Tradycyjnie w miesiącach wakacyjnych robię lekki odpoczynek od komiksów, także lektur przez lipiec/sierpień niespecjalnie wiele. Uwaga jak zawsze mogą wystąpić pewne SPOILERY!!!
"Dni, Których Nie Znamy" - Timothe Le Boucher. Zakup pod wpływem doskonałych opinii z forum, ani tytuł ani nazwisko autora nic mi absolutnie wcześniej nie mówiły. Dosyć mocno mnie ten komiks zaskoczył muszę przyznać a nieczęsto się to zdarza. Sam pomysł wyjściowy wziął swój początek z pewne głośnej swego czasu m.in. z powodu dosyć głośnego skandalu japońskiej animacji (notabene doskonałej) i nikt mnie nie przekona, że było inaczej, ale dosyć szybko obydwa twory rozchodzą się swoimi własnymi drogami. Mamy więc Lubina Marechela młodego lekkoducha marzącego o karierze akrobaty któremu czas zajmują treningi z grupą przyjaciół, spotkania z dziewczyną, granie w gierki video oraz dorywcza praca w sklepiku. W pewnym momencie chłopak w czasie akrobacji uderza się w głowę i niedługo później orientuje się, że zaczynają mu znikać dni. Po szybkim śledztwie okazuje się, że nasz bohater wcale tych dni nie przesypia czy nie traci pamięci, ale podmienia go jakaś inna osoba w jego własnym ciele. Z drugim Lubinem, Lubin nr. 1 nawiąże kontakt za pomocą technologii i razem spróbują jakoś uczciwie podzielić się jednym ciałem. Z początku współpraca będzie szła całkiem dobrze, ale dosyć szybko dojdą do głosu różnice pomiędzy obydwoma osobami. Lubin nr.2 w przeciwieństwie do oryginalnego mieszkańca ciała jest osobą całkowicie pragmatyczną, pracowitą i przedsiębiorczą którą zaczyna drażnić styl życia Lubina nr.1 (ten z racji swojego schorzenia zostaje zwolniony ze sklepu a biorąc pod uwagę, że jego alter ego zarabia coraz lepiej przestaje się zajmować czymkolwiek z wyjątkiem rozrywki). Nie jest również trudno się domyślić, że taka sytuacja będzie miała olbrzymi wpływ na życie osobiste bohatera, porzuci go jego ukochana nie mogąca wytrzymać tej jakby nie patrzeć arcy-dziwnej sytuacji, pozna on za to rudowłosą Tamarę dziewczynę poderwaną przez jego alter-ego, na dodatek Lubin nr.2 ani nie bardzo lubi, ani nie bardzo ma czas na ćwiczenia więc i kariera akrobaty stanie pod znakiem zapytania, oczywiście nie bez wpływu będzie to także na jego stosunki z reszta przyjaciół czy rodziną. Na dodatek okaże się, że alternatywna osobowość bohatera jest silniejsza i agresywniejsza i przejmować będzie coraz to dłuższą kontrolę nad ciałem. Pod względem wyglądu, żadnych fajerwerków nie uświadczymy, kreska jest prosta by momentami nie rzec prymitywna. Kojarzy się trochę z kreskówką studia nie dysponującego nadzwyczajnym budżetem tudzież z zalatującymi nieco mangą pracami ucznia liceum plastycznego. Tła oszczędne a momentami żadne, kolory spokojne. Widać, że Le Boucher raczej nie skupiał się specjalnie nad szlifowaniem tego elementu przygotowując się do zawodu twórcy komiksów, więc z początku określiłem to co narysowane mianem "ale słabizna", ale jakoś tak w miarę lektury przyzwyczaiłem się do tego stylu, tym bardziej że jest jakby nie patrzeć bardzo czytelny i pozwala się skupić na fabule, więc tragedii w sumie nie ma. Zgodnie z oczekiwaniami ze względu na kraj pochodzenia nieco frywolnej erotyki oraz atrakcji w stylu "baba z brodą" nie zabraknie. Za jedno można autora pochwalić, ma naprawdę niezły zmysł do "filmowego" planowania kadrów i z pewnością dobrze to wpływa na płynność czytania co nie jest bez znaczenia. No więc wróćmy do tego zaskoczenia, cóż spodziewałem się szczerz mówiąc raczej jakiegoś science-fiction tudzież urban fantasy (uff na szczęście nie) i owszem sama historia ma pewne elementy sf, ale w rzeczywistości to pełnokrwisty dramat psychologiczny. Ba nie dość, że dramat psychologiczny i trochę obyczajowy to sam w sobie tyczący się oprócz tego całkiem szerokiego wachlarza zagadnień. Wydaje się, że komiks bardziej trafi do nieco starszego czytelnika, takiego który zdaje sobie już sprawę z szybkości upływu czasu, bo przecież jest to jednym z leit-motywów tej opowieści, nikt nie zna liczby "dni, których nie znamy". Bardzo dobrze, bardzo naturalnie Le Boucherowi udało się przedstawić związki bohatera z innymi ludźmi, świat jest zaludniony, kolorowymi i wyrazistymi pomimo a może właśnie dlatego że skonstruowanymi za pomocą pewnych schematów postaciami i myślę że właśnie dzięki temu dostajemy klucz do zrozumienia utworu. Bo owszem możemy przyjąć historię taką jaka jest czyli mamy komiks o kolesiu, którego chce wymazać zły (a może dobry?) brat bliźniak i zastanawiać się czy to faktycznie kwestia osobowości wielorakiej, szaleństwa, jakiejś cudownej interwencji czy czegokolwiek innego, ale jak na moje myślenie możemy "Dni..." właśnie dzięki nieco dziwnym reakcjom drugo i trzecioplanowych bohaterów interpretować jako zwyczajną historię o dojrzewaniu i podejmowaniu pewnych czasem bolesnych decyzji. Naprawdę dobry komiks, bardzo ludzki, rzekłbym humanistyczny, nieco filozofujący (jakby nie patrzeć Francja w dziedzinie egzystencjalizmu ma długą historię) i nie lubię tego słowa bo kojarzy się ono z tv-tasiemcami "życiowy" bo taki właśnie jest. Nie jest może to jakieś niewiarygodnie genialne dzieło jak słychać było czasem głosy, ale polecam każdemu kto uznaje coś więcej niż superhero. Zresztą i takim osobom polecam, bo tematyka jest tak bliska każdemu z nas, w końcu każdy kiedyś dorósł lub dopiero go to czeka no i (prawie) każdy zajmuje jakieś miejsce w społeczeństwie, no i nie zapominajmy że to NSC czyli porządnie wydane i w niskiej cenie. Miło wiedzieć, że europejska scena komiksowa ma się jeszcze całkiem nieźle, ach no i szacunek dla Le Bouchera, bo to dla niego praktycznie debiut, facet zaczął z wysokiego C trzeba przyznać. Ocena 7+/10.
"Superman:Czerwony Syn" - Mark Millar i inni. Klasyczny elseworld od DC bez żadnego pieprzenia o jakichś multiwersach czyli to co tygrysy lubią (a przynajmniej powinny lubić) najbardziej. Założenia raczej wszystkim znane, zresztą nawet jak nie to podpowiada je sam tytuł ot Ostatni Syn Kryptona nie ląduje na lądzie, który błogosławi Bóg (taaaaaa), tylko jakby po drugiej stronie na tym o którym Bóg już raczej dawno zapomniał. Album składa się z trzech tomów w pierwszym zatytułowanym "Początki" poznamy największego ziemskiego superbohatera tym razem z sierpem i młotem na klacie będącego pupilkiem, chlubą i najpotężniejszą bronią samego Józefa Wissarionowicza (akcja rozpoczyna się gdzieś około połowy lat 50-tych), młodą dziennikarkę Lois oraz jej męża również młodego, ambitnego (i szalonego) geniusza Lexa Luthora, który otrzymał od rządu USA zadanie skonstruowania broni mogącej pobić sowieckiego Super Człowieka, Hipolitę i Dianę dwie ambasadorki Temiskiry na Kremlu oraz poprzez opowieść dręczonego wyrzutami sumienia Piotra odrzuconego syna Stalina, pewnego chłopca którego rodziców-dysydentów zastrzelił tenże Piotr pracujący w KGB a który to chłopiec po tym zajściu wskoczył gdzieś do rzeki, albo kanału albo jakiejś jaskini i nikt więcej o nim nie słyszał (
). Ten rozdział kończy się śmiercią Stalina na pogrzebie którego Superman, który wcześniej ani chciał słyszeć o jakimkolwiek przywództwie po spotkaniu starej przyjaciółki z rodzimej wsi Lany (tutaj udane nawiązanie do rzeczywistej historii) podejmuje decyzję o zaprowadzeniu pokoju i ogólnej szczęśliwości w Kraju Rad i wszędzie indziej tam gdzie ludzie zapragną się dołączyć. W tomie drugim "Dominacja" w którym akcja przesunie się conajmniej kilkanaście lat do przodu dowiemy się, że komunizm w wersji super ogarnął niemalże cały świat z wyjątkiem Wielkiej Brytanii, kilku krajów w Ameryce Południowej oraz USA, które pod rządami prezydenta Kennedy'ego wstrząsane kolejną wojną secesyjną oraz katastrofalnymi warunkami życiowymi stoi na krawędzi zagłady. Lex Luthor dalej kombinuje jak by tu obalić rządy przybysza z obcej planety nasyłając na niego swoje coraz to dziwniejsze wynalazki (sporo klasycznych villainów plus Brainiac którego Supek przeprogramuje na komputer ułatwiający mu rządzenie światem) a z podziemi wypełznie nowy bohater kontr-rewolucji zamaskowany czapką-uszatką Batman. Końcówka albumu przyniesie nam spore zmiany status-quo, Superman zacznie pokazywać swoje drapieżne oblicze i straci miłość i szacunek Diany, po śmierci radzieckiego Człowieka Nietoperza w największych miastach komunistycznej utopii zaczną się pojawiać jego zamaskowani naśladowcy a w USA Lex dowie się o największym rządowym sekrecie czyli statku kosmicznym wraz z ciałem pilota przetrzymywanych w Strefie 51 (fajne nawiązanie do Dnia Niepodległości). Akcja albumu nr.3 czyli "Zmierzchu" ponownie rzuca nas nieokreśloną liczbę lat w przyszłość Lex został prezydentem i dzięki swym zdolnościom w krótkim czasie scalił na nowo i przywrócił do potęgi (a nawet bardziej) całe Stany które znowuż stanowią realną przeciwwagę dla ogólnoświatowego ZSRR na dodatek udało mu się w końcu stworzyć upragnioną broń czyli Korpus Piechoty Morskiej Zielonych Latarni pod dowództwem młodego, rzutkiego dysponującego wielką wyobraźnią i nie znającego strachu pułkownika Hala Jordana, oraz znaleźć nowych sojuszników wśród byłych przyjaciół Czerwonego (bardziej czarnego) Cara, co będzie oznaczało ostateczną próbę sił z nowym Imperium Zła. W tymże momencie, Kal-El który na swoim terytorium rozpoczął masową elektroniczną lobotomię nieposłusznych, wyda rozkaz ataku atomowego na terytorium USA a odpowiedź na to czy planeta przetrwa dzień zagłady i czy zdeprawowanego byłego superbohatera stać na jeszcze jeden choćby akt bohaterstwa można wyczytać sobie w książce. Za rysunki odpowiada głównie Dave Johnson wspomagany przez Killiana Plunketta, zdaje się nie znam człowieka, ale jego prace sprawiły na mnie naprawdę dobre wrażenie. Lekko toporna kreskówka stylistyka łagodzona wielkimi oczami (raczej u pań) i przywodząca na mysl naprawdę klasyczne superbohaterskie komiksy to dokładnie to czego potrzeba, aby wczuć się w klimat opowieści było nie było opartej mocno na przeszłości. Napewno do klimatów retro nawiązują również jaskrawe chociaż nie do przesady bo naprawdę przyjemne dla oka kolory nałożone przez Dave Mounta. Nie będę ukrywał moje pierwsze zetknięcie z komiksem przyprawiło mnie o raczej negatywne odczucia. Problem w tym, że Millar użył tutaj Supermana kropka w kropkę identycznego z tym którego znamy. Więc jak pogodzić postać latającego harcerza ściągającego kotki z drzew i pomagającego nawet kapitalistycznym szubrawcom zrzucającym stonkę z morderczym systemem ZSRR? W jaki sposób facet słyszący szpilkę upadającą na drugiej półkuli nie słyszy odgłosów dochodzących z Łubianki lub Kołymy? Drażniło mnie przedstawienie postaci Stalina jako dobrego Wujaszka Joe, tak samo jak i panującego wtedy sowieckiego terroru jako takiego w sumie trochę gorszego kapitalizmu, co to nieco zmniejsza wolność osobistą i wszyscy mówią do siebie towarzyszu a poza tym jest dosyć podobnie. Jeszcze byłbym w stanie zrozumieć jakby pisał to Amerykanin niespecjalnie interesujący się historią, ale przecież Millar to Szkot więc powinien być trochę bardziej kumaty w tej dziedzinie. Na szczęście po zakończeniu drugiego rozdziału, gdzie fabuła opuszcza tory historyczne, aby wskoczyć na te fantazyjne robi się naprawdę dużo, dużo lepiej. I żeby ktoś źle nie zrozumiał, wbrew temu co twierdzą niektóre głosy w internecie ten komiks nie jest wybitny...no chyba że wybitnie rozrywkowy, bo taki po prostu jest. Historia jest naprawdę fajna i będę szczery niewiele razy ostatnimi czasy śledziłem perypetie bohaterów z równym zainteresowaniem. Co najważniejsze Millar rewelacyjnie bawi się motywami wyjętymi z podstawowego świata DC adaptując, obracając bądź parodiując je co jest podstawą do napisania dobrego elseworldu. Cały komiks nie tyle (lub raczej nie tylko) jest opowieścią o czerwonym Supermanie, ale o Lexie Luthorze i to wokół szachowego pojedynku tych dwóch osobowości snuć się będą losy wszystkich innych postaci. A obydwaj co zresztą wspomniałem chwilę temu pomimo całkowicie innego otoczenia, są dokładnie tymi samymi charakterami które znamy tylko, że gdy będziemy obserwować powolną drogę w dół jednego to jednocześnie obejrzymy powolną wspinaczkę w górę drugiego. I o ile w przypadku Supka wszyscy wiedzą iż "dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane" tak w przypadku Lexa chyba tylko od interpretacji czytelnika zależy czy rola wybawiciela ludzkości jest efektem jego wewnętrznej przemiany czy tylko kolejną zgrywą egocentrycznego maniaka pragnącego do samego końca udowodnić, że jest lepszy niż przybysz z kosmosu. Mamy świetnie ukazane pokrewieństwo dusz Lois Luthor i Kal-Ela, którzy spotkali się raz czy dwa w całym życiu a mimo to zostawiło to ślady w nich aż po kres, on nigdy nie związany z nikim na poważnie wyraźnie tracący rezon na samo wspomnienie kobiety, ona tkwiąca w zimnym, nieszczęśliwym małżeństwie wspominająca przy każdej okazji postawnego bruneta niewątpliwie marzy, że gdzieś tam w innym świecie są razem. Jest rewelacyjny Batman z jednej strony bardzo podobny do Bruce'a Wayne z drugiej stanowiący jego zupełne przeciwieństwo uśmiechnięty, jowialny i pragnący swoją terrorystyczną działalnością przypominającą poczynania V z Vendetty nie zastraszać złoczyńców tylko zainspirować i dodać odwagi szaraczkom. Jest klasyczna Wonder Woman, na początku gąska oczarowana zewnętrznym światem a później złamana stara kobieta, która mimo wszystko pokaże że najlepsze córy Amazonek nie poddadzą się do końca nigdy. Aczkolwiek i w tym przypadku autor nie uniknął pułapek w które z reguły wpadają ludzi piszący alternatywne światy, którzy tego nie potrafią zrobić. Co możemy zaobserwować chociażby na przykładzie Jimmy Olsena czy Olivera Queena, którzy robią tam za sztukę dla sztuki ani nie przypominają oryginałów ani niespecjalnie do nich nawiązują na zasadzie kontrastów. Co bym jeszcze zaliczył do wad to chyba trochę zbyt mała objętość, przydało by się z pewnością rozszerzenie przedstawionego świata, komunistyczna "utopia" z przyszłości jest właściwie opisana jednym suchym zdaniem, chciałoby się pokazać więcej bohaterów a napewno więcej miejsca powinien dostać Batman czy zupełnie zmarginalizowany Lantern. Mimo wszystkich wad a te są niemałe, naprawdę polecam "Czerwonego Syna", jest błyskotliwy, jest zabawny, jest interesujący. Zawarto nim w prawdy może nie jakieś nadzwyczajnie głębokie, ale to ciągle prawdy w tym, że za każdą ideą stoją ludzie z krwi i kości a pytaniem jest tylko to, czy to ludzie wypaczają idee czy idee wypaczają ludzi. Będzie trochę o polityce, trochę o moralności ludzkiej i trochę nawalanki bo przecież gatunek zobowiązuje. Naprawdę niegłupi komiks, chociaż z przymrużeniem oka. A co najlepsze, pomimo odwróconych ról i odmiennych scenografii to naprawdę klasyczna historia o Supermanie chociaż wciśnięta w nowe ramy. Ach jeszcze brawa z końcowy fabularny twist, trzeba przyznać że pomysł jest naprawdę uroczy, myślę że Mark Millar musi mieć więcej połączeń neuronowych niż przeciętny człowiek, żeby wpaść na takie skojarzenie, szkoda tylko że nie zakończono tego dwie strony wcześniej i zamknięto pętlę, bez tego byłoby jeszcze zabawniej. Ocena 7+/10.
"Bomb Road" - Michel Koeniguer. Kolejny lotniczy komiks Screamu na tapecie, poprzednie dwa szczerze mówiąc nie do końca mnie zachwyciły, ale jakoś tak patrząc się na okładkę tego albumu miałem nie wiedzieć dlaczego jakieś lepsze przeczucia. No i tym razem mój "żeński pierwiastek" nie zawiódł, chociaż w tym wypadku z pewnością tematyka pomogła. Wojna Wietnamska, to z wyjątkiem I i II WŚ XX wieczny konflikt, który najmocniej wpłynął na wyobraźnię i umościł się w świadomości przeciętnego mieszkańca tej planety. No a ile komiksów o Wietnamie wydano dotychczas na naszym rynku, bo mi z wyjątkiem przedpotopowego "Good Morning Vietnam" Pierzgalskiego jakoś nic nie przychodzi do głowy. No w każdym razie, komiks zaczyna się dosyć klasycznie stary dziadyga zwący się pułkownikiem Townsendem, zaczyna opowiadać młodemu pilotowi swoje wojenne historie. Historie są trzy, tak jak umieszczone w tym wydaniu zbiorczym trzy albumy "Da Nang", "Chu Lai" oraz "Yankee Station" opisujące trzy tury które jako ochotnik-pilot odbył w Wietnamie nasz dzielny pułkownik (wtedy porucznik). Wszystkie trzy historie dzieją w pewnych odstępach czasu od siebie i są do pewnego stopnia autonomiczne chociażby ze względu na przydziały mobilizacyjne głównego bohatera (patrz tytuły albumów), aczkolwiek łączą je pewne wspólne wątki. Pod względem rysunków album prezentuje się naprawdę dobrze, aczkolwiek nie obędzie się bez pewnych zastrzeżeń. Odwzorowanie wszelkich maszyn, urządzeń i innego sprzętu to rewelacja a jest tego naprawdę dużo. Obejrzymy tutaj o wiele więcej typów wszelkiego rodzaju latadeł jak i pojazdów naziemnych niż w "konkurencyjnych" wydanych również przez Scream tytułach rysowanych przez Romaina Hougaulta (porównań będzie więcej, ale trudno ich uniknąć) czyli wielki plus, tła nad którym autor poświęcił wyraźnie sporo pracy nie pozwalając sobie na pozostawianie plam jakiegoś koloru co jest oczywistością (niestety nie dla wszystkich) w komiksie historycznym za co stawiam kolejny plus, o wiele mniej agresywne niż u w poprzednich lotniczych komiksach z serii jednak nieco widoczne komputerowe kolorowanie czyli powiedzmy mały plusik. Nieco mieszone uczucia budzą we mnie ludzkie twarze w wykonaniu Koeniguera, z jednej strony są napewno przyjemniejsze w oglądaniu, bardziej realistyczne i po prostu techniczne lepiej zrobione niż przez Hougaulta z drugiej wyglądają raczej jak prace typowego marvelowskiego wyrobnika a nie europejskiego artysty przez co nie ukrywajmy traci ten komiks nieco na indywidualnym charakterze, nie wspominając o tym że wszyscy są do siebie raczej podobni i możemy rozróżniać postacie raczej po jakichś charakterystycznych elementach wyglądu niż po rysach. Jednakże mimo tej niedogodności a biorąc pod uwagę całą resztę trudno ocenić wizualia inaczej niż "świetnie". Także więc co mi się podobało? Przede wszystkim to, że komiks francuskiego artysty w przeciwieństwie do historii rysowanych przez jego również francuskiego kolegę jest najnormalniejszym pod słońcem komiksem wojennym bez tych dziwacznych teatralno-operowych zwrotów akcji, no dobrze może na sam koniec mamy zupełnie niepotrzebne sceny rodem z pewnego znanego filmu z Chuckiem Norrisem, ale da się na to przymknąć oko. Jest pilot latający Phantomem F-4 z jednej strony to zimny wujek z drugiej trochę narwaniec mający czasami kłopoty z dyscypliną, ale potrafiący wzbudzić sympatię. Facet lata na misje, które wykonywały setki pilotów myśliwców szturmowych w rodzaju lotów patrolowych, konwojowych czy wsparcia sił naziemnych i na szczęście obyło się bez cygańskich klątw i tym podobnych dupereli, znajdzie się oczywiście i dziewczyna, ale wątek to mocno poboczny i niezbyt nachalny a takich historii pewnie zdarzyły się dziesiątki więc pod tym względem w porządku. Autor zadbał, aby komiks "o Wietnamie" naprawdę się kojarzył z Wietnamem więc zobaczymy nie tylko lotnicze popisy, ale i walkę w dżungli prowadzoną przez Marines, ARVN czy też odziały SOGu co tak po prawdzie jest średnio sensowne bo nie zapominajmy cały czas, że to opowieść pilota, ale przynajmniej fajnie wygląda. Wykorzystał również sporo kodów kulturowych wyrytych obrazowo bezpośrednio w świadomości ludzi, są obrazy przemarszy drogami zagubionymi gdzieś pomiędzy ryżowiskami z najbardziej znanych fotografii z okresu czy chociażby filmu "Pluton", jest scena ataku na wioskę rodem z "Czasu Apokalipsy" czy "misohony" dziewczyny z "Full Metal Jacket", no i przede wszystkim dużo, dużo sprzętu na czele z oczywiście ikonicznymi Hueyami. Co fajne jeszcze? To, że akcja dzieje się w trzech okresach w których możemy podglądnąć trzy różne podejścia żołnierzy do tego konfliktu. No i zakończenie w którym pułkownik w krótkich, żołnierskich słowach przekazuje to co myśli o tej i wszystkich innych wojnach, ale w którym autorowi udało się uniknąć tego świętojebliwego oburzenia do jakiego mają tendencje francuscy komiksowi twórcy lubujący się w wytykaniu USA imperialnej polityki, ale sami nie wspominający narodów które poczuły (i czasami czują dalej) miłosierną dłoń Francji na swoich karkach. Wydanie Screamu porządne, duże, ładny papier w bodajże dwóch miejscach natknąłem się na jakoś bełkotliwie napisane zdania, ale tragedii nie ma. Dla laików sporo przypisów, tłumaczących różnorakie skróty. Dobry, porządny wojenny komiks dla kogoś kto lubi takie tematy to koniecznie, jak kto pali to zapalić Lucky Strike'a (o ile można je kupić), zapuścić na głośnikach "Fortunate Son" lub inne "All Along the Watchtower" czy "Nowhere to Run" i czytać ten póki co w/g mnie najlepszy z wojennych komiksów Screamu. Kurde właśnie sprawdziłem czy Koeniguer aby napewno jest Francuzem i się okazało, że zmarł w zeszłym roku nie ukończywszy 50 lat. Cholera. Ocena 7/10.
"Czarna Wdowa" - Mark Waid, Chris Samnee. Lubię Waida, to naprawdę utalentowany gość, piszący na równym dobrym poziomie, któremu od czasu do czasu zdarzy się napisać naprawdę zajebisty komiks ot taki Geoff Johns tyle że lepszy, naprawdę zawiodłem się na jego pracach nie więcej niż raz czy dwa a tak po za tym w najgorszym razie było przyzwoicie. Do tego lubię postacie które na naszym rynku nie mają jakiejś szczególnej reprezentacji, lubię "szpiegowskie" (naprawdę szpiegowskie również) klimaty, jeszcze bardziej lubię rysunki Chrisa Samnee a najbardziej lubię rudzielce, więc wybór kupić czy nie kupić wydawał się oczywisty i nawet nie zniechęciły mnie raczej przeciętne opinie na temat w/w komiksu. W każdym razie niezrażony zasiadłem do lektury i cóż dosyć szybko się zorientowałem że nie najgorętsze przyjęcie tego tytułu ma swoje całkiem racjonalne podstawy, ale o tym później. W każdym razie zaczynamy z grubej rury Natasza ucieka z transkoptera SHIELD oczywiście po drodze przywłaszczając sobie "coś". "Cosiem" okazują się oczywiście jakieś tajne informacje, które Wdowa kradnie pod wpływem szantażu debiutującego czarnego charakteru czyli rosyjsko-języcznego zamaskowanego draba znanego pod pseudonimem "Płaczący Lew". Oczywiście nie muszę wspominać, że jakiś lamus, który sam siebie nazywał płaczący, nie byłby w stanie wyrolować najsłynniejszej "szpieżki" (brzmi jak oksymoron) uniwersum Marvela? No oczywiście, że nie muszę nasza bohaterka tylko udaje przekabacaną na drugą stronę, aby odkryć co tak naprawdę w trawie piszczy a jej śledztwo zaprowadzi ją prosto do Czerwonej Komnaty. Nie oszukujmy się, największą zaletą tego komiksu jest oprawa graficzna a ta jest iście wybuchowa. Uwielbiam rysunki Chrisa Samnee należące do gatunku w prostocie siła, tam gdzie można sobie pozwolić styl jest kreskówkowo uproszczony, tam gdzie trzeba nieco realniejszy z czytelną aż do przesady mimiką twarzy co w sumie się przydaje w komiksie było nie było akcji, której sekwencje wyrysowywane są naprawdę sprawnie. Całość ogólnie przypomina nieco urealnione prace Darwyna Cooke'a (łacznie z graficznymi nawiązaniami do kinowego noir). Na pochwały z pewnością zasługuje też praca kolorysty Matthew Wilsona, operującego raczej przygaszoną paletą barw, którą w odpowiednich momentach potrafi błyskawicznie "rozpalić". Co ja mogę powiedzieć o samym komiksie ma on tak naprawdę jedną sporą zaletę i jedną wielką wadę (plus kilka mniejszych). Zacznę od pozytywów, przede wszystkim nie nudzi, naprawdę płynnie się go czyta (głównie za sprawą "kinowej" oprawy) i spędziłem w sumie miło czas przy lekturze z na tyle umiejętnie podtrzymanym zainteresowaniem, że te 300 ileś stron cały czas chciało mi się odwracać na następną. Natomiast co na minus? Fabuła jest dramatycznie wprost głupia. Głupia i absurdalna, Płaczący Lew to kompletnie groteskowa postać z równie niedorzecznym originem, wogóle ilość czarnych charakterów w tym komiksie przekracza granice przyzwoitości. Banał goni tu banał a kolejny średnio zaskakujący zwrot akcji wyprzedza następny wciśnięty na siłę wątek. Ogólnie Waid miał jakieś dziwne problemy z zaprezentowaniem czytelnikowi związków przyczynowo-skutkowych dzięki czemu Natasza stoi sobie raz tutaj raz 1000 km dalej a raz 384000 km dalej i w połowie przypadków nie potrafiłem się domyślić dlaczego. Napewno też nie przysłużyło się dobrze całej historii na siłę łączenie jej z uniwersum Marvela. Powiem szczerze kompletnie nie rozumiem po co to nadmierne i przede wszystkim głupie komplikowanie tej w gruncie rzeczy banalnej historyjki, nie dało się napisać czegoś klasycznego w stylu Bonda czy też Bourne'a (o "Człowieku, który przyszedł z Zimnej Strefy nawet nie marzyłem, nie ten gatunek)? W dodatkach garść świetnych okładek. Jeden z najsłabszych komiksów Marka Waida jakie czytałem, tym niemniej w miarę przyzwoity a napewno warto dla świetnej oprawy graficznej i tylko za nią...Ocena 6/10.
"Instytut Bombowych Teorii" - Tom Gauld. Zbiorek humorystycznych komiksów tematycznie kręcących się wokół szeroko pojętej nauki a tak naprawdę najczęściej wokół ludzi z ich zaletami i wadami pisanych i rysowanych przez Gaulda dla czasopisma New Scientist. Każdy mieści się na jednej stronie zawierającej od jednego kadru do kilku. Poziom dowcipów najzupełniej różny od całkiem śmiesznych po w/g mnie słabe, niektóre naprawdę inteligentne a niektóre banalne, zdarzą się takie co będą zrozumiałe i dla dziecka, niektóre pokonały mnie nawiązując do dziedzin wiedzy mi osobiście nieznajomych. Mimo wszystko poziom większości żartów jednak nieco wymagający oparty na absurdzie i grach słownych. Rysunki jak to u Gaulda, aczkolwiek nieco mniej skomplikowane niż te w jego komiksach, chociaż to z wiadomych powodów. Cóż problemem tego zbiorku jest to samo co i wszystkich zbiorków jemu podobnych czyli to co działa pojedynczo, relaksuje po zmaganiach z poważniejszymi treściami to niekoniecznie sprawdza się masowo i w oderwaniu od wszystkiego innego. Tomik posiada w sumie nie wiem ile, ale z pewnością grubo powyżej 100 stron, więc mamy do czynienia z grubo powyżej stoma żartami puszczonymi jednym ciurkiem. Wydanie ładne i z pewnością warto zwrócić uwagę na tłumaczenie bo niewątpliwie nie było łatwe. Tomik przyjemny, ale nic więcej do mnie jakoś mocno nie trafił, może za głupi jestem, może po prostu nie do końca moje poczucie humoru, a może to dziełko nie jest jakoś szczególnie wybitne. Czekam na kolejnego Mooncopa. Ocena 6/10.
"Jessica Jones - dwa tomy " - Kelly Thompson, Mattia de Iulis. Kolejna seria przygód znanej pani detektyw a właściwie serie dwie, bo traktowane są oddzielnie mimo tych samych twórców. Obydwa tomy o ile dobrze pamiętam na forum były, że się tak eufemistycznie wyrażę nie najcielpej przyjęte, tak samo zresztą jak i Hawkeye tej samej autorki, toteż nie nastawiałem się specjalnie na jakiś hit. No w każdym razie rozpocząłem lekturę pierwszego tomu, czyli "Martwego Punktu" i zacząłem się zastanawiać o co tym ludziom chodzi? Początek okazał się całkiem przyzwoity, jest trup, jest zagadka, Jones znowuż jest sarkastyczna. Ogólnie odniosłem wrażenie, że Thompson stara się nieco skopiować komiksy Bendisa, chociaż klimacik nieco lżejszy i zaczynają się pojawiać te czerstwe żarciki obecne ostatnio w 9 na 10 tytułach Marvela. No, ale start jak wspomniałem był całkiem przyzwoity. Dziwnie zaczęło się robić po pojawieniu się Elsy Bloodstone dosyć karykaturalnej postaci z którą powiązana historia jest karykaturalna jeszcze bardziej i w zamyśle autorki miała stanowić eeee...właściwie sam nie wiem co. Rozładować napięcie głównej historii? No nie była raczej aż tak mocna, może zapchać zeszyt i zamaskować brak pomysłu? No w każdym razie cały ten blok nie jest i tak w połowie tak dziwny jak dziwne okaże się rozwiązanie zagadki, żywcem wyjęte ze "Strefy Mroku" a rzekłbym nawet jakiejś "Gęsiej Skórki", ciężko mi powiedzieć co skłoniło Thompson do przeskoczenia z klimatów kryminalnych na jakieś opowieści z krypty dla dzieci, tak samo jak i do napisania ostatniego zeszytu o urodzinach jej córeczki, który wydaje się przeznaczony dla czytelnika w wieku 8-9 lat. Nic to pomyślałem może tom drugi "Fioletowa Córka" będzie lepszy...nieprawda wcale tak nie pomyślałem, jak tylko zobaczyłem cliffhanger w pierwszym tomie to odrazu zrobiło mi się słabo na myśl o dalszym klepaniu Purple Mana, który jakoby spalił się w słońcu poprzednio. No to niespodzianka, wcale się w słońcu nie spalił, facet żyje i ma się dobrze (no może nie do końca) a w tym tomie to nie on będzie głównym czarnym charakterem, chociaż cała historia będzie się kręciła wokół niego i jego potomstwa. Historia jest pogmatwana i szczerze mówiąc niespecjalnie interesująca, nie pomagają też strasznie na siłę wciśnięte występy marvelowskich bohaterów typu Strange czy Emma Frost, którzy pełnią w sumie sporo miejsca w fabule tylko nie wiadomo po co. No cóż i w tym tomie jakiegoś szału nie było, no to może w takim razie szata graficzna podciągnie całość? No niestety muszę rozczarować, większość czytających wie mniej więcej jak wyglądają te jakby klonowane rysunki całej gromady utalentowanych inaczej rysowników, których Marvel zatrudnia już od dłuższego czasu na umowę-zlecenie i pięć dolców od strony? No to De Iulis stoi wśród nich dumnie w drugim szeregu, prosta kreska, ohydnie sztuczne komputerowe kolory, umiejętność odwzorowania emocji mniej więcej na poziomie sklepowej kukły, kłopoty z narysowaniem twarzy pod kątem, marny drugi plan to znak rozpoznawczy jego i jego koleżanek/kolegów, jest niestety słabiej niż przeciętnie. Cóż, mimo wszystko nie jest to kompletnie tragiczny komiks. Ma Thompson kilka dobrych pomysłów, momentami jest to ciekawe, czasem udaje jej się coś dopowiedzieć o samej Jessice, czasem udaje jej się napisać jakiś ironiczny żart, czy śmieszny tekst (nawet u Elsy), tylko, że...Tylko, że ona tak naprawdę nie miała chyba pomysłu na tą serię. Chociaż tak naprawdę łatwego zadania wcale nie miała, ja tak osobiście zaczynam sądzić, że Jessica Jones to taki casus Elektry, którą kiedyś tam Miller napisał niedługo później uśmiercił później dorzucił jakiś prequel i od tego czasu tak naprawdę nikt nie ma pojęcia co z nią zrobić. Spójrzmy prawdzie w oczy, całe te vol.1 wydawało się doskonale funkcjonującą samodzielną opowieścią, która na dobrą sprawę nie potrzebowała jakiejkolwiek kontynuacji, zwłaszcza biorąc pod uwagę iż Jessica musiała przejść przemianę i nie będzie już tą samą postacią. Więc może trzeba było ją odstawić na bok i ewentualnie puszczać w innych tytułach jako postać drugo- trzecioplanową (zresztą moje przemyślenia lekko podpiera fakt, że na ten moment tytuł jest zdaje się martwy)? No, ale wiadomo jest popularność więc trzeba ostatniego centa wycisnąć, przy pisaniu tych "ciągów dalszych" poległ w mojej opinii i sam Bendis więc dlaczego miała sobie poradzić stosunkowo młoda i nienadzwyczajnie utalentowana pisarka/rysowniczka? Tym niemniej nie wieszałbym na niej specjalnie psów, czytałem w tym roku już gorsze rzeczy, jak ktoś musi przeczytać kolejny komiks z Jessicą Jones to proszę bardzo. Pytanie tylko po co? Ocena 5/10.