryfa). To wszystko jest przeplatane (dosłownie, bo często w obrębie jednej strony akcja przeskakuje) z losami króla, jego dworu, małego następcy tronu i też kilku dziwnych osób, które mają jakieś nadnaturalne zdolności wpływania na bieg wydarzeń (ten element nie wadzi specjalnie, ale też nie czułem, że jest niezbędny). Od początku wydaje się oczywiste, że te wszystkie postaci i wątki gdzieś na końcu się połączą. Czasami ma się uczucie, że to wszystko jest grubymi nićmi szyte, że zbiegi okoliczności, spotkania po latach, powroty postaci z różnych zaświatów są naciągane. Też trochę nie podobało mi się, że czytelnik właściwie wszystkie tajemnice zna od początku i śledzi szamotaninę bohaterów bez większego napięcia i zaskoczeń. Zdecydowanie bardziej wolę podejście, w którym wiem tyle, co bohater historii i razem rozwiązujemy zagadki i odkrywamy rodzinne konflikty z przeszłości i ich wpływ na teraźniejszość. To odebrało mi sporo zabawy z lektury, bo poza tym czytało się dość przyjemnie i z zainteresowaniem. 7 tomów zebranych w duży integral z klasyczną kreską, awanturami, pojedynkami, pościgami. To wszystko otoczone kolorowymi strojami, karocami, zaułkami Paryża i wiejskimi pejzażami. Rysunkowo duży plus.

Świat mitów: Tantal – kilka krótszych historii, w których przewodnim wątkiem jest pycha ludzi, która strasznie denerwuje bogów, w tym samego Zeusa. Bym powiedział, że jeden z mniej ciekawych tomów, aczkolwiek nadal trzymający poziom charakterystyczny dla tej serii.

Świat mitów Prometeusz i puszka Pandory – historia o tym, jak bogowie z nudów stworzyli ludzi i zwierzęta, żeby urozmaicić sobie żywot, tworzyć intrygi, szukać miłostek itd. Tytułowy Prometeusz znany jest głównie z tego, że dał ludziom ogień, a później został przykładnie ukarany, jednak sam mit mówi więcej o tej historii. Przedstawiono jego motywacje, jak również inne dary, które w sumie miały większy wpływ na historię ludzi.

* Nie podeszło lub wręcz wymęczyło

Na szczęście nie trafiłem na taki tytuł.
Teraz jestem w trakcie czytania Stray bullets (uber alles edition). Gdzieś po 300-400 stronach (z chyba ponad tysiąca) jestem rozczarowany. Te poszczególne historyjki specjalnie mnie nie zajmują, utrudniają trochę zapoznanie się z postaciami, bo mam spory problem z przywiązywaniem imion do twarzy. Mam nadzieję, że to wszystko zacznie się zazębiać.
W czwartym kwartale chcę głównie przeczytać, to co mi zalega od jakiegoś czasu: 2 tomy Astro City, Akira, wezmę się za Skorpiona jak wyjdzie 4 tom, Rusty Brown.
Julia. Z archiwum spraw kryminalnych (5) ***
Wydział 7 (14) **
Stray bullets (über alles edition) *
XIII (1-2) ***
Prometeusz i puszka Pandory **

Offline Nawimar III

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #654 dnia: Pn, 30 Wrzesień 2024, 23:13:30 »
Wrzesień

Firestorm nr 88 - dziwacznych zachowań odmienionego Firestorma ciąg dalszy. Jego rejterada przeciwko jednemu z koncernów przemysłowych nie mogła pozostać bez stosownej odpowiedzi i stąd szykuje się energetycznie dopompowana konfrontacja. Co szczególnie cieszy rozrysowana przez żywiołowego w wymiarze stylistycznym Toma Mandrake’a. Stąd reorientowana seria przynajmniej w kontekście artystycznym miała się wówczas dobrze.
 
Potwór z Bagien: Zielone piekło - miło że w ramach linii wydawniczej DC Black Label uwzględniono również Potwora z Bagien. Opowieść rozpisana przez dobrze znanego polskim czytelnikom Jeffa Lemire’a zapewne na listę najbardziej udanych fabuł z udziałem tej postaci nie trafi. Jednak to wciąż warta rozpoznania historia, gruntownie przemyślana i autentycznie przełomowa. Krótko pisząc „Bagniak” w wersji postapoakliptycznej sprawdził się, plus bardzo udana rola jeszcze jednej istotnej dla dziejów Vertigo postaci.
 
Flash t.4 - koncept wyjściowy i rozwinięcie „Jednominutowej wojny” jawiły się obiecująco; niestety znacznie gorzej z finałem tej opowieści. Humor poprawia natomiast wieńczący ten tom epizod 800 serii „Flash”, zawierający nowelki wykonane przez szczególnie cenionych twórców, niegdyś odpowiadających za perypetie dysponentów Mocy Prędkości.
 
Thunderstrike nr 11 - tym razem fabuła nie porywa i nie bawi. Nienajlepiej spisał się również „chwilowy” rysownik serii, Keith Pollard. Można jednak pokusić się o przypuszczenie, że to jedynie tzw. wypadek przy pracy i już przy kolejnej okazji znowu będzie miło i przyjemnie.
 
Firestorm nr 89 - zgodnie z ilustracją na okładce dwa żywiołaki ognia konfrontują się z sobą bez znamion litości. Jak się okaże to kolejny etap intensywnej ewolucji, której podlega tytułowy bohater serii.

Thor t.2 - nie wszystkie koncepty Donny’ego Catesa przekonują, ale równocześnie trudno odmówić temu scenarzyście rozmachu i łatwości w rozpisywaniu kilkupoziomowych fabuł. Ponadto można śmiało mówić o faktycznym przełomie dla tej marki. Miło również ponownie ujrzeć w twórczej akcji m.in. Dana Jurgensa i Das Pastorasa, którzy w swoim czasie „dołożyli się” do kreowania legendy Thora.

Neptun - kolejna odsłona światów Aldebarana, tym razem fabularnie zogniskowana znacznie bliżej matecznika ludzkości, bo w pobliżu tytułowego Neptuna. Stąd może mniej tu niż zwykle osobliwych zwierzątek, ale za to sporo nawiązań do literackiej science fiction z czasów, gdy jej tworzeniem zajmował się m.in. Arthur C. Clarke („Spotkanie z Ramą”) i Brian W. Aldiss („Non Stop”). Rola niezmiennie irytującej Kim fortunnie została przyćmiona znacznie bardziej „strawną” Manon. Do tego fani ufonautyki także znajdą tu coś dla siebie.
 
Thunderstrike nr 12 - w jak niemal każdym epizodzie tej serii, także tym razem jej obsada dopisała. Tłoczno tu i gwarno, a do tego w dobrym stylu. Dość wspomnieć, że ,,zameldował” się tu także współtwórca serii (i zarazem ówczesny redaktor naczelny Marvela) Tom DeFalco. Znać że panowie kreujący to przedsięwzięcie świetnie się bawili, co udzieliło się przynajmniej piszącemu te słowa.

Firestorm nr 90 - na ówczesnym etapie niniejsza seria prawdopodobnie borykała się ze spadkiem zainteresowania ze strony czytelników. Stąd zapewne wynikł zamiar ożywienia jej dzięki nieco dłuższej opowieści, z gościnnym występem bardzo już wówczas cenionej osobowości uniwersum DC. ,,The Elemental War”, której ten epizod jest początkiem, na ten moment jawi się nad wyraz obiecująco.
 
Komiks i My nr 15 - z przyczyn obiektywnych powinienem wstrzymać się od oceny tej odsłony wspomnianego magazynu. Stąd wspomnę tylko, że dobrze było ponownie ujrzeć w druku uniwersum Biocosmosis oraz zapoznać się z tekstem syntetycznie i wnikliwie je ujmującym. Przekonująco wypadła również nowelka w wykonaniu Ireneusza Koniora. Oby ta inicjatywa trwała jeszcze bardzo długo, na co są zresztą widoki.
 
Bohaterowie i Złoczyńcy t. 75. Nowi Młodzi Tytani: Terminator i Trigon – zaiste masa czytania! I bardzo dobrze! Po lekturze tego obszernego zbioru nic dziwnego, że tytuł ten względnie prędko stał się najchętniej nabywaną serią DC Comics u progu lat 80. ubiegłego wieku. Zaangażowani do tego przedsięwzięcia twórcy posłużyli się bowiem z powodzeniem przetestowaną przez konkurencje formułą w kontekście odrestaurowanej serii „Uncanny X-Men vol.1”. Stąd także w przypadku Tytanów mamy do czynienia z młodą wiekiem drużyną, złożoną z dobrze już znanych osobowości, uzupełnionych zupełnie nowymi postaciami. Okoliczność, że w zespole znalazło się miejsce dla dziewcząt, z którymi niejeden czytelnik zapewne chętnie umówiłby się na randkę, z pewnością nie pozostała bez znaczenia w kontekście bardzo przychylnej recepcji tej inicjatywy twórczej. Ponadto jak zwykle w przypadku nieodżałowanego George’a Pereza, także tym razem nie szczędził on swojego talentu, przez co poszczególne plansze zapełnione są rozrysowywanymi „na gęsto” kadrami. Dlatego stopniem epickości tytuł ten nie ustępował najlepszym ówczesnym seriom drużynowym. Tym bardziej nie dziwi, że to właśnie autorom odpowiedzialnym za „Nowych Młodych Tytanów” zlecono z czasem zrealizowanie przełomowego „Kryzysu na Nieskończonych Ziemiach”.
 
AKT # 0,000 - to już piąty darmowy „AKT” i bardzo cieszy nie tyle „cena” tej publikacji (choć oczywiście również), co przede wszystkim okoliczność, że autorom zaangażowanym w tworzenie tego magazynu, ujmując rzecz kolokwialnie, nadal się chce. Znajdziemy tu przede wszystkim krótkie formy w wykonaniu m.in. Dawida Śmiegielskiego („Szczur Teodor”) i Karola Jasiołkowicza („Ciężar władzy”), ale także artykuł w wykonaniu Michała Siromskiego, podsumowujący dotychczasową aktywność twórczą świetnie znanego także polskim czytelnikom Jima Lee. Nic tylko brać i doceniać! Tym bardziej, że rzecz faktycznie bezcenna.
 
Mam na imię Józia - czystka etniczna dokonana na polskich mieszkańcach Wołynia i Małopolski Wschodniej przez ukraińskich szowinistów (przy równoczesnej bierności niemieckich okupantów administrujących wspomniane obszary w latach 1941-1943) to zagadnienie, podjęte już wcześniej w komiksowej formie przez Roberta Zarębe i Zygmunta Similaka („Smert’ Lachom”). Dobrze się stało, że doczekaliśmy się kolejnej tego typu realizacji, tym razem w wykonaniu Sławomira Zajączkowskiego (scenariusz) i Roberta Konsztata (rysunki). Nie trzeba nikogo, kto choćby pobieżnie rozpoznał ten temat, przekonywać o jego wadzę, znaczeniu i konieczności nieustannego o nim przypominania.

Z archiwum Jerzego Wróblewskiego t.21: Leworęki
- najbardziej udany spośród dotąd opublikowanych w tej serii westernów. Baxter (tj. tytułowy Leworęki) wykazuje się tu zaradność na miarę skądinąd znanego Mike’a Blueberry'go. Nieprzypadkowo, jako że intryga w którą został on ciśnięty faktycznie okazuje się mocno wymagająca. Panowie Białoszycki (scenariusz) i Wróblewski (rysunki) ewidentnie byli wówczas w bardzo dobrej formie.
 
Thunderstrike nr 13 - duet ramię w ramię z Lukiem Cage wypadł całkiem udanie; nawet pomimo konfrontacji z niezbyt wyszukanymi złolami. Ponadto jako bonus przytrafiła się samodzielna fabuła z udziałem znanej z poprzednich epizodów specjalnej jednostki nowojorskiej policji znanej jako Code: Blue.
 
Firestorm nr 91 - furia żywiołów wymusza na tytułowym bohaterze podjęcie roli swoistego negocjatora. Ponadto daje o sobie znać nowy heros uniwersum DC, ,,implantowany” z zasobów wydawnictwa Charlton. Z kolei Tom Mandrake (rysownik serii) poczyna sobie coraz śmielej, a w dalszej perspektywie rozwoju serii szykuje się powrót dobrze znanej łotrzycy. Są zatem przesłanki, że będzie jeszcze lepiej.
 
Pamięć popiołów t. 1 - autor tej serii włożył w nią niewątpliwie wiele pracy, wykazując przy tym inspiracje w swojej klasie najlepszymi wzorcami. Niestety prowadzona bez polotu fabuła rozczarowuje, nuży i tym samym nie „wciąga”. Przy czym, jak to zwykle w przypadku głównonurtowych produkcji frankofońskich, powielono zafałszowaną narracje hhistoryczną, forsowną mniej więcej od czasów tzw. oświecenia. Szkoda, bo rzetelne przybliżenie zmagań z quasi-totalitarną sektą katarów to istny „samograj” na porywającą opowieść. 

Marvel Origins t.45: Thor 8 - kwintesencja połączonych talentów twórczych Stana Lee i Jacka Kirby’ego o mocy porównywalnej z połączoną potęgą Thora i Herkulesa, faktycznych ,,współgospodarzy” tego tomu. Zaiste jest epicko!

Kajtek i Koko w Krainie Baśni: Zły książę - kolejna realizacja fenomenalnego Janusza Christy doczekała się pokolorowania! Tym razem padło na przygody tytułowych bohaterów w przestrzeniach ,,utkanych” z tradycji bajecznych i jak zwykle w jego przypadku wykazał się on przednim humorem i przewrotnością. Rzecz z gatunku takich, które nawet jeśli się starzeją to bardzo wolno i w dobrym stylu.
 
Thunderstrike nr 14 - ależ tu rojno! Luke Cage, Thor, Wrecker, Mandroid w służbie SHIELD, a na dokładkę ekipa z policyjnego oddziału specjalnego Code: Blue. Czyli można zasadnie rzec, że reguły dla tej „dopakowanej” gościnnymi występami serii zostały stosownie zachowane. Także z tego względu, że Thunderstrike znowuż otrzymuje tęgie cięgi i po raz kolejny dzielnie się po nich podnosi. Masa czytania i ogólnie całkiem niezłej rozrywki w stylu Marvela doby wczesnych lat 90.
 
Firestorm nr 92 - bez cienia wątpliwości jest to jeden z najbardziej udanych epizodów tej serii. Znać to już tylko po warstwie plastycznej przy której tworzeniu Tom Mandrake w coraz większym stopniu mógł być sobą. Głębokie czernie, nieszablonowe układy kadrów w ramach plansz i odkształcenia form na modłę znanych z prac Berniego Wrightsona i Stephene’a Bissette’a to cechy stylistyczne dojrzałych prac tego artysty z którymi mamy do czynienia już tutaj. Ponadto za sprawą tej opowieści ogólna koncepcja serii czyni z jej tytułowego bohatera ,,twór” o znaczeniu globalnym, porównywalnym z rolą odgrywaną m.in. przez kolejnych żywiołaków Zieleni. Można zatem pokusić się o przypuszczenie, że dalej sprawy będą miały się nie mniej intrygująco.

Kajtek i Koko w Krainie Baśni: Pojedynek z Abrą – nie da się przecenić pomysłowości i talentu mistrza Janusza, czego przejawem jest również niniejszy album. Wspomniany twórca nie byłby rzecz jasna sobą gdyby dobrze znanych „bajkowych” schematów nie „przefiltrował” przez swoją niepodrabialną wyobraźnie. Efekt jego twórczych wysiłków niezmiennie bawi i porywa.

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #655 dnia: Nd, 06 Październik 2024, 11:59:19 »
   Kolejny miesiąc, czyli wrzesień tradycyjnie miesiącem komiksu polskiego, tudzież zagranicznego przy powstawaniu którego brał/a udział ktoś z naszego kraju. UWAGA jak zwykle mogą pojawić się pewne SPOILERY!!!


   "Wiedźmin tom 7:Ballada o dwóch Wilkach" - Bartosz Sztybor, Miki Monttlo. Po katastrofie którą był poprzedni tom, jako że staram się być optymistą oczekiwałem że będzie sporo lepiej (trochę kłamię, zajrzałem na reddit bodajże i tam wszyscy twierdzili, że jest sporo lepiej więc było to prawie pewne). No w każdym bądź razie wystarczy spojrzeć na tytuł i okładkę, aby szybko zajarzyć, że fabuła będzie opierała się na Czerwonym Kapturku (oczywiście to świat Wiedźmina więc Kapturek jest odpowiednio starszy niż oryginał, wystarczająco starszy rzekłbym), który wynajmuje Geralta do pewnego zadania, w którym wiadomo musi się znaleźć i babcia i wilk. Zadaniem tym dokładnie będzie pozbycie się wilkołaka z niewielkiego miasteczka Grimmwald, którego to (wilkołaka nie miasteczko) jak rzecze Kapturek sprowadziły trzy siostry Schwinke byłe pracowniczki domu Vivaldich, które starają się (zresztą z powodzeniem) przemienić byłą górniczą mieścinę w luksusowy ośrodek wypoczynkowy i chcą przepłoszyć mieszkańców, aby wykupić za bezcen ich nieruchomości. Wiedźmin z Jaskrem udadzą się do posiadłości pazernych siostrzyczek gdzie rzecz to po raz kolejny oczywista historia opowiedziana z ich punktu widzenia będzie wyglądała zupełnie inaczej, na dodatek ku zdziwieniu obydwu łowców potworów one również będą chciały śmierci wilkołaka. Sprawy nie będzie ułatwiał straszliwie bluzgający ochroniarz biznesmenek, który jednakże trzeba przyznać mocny jest nie tylko w gębie.
  Rysunki Mikiego Monttlo, chociaż dosyć proste bardzo przyjemne w stylistyce kojarzonej z animacją dla nieco młodszych widzów co w sumie w historii w bajkowym anturażu wypada całkiem wdzięcznie (więcej o tym będzie przy okazji jednego z komiksów poniżej). Jest przejrzyście i kolorowo więc może z wyjątkiem tomu rysowanego przez Mariannę Strychowską jest raczej nietypowe dla serii, dodatkowy plusik za Jaskra jako gwiazdę rocka.
  Może i rysunki nie są typowe dla serii, ale za to fabuła już jak najbardziej bo wygląda to jak jakiś poboczny aczkolwiek rozbudowany sidequest w grze...i szczerze mówiąc paradoksalnie ten brak oryginalności wyszedł temu komiksowi na dobre. Chwila przerwy teraz gdzieś w początkowym etapie komiksu, pan Sztybor wkłada w usta Jaskra odautorski komentarz na temat poprzedniego tomu. Wyszło to nawet zabawnie, tylko że ciężko mi było zrozumieć intencje, czy chodziło o to, że jest świadom jego słabego odbioru i tylko o to chodzi, czy też raczej to przytyk w stronę czytelników i ich pospolitego gustu. Jeżeli to drugie, to nie wiem może zagląda na to forum a jeżeli nie to ma tutaj znajomych i w razie jakby kiedyś nastąpiła rozmowa na ten temat to można mu przekazać, żeby nie winił czytelników i ich gustu tylko w lustro spojrzał bo "Wiedźmi Lament" to pod każdym względem istne gówno, koniec przerwy. Wracając do tematu, dosyć sporo w tym komiksie humoru (niestety raczej nie tego dosyć wisielczego w stylu Sapkowskiego, ale idzie się uśmiechnąć) podsuwanego głównie za pomocą barda, który usiłuje stworzyć heroiczną balladę na temat Geralta, przedstawiając często dosyć alternatywny zapis wydarzeń. Scenarzysta po kolei odhacza obowiązkowe punkty obecne w prozie Andrzeja Sapkowskiego dosyć umiejętnie snując swoją wypełnioną postmodernistycznymi motywami opowieść wokół baśni braci Grimm, opowieść jednocześnie lekką, ale zgodnie z regułami wiedźmińskiego świata nie mogącą skończyć się dobrze. Postacie nakreślone grubą krechą i niespecjalnie skomplikowane pod względem charakterologicznym, ale jednocześnie nakreślone są one na tyle umiejętnie że nie przeszkadza to komiksowi w żadnym razie. Trochę jestem zawiedziony postacią Czerwonego Kapturka, która wbrew moim oczekiwaniom rozbudzonym na podstawie okładki, wcale nie okazuje się jakąś szczególnie ważną personą, za to nie wyobrażam sobie żeby ktoś nie polubił pyskatego ochroniarza, czy rezolutnej czarownicy (całkiem ładnej i z racji tego oraz wykonywanego zawodu oczywistej kandydatki na kolejną kochankę Geralta). Podsumowując jest łatwo, lekko i przyjemnie (oczywiście o ile pewna ilość goryczy może być przyjemna) i bez zbędnego kombinowania i nie pomimo, ale raczej dzięki temu, to może i nie na poziomie pierwszych tomów (żeby nie było to żaden mistrzowski poziom), ale najlepszy wiedźminski komiks od Bartosza Sztybora. Do kupowania nie namawiam bo to raczej tytuł dla fanów, którzy przeczytają wszystkie komiksy, ale jakby się znalazł jednak jakiś osobnik lub osobniczka, którzy chcieliby wziąć jeden tom na spróbowanie, może spokojnie zacząć od tego, prawie na bank się nie zawiedzie. Ocena 7/10.


   "Smert'Lachom" - Robert Zaręba, Zygmunt Similak. Tytuł zdaje się dostatecznie wiele mówiący, więc nie ma sensu raczej go streszczać. Komiks zaczyna się nieco niedorzecznie, od historii hetmana Jabłonowskiego, który założył Mariampol, co właściwie jakoś mocno nie przekłada się fabularnie na resztę albumu i sprawia wrażenie jakby powstało po to, aby sobie porysować trochę husarzy. No powiedzmy jednak historia właściwa zaczyna się jednak w Mariampolu w momencie przybycia ks. Cieńskiego, tyle że autor nie raczył umieścić jakiejś konkretnej daty, ale tak na logikę gdzieś to w przededniach IIWŚ musi się dziać. Później pierwszy wrzesień, dalej siedemnasty, Armia Czerwona, Wehrmacht i znowu Armia Czerwona, dalej rzezie wołyńskie i w Galicji Wschodniej, ostatnie strony to zakończenie wojny oraz czasy współczesne (w momencie wydania komiksu, czyli 10 lat temu).
  Rysunki pana Similaka jakie są każdy widzi, plecy konia potrafi narysować od biedy. Na pierwszy rzut oka mogą się wydawać rażąco brzydkie, ale dosyć szybko te wrażenie przechodzi. Ciężko nie zauważyć, że autor nawiązuje stylistycznie (oczywiście zachowując pewną skalę) do prac Roberta Crumba i to całkiem udatnie. Dobór takiego a nie innego wyglądu czyli połączenia rysunku realistycznego z sporą dawką jakby satyryczno-groteskowej karykatury to dobór jest dobry, taki który pomoże strawić czytelnikowi obrazy okrucieństw jakie miały miejsce na Wołyniu i Podolu a tych jest niemało. Rażą spore nieścisłości, których w komiksach historycznych strawić nie mogę a mianowicie bardzo dowolny sposób przedstawienia sprzętu czy mundurów (Polacy wiozą armaty czołgowe w rzeczywistości małokalibrowe od jakichś starych modeli Panzerkampfwagenów na rysunku wyglądające jak działa z jakiegoś Abramsa). Na pochwałę zasługują całkiem niezłe oddanie wrażenia ruchu oraz dosyć spora ilość szczegółów na planszach, Zygmunt Similak jak na artystę starej daty nie pozwala sobie na rysowanie gadających głów bez żadnego tła i chwała mu z tego powodu. Za to kompletnym hitem jest ostatnia strona przedstawiająca ukraiński Majdan, na którym zamiast narysować to wkleił sobie na karki postaci zdjęcia Lecha Kaczyńskiego i Radosława Sikorskiego.
  Tak po prawdzie jestem komiksem zaskoczony na plus, spodziewałem się raczej czegoś bardziej tandetnego, mającego w założeniu szokować brutalnością. Natomiast całość w całkiem niezły sposób naświetla kulisy wydarzeń, które tam miały miejsce. Znający dobrze temat nie dowiedzą się niczego nowego, natomiast osoby które znają sprawę bardzo pobieżnie lub zgoła wcale mogą sporo z lektury wynieść (b.rzadko wspominana a naprawdę ciekawa historia obrony Przebraża). Autorzy starają się naświetlić powody dla których Ukraińcy rozpoczęli swoje chore mordy (sporo zarzutów naprawdę niebezpodstawnych), ale też trudno nie zauważyć pewnych manipulacji czytelnikiem, ot chociażby w obrazie akcji odwetowej AK, gdzie na obrazku wygląda jakby Polacy atakowali cygański tabor pełen pijanych siekierników i ich dziwek ucztujących po kolejnej udanej rzezi a nie normalne wsie i nie podają żadnych choćby szacunkowych liczb dotyczących takich zajść. Dosyć dziwnie też wygląda sprawa przedstawienia OUN-B, o ile oni są pokazywani dosyć często i jako oczywiści organizatorzy mordów, to ani specjalnie szczegółowo nie przedstawiono idei jakie przyświecały tej organizacji, ani nazwisk z nią związanych. Scenarzysta wspomina o tym, że jej członkowie często rekrutowali się spośród byłych żołnierzy Ukraińskiej Armii Ludowej a nie wspomina, że jednym z głównych inicjatorów tej armii był rząd IIRP. Z wyjątkiem głównych nacji zamieszanych w opisywane wydarzenia nie wspomina również o ofiarach innych narodowości a to dosyć ważne skoro sam uważał za umieszczenie ledwie wczorajszych wydarzeń, skoro Ukraina ma kosę z praktycznie każdym ze swoich sąsiadów. Brakuje całkiem sporo ważnych danych (chociaż tego też nie zbraknie, niektórym niezaznajomionym z tematem oczy się mogą otworzyć, o ile ziemie w okolicach Lwowa można było nazwać Polską, to w dalszych regionach procentowa ilość ludności polskiej oczywiście trzymającej władzę w swoich rękach była chyba mniejsza niż dzisiaj w Niemczech), dat, nazwisk, szerokości i długości geograficznych. Chyba zbyt dużo jest braków aby uznać ten komiks za stricte historyczny za to z pewnością można go uznać za kronikę tamtych smutnych czasów i tragicznych dziejów ziem deptanych przez różnorakie armie kręcące się wte i nazad i pomimo różnego pochodzenia zostawiających po sobie zawsze to samo czyli zgliszcza, taki obrazek kresowego multi-kulti w praktyce, które miejmy nadzieję nie objawi się ponownie. Mocny komiks i ważny komiks, ważny również w dzisiejszych czasach gdy z pewnością sporo Ukraińców skierowało swoją sympatię w kierunku Polski, ale i kult bandery obrósł w piórka, ważny wbrew opiniom, że "teraz nie jest dobry czas". Dla Ukrainy żaden czas na to nie był dobry, chociaż i Niemcy i Rosjanie jakoś czas na to zdołali znaleźć. Ocena 7/10.
 
   
   "Alchenit" - Rafał Spórna. Tematyka interesująca, opinie naprawdę dobre więc zakupione. Założenia fabularne raczej wszystkim znane więc nie ma wielkiego sensu powtarzać, dzięki odkryciu jakiejś średniowiecznej alchemicznej księgi III Rzesza (prawie) wygrywa IIWŚ i tyle. Komiks podzielony jest na kilka rozdziałów, prolog dzieje się w Polsce w czasie wojny i zobaczymy w nim Niemców pastwiących się nad małą wioską, później cofniemy się wstecz do początku lat 20-tych i poznamy ojców-założycieli Tysiącletniej Rzeszy a także tajemnicę ich powodzenia czyli rośliny-nierośliny zwanej alchenitem. Kolejnym rozdziałem będzie rok 1946 w którym wojna dalej trwa Niemcy odpierają inwazje na Normandię i Sardynię a także przetrzymują ataki amerykańskimi bombami atomowymi i zdobywają Moskwę. Dalej czas na rok 1961, wojna już zakończona, cała Europa łącznie ze Związkiem Radzieckim aż po Ural podbita (autor nic nie wspomina o Wielkiej Brytanii), Amerykanie liżą rany po zniszczonym Nowym Jorku, umiera Hitler, zaczynają się pojawiać dziwne zaburzenia rzeczywistości. Ostatni rozdział to zaciągające się nad Niemcami spowodowane między innymi kończącymi się zapasami alchenitu czarne chmury.
  Nie to, żebym chciał na nowo kręcić aferę, która co jakiś czas wraca i tak samoistnie, ale ten komiks to graficzny koszmarek. Większość teł oparta jest na fotografiach,  powleczonych jakimś filtrem, na których autor dorysował czy przynajmniej w pewnym procencie powklejał postacie lub przedmioty. Niektóre z tych rysunków to takie potworki, że klękajcie narody tutaj nawet nie trzeba wyjeżdżać z faktycznie nieco zgranym "moje ośmioletnie dziecko...", nie trzeba zatrudniać dzieci, momentami miałem wrażenie, że ja bym niektóre rzeczy potrafił lepiej narysować. Co interesujące, niektóre kadry wyglądają całkiem przyzwoicie, na pewno te przy których miałem wrażenie, że autor przerysowywał skądś tam twarze, ale są i takie bardziej "autorskie" wyglądające całkiem znośnie, więc ciężko w sumie stwierdzić dlaczego pełno jest takich po których można dostać niestrawności. Brak czasu? Brak chęci? Z tymi efektami wklejania to też różnie bywa, niektóre kolaże wypadają całkiem udanie, na niektórych dokładnie widać, że tło sobie gdzieś tam wisi, postać nr.1 to kolejna warstwa a postać nr. 2 jeszcze inna. Ja osobiście wolałbym już więcej takich konstruktów nie oglądać, ale jak ktoś lubi oglądać takie makabreski to zapraszam.
  Ogólnie rzecz biorąc mam dosyć mieszane odczucia na temat tego komiksu. Brakuje w nim szczerze mówiąc jakiejś konkretnej historii a przede wszystkim jakiegokolwiek pierwszoplanowego bohatera, można by uznać za takowego niemieckiego jednookiego oficera, tyle że większość jego występów bardzo słabo koreluje z całością, jego wątek prowadzi w sumie donikąd a sama postać służy chyba, tylko i wyłącznie do wpychania do głowy czytelnika jeszcze więcej informacji o otaczającym go świecie nie dając mu okazji do stania się autonomiczną postacią z krwi i kości. Na głównym planie znajduje się tu tak naprawdę, jak twierdzą niektórzy dickowska wizja alternatywnego świata po zwycięstwie III Rzeszy. I szczerze mówiąc nie jest to wizja specjalnie udanie przemyślana (do Dicka tutaj lata świetlne). Największym problemem jest tutaj tytułowy alchenit dzięki któremu Niemcy odnieśli swoje sukcesy, czyli górski porost (nie do końca jak się później okazuje) stanowiący cudowny narkotyk poszerzający świadomość (Diuna się kłania). Naukowcy spożywający ten specyfik wymyślają różne cudowne rzeczy łamiące znane nam prawa fizyki, tyle że oczywiście wszystko działające na alchenit. I w tym momencie ta oto niezwykła roślina staje się odpowiednikiem vibranium (będącego naraz i najlepszym izolatorem i superprzewodnikiem zależy co akurat scenarzyście pasuje) z disnejowskiej Czarnej Pantery, czyli kamieniem filozoficznym, który nie tylko transformuje wszystko wkoło siebie w co tylko dusza zapragnie, ale sam w sobie też jest wszystkim. Żeby zauważyć alchenit musisz najpierw spożyć alchenit, żeby go zerwać musisz zrobić to samo, nie wystarczy wskazać go palcem przez widzącego, aby go dotknąć trzeba go najpierw użyć. Wszystko co niezwykłe działa oczywiście na alchenit a dzieje się tak tylko dlatego bo autor jednocześnie opierając wydarzenia na triumfie Niemiec, to pomimo takiej przewagi technologicznej musi ich w jakichś sposób osłabić osłabić, aby nie zgasić emocji na starcie. Więc czytamy tutaj bzdety o niezwykłych gatunkach stali a to superlekkich a to superwytrzymałych a to niewidzialnych wyprodukowanych z alchenitu, które aby dostać swoich właściwości muszą być smarowane a jakże alchenitem co i tak wystarcza tylko na jeden dzień i tak wkoło Wojciecha. Pochodzenie tego alchenitu zwłaszcza na początku to istne pierdololo, w dalszej części albumu autor postara się o bardziej "naukowe" wyjaśnienie tego fenomenu (oczywiście to nauka na poziomie komiksów Stana Lee uwspółcześniona o kilka koncepcji co się pojawiły od tamtego czasu) co wyszło w sumie nienajgorzej. Spożywający alchenit, wszczepiają sobie w gardła jakieś fantastyczne urządzenia, które pozwalają na wypowiadanie równie fantastycznych wzorów matematycznych jako dźwięków, które "modulują" rzeczywistość co w praktyce czyni z nich magów. I na pierwszy rzut oka jest to bardzo fajny pomysł. Tylko, że takie coś doskonale sprawdza się w utworach ślizgających się po obszarach świadomego kiczu takich jak Hellboy czy Poszukiwacze zaginionej Arki a tutaj wszystko jest pisane tak bardzo, ale to bardzo na serio, że śmigający po niebie niczym Superman hitlerowcy (fatalnie oczywiście wklejeni w kadry) wypadają nieco idiotycznie. Ogólnie autor bardzo mocno epatuje tą stylistyką gestapowskich płaszczy i swastyk, które nie są swastykami wspominając co drugą stronę o słowiańskich podludziach (tak często, że się przez chwilę zastanawiałem czy on sam taki wielki "aryjczyk" czy raczej wręcz przeciwnie), że sam komiks przemienia się nie w wizję świata, który uległ planowi rozszerzenia Lebensraumu a raczej w jakieś szmirowate nazisploitation. Za to mniej więcej od połowy robi się całkiem interesująco i czytelnik ma okazję się przekonać, że autor faktycznie całkiem sporo zaczerpnął z prozy Dicka, tyle że nieżyjący dawno mistrz, zawsze opierał historię na konkretnym bohaterze, którego czytelnik miał okazję bardzo dobrze poznać i pewnie dlatego bardziej się wczuwał w jego zagubienie w niestałej rzeczywistości tu jak wspomniałem takowego bohatera brakuje, przez co końcówka raczej słabo skleja się z resztą (na dodatek Amerykanin, aż takim pesymistą chyba nie był). Ponarzekałem, ponarzekałem i odniosłem wrażenie, że Rafał Spórna owszem ma całkiem sporo dobrych pomysłów, tyle że niespecjalnie dobry z niego scenarzysta i jeszcze gorszy rysownik (czy tam grafik), natomiast raz komiks jakby nie patrzeć jest w sumie interesujący i potrafi przytrzymać przy sobie czytelnika, to na dodatek nie powoduje rozczarowania konkluzjami (no na bank koniec jest lepszy niż powiedzmy środek). No i oczywistym jego plusem zwłaszcza na naszym rynku jest to że jest dosyć oryginalny co powoduje, że pomimo sporej ilości rzeczy, które mi się nie podobały wystawię całkiem przyzwoite. -6/10.
   

   "Jeśli  zrobisz to teraz, to co będzie zaraz?" - Bartosz Sztybor, Piotr Nowacki. Kupione, bo kupione, bo tanio było. Kryminalno-gangstersko-obyczajowa historia w której głównymi postaciami są Pan Giraud - płatny morderca, Pani Mazgaj - kura domowa oraz Magiczny Juan - wrestler. Do tego dwójka czy trójka postaci raczej drugoplanowych. Komiks o tyle ciekawy, że większość opisów to porównanie do Pulp Fiction. Porównania tego typu z reguły o tyle zwracają uwagę na opisywane rzeczy o tyle prawie zawsze są niesprawiedliwe nieco w końcu to, że ktoś nigdy nie namalował Mony Lisy nie znaczy, że nie umie malować. No jakby nie patrzeć nie są te porównania całkowicie nietrafione, bo komiks ma postać układanki, która za pomocą nielinearnie przedstawionych perypetii, kilku całkowicie na zdrowy rozum nie powiązanych ze sobą postaci splata jeden gobelin ludzkich losów, który oglądając na sam koniec przekonamy się, że oni wszyscy lub rzeczy, które im się przydarzyły są lub byli w jakiś tam sposób ze sobą powiązani. Oprócz wcześniej wspomnianej produkcji Quentina Tarantino nakręcono całkiem sporo podobnych filmowych puzzli Memento, Przekręt, Magnolia, Amores Perros, 11:14 i pewnie wiele innych o których zapomniałem, ale dobrze faktycznie przyjmijmy, że najbliżej będzie do tego Pulp Fiction. Bo w tym momencie pada jeden z moich największych zarzutów co do tego tytułu, mam wrażenie, że scenarzysta, bo zakładam że to on jest pomysłodawcą tego przedsięwzięcia (chociaż oczywiście może być całkowicie odwrotnie), jakby nie bardzo zrozumiał co jest mocną stroną tego filmu. Tam zachwyca nie z pietyzmem konstruowana fabuła, ale bardziej czynnik ludzki na sposób, którego w komiksie raczej nie sposób oddać. Hipnotyzująca Uma Thurman, Samuel L. Jackson wyciągnięty prosto z lat 70-tych i John Travolta przeniesiony żywcem z późniejszej dekady oraz ich wysokiej próby aktorstwo, nieoczywiste hity na soundtracku, absurdalne dialogi prowadzone przez równie niedorzecznych bohaterów. "Jeśli zrobisz to teraz..." owszem pod względem konstrukcji fabuły może i ten film przypominać, ale pod względem formy kompletnie nic z tego nie zostaje. Są za to rysunki Piotra Nowackiego. Nie będę udawał, że jestem jakimś specjalistą od polskiej sceny bo mijam ją coraz szerszym łukiem, ale zdaje się to gość od Misia Zbysia. Rysunki sympatyczne, przyjemne dla oka, lekkie i jednocześnie nie wiem jak to nazwać energetyczne powiedzmy, wygląda na to, że pokazują to co ich autor chciał pokazać. Natomiast jestem raczej fanem szaty graficznej do treści, aczkolwiek powiedzmy że od czasu do czasu mały skok w bok od tej zasady jest nawet wskazany, tyle że zastanawiam się czy inni czytelnicy również będą wyrozumiali dla kryminalnego komiksu wyglądającego jak kolorowanka dla 6-latków, osobiście mam wrażenie, że autorzy nie doceniają trochę konserwatyzmu czytelników opowieści obrazkowych.
  Rysunki są fajne zatem, ale to w jaki sposób autorzy przekazują za ich pomocą treść już nie bardzo. Kadry na stronach umieszczone są w różnej liczbie od zera do czterech na dodatek na różnych pozycjach, co zapewne ma kontrolować tempo czytania. Nie wiem ja nie lubię być aż tak sterowany, owszem manipulacje autora czytelnikiem to rzecz dosyć częsta a takie które trudno dojrzeć to dobra zabawa, ale tutaj to zbyt ordynarne było i na dobrą sprawę nie do końca jestem pewien co miało na celu. Ogólnie forma całości jest dla mnie szczerze mówiąc nie do zaakceptowania, komiks pozbawiony jest dialogów a jedynymi występującymi tekstami są te w ramkach, z których na oko 80% opisuje dokładnie to co przedstawione jest na obrazku na dodatek dosyć często są one w postaci zdań prostych i czytanie czegoś takiego, było dla mnie po prostu męczącym doświadczeniem. Owszem komiks jest w pewien specyficzny sposób interesujący i byłem w sumie zaciekawiony jak to się wszystko rozwiąże czy raczek zawiąże, ale przez ten monotonny stukot słów mniej więcej w połowie już tylko chciałem, żeby się skończył. Czy zakończenie się spodoba? A ciężko powiedzieć w sumie, podejrzewam że pewne powiązania pominąłem, tego typu historie są raczej wielorazowego użytku, ale ja nie mam najmniejszej ochoty czytać tego jeszcze raz. Owszem widzę, że autorzy włożyli w ten komiks naprawdę dużo pracy zwłaszcza koncepcyjnej, tylko nie mogłem podczas lektury opędzić się od myśli "właściwie po co?". Tytuł niewiele mówiący i niespecjalnie zachęcający, okładka tak samo. Ja nie wątpię, że znajdzie się kilkoro wielbicieli tego komiksu, ale ja do tej podejrzewam sporej mniejszości nie należę. Ocena 4/10.


  "Kajko i Kokosz - Szkoła Latania, Wielki Turniej, Na Wczasach" - Janusz Christa. Klasyka którą znają "prawie" wszyscy więc ciężko cokolwiek mądrego (mniej lub bardziej) tu napisać. Czyli skrótowo, dwaj wierni wojowie zabierają swojego kasztelana do wiedźmiej szkoły wydającej prawa latania, wybierają się znaleźć barana do konkursu walk baranów (dla pewnych osób w 2024 roku, może to być wstrząsające) ogłoszonego przez miejscowego księcia oraz wybierają się na zasłużone wczasy.
   "Szkoła Latania" została dołączona do kanonu lektur szkolnych i tak czytając po tylu latach, zastanawiam się dlaczego akurat ten tom, bo szczerze mówiąc jestem nim odrobinę rozczarowany. O wiele bardziej podobały mi się poprzednie części, które były sporo obszerniejsze i rozbudowane. W "Szkole..." tak naprawdę miałem wrażenie, że niespecjalnie wiele się działo, jakby Christa dopiero uczył się pisania komiksów mieszczących się w jednym albumie przypominającym mniej więcej obszernością produkcje francuskie/belgijskie, zwraca uwagę jednakże solidny plus tego komiksu w postaci raczej ponadprzeciętnej nawet jak na tę serię ilości nawiązań do historii/mitologii/baśni. Za to bardzo przypadł mi do gustu "Wielki Turniej" on już zdecydowanie jest umiejętniej napisany, zabawniejszy i po prostu ciekawszy. Na dodatek autorowi zawsze bardzo fajnie wychodziło rysowanie wszelkiego rodzaju zwierzątek więc w fabule opartej w dużej mierze na nich musiało to po prostu zadziałać. No i oczywiście nie zapominajmy o oficjalnym debiucie Ofermy, który jeszcze nie był tutaj Ofermą tylko zwykłą ofermą i odrobinę inaczej wygląda niż w późniejszych komiksach (co nie jest pierwszyzną w tej serii, Janusz Christa dosyć sporo postaci przeprojektował w miarę rozwoju serii). "Na wczasach" uznałbym za niemalże tak udany jak "Wielki Turniej", gdyby nie fakt że wydaje się on dosyć wtórny zarówno w kwestii gagów jak i wątków fabularnych przypominając raczej coś w stylu wydania the best off...Tym razem dosyć sporo nawiązań do współczesności (tamtejszej) no i na głównym planie słynne "bum tra la la chlapie fala...", ten tekst pamiętam całe życie. Powtórzę się zatem po raz kolejny, pisząc to samo co przy poprzednikach, zapomniałem już jaki ten komiks jest fajny, ale na szczęście sobie przypomniałem. Ocena 7+/10.


  "Tytus, Romek i A'Tomek księgi XXI-XXXI" - Papcio Chmiel. Zgodnie z oczekiwaniami wobec zaczynającego się powoli spadku formy serii w okolicach tomu 20 dalszy jej upadek. Po kolei, stosunkowo nienajgorzej wypada tom 21 ten z mrówkami, przypominający nieco pod względem fabuły tom 15, chociaż z racji tego, że Papcio nigdy nie był specjalnie dobry w projektowaniu fantastycznych stworów obciążony koszmarnie wyglądającymi mrówkami, które występują w równie koszmarnych scenach rodem z horroru. Zeszyt nr. 21 Tytus gangsterem nie dość, że słaby fabularnie to na dodatek kończący się jakby w połowie i moralnie bardzo dwuznaczny (gdzie słynne bawiąc-uczy?). Jeszcze słabszy nr.22 Tytus i bzikotyki, nie dość że stanowiący fabularną powtórkę z rozrywki (marnej) z tomu poprzedniego to będący na dodatek przedstawicielem tej szkodliwej przynajmniej w moim mniemaniu dydaktyki, która więcej złego robi niż dobrego. Zdziebko lepszy niż poprzednicy Tytus w Nato, z plusikiem za występ Rambo, colonela Lechmana, który wyglądał toczka w toczkę jak zdebilały chorąży, który pastwił się nade mną podczas wypełniania moich obywatelskich powinności oraz wietnamskiej partyzantki (wcześniej handlarki ze Stadionu Dziesięciolecia) z peemem. Połączone luźno fabularnie dwa kolejny tomy bazujące na kompletnie poronionym pomyśle ożenienia Tytusa i kompletnie nijaki Tytus Graficiarzem. Tom 28 Tytus internautą, który bezapelacyjnie uznałbym za najgorszego Tytusa w dziejach, gdyby nie ostatni epizod, czyli taka bardzo staroszkolna kryminalna przygoda. Ostatnie trzy tomy to wymazanie żony Tytusa, która raczej nie zdobyła sympatii czytelników i nie do końca udana próba powrotu do klasycznych klimatów (aczkolwiek było już gorzej), całkiem przyzwoite tomy z piernikami i poszukiwaniem owoców chichotu ("origin" prof. T.Alenta!!!), niespecjalnie dobry z kibicami (prawie bez kibiców).
   No cóż jestem zakłopotany jakoś ciężko mi jechać po kochanym i nieżyjącym już Papciu, więc może zacznę od plusów. Rysunki ciągle potrafią być fajne (raczej główni bohaterowie, poboczne postacie to często istne koszmarki), chociaż ja zawsze byłem fanem tych z wczesnych książeczek, prostszych a jednocześnie pokazujących, że Henryk Jerzy Chmielewski był całkiem pomysłowym i naprawdę niezłym plastykiem. Jak zwykle fajnie wychodzą wierszyki, jak zwykle dobrze wychodzą fragmenty w których bohaterowie przenoszą się siłą wyobraźni w odległe czasy, kilka powiedzonek zabawnych i może nawet wartych zapamiętania. No i niestety to by było na tyle. Fatalny pomysł "udoroślenia" bohaterów, to co fajnie wyszło w Tytus Dziennikarzem mogącego się tłumaczyć, że chłopcy ucząc się mogą gdzieś tam dorabiać czy nabierać praktyk tak tutaj nie wiadomo z czego się utrzymują, bo najwyraźniej się niczym nie zajmują (może bezrobotni? takie czasy w końcu były). Kompletnie koszmarna żona Tytusa, Szympansia, chodząca makabreska z wyglądu i skupiająca w sobie chyba wszystkie negatywne cechy kojarzone powszechnie z kobietami za to nie posiadająca żadnego plusa (plusów lepiej, ten żart w Hanie Solo, może i niskich lotów ale był śmieszny). Na dodatek jest ona kompletnie nieśmieszna i w żaden sposób nie pasująca do grupy poszukiwaczy przygód, nie wspominając że cały czas się ciągają we czwórkę, przez co Rom i A'Tom faktycznie nieco kojarzą się jakimiś looserami-zboczkami. Kilka faktycznie śmiesznych gagów nie przesłania faktu, że większość dowcipów to suchary tyle, że ciężkie jak beton a ten końcowy już fragment serii pomimo oczywistego braku przekleństw wydaje się jakiś taki strasznie wulgarny, komiks niekoniecznie już skierowany do dzieci, chociaż nigdy nie brakowało w nim "dorosłych" tematów to dotychczas były one przekazywane w o wiele bardziej przyswajalnej formie. Bohaterowie piją, ćpają a sam Tytus zamiast urwisa, którego większość wygłupów spowodowana była raczej pewną nieświadomością przypomina częściej zwykłego luja (okradającego zwłoki w kostnicy, powaga), terroryści giną w eksplozji, japoński pilot-rozbitek, który całe życie przekoczował na bezludnej wyspie ratujący profesora T.Alenta na wieść o porażce Cesarstwa w IIWŚ umiera z rozpaczy (???) itd . Wspomnę jeszcze raz, nie oznacza to, że nie ma tutaj fajniejszych momentów czy w sumie całkiem przyzwoitych książeczek, natomiast mocno znaczący jest fakt, że te nieco lepsze fragmenty to czysty recykling wcześniejszych pomysłów, za to te gorsze potrafią być naprawdę prymitywne. Ocena zbiorcza 5/10.