Podsumowanie marca. W tym miesiącu dalej kontynuowałem nadrabianie Superbohaterów Marvela. Uwaga jak (prawie) zawsze pojawią się pewne SPOILERY:
1. Najlepszy:
"SM Moon Knight" - Warren Ellis, Declan Shalvey.Na dobrą sprawę, ten komiks powinien wylądować w punkcie zaskoczenie na plus, niby czytałem na forum sporo pozytywnych opinii o nim a i Ellis z tego co go znam to fajny scenarzysta, natomiast miałem jakoś zupełnie inne wyobrażenia na temat tej pozycji. Sama postać nie jest specjalnie znana w naszym kraju, gdzieś tam się pojawił na drugim planie w kolekcji, gdzieś tam dawno temu w tm-semicu się przewinął na jednej planszy. Dowiadując się, że gość ma wieloraką osobowość, byłem przekonany że zobaczę coś w stylu oglądanego ostatnio serialu "Legion" w którym bohater co chwila przenosi się w inną scenerię w coraz to nowej postaci, scenarzysta głośno się drze "Hej ludzie patrzcie jaki on jest poj...y" a całość dosyć szybko robi się raczej męcząca. Natomiast Marc Spector alias Moon Knight stanowi do pewnego momentu jego całkowite przeciwieństwo zorganizowany, zdecydowany, skoncentrowany jest swego rodzaju kolażem Batmana, Punishera i Pogromcy Duchów, który za opłatą, albo i za darmo jak uzna że powinien potrafi zająć się i ulicznymi opryszkami i duchami w nawiedzonym domu. Tyle, że do pewnego momentu właśnie, sam Marc ożywiony został przez egipskie księżycowe bóstwo Chonsu, został jego żywym wcieleniem na ziemi i dysponuje jego mocami. Cóż przynajmniej sam tak twierdzi, przez cały komiks ani razu nie widzimy śladu jakiegokolwiek działania tych mocy, z wyjątkiem momentu kiedy wdziewa boską zbroję aby ujrzeć dusze martwych, jednakowoż zbroja ta wygląda tak niedorzecznie (jakieś bandaże, które bohater pozrywał z mumii, coś w stylu łuskowego tonletu, , bransolety zapewne też pościągane z trupów i do tego coś co przypomina skamieniały dziób pterodaktyla założony na twarz), że bez trudu da się uwierzyć że Marc kompletnie ześwirował i biega po pustym domu gadając sam ze sobą. Rysunki Shelveya to coś fantastycznego, nie można powiedzieć żeby gość był fanem jakiegoś szokującego hiperrealizmu a twarze rysowane są w stylu kojarzącym się z animacjami, jednocześnie artysta jest na tyle utalentowany że bez trudu udaje mu się odwzorować emocje towarzyszące bohaterom, a jego zabawy kadrami i opisywanie za pomocą samego ich rozmieszenia historii są niezwykle udane. Moon Knight momentami nie jestem pewien czy zgodnie z intencjami autora, ale raczej tak i z powodu powodu jakiej techniki użytej (czy to sprawa kolorowania czy umieszczania w różnych warstwach), ale sprawia wrażenie jakby wyciętego z papieru i wklejonego w ilustrację przybysza z innego świata co znakomicie podkręca sugestywność schizofrenicznego klimatu i "inność" bohatera. Tak samo zresztą jak i kolory nałożone zależnie od opowieści w większości ciemne i depresyjne poprzez pastelowo jasne, aż po jadowicie jaskrawe. No i właśnie tutaj przechodzimy do clu programu. W zeszłym miesiącu przy okazji Elektry skarżyłem się nieco na to, że sztuka pisania pojedynczych zeszytów w których byłyby zawarte początek-rozwinięcie-zakończenie praktycznie w Marvelu i DC zdechła, w modzie teraz są rozdęte historie pisane na kilkanaście/dziesiąt zeszytów historie najlepiej krzyżujące się z innymi tytułami, tylko problem jest w tym że przy takiej ilości materiału bez problemu da się ukryć, że sama opowieść jest "o niczym", przyzwyczajając czytelnika na zasadzie oglądania serialu i patentu "a nawet jak dalej jest już lipton to i tak oglądnę do końca". Myślałem, że jestem odosobniony w tym, że brakuje mi krótkich komiksów które da się przeczytać w 5 minut, ale przyuważyłem na forum kilka osób, które ostatnio zwróciły na to uwagę, także cieszę się, że nie jestem sam. A tutaj otrzymujemy zestaw króciutkich jednozeszytowych, niejednoznacznych historyjek, które można bez problemu przeczytać w losowej kolejności w którym nasz bohater do którego szybko zaczynamy odczuwać zarówno sympatię jak i litość a i pewną dozę respektu będzie mierzył się z różnorakimi problemami, gdzie rysownik dostosowuje się stylem do tego co pisze scenarzysta a obydwaj zasługują na słowa szczerego uznania. Dwa kolejne tomy zakupiłem wcześniej od Egmontu, teraz czekam na wydanie serii Lemire. "Moon Knight" kolejnym komiksem, które przywracają mi wiarę w "nowożytne" superhero. 8+/10.
"SM Cloak i Dagger" - Bill Mantlo, Rick Leonardi, ten komiks także powinien się znaleźć w punkcie poniżej ale ogólnie prawie wszystkie komiksy jakie przeczytałem w tym miesiącu były dla mnie pewnym zaskoczeniem a nie będę upychał wszystkiego w jednym miejscu. A więc kolejne dwójka, która jest raczej mało znana w naszym kraju, aczkolwiek nieco lepiej niż Moon Knight, kiedyś wystąpili już u nas w ramach Megamarvela "New Warriors" (raczej odmóżdżająca bijatyka) w bodajże Maximum Carnage, obejrzeć ich można w serialu (bohaterowie sympatyczni, ale na dobrą sprawę cały sezon był raczej usypiający), ja dodatkowo miałem ich spotkać na początku lat 90-tych w niemieckojęzycznym komiksie w którym jak pamiętam występowało kilkoro członków X-men. W każdym razie mamy do czynienia z pierwszą mini-serią z udziałem naszej parki jeszcze z początku lat 80-tych i ku mojemu zdziwieniu mamy do czynienia z dosyć mało typowym dla Marvela komiksem, a mianowicie czymś na kształt horroru. Tandy i Tyrone biegają po ulicach Nowego Jorku i mordują przestępców, muszę przyznać że w pierwszym momencie aż się zachłysnąłem szklanką wody "że co?" zapytałem, ano ścigają gangsterów odpowiedzialnych za ich stan oraz za mordercze eksperymenty na innych dzieciakach z zamiarem ich fizycznej eliminacji. Dagger zabija swoimi promieniami światła, Cloak wchłania ich swoim płaszczem karmiąc wewnętrzną ciemność, w pierwszym zeszycie będzie się starał ich powstrzymać z raczej marnym skutkiem Spider-man. W kolejnych będących właściwą serią, po dokonaniu zemsty, rozszerzą swoją "działalność" na wszelką inną uliczną szumowinę, czym zwrócą na siebie uwagę rudowłosej pani detektyw, która zostanie jednym z narratorów opowieści. Niebagatelną rolę w historii odegra też ksiądz w kościele którego będzie się chronić dwójka bezdomnych bohaterów. Skojarzenia z detektywistycznymi horrorami w stylu "Harry Angel", "The Believers", "Dark Angel" czy bliższego naszym czasom "I stanie się koniec" będą całkiem na miejscu. Mantlo w sumie niewielkim objętościowo komiksie (5 zeszytów) porusza całkiem sporo zagadnień, przygnębiająca nędza w centrach wielkich-bogatych metropolii, narkomania, ludzkie sępy żerujące na najsłabszych, granica przebaczenia, różnice w pojmowaniu moralności i etyki oraz dysonans pomiędzy prawem a sprawiedliwością (to mi wyszło). Fakt,że sporo też dzięki wspomnianej niewielkiej liczbie stron ale połknąłem ten tom w błyskawicznym tempie historia jest naprawdę wciągająca i porządnie napisana, chociaż lekko zawodzi ostatni zeszyt, którego większą część zajmuje rozszerzony origin postaci, przez co zakończenie traci na dramatyźmie. Co do grafiki, odpowiada za nią wedle wstępniaka początkujący rysownik i momentami widać te grzechy wieku młodzieńczego, natomiast ja całość oceniam bardzo pozytywnie, zwłaszcza naprawdę przyjemnie dla oka rysowaną Tandy Bowden i towarzyszące jej efekty świetlne. Co dosyć zabawne w niektórych momentach widać, że Leonardi musiał się spieszyć (o ile nie rysował tego ktoś zupełnie inny) i rysunki są tam nieco bardziej niechlujne i uproszczone i te kadry wyglądają fajniej niż te rysowane z większą pieczołowitością. Czyli, wciągający, niegłupi i przynajmniej mnie zaskakujący komiks w którym słychać echa millerowskiego Daredevila. Zdecydowane zaskoczenie, bo spodziewałem się właściwie nie wiem czego, chyba na dobrą sprawę niczego. Ocena 8/10.
2. Zaskoczenie na plus:
"SM She-Hulk" - John Byrne. W sumie kolejne zaskoczenie, niby przy okazji slottowskiej She-Hulk w WKKMie było powiedziane, że większość komiksów z tą postacią zawiera sporą dawkę humoru, ale na coś takiego nie byłem raczej przygotowany.Byrne wygląda na prekursora (a przynajmniej na taką skalę) przełamywania czwartej ścianie w komiksach Marvela i robi to wcześniej niż znany z tego Deadpool i w o wiele większym zakresie. Jennifer Walters nie tylko dyskutuje z czytelnikiem, ale również i z autorem oraz wydawcami, ci również zwracają się prosto do czytającego a także rozmawiają między sobą za pomocą poumieszczanych na kadrach fiszek (najczęściej złośliwych przytyków). Daje to sporo możliwości do rysunkowych żartów w stylu, zielonowłosa pani prawnik przedziera się bezpośrednio przez kadry, prosi Byrne'a aby zamiast przedstawiania scen podróży przerysował ją bezpośrednio na inną scenerię aby nie spowalniać akcji, albo w samym środku bijatyki akcja przeskakując do innego wątku, gdy powraca zaskakuje bohaterkę i jej przeciwników w trakcie robienia sobie przerwy, a ci gdy zdają sobie sprawę że znowu są obserwowani wracają z powrotem do bijatyki. Motywów takich jest dosyć sporo i stanowią dobrą okazję do obśmiania gatunku superhero i samego komiksu wogóle z czego autor skrzętnie korzysta. W odróżnieniu od Deadpoola, nie tylko główna bohaterka jest świadoma że jest postacią wymyśloną, ale i kilka innych postaci (nie wszyscy, prym wiedzie sympatyczna nieco pulchna starsza pani, była gwiazda jednego z tytułów Timely Comics z lat 50-tych) również posiada taką wiedzę. Komiks składa się z krótkich osobnych historyjek, ale wyraźnie posiadających ciągłość w czasie. Jen będzie walczyć z kompletnie absurdalnymi przeciwnikami w większości sprawiających wrażenie pół-kretynów, zdaje się powyciąganymi z przepastnych archiwów Marvela (sama ostrzega, że wszystkie czarne charaktery w komiksie będą z 3 ligi i nie należy oczekiwać jakiegoś poważnego wyzwania). Spotka także na swojej drodze Spider-Mana (wielki plus dla Byrne'a za przerysowanie kreska w kreskę jednej z najbardziej ikonicznych ilustracji Todda McFarlane), Flintstonów, Robocopa, Misia Jogi, zwiedzi okolice Posępnego Czerepu znanego z He-Mana czy wyrwanej prosto z lat 50-tych kosmicznej przydrożnej knajpy drive-thru prowadzonej przez Tatuśka Kółko, co mniej więcej powinno dobrze zobrazować klimat całości. Rysunków Byrna komentować nie będę, bo oczywiste jest co można w komiksie zobaczyć, kto nie lubi jego stylu ten gapa (z jednym wyjątkiem, tak jak przepadam za klimatem lat 80-tych tak nie cierpię fryzur zwłaszcza kobiecych z tamtego okresu). Ergo, tak jak powoli słysząc "luźny marvelowski klimat z typowymi żartami" zaczynam odczuwać pewne dolegliwości żołądkowe, tak czytając ten komiks bawiłem się naprawdę dobrze. Nie da się raczej ryczeć przy nim ze śmiechu, ale klimat jest faktycznie luźny, a sporo żartów całkiem udanych. Kolejna historia o kuzynce Hulka, którą mogę z czystym sumieniem polecić. Ocena 7+/10.
Drugie zaskoczenie:
"SM Star-Lord" - Steve Englehart, Steve Gan, Chris Claremont, John Byrne/Keith Giffen, Timothy Green II, wiem że powtarzam się za każdym razem, ale nie mogę się powstrzymać a na dodatek ktoś może jeszcze nie wie. Toteż NIE PRZEPADAM ZA KOSMOSEM MARVELA (z wyjątkiem Jima Starlina, którego kocham jak Irlandię). To znaczy, nie jestem też jakimś anty-fanem i jestem w stanie przyznać, że kilka niezłych komiksów z tego zakątka uniwersum przeczytałem, natomiast sam temat jest dla mnie średnio interesujący i większości przypadków z wyjątkiem tego co było wydane w kolekcjach omijałem raczej te komiksy. Na dodatek w przeciwieństwie do sporej części kinomaniaków mam spore wątpliwości co do geniuszu "Strażników Galaktyki" Jamesa Gunna, uważając go za film całkiem fajny, ale ani wyraźnie lepszy, ani wyraźnie gorszy niż większość marvelowskich produkcji, także wyciągajac z paczki ten tom pomyślałem tylko "...eee...Star-Lord...eeee" i j*b go do szafy. W każdym razie przyszła pora go z tej szafy wyciągnąć i otwierając muszę przyznać, że poczułem się nieco dziwnie...otóż komiks okazał się czarno-biały. On wyróżnia się nie tylko brakiem kolorów, ale nietrudno też zauważyć, że postać jest mocno odmienna co znamy z filmu i aktualnych komiksów. O ile rozpoczynamy od originu postaci, który w sumie w ważniejszych szczegółach nie różni się od aktualnie obowiązującego, to sam Peter Quill jest o wiele poważniejszą postacią w zdecydowany sposób mocniej naznaczoną osobistą tragedią ze skłonnościami do agresji i napadów wściekłości oraz użalania się nad sobą, którą o ile jesteśmy w stanie zrozumieć to trudno ją polubić. Na dodatek Quill zostaje obdarzony przez jakiegoś kosmicznego czarodzieja kosmiczną mocą i wyposażonym w "żywą SI" statkiem kosmicznym co już zdecydowanie go odróżnia go od jego teraźniejszego wcielenia. W dalszych zeszytach historii stery po Engleharcie przejmuje Claremont i klimat się nieco poluźnia, natomiast dalej nie ma mowy o jakimkolwiek dowcipkowaniu, za to dwa czy trzy razy dojrzymy na twarzy Star-Lorda uśmiech. Z racji tego, że ciąg dalszy jest pisany nieco czasu później zdaje się mocno jest już inspirowany Star Wars oraz Star Trekiem. Kosmiczne bitwy, dziwaczni obcy, awanturnicze przygody, walka o wolność i demokrację w kosmosie - wiadomo o co chodzi. Historia kończy się w momencie, gdy Peter spotyka króla Sparty (jeszcze nie Spartaxu), dowiaduje się że jest jego synem, odrzuca perspektywę objęcia tronu i rusza w kosmos poszukiwać przygód. Rysunki zarówna Gana jaki Byrne'a w czerni i bieli prezentują się obłędnie dobrze, przeglądanie tego komiksu to czysta przyjemność. Jak ktoś ma ochotę na coś w stylu Flasha Gordona czy Out of this World to powinien zajrzeć do tego numeru. Drugą prezentowaną historią jest znacznie nowsza miniseria "Annihilation:Conquest - Star Lord", po raz kolejny naszło mnie "meh" ale jak przeczytałem, że za scenariusz odpowiada Giffen to morale zdecydowanie mi się podniosło. Gość ma u mnie do końca życia przyznane +2 do Charyzmy za Lobo a i Defenders w jego wykonaniu było bardzo dobre, zdecydowanie jeden z bardziej znanych i utalentowanych członków brytyjskiej "nowej fali" w Marvelu. I tym razem nie zawodzi znowu, te 4 zeszyty przedstawiają historię powołania pierwszej wersji drugiego składu grupy. Motyw zaczerpnięto z "Parszywej Dwunastki" czyli uwięziony przez Kree, Peter Quill dostaje propozycję ze zbioru tych nie do odrzucenia całkowitej amnestii w zamian za wykonanie samobójczej misji infiltracji tajnej placówki badawczej borgopodobnych Phalanxów. Odział swój rekrutuje spośród innych więźniów i w skład jego wejdą Racoon z Grootem (ku memu zdziwieniu posługującego się o wiele bardziej wyszukanym słownictwem niż I'm Groot), Mantis, insektopodobny Bug, beznogi weteran Afganistanu Kapitan Wszechświat oraz wojowniczka Shi'ar Deathcry. Muszę przyznać, że ta wersja drużyny podoba mi się bardziej niż ta znana z kina, postacie są przesympatyczne, różniące się charakterami o dialogi pomiędzy nimi napisane są znakomicie. Sam Star-Lord też się nieco różni od tego co widziałem w innych komiksach. To nieco mniej awanturnik a bardziej niechętny przygodom oraz swojej funkcji, który potrafi jednak wymusić posłuszeństwo na swoich podkomendnych cynik. Drażni nieco zbyt szybka końcówka, która sprawia wrażenie jakby scenarzysta pod koniec zorientował się, że ma tylko 4 zeszyty i dawno już powinien kończyć. Mi bardzo spodobał się ten brytyjski flegmatyczny humor Giffena, postacie w większości sprawiają wrażenie dosyć beznamiętnych a mistrzynią tego jest urocza Mantis, która pokazuje pełnię swoich umiejętności bojowych wyłącznie wtedy kiedy jest do tego zmuszona i na twarzy której niezależnie od sytuacji nie malują się praktycznie żadne emocje, a tylko raz czy dwa nagradza Star-Lorda ledwie widocznym uśmiechem za jego postępy. Rysunki Greena również niezmiernie przypadły mi do gustu, rysownik doskonale dopasowuje się do stylu narracji Giffena, kreślone w raczej nietypowym dla amerykańskiego superhero i bardziej europejskim momentami nader przypominającym momentami Moebiusa (w sumie jak zżynać to od najlepszych) stylu na których postacie z rzadka jedynie pokazują się jakiekolwiek emocje cieszą oko. Na minus zapisuję to, że na sporej ilości kadrów zamiast choćby pobieżnie naszkicowanego tła widnieje jedynie plama jakiegoś koloru czego bardzo nie lubię oraz Rocket po raz kolejny przypominający cierpiącego na obstrukcję pekińczyka. Całość natomiast oceniam na wielki plus i choć to moje wydaje się pierwsze, to mam wielką nadzieję że nie ostatnie spotkanie z tym artystą. Dla każdego lubiącego delikatnie zawoalowany nienachalny humor, rzecz godna polecenia. Podsumowując dwie świetnie narysowane, różniące się od siebie ciężarem gatunkowym historie, które potrafią zaciekawić i co ważniejsze zabawić. Ocena 7+/10
3. Najgorszy przeczytany:
"SM Kapitan Brytania" - Paul Cornell, Leonard Kirk. Tym razem, żadnego zaskoczenia. Miesiąc temu na minusie wylądował "Czarny Rycerz" tym razem "Kapitan Brytania'. Co ma jedno z drugim wspólnego ktoś zapyta? No cóż to może być prawdziwa pożywka dla antyfanów kolekcji. Komiks ten jest częścią tej samej serii, której częścią był wydany kilka numerów wcześniej Black Knight, co śmieszniejsze jest to początek tej serii więc powody, dla których nie zamieniono tych tomów miejscami są dla mnie mocno niejasne, w ten sposób historia Vampire State byłaby znacznie bardziej przejrzysta. Sam komiks nie jest zły szczerze mówiąc, czyta się to całkiem całkiem ale chyba najsłabszy z przeczytanych przeze mnie w marcu więc wylądował gdzie wylądował. Pokrótce akcja rozgrywa się podczas Tajnej Inwazji i nasi bohaterowie w tym samym składzie co i w Czarnym Rycerzu próbują odeprzeć desant Skrulli na Wielką Brytanię, którzy planują wedrzeć się do magicznego Avalonu, skraść całą magię i dzięki temu podbić wyspę. Znaczy się będzie sporo walki (momentami dosyć brutalnej), kilka postaci z arturiańskich legend, kilka zwrotów akcji, sporo brytyjskich flag a ostatnim bossem do pokonania będzie tuningowany magią Super-Hiper-Skrull. Dowiedzieć się można też nieco więcej o arabskiej Paladynce Faizzie, która okazuje się całkiem sympatyczną postacią a historia nabycia przez nią mocy jest taka, że dostaje je po trafieniu przez laserowe działko Skrulli (mogliby popracować nad pułapkami które zabijają a nie produkują im kolejnych wrogów tak na marginesie) a także w jaki sposób okazała się "godna" dzierżenia Excalibura. Nie to może żebym się nie spodziewał, ale scenarzysta nawet nie próbował maskowania jakimiś bzdetami. Otóż arabska uchodźczyni jest godna władać magicznym symbolem Anglii "BO TAK". I to wszystko. Rysunki Kirka identycznie jak w poprzedniku/następcy są plusem, przyjemna dla oka chociaż mało oryginalna kreska, fajne wizualnie sceny akcji, soczyste kolory nałożone przez Briana jest ok. plusik dodatkowy za Skrulla maskującego się postacią Johna Lennona. Podsumowując, nie bardzo chce mi się wierzyć, aby Kapitan Brytania nie miał lepszych historii do wydania w ramach kolekcji, ale jest nieco lepiej niż w przypadku BK. Jakkolwiek trudno jest mi ten komiks polecić, można przeczytać, można nie przeczytać zwłaszcza że klasyczne historie z tego tomu były już w innych komiksowych kolekcjach a są o wiele lepsze tytuły na rynku. Ocena 5+/10.
4. Zaskoczenie na minus:
"SM Ant-Man Scott Lang" - Matt Fraction ,Michael Allred. Jakoś nie mogę powiedzieć, abym był największym fanem Fractiona pod słońcem. Facet jest mocno nierówny, przydarzają mu się zarówno bardzo dobre komiksy jak i totalne knoty. Miałem nadzieję, że tym razem trafię na to pierwsze zważywszy na fakt, że po Silver Surferze fanem Allreda zostałem wielkim, ale (zawsze musi być jakieś ale) tym razem nie trafiłem ani w ten punkt ani w ten. Kanwą głównej historii nie jest komiks z Ant-Manem a seria Future Foundation czyli zmutowana Fantastyczna Czwórka. Reed Richards wraz z resztą rodziny postanawia udać się w długą podróż do innej rzeczywistości, która dla nich będzie trwała rok a dla całej Ziemi ledwie 4 minuty. Ale aby nawet nie zostawiać na te 4 minuty planety bez opieki powołuje na chwilę do życia rezerwowy skład do którego zaliczają się She-Hulk, Medusa, niejaka Darla Deering (różowowłosa pop-gwiazdka aktualna kochanka Johnnego Storma zdaje się bez żadnych mocy) a dowództwo nad nimi wszystkimi obejmuje właśnie Ant-Man. Oczywistą rzeczą jest, że F4 wcale po tych 4 minutach nie wraca i nasz bohater zostaje na głowie nie tylko z 3 dziewczynami, ale i gromadą dzieciaków (różnych do wyboru do koloru, cthuhopodobne rybo-ludki, jakieś rodzeństwo od Mole Mana, kilka najzupełniej nieznanego pochodzenia wyglądających na różnego rodzaju mutranty lub obcych oraz trochę zupełnie ludzkich). Scott jest właśnie w trakcie żałoby po śmierci swojej córki, którą zabił Dr Doom i sprawia wrażenie, jakby miał się za chwilę rozpaść stąd nieco dziwne wydaje się powierzenie mu tak poważnej funkcji, ale później się dowiadujemy, że Reed zrobił to także z myślą o swego rodzaju terapii dla kolegi. W międzyczasie z portalu czaso-przestrzennego wypadnie starszy o jakieś 30 lat mocno zdekompletowany Human Torch, który będzie twierdził, że reszta Czwórki zginęła w walce ze swoimi najgroźniejszymi wrogami. Do pewnego momentu czyta się ten komiks bardzo dobrze, jest nieco bijatyki ale gwoździem programu są relacje pomiędzy postaciami, a że postaci jest dużo to i jest co czytać a i naprawdę wdzięcznie zostało to napisane. Rezerwowa Czwórka zmierzy się z Mole-Manem oraz Torchem który zwariował, Darla będzie prześladowana przez grupę hejterów zwącą się Gangiem z Yancy Street na dodatek okaże się że dosyć szybko zapomniała o Johnnym i w oko wpadnie jej Scott, dzieciaki jak to dzieciaki będą rozrabiać (jedno z nich chce zniszczyć świat) i nie będzie potrafił nad nimi zapanować nawet Dragonman pracujący w funkcji kamerdynero-nauczyciela, Scott wpadnie na pomysł, że aby zacieśnić więzi całej tej wesołej gromadki powinni wspólnie zabić Dooma a Jennifer wybierze się na randkę z Wyattem Wingfootem. Wątków jest sporo, wszystkie rozpisane są naprawdę fajnie, jest sporo humoru ale też i dramat się znajdzie, całość przypomina mocno zwariowany sit-com. Natomiast od pewnego momentu (mniej więcej 3/4) fabuła zaczyna zbaczać na dosyć dziwne tory, najpierw Meduza zacznie się zakradać nocą do sypialni tego małego wanna-be-czarnego charakteru, później jeden z molemanowych braci stwierdzi ni stąd ni zowąd ubierze sukienkę i stwierdzi że w środku jest dziewczynką i od dzisiaj będzie dla reszty nie bratem a siostrą (reakcja na te wieści będzie jedyna i słuszna rzecz jasna). Dalej zniknie wraz z małym Medusa a całe Baxter Building (ten budynek dalej się tak nazywa?), zostanie porwany do innego wymiaru, gdzie wyjaśni się cała intryga. Otóż za zachowaniem Medusy stoi Wizard (ten z garnkiem na głowie), który opanował jej świadomość a mały złośnik jest jego klonem. A teraz uwaga, Wizard dokonał porwania tej dwójki bo chciałby stworzyć jak sam to stwierdza "normalną homonormatywną rodzinę". Rozpoczyna się nawalanka w której antagonistę wspomoże Blaastar (miał robić za wujka zapewne) a wesołą ekipę Inhumans, w czasie której to bijatyki Ant-Man stwierdza, że model rodziny proponowany przez Wizarda jest nudny (to wogóle może być kwestia nudy?). Wizard dostanie oczywiście oklep a końcówka sugeruje, że Black Bolt wykona na nim wyrok śmierci (WTF?). No w każdym razie dzięki lekturze poznałem całkowicie dla mnie nowe pojęcie "cisgender". Muszę przyznać, że czytając tę dosyć jeżącą włosy końcówkę sprawdziłem z ciekawości na internecie stan cywilny Matta Fractiona i okazało się, że ma on żonę i ku mojemu zdziwieniu jest nią Kelly Sue DeConnick jedna z głównych twarzy marvelowskiego SJW (zerknąłem też na jej zdjęcie i tu już nie byłem zdziwiony absolutnie) co jeszcze ciekawsze posiadają oni dwójkę dzieci syna i córkę. Jakoś tak podświadomie oczekiwałem pokręconego patchworku z dwoma murzynkami, tajskim transwestytą, lamą, wielbłądem i adoptowaną tybetańską sierotą a tu proszę na zewnątrz propagowanie jednego a prywatnie w domu tradycyjna atomowa rodzina, śmierdzi to zachowaniem jednego z naszych byłych premierów. Mam dziwne wrażenie, że DeConnick mocno maczała palce w dwóch ostatnich zeszytach, bo wcześniej absolutnie nic nie wskazywało na rewelacje, których doświadczymy pod koniec. Rysunki Allreda to po raz kolejny istna rewelka, ta kreska, te żarówiaste kolory, ta ekspresja na twarzach, istne cudo. W plansze wplecione jest całe mnóstwo żarcików i co widać Fraction często nawiązuje do nich w dymkach. Widać, że obydwaj panowie razem pracowali nad wyglądem albumu a nie tylko wysyłali jeden drugiemu gotowe elementy i to zdecydowanie działa (aczkolwiek odnoszę wrażenie że Surfer wyglądał jednak nieco lepiej, bardziej szczegółowo). W podsumowaniu, gdyby cały album wyglądał tak jak jego większość byłaby zdecydowana ósemka, ale ja po prostu nie przyjmuję tej końcówki do wiadomości. To chamowaty na dodatek niedorzeczny atak na koncepcję rodziny jako podstawowej komórki społecznej oraz prostacka reklamówka jakichś teorii queer, nie akceptuję tego szajsu. Ocena końcowa 6/10.