Podsumowanie marca. Uwaga jak (prawie) zawsze pewne SPOILERY!!!
"Kick-Ass 3" - Mark Millar, John Romita Jr. Dawno, dawno temu podczas seansu pierwszego filmu w gronie znajomych pamiętam, że płakaliśmy ze śmiechu, komiksów wtedy jeszcze nie czytałem (od momentu gdy za dzieciaka zerwałem z nimi). Później obejrzałem film numer dwa, niezły ale nie tak dobry jak pierwszy a wtedy już komiksy czytałem, ale jakoś mi do głowy nie przyszło że to jakaś adaptacja. Jeszcze później dowiedziałem się, że to o dziwo na podstawie istniejącego komiksu, który został wydany i u nas przez Mucha Comics, komiksu, który wtedy już nie był nigdzie dostępny. Po jakimś czasie udało mi się kupić na allegro w stanie dosyć zniszczonym, ale za to w przyzwoitej cenie (powiedzmy stosunkowo przyzwoitej), Kick-Ass 2 nie był już dostępny w cenie nawet nieprzyzwoitej. W każdym razie lektura jedynki była świetną zabawą chociaż nieco odmienną od obejrzanego filmu, fabularnie było bardzo podobnie, ale Vaughan skupił się nieco bardziej na motywach komediowych, podczas gdy Millar w swoim stylu szedł bardziej w kierunku exploitation. Po jakimś czasie wypuszczono tom trzeci, który również się wyprzedał a którego w sumie nie pamiętam dlaczego nie kupiłem, później były dodruki i te zdaje się też mnie niemalże ominęły, w każdym bądź razie udało mi się kupić w końcu ten tom trzeci, ale drugiego znowu zabrakło. Biorąc pod uwagę jednakże, że oglądałem film numer dwa a same historie mimo że kontynuują swoje wątki są raczej oddzielne przeczytałem teraz po prostu tę trójkę bez jej poprzedniczki. Na tym w sumie zakończę ten przydługawy wstęp bo się teraz tak zastanowiłem i w sumie kogo niby interesują moje problemy z tym, że przez ileś tam lat nie udało mi się skompletować serii Kick-Ass, a tematem zanudziłem nawet sam siebie? W każdym bądź razie początek lektury nie nastroił mnie jakoś szczególnie optymistycznie, przede wszystkim Dave Lizewski i jego kompani wyglądają jakby nie przeszli jakiejkolwiek ewolucji jako postacie. Cała ta banda przebierańców, wygląda szczerze mówiąc dalej jak banda przebierańców rodem z Teorii Wielkiego Podrywu jakoś dowcipy w stylu Dave'a pytającego się nad grobem swojego ojca czy wygląda w powiewającym płaszczu tak dobrze jak młody Bruce Wayne, lub ekipy przygotowującej się do odbicia Hit-Girl z więzienia przez kilka tygodni a później uciekającej bo jakiś więzienny cieć zaświecił latarką nie ruszyły mnie absolutnie, przecież oni wcześniej przeżyli zdaje się dosyć sporo, więc powinni być chyba jednak poważniejsi. Ogólnie cały ten start wydawał się taką nieco powtórką z rozrywki (zresztą uczucia deja vu nie udało mi się pozbyć do końca) na szczęście dalej robi się lepiej. Bardzo dobrze, że autor nieco bardziej skupił się na postaci Mindy McCready, sceny z jej pobytu w więzieniu lub kolejnych wspomnień z czasów szkolenia przez Big Daddy'ego to rewelacja przez duże R i nieraz przyszło mi zachichotać pod nosem a reszta fabuły raczej bez jakichś niespodziewanych zwrotów akcji, ale napisana przyzwoicie. Dave poznaje dziewczynę (taką prawdziwą tym razem) dzięki której dochodzi do wniosku że czas na zakończenie swojej "superbohaterskiej kariery" przez co zaczyna olewać sprawy które jednak powinien dokończyć. W mieście pojawia się schowany dotychczas na Sycylii z powodów preferencji seksualnych oraz ponadnormatywnej nawet jak na mafię krwiożerczości ostatni z braci Genovese czyli wuj Rocco, który pragnie zostać szefem wszystkich szefów i to nie tylko mafii włoskiej, ale całej przestępczości zorganizowanej a po mieście zacznie ganiać grupa skorumpowanych policjantów udająca Robin Hoodów a zajmująca się kradzieżą mafijnych pieniędzy (co skupi się w większości na Bogu ducha winnych półgłówkach w kostiumach), dodając do tego Hit-Girl cały czas planującą wyrwać się na wolność oraz wypuszczonego na nią dzięki kruczkom prawnym Mother-Fuckera, możemy być pewnie że zakończenie będzie jedną wielka feerią orgiastycznej przemocy. Pod względem rysunków przyznam z przykrością, że nie jest specjalnie dobrze. Jak rysuje Romita Jr. każdy to czytający będzie raczej wiedział, ja osobiście lubię jego rysunki, ale w tym przypadku wyraźnie nie jest w szczególnie dobrej formie. Do tego że właściwie wszystkie narysowane przez niego postacie wyglądają jak udający się właśnie na emeryturę bokserzy i to ci raczej z rzadka wygrywający swoje walki szło się przez te wszystkie lata przyzwyczaić, do tego że rysowane przez niego kobiety rzadko kiedy wyglądają chociaż cokolwiek atrakcyjnie również, ale kompletnie nie mam pojęcia dlaczego rysuje (znowu zwłaszcza kobietom) te dziwne olbrzymie nosy (on nigdy nie był jakimś wielkim fanem realizmu, ale tutaj zdecydowanie zbyt często odjeżdża w kierunku niespecjalnie pięknej karykatury), na dodatek za każdym razem innego kształtu jakby miał problem z narysowaniem dwa razy takiej samej twarzy. Jedno za to trzeba facetowi przyznać, w rysowaniu scen wszelkich rzezi, strzelanin i bijatyk to był zawsze mistrz, oglądanie tych wszystkich biedaków przyjmujących na twarze piąchy czy też kopy to fizycznie bolesne doznanie, a że takich scen jest wiele więc nie możemy powiedzieć że komiks wygląda jakoś szczególnie fatalnie. Cóż szczerze mówiąc nie spodziewałem się specjalnie wiele po tym tytule no i się przyjemnie "rozczarowałem", jasne nie kopie już tak tyłka swoim efektem świeżości, sama historia nie jest nadzwyczajnie oryginalna, zakończenie trochę zbyt szybko poprowadzone, a Millar chyba troszeczkę zbyt dużo wątków usiłował wcisnąć w te 8 zeszytów przez co niektóre wydają się raczej bez sensu (postać młodego Genovese powinna w wikipedii zilustrować hasło deus ex machina, wątek bohatera-obiboka który wydawał się ważny został ucięty kompletnie od czapy, bo musiał się jakoś skończyć). Natomiast nie licząc tych pobocznych wątków, dwie główne równorzędne linie fabularne które splotą się ze sobą w końcówce są spójne (niemalże) i ciekawe a humor momentami faktycznie bawi. Bardzo spodobało mi się zakończenie, na szczęście Mark Millar nie wpadł w pułapkę w którą łatwo było wpaść przy takiej serii czyli zakończenia z przytupem pod tytułem "wszyscy giną". Owszem w tej pseudo-realistycznej dekonstrukcji superbohaterskiego mitu w teorii pesymistyczna końcówka by pasowała, ale nie zapominajmy że to komiks stricte rozrywkowy i ja się bardzo cieszę, że bohaterowie którzy przeszli bardzo długą drogę dostali taki happy-end rodem z amerykańskiej komedii, należało im się. Co do tej amerykańskiej komedii, to fajnie się to udało obydwu panom odpowiadającym za serię wymyślić, dostajemy takie właśnie filmowe zakończenie z kolejnym pokoleniem które zastąpi stare, napisem The End oraz przedstawieniem wszystkich aktorów jacy wystąpili, no i oczywiście biorąc pod uwagę że Millar dobrze klei konwencję, sceną po napisach. No nic, podobało mi się nawet bardziej niż oczekiwałem i dokupiłem pierwszy tom nowej serii oraz po cichu liczę na dodruk tomu drugiego. Ocena 7/10.
"Uncanny X-Men" tomy 1-6 - Brian Michael Bendis, Chris Bacalo i inni. Początek vol 3 legendarnej serii startujący razem z linią Marvel Now i silnie zakorzeniony w poprzednich mutanckich eventach tj. Schism i AvX. Znaczy się w tomie pierwszym "Rewolucja" dowiemy się, iż społeczność X rozpadła się na dwie części pierwsza to szkoła im. Jean Grey której dyrektoruje chyba w tym momencie Storm, druga to ci pod przywództwem Cyclopsa (który ostatnimi czasy mocno się zbiesił) zwący się dalej X-Men czyli Emma Frost, Magik, Magneto i czwórka nowych kadetów (bardziej się to z Bractwem Złych Mutantów kojarzy niż z X-Men), do których dołączą już w pierwszym tomie Siostry Kukułki i Angel z przeszłości. Do tego, moce czwórki starych wyjadaczy ostatnimi czasy nie do końca działają tak jak powinny (co będzie miało dosyć spore znaczenie w przypadku Magik, bo część kłopotów drużyny będzie związana z niechcianymi wycieczkami po Limbo), Cyclops, który cały czas jest poszukiwany listem gończym za zamordowanie Charlesa Xaviera ogłasza całemu światu swój nowy polityczny manifest, który przysparza mu nowego przydomka "terrorysta" (trochę to przesada, aczkolwiek faktycznie Gandhi by czegoś takiego nie powiedział) co zwraca na niego uwagę chociażby SHIELD i Avengers a na dodatek powracają Sentinele, czyli na początek atrakcji zdecydowanie wystarczy. W tomie drugim "Złamani" dostaniemy dalszy ciąg piekielnych przygód, szlifowanie nowych członków grupy wraz z werbunkiem nowego mutanta, śledztwo w sprawie Sentineli prowadzone przez Magneto w Madripoorze oraz lekko "szpiegowskie" klimaty swoistej gry prowadzonej pomiędzy Marią Hill i jej nową a znaną wszystkim zainteresowanym agentką a kolejnym wcieleniem X-Men. Tom trzeci "Dobry, Zły, Inhuman" to lekka przerwa na wyluzowanie po dwóch poprzednich intensywnych tomach, ciąg dalszy szkolenia młodzieży oraz śledztwa prowadzonego przez Magneto, babska (pardon za wyrażenie) wyprawa na zakupy również z udziałem młodej Jean Grey (nie mogę sobie przypomnieć kiedy dołączyła), przygoda na tajemniczej wyspie oraz już niezbyt pozytywna w wymowie konfrontacja Cyclopsa z Kitty Pryde. Tom 4 "X-Men kontra Shield" to zakończenie całego story-arcu dotyczącego Sentineli, "złych emocji" dzielących SHIELD oraz mutantów i kilku innych pobocznych wątków, które dotychczas przewinęły się na łamach serii a jednocześnie rozpoczęcie nowego dotyczącego testamentu Charlesa Xaviera oraz kolejnego wygrzebanego z tyłka super-duper-hiper potężnego mutanta. Ten drugi story-arc znajdzie swoją konkluzję w piątym tomie "Mutant Omega". Szczerze mówiąc przez większość czasu spędzonego przy lekturze tej historii cierpiałem straszliwie, mam alergię na jakieś takie wielkie retcony do tyłu, mega potężnych fighterów wyciąganych znikąd (czyli właśnie z tyłka), czy wielkie tajemnice sięgające czasów Stana Lee równie wstrząsające co śnieg w marcu. Na szczęście okazało się, że koniec końców nowy mutant nie miał tak naprawdę żadnego znaczenia a cała jego postać to jedna wielka deus ex machina, która miała na celu dopowiedzenie nam co nieco o postaciach Xaviera i Scotta Summersa co wychodzi naprawdę nieźle oraz spuszczenie kurtyny (w dosyć nieoczekiwany sposób) nad mutancką rewolucją. Ostatni tom "Historie Małe", to z tego co widzę całkiem częsty przypadek w Marvel Now czyli po zakończeniu głównych fabuł danych serii dostajemy ich domknięcia lub dopełnienia w postaci krótkich nowelek dopowiadających to i owo czasami dziejących się już po, czasami gdzieś w trakcie pierwszoplanowych wydarzeń, najczęściej oglądanych nieco z boku. Pierwsze opowiadanko to rewelacyjny dialog Scotta Summersa z jego bratem Alexem/Havokiem, która rzuci nieco światła na to co się głównemu "rewolucjoniście" roiło w głowie kiedy rzucił wyzwanie połowie świata a także dopowie nam coś na temat uczuć które wiążą ze sobą jego oraz Emmę Frost. Druga nowelka całkiem przyjemna Kitty i Magik próbują przywrócić nieco nadszarpniętą przyjaźń ratując małą dziewczynkę z jakiejś Wyspy Potworów. Trzecia również trzyma poziom, chociaż może na kolana nie powala i opowie o wyrównaniu rachunków pomiędzy Dazzler a Mystique, warto przede wszystkim dla krótkiej "przyjacielskiej" pogawędki pomiędzy Scottem a Raven. Następna to wielki ziew z wyjątkiem samej końcówki przy której już myślałem że Goldballs jeden z nowych rekrutów zaliczy zgon z którym mogłaby się równać jedynie śmierć Hanki Mostowiak, niestety sprawdziłem w internecie i przeżył. Ostatnia w sumie w miarę znacząca dla continuity historyjka o grillowaniu Hanka McCoya (tego z teraźniejszości, w serii Uncanny pełni raczej marginalną rolę), powrocie Colossusa do składu oraz "wiekopomna" totalnie od czapy chwila przemiany Icemana w homoseksualistę - młody Drake ten z przeszłości oznajmia że jest gejem po czym ten starszy z teraźniejszości stwierdza, że w takim razie on chyba też i od 60 lat leci na Warrena Worthingtona, beczka śmiechu (i nieważne że w równoległej serii po korytarzach Szkoły w przyszłości biegają małe bałwanki przenikające przez ściany). No i na koniec wykonana w świetle kamer i w obecności tysięcy ludzi przemowa Cyclopsa z cyklu "przebaczamy i prosimy o przebaczenie". Za szatę graficzną całej serii odpowiada w dużej mierze Chris Bachalo, ja wiem że on ma wielu wrogów - w umieszczanych w necie "topkach" najgorszych rysowników może nie na podium ale dosyć często się pojawia. Z drugiej strony ma też naprawdę wielką ilość fanów do których i ja należę, lubię tę jego niechlujną cartoonową czasami popadającą nieco w mangę (której przecież nie lubię) kreskę. On zawsze fajnie rysuje dziewczyny, zawsze fajnie mu wychodzą niby to złożone z kilku kresek ale potrafiące wyrazić ekspresję twarze, zawsze można liczyć że kiedy będzie trzeba przeskoczy na lekko poważniejszy styl a w tym przypadku jeszcze dodatkowo na plus upodobnienie nieco Magneto do postarzonego Michaela Fassbendera a młodego Profesora X do Jamesa McAvoya. Projekt kostiumu Cyclopsa to rewelka o ile to on go wymyślił i co dosyć interesujące paleta barw wykorzystana razem ze współkolorystą Jose Villarubią raczej zaskakująco zgrzebna, rysunki Bachalo z reguły są bardziej kolorowe. Drugim najczęściej pojawiającym się rysownikiem jest Kris Anka, i w sumie nie bardzo wiem co o nim napisać no niezbyt mi się to podoba, przypomina mi to właściwie ciężko mi to określić kiepsko narysowany komiks z francuskojęzycznej części Europy? Może kiepsko narysowany komiks z Image? Nie wiem jak to przekazać, proste bardzo schematyczne rysunki z drażniącą manierą rysowania połowie postaci zeza lub kresek zamiast oczu, zaletą no cóż pewna jakby nie patrzeć oryginalność, dosyć ładne kolorki no i kilka ilustracji jest jednak całkiem udanych. Trzecim rysownikiem jest Frazer Irving o którym pierwszy raz w życiu słyszę i zastanawiam się dlaczego. Facet jest rewelacyjny, zwłaszcza jeżeli ktoś nie ma uczulenia na agresywnie komputerowe kolorowanie, taka wypadkowa Richarda Corbena, Bernie Wrightsona i Briana Bollanda z czasów Sędziego Dredda, Kukułki w jego wykonaniu wypadają naprawdę czadowo w nieco przerażający sposób, sprawdziłem gościa i okazało się że wyszedł z 2000AD więc nic dziwnego że zwraca na siebie uwagę, wielka szkoda że pojawia się tylko w dwóch pierwszych tomach. Podsumowując, podobało mi się i to nawet bardzo i to nie to, że komiks nie ma jakichś wielkich wad bo ma i to całkiem sporo. Bendis jak to u niego w zwyczaju niespecjalnie przejmuje się jak to co pisze wpływa na całość uniwersum ani w jaki sposób może kolidować z historiami innych twórców. Często postacie drugoplanowe traktuje jak zwykłe kukły i narzędzia do popychania swojej fabuły do przodu (np. Triage - drużynowa apteczka w połączeniu z Jezusem, nie pełni prawie żadnej innej funkcji). Nowi stworzeni bohaterowie mają swoje zdolności albo kompletnie idiotyczne (Goldballs), albo działające na kompletnie idiotycznych zasadach (Hijack - nie dość że nie wiadomo jak jego zdolności miałyby działać to jeszcze na dodatek są nieco przesadzone), albo ogólnie zbyt potężne (Tempus - dziewczyna władająca czasem, jako kompletnie nieprzetrenowana rekrutka pokonuje wszystkich Avengers, później jak zaczyna nabierać wprawy to chowa w kieszeń Kanga Zdobywcę). Jasne te wszystko w tym co on pisze działa jak najbardziej, ale co dalej autorzy mają zrobić z takimi postaciami? Pozabijać? Wszyscy też wiedzą, że Bendis lubi pisać komiksy "gadane" na czym cierpi nieco akcja i tempo i w tym komiksie to trochę widać. Czasami aż by się chciał zobaczyć jakąś większą rozpierduchę (zwłaszcza na koniec pierwszego story-arcu nie dość że konflikt X-Men kontra reszta świata zostaje w dosyć marny sposób wygaszony, to jeszcze po odkryciu czarnego charakteru stojącego za atakami Sentineli powiedziałem cytując klasyka "Że kto? A co mnie to gówno obchodzi?" zupełnie jakby autorowi po prostu znudził się temat), ciężko mi się też pozbyć było w pewnym momencie wrażenia iż mutanci wcale nie walczą o jakieś o swoje prawa i akceptację tylko o pozycję homo superior. Natomiast oprócz tego, mamy całą masę pozytywów. Raz te "gadane" scenariusze jak ulał pasują do soap-operowej serii X-Men, komiks po prostu błyszczy w przypadku przepychanek, utarczek czy sporów ideologicznych pomiędzy członkami obydwu zespołów a tam gdzie miało być zabawnie z reguły tak jest, tam gdzie miało być na poważnie i dramatycznie też z reguły się to udaje. Bendis zaludnił ten świat naprawdę dobrze pisanymi postaciami, nawet w przypadku drugoplanowych i mało używanych postaci zadbał aby każda miała swój indywidualny rys psychologiczny sprawiając, że czujemy że mamy do czynienia z prawdziwymi, żyjącymi ludźmi. Więcej, autor wykorzystał świetny rooster, Boże błogosław Amerykę kraj który wydał na świat człowieka który wymyślił że Biała Królowa Hellfire Club zostanie członkiem X-Men uwielbiam Emmę Frost a tutaj dostaniemy jej pod dostatkiem, do spółki z Ilyaną która o dziwo pomimo swojego charakterku żyje z nią w jak najlepszej komitywie. Jeszcze większym plusem jest obecność kolejnych z moich ulubienic czyli Sióstr Stepford, których częstotliwość pojawiania się w naszym kraju była dotychczas raczej marginalna, chwała Bendisowi za to, że w tym połączeniu fantazji erotycznej z dosyć creepy postaciami przyuważył spory potencjał komediowy i siostrzyczki jak akurat nie straszą to dosyć często bawią. Jest świetnie pisana Jean Grey, z jednej strony chodzący mutancki mem (znowu ona? Zaraz ją zabiją) z drugiej przecież bardzo lubiana postać, ciągle miła dziewczyna tyle, że nieco bardziej dynamiczna i potrafiąca wystawić pazurki (zwłaszcza w konfrontacjach z Siostrzyczkami jakby nie patrzeć naturalnymi konkurentkami). Jest Magneto w swojej kanonicznej roli Charlesa Xaviera połączonego z Loganem i cała reszta postaci z dalszych planów z których większość dostanie swoje pięć minut. No i jest oczywiście sam Cyclops czyli pogubiony syn Profesora X. Dodatkowo sama seria wydaje się dosyć ważna dla całego tytułu, także zachęcam wszystkich lubiących superhero bo to naprawdę dobry komiks jest, a już dla fana X-Men ten tytuł to konieczność (kurczę aż nabrałem ochoty na All-New, a przed przeczytaniem Uncanny byłem tym kompletnie niezainteresowany). Ocena 7+/10.
"Superman - Rok Pierwszy" - Frank Miller, John Romita Jr. Komiks przez sporą ilość czytelników odsądzany od czci i wiary, podobno tak zły że aż...no normalnie zły. No i tak zastanawiałem się nad zakupem z jednej strony kiepski z drugiej no kurka to Frank Miller więc jakoś tak nie wypada się nie zapoznać. Zadałem sobie zatem pytanie "czy naprawdę mam ochotę na ochnasty origin Supermana?" i wyszło mi na to, że w sumie chyba mam, no i przecież to Frank Miller, więc kupiłem. Na start, tytuł jest mylący to nie jest komiks o początkach działalności Supermana jako herosa w trykocie tylko migawki z całego jego życia do mniej więcej czasów startu. Znaczy się, zaczynamy od sceny eksplozji Kryptona, bo jak niby można by było przekazać historię Supermana bez big bangu? No nie da się, więc mamy ten start rakiety, by dalej w nieco skróconej formie przejrzeć dzieciństwo protagonisty i skupimy się nieco bardziej na etapie szkoły średniej do momentu kiedy Clark tę szkołę ukończy. To będzie pierwszy z trzech rozdziałów, drugi rozdział jest cokolwiek zaskakujący, otóż Clark Kent zaciąga się do marines (przypomniał mi się ten dowcip z brodą stacja XXXV Jezus idzie do wojska). Powody decyzji należą raczej to tych niebyt sensownych a chyba jeszcze mniej sensowne będzie to, że niedaleko bazy umieszczonej przy jednym bądź drugim oceanie znajduje się Atlantyda, tylko nie ta od Aquamana tylko jakaś inna z mniej więcej standardowymi syrenami i trytonami, którą rządzi Posejdon i w której Clark przygrucha sobie nową dziewczynę księżniczkę z rybim ogonem. W każdym razie nasz bohater w tym nietypowym otoczeniu pozna nowych kumpli, obowiązkowego drącego ryj sierżanta, który będzie próbował go zajechać fizycznie i mentalnie (co będzie wiadomo nonsensem) oraz kapitana, który przyuważy że jego nowy kadet jest kimś o wiele więcej niż się wydaje i który również pofiglował by chętnie z kuzynkami Arielki. Rozdział trzeci to już dokładnie to czego się spodziewałem otwierając album, początki pracy w Daily Planet, pierwsze spotkanie z Lois, pierwsze spotkanie z Batmanem i Dianą, pierwsze spotkanie z Lexem. Tak jak przy w/w Kick-Assie twierdziłem, że Romita Jr. raczej nie był w formie, tak dla Supermana łyknął chyba jakieś witaminy a kto wie czy nie jakie specyfiki teoretycznie zakazane w świecie sportu a praktycznie brane garściami. Wiadomo, że rysownik nie wzniesie ponad swoją estetykę przez jednych lubianą przez drugich nie a dla trzecich zupełnie obojętną, nie narysuje normalnego dziecka, nie sięga to też poziomem jego pracom z najlepszych lat, ale wygląda po prostu lepiej niż to co ostatnio ten w końcu bardzo znany rysownik prezentował. Żeby jednakże było jasne cały czas nie można powiedzieć żeby to były jakoś szczególnie dobre prace, kobiece twarze dalej wyglądają średnio atrakcyjnie (chociaż nie jest to reguła), Romita stosuje proporcje ludzkiego ciała dalej w sposób jaki w/g niego pasuje do kompozycji całego obrazka (co niekoniecznie oznacza, że reszcie świata też to będzie pasować), odmienione logo "S" w magiczny sposób zmniejsza się lub zwiększa zależnie od niewiadomo czego, na dodatek ma tendencje do jak najdokładniejszego ukazania się czytelnikowi chociażby kosztem błędów anatomicznych. No, ale mimo wszystko wygląda to całkiem nieźle, Romita powściągnął nieco swoje zapędy do rysowania tych kanciastych bokserskich twarzy, sporo rysunków jest dosyć szczegółowych, fajnie wyglądają plansze na których się coś dzieje (z reguły im większa rozróba tym lepiej) i bardzo przyjemne dla oka są raczej soczyste kolory nałożone przez Alexa Sinclaira, coś tak radosnego w sam raz pasuje do tytułu o kosmicznym harcerzyku. Ogólnie z tego co się orientuję, założeniem DC Black Label było wydawanie nieco poważniejszych komiksów dla starszego czytelnika, tyle że "Rok Pierwszy" niespecjalnie wpisuje się w ten schemat, nie zauważyłem jakichś poważniejszych treści chociaż czasami jest to sygnalizowane tylko Millerowi brakowało jakby odwagi. No i właśnie ten brak odwagi jest moim największym zarzutem w kierunku tego komiksu, szczerze mówiąc miałem nadzieję raczej na coś w stylu "Dark Knight Strikes Back" lub "All-Star Batman & Robin the Boy Wonder" czyli durne, cringowe i zapewniające rewelacyjną rozrywkę zarazem a dostałem w sumie dosyć bezpieczny origin najpotężniejszego syna Kryptonu. Największą różnicą w stosunku do poprzedników jest sam bohater, Clark Kent dysponuje jakimś psychicznymi mocami dolnego poziomu, niespecjalnie wykształconą telepatią czy czymś w tym stylu, napewno jest też bardziej arogancki niż ten znany wcześniej i z pewnością o wiele potężniejszy (zdecydowanie za mocny jak on takie popisy wali w młody wieku to jako dorosły urwałby takiemu Darkseidowi łeb jedną ręką), ale to nie są jakieś wielkie zmiany przez które ujrzelibyśmy tę postać w zupełnie innym świetle. Sporo osób ma problem z urywanymi wątkami a zwłaszcza dziwnymi romansami Supka działającego niczym Casanova, natomiast wszelkie obiekcje powinny zniknąć kiedy tylko zdamy sobie sprawę z samej konstrukcji komiksu. Wszystkie trzy rozdziały nie są ze sobą w żaden sposób powiązane, dzieją się w raczej nieokreślonych od siebie odstępach czasu i na dobrą sprawę one nie przedstawiają jakichś strasznie konkretnych historii, ot taki luźny zbiorek scen z życia młodego Supermana. Wyjątkiem jest tutaj rozdział trzeci, w którym Frank starał się wymyślić jakąś intrygę i który przez to wypada chyba najsłabiej bo cała ta intryga mieści się na jakichś pięciu stronach. Ja osobiście w takiej konfiguracji nie miałem jakiegoś problemu z gubiącymi się wątkami. Trochę większym problemem jest też to, że to takie niechlujne pisanie zblazowanego mistrza, który nic nie musi już udowadniać a jednocześnie chyba sam uważa że wszystko co wyszło spod jego pióra to czyste złoto i pisze co chce i jak chce. Mamy świetnego Jokera w wersji cwaniaczkowatego gangstera, ale po co on niby tam jest? Ciężko powiedzieć. Mamy fajnego raczej alternatywnego Batmana? No to za chwilę dostaniemy jakiegoś półgłówka z napadem agresji, gdzie z początku sceny jego pierwszego spotkania z przybyszem z Kryptona myślałem, że prezentuje jakiś cwany plan sprowokowania Supermana żeby go sprawdzić, ale jednak nie najwyraźniej Bruce uparł się, że mu własnoręcznie do...wali, bo właściwie nie wiadomo dlaczego. Ogólnie ten fragment to była już wyższa szkoła jazdy, Zack Snyder swego czasu skopiował z millerowskiego komiksu pojedynek BvS do swojego filmu, a tutaj Miller skopiował tę scenę od niego, czyli wychodzi na to że dokonał kopii swojej kopii. O fakcie iż komiks jest pisany jakby 40 lat temu, czyli w dużej części za pomocą ramek w których 1/4 to przemyślenia Clarka, kolejna 1/4 to przemyślenia innych postaci a pozostała połowa to przemyślenia samego autora wspominać raczej nie muszę. Natomiast pomimo tego, że dostajemy tak naprawdę chyba niepotrzebny komiks nijak się mający do swoich wielkich poprzedników i pomimo jego wad, których jest naprawdę wiele to ten komiks ma jedną wielką zaletę. Jest po prostu fajny, historia alternatywnego Supermana (możliwe, że to ten z Powrotu Mrocznego Rycerza, chociaż też są różnice) pokazuje że Frank Miller w jak słabej formie by nie był to ciągle Frank Miller dla którego podłoga jest u innych sufitem. Nie nudziłem się ani przez moment a sama lektura dostarczyła mi całkiem sporo frajdy a przecież o to w tym "sporcie" chodzi. Ocena -7/10.