Ostatni kwartał w pigułce.
**** Znakomite
Orły Rzymu – czytane pierwszy raz, w formie integrala. Czułem się jakbym oglądał Gladiatora po raz pierwszy. Fantastycznie narysowany komiks. Rzym jest miastem pałaców, marmurów, pięknych ludzi, Germania jest ciemnym, brudnym zadupiem na końcu ówczesnego świata. Są dynamiczne sceny walk, cycki, konie, zwierzęta, polowania, cycki, wielkie bitwy, lejąca się krew, flaki, cycki. No i są cycki. No dobra, te ostatnie trochę na siłę wciskane co parę stron, ale Marini już tak ma i nie ma co marudzić. Ale oprócz tego sama historia jest również co najmniej dobra. Dwóch młodzieńców (jeden germański książę, drugi Rzymianin z domieszką germańskiej krwi), których połączył los, ale którzy będą musieli rozstrzygnąć, która część świata jest im droższa. No i która kobieta jest ważniejsza. I czy to się ze sobą da jakoś pogodzić. To wszystko na tle (mniej lub bardziej) prawdziwej historii. Byłby z tego niezły serial. Scenariusz jest właściwie gotowy, tylko pewnie temat już trochę zagospodarowany przez inne filmy / seriale. W komiksie dzieje się naprawdę bardzo dużo. Od pierwszej do ostatniej strony są intrygi, walki, pościgi, pełne napięcia i emocji dialogi. Czyta się to znakomicie, trudno przerwać. Nie ma filozofowania o sensie istnienia, celu życia. To nie taki komiks. Większość postaci jest jednowymiarowa, jest też bardzo wielu bohaterów drugiego planu, którzy nie dostają zbyt wiele miejsca. Ale nie czuję niedosytu z tego powodu. Komiks przenosi czytelnika w bardzo mroczne czasy, pełne trudności, walki o przetrwanie, gdzie o losie jednostek i całych społeczności decydował ślepy traf albo decyzja tej czy innej wysoko postawionej figury. Nawet ci uprzywilejowani często kończyli życie na bagnach Renu, Łaby i to w dość niekomfortowy sposób. Pewnie też dlatego starali się korzystać z chwil względnego pokoju między jedną kampanią a drugą. Te dwa wieczory spędzone z tym komiksem to była świetna rozrywka. Komiks kończy się tak, że ciąg dalszy jest jak najbardziej możliwy i nawet pożądany.
Buddy Longway (4) – Buddy przez cały tom szuka swoich bliskich, najpierw pomaga przypadkowo spotkanym ludziom, a później wplątuje się w większą awanturę między Indianami a niebieskimi kurtkami. W to wszystko wplecione są historie z dzieciństwa Chinook, Buddy’ego i przedstawiona historia jego ojca. Kto czytał poprzednie części, ten wie, czego się spodziewać i nie trzeba namawiać. A kto nie czytał, to powinien. Dla mnie już powoli ta seria staje się ulubionym westernem komiksowym.
Kolekcja Toppi (6 – Japonia) – tym razem kilka opowieści z kraju kwitnącej wiśni. Będą biedni wieśniacy, ich panowie, samurajowie, roninowie, miecze i pojedynki. Jak zwykle sporo egzotyki, niezłych a nawet dobrych historii o honorze, odwadze, walce dobra ze złem. Ale to wszystko ma mniejsze znaczenie, bo najważniejsze dzieje się tutaj na poziomie rysunków. Styl z poprzednich tomów jest taki sam / albo bardzo podobny (ja niuansów nie wyłapuję aż tak bardzo) i oczywiście można zarzucić, że jest nudno, bo ciągle tak samo. No ale nie jest nudno. Jak się patrzy na rysunki stworzone przez geniusza, to to się nie może znudzić.
*** Dobre
Thorgal (24-28) – te albumy czytało mi się z przyjemnością. Nie były może jakieś odkrywcze czy oryginalne, ale stanowiły ciąg następujących po sobie wydarzeń i przewijał się główny wątek powrotu do krainy Wikingów. Oczywiście, po drodze było mnóstwo przygód i zmian planów, tajemnicze choroby, zaginione cywilizacje, jakieś nawiązania do cesarstwa rzymskiego (tak mi się przynajmniej wydaje patrząc po strojach i obyczajach pi razy oko). No i pamiętny album pt. Kriss de Valnor.
Pewnego razu we Francji (3) – zakończenie historii o obrotnym człowieku, który przed wojną przejął biznes skupu złomu, w czasie wojny dorobił się ogromnych pieniędzy na handlu z Niemcami, ale też działał w ruchu oporu i ratował ludzi korzystając ze swojego bogactwa. Trzecia część rozgrywa się już po wojnie, gdzie różnego rodzaju służby i całe społeczeństwo próbuje poradzić sobie z wojenną przeszłością, gdzie znacząca jego część w różnym stopniu kolaborowała z okupantem. Ten proces rozliczeń nie ominie również i głównego bohatera. Muszę przyznać, że zakończenie historii, jak i wszystkie trzy części trzymają równy, wysoki poziom. Wszystko jest starannie przemyślane, zaplanowane. Wprowadzane są liczne wątki poboczne, bohaterowie drugiego, trzeciego planu, ale nie ma wrażenia, że panuje chaos. Bohaterowie żyją w bardzo skomplikowanych czasach i są zmuszeni do podejmowania trudnych decyzji, często idąc na kompromisy i później ponosząc konsekwencje. To jest w sumie mój ulubiony gatunek komiksowy, gdzie ludzkie historie przeplatają się z historią (mniej lub bardziej prawdziwą), polityką. Można obserwować różne postawy ludzi i ich rozwój w trakcie historii. No i rysunek również trafia w moje gusta. Jest dość realistyczny, urozmaicona scenografia, ale też postaci lekko karykaturalne, co ułatwia mi rozpoznawanie twarzy, bo na co dzień mam z tym problem.
Droga – tutaj mam trochę mieszane odczucia, bo jako adaptacja komiksowa to jest świetna robota (rysunki, kompozycje, świat, postaci, „kolory”, dialogi itd.) ale będąc związanym scenariuszem (takie podejście, że trzymamy się pierwowzoru dość ściśle) więcej wycisnąć się nie dało. Ale po kolei. Nie czytałem książki, nie czytałem wcześniej postów o tym komiksie. Chciałem go przeżyć od początku do końca bez żadnej informacji, co mnie będzie czekać. I tak trzeba to było zrobić. Gdybym nawet mniej więcej znał treść, to by już nie było to samo. Mogłem z bohaterami odbyć tę podróż ze wszystkimi szczegółami, przygodami i emocjami. Manu Larcenet to jest wielki artysta i doskonale wie, jak prowadzić opowieść. Nawet jeśli akcja wydaje się dość monotonna, to jest to zrobione po mistrzowsku. Co chwila są jakieś elementy, które przykuwają uwagę, pojawia się napięcie. Jak już zupełnie nic nie widać na horyzoncie, to ojciec i syn próbują ze sobą rozmawiać, ustalić jakieś zasady funkcjonowania, przekazać i zrozumieć czym jest człowieczeństwo, jeśli nadal to coś w tym świecie znaczy. To wszystko sprawia, że komiks stoi u mnie na półce obok Blasta czy Raportu Brodecka. To jest podobny rozmiar kapelusza tzn. komiksu.
Trochę za to nie siadł mi sam scenariusz. Poszczególne elementy już gdzieś widziałem
(zniszczona przyroda, ruiny miast / domów, wraki samochodów, rozkładające się ciała, jakieś mniej lub bardziej zorganizowane bojówki, kanibalizm, rozpad społeczeństwa, wrogość, walka o przetrwanie kosztem innych itd.).
W tym zakresie to zabrakło mi jednak trochę oryginalności, jakiejś nowej koncepcji, nowego elementu czy świeżego spojrzenia na temat.
Jeszcze parę słów na temat ukazanej brutalności. Rozumiem, że założenie było takie, że nie ma taryfy ulgowej. Realizm, a może naturalizm posunięty tak daleko jak to możliwe. W komiksie widzimy to, co główni bohaterowie i zakładam, że książka jest w tym zakresie podobna. Ja mam jednak takie odczucia, że zaczynamy momentami popadać groteskę. Gdzieś jest ta granica między horrorem a makabrą. Nie przepadam, gdy skręcamy w takie klimaty. Wytrąca mnie to z samej historii i całe napięcie schodzi. Na szczęście mowa tu o pojedynczych kadrach, a nie całych epizodach. Straszniejsze jest to, czego nie widać dokładnie. Ale ok, taki był pomysł i konsekwentnie to zostało zrealizowane.
Dość ciekawy był za to pomysł (albo nie było pomysłu i tak to zostawiono), że w sumie nie wiemy, co się stało. Jaki kataklizm nastąpił, ani dokładnie kiedy. Trochę się tego doszukiwałem w trakcie lektury, po cichu licząc, że coś gdzieś zostanie przemycone. Ale nie wyłapałem zbyt wielu wskazówek. Z komiksu wynika, że bohaterowie przeszli kilkaset kilometrów. Na całym obszarze nie ma praktycznie roślin ani zwierząt. Wszystko jest zniszczone. Leżą ciała w różnych miejscach, w różnych stanach rozkładu. Czy to były bomby? Była mowa o tym, że ludzie w samochodach nie zdążyli uciec przed ogniem. Ale praktycznie każdy kilometr kwadratowy musiałby być objęty takim zniszczeniem, a nie punktowo. No i też temat promieniowania się nie pojawia. Chyba, że o czymś oczywistym już nikt nie wspomina. Jest też mowa o pyle unoszącym się w powietrzu, więc ewentualnie może chodzi o jakieś meteoryty czy coś takiego. W książce też zdaje się nie ma wyjaśnienia (przeczytałem jakiś opis po skończeniu komiksu). I jakkolwiek zazwyczaj nie lubię takich zagrywek, tak tutaj mi to odpowiada. Nie odciąga od głównej historii. Gdyby przyjąć jakąś konkretną katastrofę, to trzeba by skutki pod nią dostosować, a wtedy (być może) wydźwięk historii byłby inny od zamierzonego.
Terapia grupowa – komiks o autorze komiksów (Manu sam o sobie) i jego zmaganiach z twórczą niemocą. Komiks bardziej zbliżony i tematyką i rysunkowo do Codziennej walki – w odróżnieniu od bardzo mrocznych klimatów Brodecka, Blasta czy Drogi. Razem z bohaterem / autorem walczymy o wpadnięcie na pomysł stulecia, który pokaże całemu światu, że Manu się wcale nie skończył i znowu będzie na szczycie. Patrzy na białą kartę przed sobą i próbuje coś na niej stworzyć. Ale to bardzo trudno zrobić, gdy w głowie kołacze się mnóstwo chaotycznych myśli. Większość pomysłów kończy się więc dość komicznymi porażkami. I ogólnie w tym komiksie jest bardzo dużo humoru i to takiego jak lubię (nie, że grubas się poślizgnął na skórce od banana i przygniótł psa, ale takiego bardziej podszytego ironią, czasem dramatem). Najbardziej podobały mi się sceny z rodziną – juniorem karateką, juniorką filozofką i żoną, która mając w domu prawdziwego artystę musi praktycznie wszystko sama ogarniać i wytrzymywać stękania męża, jaki on jest zarobiony:)
W komiksie zastosowano bardzo wiele różnych stylów rysunkowych, często też wkładając inne elementy, jak wycinki gazet, zabawę całą kompozycją na stronie, czcionką. Widać ogrom pracy i autora i polskiego wydawcy, żeby to opracować jak najlepiej się da. I ten efekt jest znakomity, co jest zresztą znakiem rozpoznawalnym Mandioci.
Żeby nie było tak słodko, to sam komiks gdzieś w środku zaczyna się dłużyć. Kilka razy powtórzony jest schemat, że już prawie jakiś pomysł się pojawia, ale nagle ktoś/coś sprowadza wszystko na ziemię i dupa. Samej „akcji”, że nasz bohater gdzieś idzie, coś robi, coś się wydarza i on jakoś próbuje na to reagować jest względnie niewiele. Sporo jest takich dialogów ze sobą, komiksów tworzonych w komiksie, które nie zawsze trzymają się jakiejś kupy. Na pewno nie jest to typowy komiks z przygodami bohatera opowiedziany od A do Z. I sam też miałem chwile zwątpienia w czasie lektury. Komiks stawia lekki opór. I pewnie nie każdemu podejdzie, ale w mojej opinii to bardzo ciekawa i oryginalna pozycja.
Alvar Mayor (3) – tak jak poprzednio otrzymujemy zestaw krótkich historii (12-stronnicowych) o przygodach głównego bohatera. Pełno jest, jak to w tej serii, poszukiwaczy skarbów, zaginionych miast, tajemniczych map, magii. Tematem przewodnim, przynajmniej w pierwszych opowiadaniach jest sen i wpływ, jaki może wywierać na rzeczywistość. Kilka ciekawych pomysłów fabularnych można tutaj znaleźć. Czytając te historie przypominają się te tworzone przez Toppiego – też często pojawia się jakaś puenta na koniec. Czasami te opowiadania tworzą dłuższe historie, ale tematyka jest prawie zawsze podobna. To zdaje się już ostatni tom i tutaj mam pewien zgrzyt.
Tom urywa się jakby w połowie dłuższej historii – opowieści o ojcu głównego bohatera. I nie wiem, czy ten projekt został z jakiegoś powodu porzucony, czy tak miało zostać pewne niedopowiedzenie? No i trochę zabrakło jakiegoś rozwiązania dla głównego bohatera. Człowiek łaził z nim po dżungli, wpadał w zasadzki, czasem dał komuś po gębie i jak to się skończyło wszystko? Gawędą ze starym pijakiem przy ognisku? Straszny niedosyt.
Wydział 7 (Upiór) – 1967 rok i przygotowania do wystawienia Dziadów. Lubię takie nawiązania komiksów do wydarzeń historycznych (no tak z przymrużeniem oka oczywiście, bo mamy jednak do czynienia z wydarzeniami nadnaturalnymi w tej serii). Uwielbiam też taki styl rysunków – realistyczny, akcja dziejąca się w nocy, przy sztucznym oświetleniu, nasycone kolory. Naprawdę znakomicie zrobiony komiks.
Wydział 7 (Spółdzielnia) – jeden z tych zeszytów, który bardziej mi przypadł do gustu. Historia z dreszczykiem, świetnym pomysłem, jak zwykle świetnie zilustrowana.
Przyjaciele Roda Taylora – wznowienie komiksu, który pewnie wiele osób pamięta z młodości. Czytałem go (tak jak i każdy w tamtych latach) wielokrotnie i teraz mogłem go sobie przypomnieć. Historia prosta jak drut, też niedługa. Ale nie zestarzała się aż tak bardzo. Styl rysunków Wróblewskiego zawsze mi odpowiadał. Kolory wydają się być trochę podrasowane, ale też już nie potrafię za bardzo sobie przypomnieć, jak to kiedyś wyglądało. Na pewno papier nie jest tak podły jak 30 lat temu. Wygląda to wszystko bardzo ładnie. W komiksie jest też druga, niedokończona historia westernowa i trochę wspomnień o autorze, kilka jego zdjęć.
Świat mitów (Jazon) – jeden z grubszych tomów opowiadający dość kompleksowo historię Jazona i wyprawę po złote runo. Można powiedzieć, że to taki crossover, bo pojawia się sporo bohaterów innych mitów (jak Herakles, Tezeusz). W czasie podróży mija się np. Prometeusza przybitego do skały. Dla mnie ten tom był jednym z ciekawszych, bo jakoś mniej znałem tę historię. Podobna trochę do Odysei, ale ładnie narysowane (pejzaże, architektura, panie), opowiedziane bez żadnych dłużyzn czy zgrzytów. Plus ciekawy komentarz, który skupił się na tym, czym dla starożytnych była sprawiedliwość i jak wg nich powinien wyglądać harmonijny świat.
Metal Hurlant (7 – Potwory) - chyba najlepszy współczesny tom tej serii. Są i niezłe historie, są różne style rysunkowe. Szczególnie zapadła mi w pamięć historia o seryjny mordercy, która jest narysowana w sposób zjawiskowy. Z liczbą detali, która aż bije po oczach. Petarda. Tytułowe potwory są trochę mylące, bo charakter opowieści z dreszczykiem wcale nie ogranicza się to jakiśtam stworów wyłaniających się z kąta czy strychu.
Żeń-szeń zgniłe korzenie – najnowszy komiks Craiga Thompsona (Blakets, Habibi). Niemałą trudność sprawia określenie, o czym jest ten komiks. Bo zawiera w sobie wątki biograficzne / obyczajowe z reportażem. To wszystko się ze sobą mieli i gdy już masz dosyć czytania o procesie sadzenia czy zbierania żeń-szenia, komiks przeskakuje na inne tory. Komiks jest można powiedzieć pewną kontynuacją, czy uzupełnieniem Blankets. Jest sporo nawiązań, wyjaśnień, dodatkowych informacji. Sam komiks stoi na półce w kilku kadrach:) Przedstawione są reakcje rodziny na to co kiedyś Thopson opisał. Natomiast „akcja” tego obecnego komiksu to wspomnienia z dzieciństwa (praca na polu), zbieranie informacji do napisania komiksu o żeń-szeniu (taka lekka schiza, że patrzymy, jak toczyły się przygotowania do stworzenia komiksu, który mamy w rękach, ale fajny zabieg) i rozmowy z rolnikami z USA, Chin, Korei o tym jak kiedyś wyglądała uprawa, jak jest teraz. To ostatnie często jest uzupełnione o opis zmian społecznych / kulturowych w ostatnich dekadach oraz rodzinne historie niektórych rozmówców. I tak jak wspomniałem, gdy dość techniczne i dość złożone tematy związane z uprawą i całym przemysłem żeń-szeniowym zaczynają męczyć, tematyka zaczyna przeskakiwać na nieco inne tematy. I tak czytając miałem huśtawkę opinii – czy mnie to zanudza, czy jednak czytam z przyjemnością. Ostatecznie przeważyło to drugie. A zaważyła na tym w dużym stopniu strona graficzna. Ten komiks jest po prostu przepięknie zilustrowany. Format jest mały, gęste kadry, kreska niby uproszczona, ale tylko tak się wydaje, bo każdy kadr jest wypełniony szczegółami. Prawdziwe mistrzostwo świata, że wydawało by się prostymi środkami osiągnięte jest tutaj prawdziwe mistrzostwo. Dodatkowo jest zabawa kompozycją na stronie. Nie zawsze jest to kilka prostokątnych kadrów. Też słowa uznania należą się Timofowi – kapitalnie wydany komiks od okładki, przez papier, przez jakość druku (przy takim materiale to było kluczowe, żeby czytelnik mógł te wszystkie detale zobaczyć i docenić kunszt autora), przez liternictwo aż po cenę. Naprawdę czapki z głów. Myślę, że do TOP10 tego roku mi wskoczy.
** Niezłe / można przeczytać
Uniwersum DC wg Neila Gaimana – nieznany mi wcześniej zestaw komiksów Gaimana, czasami również z postaciami, których nie znam wcale albo prawie wcale. Ale czas spędzony nad lekturą był przyjemny. Ja generalnie lubię komiksy Gaimana, uważam, że są niesztampowe, przemyślane, czasami z dreszczykiem, czasami z humorem i tak też tutaj było:
- historia z Poison Ivy i agentem, który zaczyna tracić dla niej głowę – na plus
- telewizyjny reportaż o różnych złoczyńcach (pisany przez innych) – również na plus
- humorystyczny short o Batmanie i Jokerze czekających na swoją scenę w komiksie – świetne
- historia z Supermanem i Halem Jordanem – trochę mniej mnie zainteresowała, też wyszedł tutaj mój brak obeznania w świecie DC
- jakaś taka historyjka z przymrużeniem oka i zupełnie nieznanymi mi tematami – nie doczytałem; małe kadry i małe zainteresowanie z mojej strony
- Co się stało z zamaskowanym krzyżowcem – pierwszy raz czytałem. Tytuł nawiązywał do historii o Supermanie A. Moore’a (którą uwielbiam). Nie powiem, żeby mnie ta historia zachwyciła. To miał chyba być taki list miłosny do tej postaci (i list to był, ale jako posłowie, które było dla mnie ciekawsze niż sam komiks). Zebranie głównych postaci nad trumną i snucie wspomnień wydało mi się trochę mdłe. Jako ciekawostka bardziej niż udany komiks.
Thorgal (29-32) – moment zmiany scenarzysty i wprowadzenie zupełnie nowego wątku, gdzie głównym bohaterem jest Jolan. Tu kończę swoja przygodę z Thorgalem. Myślę, że ponad 30 albumów wciągnięte w parę tygodni to i tak więcej niż się spodziewałem. Może kiedyś spróbuję jeszcze kilka przeczytać, gdy przyjdzie czas posuchy. Ale teraz mam małą kupkę wstydu, więc czas się za nią brać. Za plus w tych częściach zaliczam zmianę stylu ilustracji na „malarski”. Tak to roboczo nazwę, bo styl z takiego klasycznego przeszedł w bardziej przypominający Zemstę Hrabiego Skarbka. Mnie to się bardzo podoba. Nawet żałuję, że wcześniejsze albumy nie były tak ilustrowane. Scenariuszowo odczuwam lekkie tąpnięcie i kolejne przygody w Asgardzie z jakimiś coraz dziwniejszymi przygodami i stworami ostatecznie mnie zachęciły do powiedzenia pas.
Beverly – po przeczytaniu Sabriny poszedłem za ciosem. Tutaj mamy do czynienia z kilkoma krótszymi historiami rozgrywającymi się w małomiasteczkowej amerykańskiej rzeczywistości i wśród młodych ludzi (przeważnie). Styl opowieści, dość surowy, oszczędny w słowa i rysunkowo bez żadnych upiększeń, jest zbliżony do poprzedniego komiksu. Proste niby historie, osadzone w wydawałoby się spokojnych przedmieściach (taki serial Cudowne lata mi się przypominał w trakcie czytania), nie są wcale łatwe w odbiorze. Czuć taki podskórny niepokój. Bohaterowie nie wydają się szczęśliwi, zmagają się ze swoimi mniejszymi lub większymi problemami. I od tej strony wydawałoby się, że komiks powinien mi podejść jak Sabrina, ale tak się nie stało. Oględnie mówiąc, to trochę nie poczułem poruszonej tutaj tematyki. Emocje młodych ludzi to nie jest to, w czym się odnajduję. Mam tendencję do ich bagatelizowania i nie traktowania poważnie. Też nie powiem, że taki gatunek komiksu (i rysunku) jest moim ulubionym i jak historia nie dotknie jakiejś czułej struny, to i trudno wtedy o jakieś zachwyty. Ale złego słowa powiedzieć nie mogę.
Astro City (1) – gdy zapowiedziało się polskie wydanie, to trochę poczytałem na necie, co to właściwie jest, coś obejrzałem na Youtube. Akurat było w jakiejś promocji (bo wydanie polskie dla mnie zdecydowanie za drogie za SH, którego na co dzień nie czytam), to wrzuciłem sobie trzy tomy. Mimo że seria z zupełnie innego uniwersum niż DC czy Marvel, to wiele elementów znajomych było: typ latający w czerwonej pelerynie, heroina interweniująca głównie w kobiecych tematach, ubrany na czarno mściciel wyruszający na akcję tylko nocą, jego młodociany pomocnik, rodzina bohaterów, zmieniający kształt kosmici. Pewnie bardziej obyci wyłapią więcej nawiązań. Początkowe zeszyty raczej przedstawiają niektórych bohaterów – albo im towarzyszymy, albo oglądamy ich i całe miasto oczami zwykłych mieszkańców. Te zeszyty przypominały mi nieco Marvels (zresztą ten sam scenarzysta, a Ross to tu okładki rysował zdaje się). Później to już bym powiedział dość klasyczne SH się robi. Zaczyna się jakaś większa afera, kończy się wielką bitwą. Tak nie do końca wiem, czy to ma być pastisz, czy te historie mają być serio. Ja nie do końca czuję te klimaty i nie czytam z jakimś większym zaangażowaniem. Zaskoczeń zbyt wielu nie ma…
Alack Sinner (tom 1) – wielki rozmiarowo komiks o przygodach prywatnego detektywa, który jakimś cudem rozwiązuje kolejne sprawy, mimo ze wiele czasu spędza z butelką czy kuflem. Można chyba napisać, ze to komiks noir – są spelunki, jest detektyw, są typy spod ciemnej gwiazdy, są policjanci, którzy też nieraz mają wiele za uszami (zresztą Alack też był policjantem i później ma dość złożone relacje z byłymi kolegami). Komiks składa się z ok. 10 historii, różnych spraw kryminalnych. Z czasem powtarza się grono bohaterów, znajome już miejsca. Czyta się je z przyjemnością, są wciągające. Czas mija szybko, ale kartki wcale się szybko nie przewijają. Jest trochę do czytania. Są też fajne pomysły jak prowadzenia akcji trochę poza kadrem (z dialogami dochodzącymi gdzieś zza ramki), czy też
. W innym wątku napisałem po kilku takich nowelkach, że jest fajnie, ale no coś by się przydało, żeby dłużej przyciągnąć uwagę. Jakieś urozmaicenie, czy nowa intryga. No i jest w drugiej połowie komiksy wyraźna zmiana tematyki. Chciałem, to dostałem, ale jak to często bywa, że lepsze jest wrogiem dobrego, tak i tutaj się okazało. Ta zmiana charakteru kolejnych historii z kryminalnych na bardziej obyczajowe trochę mi nie podeszła. Też mam wrażenie, że zmienił się również rysunek (on od początku nie był w mojej opinii najsilniejszym punktem – nieco karykaturalne twarze mnie trochę drażniły) i momentami już stawał się „dziwny”.
Nie wiem, czy kupię kolejny tom. Jakoś podskórnie czuję, że formuła tego bohatera trochę się wyczerpała. Powtarzalne historie kryminalne czyta się świetnie, ale też trzeba być bardzo kreatywnym, żeby nie zjadać swojego ogona. A czy na historię obyczajową, to tutaj jest duży potencjał? Mam wątpliwości.
Opowieści makabryczne – pozycja bardzo podobna do innej pozycji Mandioci (Opowieści grozy), przy czym tutaj te krótkie historie są raczej „adaptacjami” mniej znanych utworów. Jest też kilka zdaje się oryginalnych pomysłów, a część historii zaznaczono, że były inspirowane wcześniejszymi utworami. I jak to bywa w takich kompilacjach, coś się spodoba, a coś trochę mniej. Jeśli ktoś lubi takie czarno-białe, trochę gotyckie, trochę pulpowe historie to powinien być zadowolony. Ja miło spędziłem 2 wieczory (koniecznie trzeba czytać w ciemności:)). Poprzedni zestaw chyba zrobił na mnie lepsze wrażenie, ale różnica nie jest jakaś istotna. Na półce stoją obok siebie, z tym samym tytułem na grzbiecie zresztą
Lekcje aktorstwa – z rozpędu wziąłem się za kolejny komiks Drnaso, ale tak jak w przypadku Beverly nie podszedł mi już tak jak czytana najwcześniej Sabrina. Pomysł, żeby przedstawić ludzi z różnymi problemami spotykającymi się na „lekcjach aktorstwa” może i był z początku intrygujący, ale w czasie lektury złapałem się na tym, że dużo ciekawsze były same problemy tych ludzi, niż to co się działo na samych zajęciach. Lekcje stawały się coraz bardziej abstrakcyjne (no ile można improwizować? I to nawet bez żadnego konkretnej myśli przewodniej? Jako ścisły z zasady umysł czułem się z tym lekko zagubiony. Ale dla ciekawostki dodam, że kiedyś córka chodziła na podobne zajęcia i ta technika również była tam szeroko stosowana – np. starsza grupa miała za zadanie zbudować scenę w oparciu o jedno słowo i zobaczyć, gdzie ich to zaprowadzi). Coraz więcej miejsca w komiksie zajmowały właśnie takie niby luźne scenki i ostatecznie to, co mnie najbardziej interesowało, gdzieś się zagubiło. Nie jestem aż tak wrażliwym i empatycznym człowiekiem, żeby wyłapywać niuanse zachowań poszczególnych ludzi w tych scenkach i zastanawiać się, w jaki sposób ich życie i odgrywane improwizowane role wzajemnie się przenikają i jak się wewnętrznie zmieniają. Może jeszcze, gdyby ta grupa była mniejsza, to by mi łatwiej było za nimi wszystkimi nadążać. No i zupełnie nie zrozumiałem zakończenia.
Gdzie ich ten cały John zabrał? Do czego ich rekrutował? Coś ktoś?
Ale, żeby tak nie stękać, to jednak Drnaso ma swój wyraźny styl. Komiksy są przemyślane, zaplanowane, chcą coś skomentować, podejmują trudne, społeczne tematy. Na pewno będę sięgać po każdy kolejny jego komiks.
Dieter Lumpen – główny bohater jest lekkoduchem, kobieciarzem, awanturnikiem, poszukiwaczem bogactwa i przygód, podróżnikiem. W jednym tomie zwiedzi niemal cały świat. Zdobędzie i straci fortunę i to chyba więcej niż raz. Niby stara się jakoś być w porządku, ale też nie zawsze przykłada się do tego ze 100% zaangażowaniem. Na początku historie są dość krótkie, kilka, kilkanaście stron. Później pojawiają się coraz dłuższe formy. I te późniejsze już mniej mnie interesowały. Te krótkie miały swoją dynamikę, humor, swobodę. Im dalej w las, tym takie bardziej nijakie mi się to wszystko wydawało. Rozwój postaci nie udawał się jakoś wybitnie, a same przygody traciły trochę na swojej atrakcyjności. Dla miłośników awanturniczych historii o klasycznej kresce.
Love Robot – szukałem parę miesięcy tego komiksu i nagle nastąpił prawdziwy wysyp (gdzieś w ogłoszeniu była wzmianka, że odnalazło się ileś egzemplarzy gdzieś w piwnicy i rzeczywiście wali stęchlizną, aż człowiekowi się żołądek zawija na supeł). Sama historia jest strasznie absurdalna, że seksrobot ucieka od swojego inżyniera i sieje coraz większą panikę w W-wie pierwszej połowie lat 90-tych. Politycy próbują (albo i nie) się tym jakoś zająć. Na kadrach pojawia się cała plejada polskich i zagranicznych polityków tamtych lat (niektórzy nadal się kręcą po telewizjach). A rysunkowo jest kapitalnie. Czarno-biała kreska, niby oszczędna i delikatna, ale każdego z gęby da się bez problemu rozpoznać. Ależ ten człowiek miał w rękach moc. I pomysł też, bo nadal te komiksy się czyta z bananem na twarzy. Nawet błędy ortograficzne tu i tam schodzą na dalszy plan.
Mroczne miasta (Wspomnienia wiecznej teraźniejszości) – w mojej ocenie chyba najsłabszy do tej pory tom z tej serii (ale wiadomo, w porównaniu z poprzednikami coś niezłego może wyglądać po prostu blado). Niby wszystkie elementy tego świata są (jakieś dziwne miasto, zagubiona jednostka, która czuje, że coś tutaj nie gra i coś się przed nią ukrywa, jest ciekawy pomysł). Tylko trochę szybko się to rozwiązało wszystko. Co prawda, czytałem na dużym zmęczeniu i raczej szybko, aby nie przybić gwoździa przed końcem. Następny tom (Nemo) odpuszczam sobie, tak jak odpuściłem kiedyś Drogę do Armilii. Powtórzę się tutaj, ale naprawdę przydałby się jakiś tom wieńczący ten cykl. Wtedy poczułbym satysfakcję na wyższym poziomie.
Dziewczyny z Pillaru – znany już u nas duet (Zakazany port, Ziemia niebo kruku i komiksy dziecięce) opowiada historie pracownic domu uciech w portowym mieście w Anglii sprzed 200 lat. Komiks ma dość lekki, trochę frywolny charakter. Główne bohaterki raczej nie narzekają na swój los, wspierają się w swoich mniejszych lub większych problemach, dbają o siebie nawzajem. Miewają romanse z klientami i nie tylko. No sielanka po prostu. Rysunkowo jest podobnie do Ziemia niebo kruki. Mnie się taki styl podoba i pasuje również do takiej lekkiej historii. Zgrzyt miałem tylko jeden –
wątek z tajną misją kapitana i jego załogi, który rozgrywał się w sekrecie nie doczekał się zupełnie ciągu dalszego. Nie wiem, czy to taki zapełniacz tylko był, czy jakiś ciąg dalszy był planowany? No niepoważnie to trochę wyszło.
Można przeczytać, ale w porównaniu z poprzednimi komiksami tego duetu, to nie wypada to zbyt okazale.
* Nie podeszło lub wręcz wymęczyło
Historia science fiction – w sumie to bardziej ilustrowana książka niż komiks, bo „bohaterowie” są raczej narratorami rozmawiającymi o kolejnych epokach, krajach, czy trendach w literaturze sci-fi. Mnie się wydawało, że jakoś tam się orientuję w tym gatunku. Może odkąd skończyłem 15 lat, to mniej, ale w dzieciństwie po kolei z kumplami czyściliśmy regały biblioteki. I teraz czytając ten zbiór, to okazało się, że znam tylko absolutną klasykę (Verne, Clarke, paru innych). Ale tutaj pojawiają się setki nazwisk, jeszcze więcej utworów (często w oryginalnych tytułach, bo niewydane u nas).
Najwięcej czasu spędza się oczywiście w USA, w pierwszej połowie 20 wieku, gdzie powstawały coraz to kolejne magazyny poświęcone sci-fi. Opisywane są okoliczności ich powstania, autorzy i tytuły przewijające się przez nie. Jeszcze wcześniej jest podany rys historyczny i kilka tytułów z wcześniejszych epok, które noszą znamiona tego, co dziś uważamy za sci-fi. Ponadto sporo czasu jest poświęcone na rynek angielski i francuski. Pod koniec jest szybki przegląd innych krajów / kontynentów. Tutaj się zastanawiałem, czy pojawi się S. Lem, no ale się pojawił w jednym kadrze.
Moje główne odczucie po przeczytaniu do „przytłoczenie”. Wiele stron to istna wyliczanka nazwisk i ich tytułów. Większości oczywiście zupełnie mi nie znanych. W tym aspekcie ta pozycja to istna skarbnica wiedzy dla tych, którzy szukają pomysłów na kolejne lektury. Ja bym wolał więcej analizy samych trendów / nurtów czy głównych tytułów, jakiś przełomowych utworów. Wyliczankę nazwisk i tytułów można było zostawić w jakimś spisie ułożonym w uporządkowany sposób. Autor wykonał tytaniczną pracę, ale odbiór jest bardzo trudny. Najbardziej docenią chyba osoby, które znają temat od podszewki.
Wszystko koncentruje się na prozie – jeśli ktoś liczył na tematy filmowe / komiksowe to tutaj jest tego zaledwie promil (czasem jakieś wspomnienie, że była ekranizacja, czasami jakieś ciekawostki / listy utworów z innego medium). No i jeśli ktoś ma alergię na ściany tekstu, to raczej nie przebrnie. Bo tutaj tak właśnie jest.
Za to na plus traktuję kilku stronnicowe posłowie T. Kołodziejczaka o historii polskiego sci-fi. Dla znawców pewnie nic odkrywczego, dla amatorów z 7-ego poziomu rozgrywek, ciekawy artykuł.
Relax (45 od Labrum) – to chyba mój ostatni Relax. Nie tylko się wynudziłem (komiks Andreasa mi nie podszedł już wcześniej, Van Hamme to miał krótką, prostą jak drut historię, Incala nie lubię), to jeszcze widać, że do korekty nikt się nie przyłożył. Publicystycznie w sumie nic ciekawego się nie dowiedziałem, a kilka ortograficznych potworków się znalazło. Szkoda, bo format (trochę komiksów, trochę publicystyki, trochę wiadomości i rozmiar też fajny) mi pasował, ale z coraz mniejszym zainteresowaniem czekałem na kolejne numery.
Jason (Coś ci pokażę, Ostatni muszkieter, Wilkołaki z Monpellier) – dodałem do zamówienia, bo nie było drogo. Kiedyś ominąłem, bo nie lubię komiksów ze zwierzętami (Blacksad co najwyżej jest dla mnie do przełknięcia), ale zachęcony raczej pozytywnymi ocenami, spróbowałem. No i nie wyszło. Nie zrozumiałem za bardzo tych historii. Traktuję je jako taki żart autora. Ale to taki humor, który mnie nie śmieszy. Uproszczony rysunek, plus te zwierzęce „twarze” sprawiają, że zupełnie nie widzę tu żadnych emocji. I wyszło jak wyszło. Drugi tom
(Low moon) też nie chwycił. Przeczytałem na raz, bo tekstu dość niewiele.
Na lato mam dużo lektury. Tylko z czasem na razie różnie.