Autor Wątek: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi  (Przeczytany 147183 razy)

0 użytkowników i 3 Gości przegląda ten wątek.

Offline turucorp

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #435 dnia: Wt, 01 Marzec 2022, 00:17:27 »
Fastnachtspiel

Serio byłem ciekaw twojej opinii. Dzieks ;)

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #436 dnia: So, 26 Marzec 2022, 12:18:11 »
  Podsumowanie stycznia, ani werwy nie miałem do czytania, ani też czasu specjalnie więc niewiele tego. Uwaga jak (prawie) zawsze pewne SPOILERY!!!


  "Wolverine i X-Men tomy 1-4" - Jason Aaron i inni. Komiks dosyć dziwnie wydany ponieważ od połowy serii do końca czyli tomy 1-4 są tak naprawdę tomami 5-8. Dlaczego tak się stało? Nie mam zielonego pojęcia i nie chciało mi się tego szukać pewnie krzyżowało się to to z czymś co u nas wydane nie zostało. W każdym razie ładny kawałek czasu temu cztałem pierwszy tom tej serii wydany u nas w ramach WKKM i sprawił on na mnie nadspodziewanie dobre wrażenie. Po jakichś tam dalszych jego kontynuacjach nie spodziewałem się mówiąc nic szczególnego a tu niespodzianka, przyjemnie się zawiodłem, chociaż nie można powiedzieć, żeby kwadrologia wydana przez Egmont zaczynała się z wysokiego C. W tomie pierwszym (czyli piątym) "Cyrk przybył do miasta" bohaterów zastajemy w sytuacji w której mały inteligentny Brood leży w śpiączce po postrzeleniu przez nieznanych (nie wszystkim) sprawców a Szkoła im. Jean Grey poszukuje nowego nauczyciela w miejsce wakatu który powstał po odejściu Husk. Scena rekrutacji nie jest z pewnością szczytem wyrafinowanego humoru i znana jest z 1000 i 1 amerykańskiej komedii, ale mimo wszystko ciężko się chociażby leciutko nie uśmiechnąć widząc na ile absurdalnych kandydatów i w jakiej ilości udało się Aaronowi wyciągnąć z przepastnych archiwów Marvela. Dalej obejrzymy scenę rekrutacji nowego ucznia do szkoły przez Angela i jednocześnie zawiązanie intrygi dla reszty serii a później przejdziemy do głównego dania czyli tytułowego cyrku Frankensteina który odbiera dusze swoim widzom i przejmie mentalną kontrolę nad gremium nauczycielskim co oznacza oczywiście, że to młodzież będzie musiała "uratować dzień". Ta część jest zdecydowanie najsłabsza a zajmuje zdecydowaną większość tomu, owszem pomysł Logana biegającego jako klaun z czerwonym nosem po arenie ma pewien głupkowaty urok, ale autor nie wymyślił w tej kwestii nic ponad dwa czy trzy zeszyty nonsensownego okładania się po gębach. Ostatni zeszyt mimo braku akcji pokazuje już pazur i skupia się na tym co bardzo często stanowiło siłę X-tytułów czyli relacjach pomiędzy członkami tej pokręconej rodziny. Fajnie wypada randka Icemana i Kitty, dobry występ w duecie zaliczają Jean Grey i Quentin Quire czy dosyć zaskakujące (przynajmniej mnie) będzie spotkanie Storm i Wolviego. Tom drugi "Szkoła Przetrwania" kontynuuje dobrą passę z zakończenia tomu pierwszego, pokrótce Logan zabiera dzieciaki na wyprawę do Savage Landu, która ma w teorii stanowić dla niektórych ostateczny na dodatek śmiertelnie niebezpieczny test a w rzeczywistości jest całkowicie kontrolowaną (do czasu pojawienia się przyrodniego brata Logana czyli Psa) próbą zaciśnięcia więzów pomiędzy nową klasą X i na tym poziomie ten komiks naprawdę działa. Interakcje pomiędzy bohaterami doskonale oddają ich charaktery także w mniej bądź bardziej trafny sposób mają przedstawić dosyć złożone stosunki panujące w środowisku młodzieżowym. W krótszej części tomiku odbędziemy dosyć typową dla tytułu podróż w przyszłość. Tom trzeci "Saga Hellfire" to na dobrą sprawę kulminacja całej serii i najlepsza jej część, szkolna ekipa (zarówno nauczyciele jak i ucznowie) nawiedzi z ogniem i mieczem konkurencyjną Akademię Hellfire aby pokarać czarne charaktery oraz uratować przyjaciół w opałach. Album pełen akcji, idiotycznych dowcipów a jednocześnie mający tak fajne dramatyczne momenty jak występ Toada jest po prostu...hmm no fajny. Tom ostatni "Starzy Kumple, Nowi Wrogowie" to poniekąd podsumowanie całości, pierwsza część to odpowiedź na pytanie (o ile ktokolwiek pytał) co się działo z Kid Gladiatorem (który faktycznie uczył się w szkole w WKKMie, w Egmontach już go nie było), druga w/g mnie dosyć słaba o dwójce agentów SHIELD udających mutantów którzy infiltrują Szkołę, dalej naprawdę bardzo dobre i niemalże przejmujące dokończenie wątku Toada oraz takie prawdziwe zakończenie-zakończenie czyli dziejąca się w przyszłości w dwóch liniach czasowych historyjka ukazująca ostatni dzień w szkole wraz z rozdaniem dyplomów dla grupki bohaterów z którym można się było naprawdę zżyć oraz jeszcze dalszą przyszłość wraz z dorosłymi już ich postaciami i ostatni dzień działalności szkoły wogóle. Pod względem rysunków jest naprawdę w porządku, za oprawę odpowiada kilku artystów utrzymujących mniej więcej podobną kreskówkową dosyć kolorową stylistykę, raz jest lepiej raz gorzej, ale nawet jak jest gorzej to mieści się to w ramach przyzwoitości, wśród artystów najbardziej in plus wyróżnia się Nick Bradshaw. Na koniec żeby ktoś mnie źle nie zrozumiał, to nie jest tytuł dla ludzi szukających ambitnego tytułu pokroju Marvels (bo ambicji na dobrą sprawę nie ma w nim żadnej), wielbicieli mroku i brudu bendisowego Daredevila czy pseudo-realizmu GCPD. Nie znajdziemy też w nim jakiegoś inteligentnego humoru w stylu Monty Pythona, Woody Allena czy innego Wesa Andersona bo tylko rozrywkowy tytuł dla małolatów. Jasne ma swoje wady (zbyt dużo zapychaczy w postaci bijatyk, momentami dosyć absurdalne projekty postaci - chociaż nie wiem czy to nie zaleta, niektóre wątki za Chiny Ludowe nie zainteresują czytelnika powyżej 16 lat), ale całość jako całość ma swój polot po którym poznać można, że Jason Aaron jak mu się chce to jest zdecydowanie ponadprzeciętnym scenarzystą i na dodatek rozumie co zawsze było samym sednem pomysłu na komiksy o X-Menach, czyli historię dzieciaków które muszą się poukładać same ze sobą, pokonać przeciwności jednocześnie nie tracąc wiary w ludzkość oraz po rpostu dorosnąć (co bywa, lecz nie zawsze tożsame ze sobą). Reasumując, przy czytaniu wszystkich czterech tomów właściwie w bardzo niewielu momentach miałem wrażenie, że marnuję czas czego bym sobie życzył od wszystkich czytadełek Marvela. Aha, odniosłem wrażenie, że samemu Aaronowi chyba nieobce są klimaty sado-maso. Ocena -7/10.


  "Hawkeye - tomy 1,2" - Jeff Lemire, Ramon Perez. Kontynuacja świetnego poprzednika autorstwa Matta Fractiona, więc zadanie nie było łatwe. W tym wypadku nie tylko nie łatwe, ale wręcz niemożliwe bo Lemire nawet nie próbował pokonać wcześniejszej serii, zamiast tego spróbował ją skopiować. Tom pierwszy "Odmieniony" zaczyna się w momencie gdy Hawkeye i Kate Bishop plądrują kolejną tajną bazę AIMu w poszukiwaniu kolejnej tajnej broni. Bronią tą okazuje się trójka dzieci-potwórków (dalej dowiemy się że to Inhumans) obdarzonych parapsychicznymi mocami. Tak czy inaczej dzieci trafią "pod opiekę" SHIELD, skąd zostaną porwane przez dwójkę bohaterów cierpiących na wyrzuty sumienia (bardziej Kate cierpi) i ukryte na kilka tygodni w ostatnim miejscu w którym ktokolwiek mógłby ich szukać czyli w mieszkaniu Clinta. Na sam koniec po dzieci przyleci AIM zawiadomiony przez męskie wcielenie Hawkeye (to było bez sensu, ale o tym dalej). Akcja tego tomu będzie jechać dwoma torami, na pierwszym pędzi teraźniejszość czyli to co wyżej, na drugim cyrkowa przeszłość Clinta Bartona i jego brata Barneya, która spowodowała, że został (aktualnie drugim) najlepszym łucznikiem w świecie Marvela. Gdyby ktoś nie znał Olivera Twista oraz miliona i jeden filmów o trudnym życiu sierotek mógłby ją uznać za ciekawą. Tom drugi "Troje", zaczynający się od tego, że dzieci zostały oddane nie AIMowi a Shield (chyba się scenarzysta z rysownikiem nie dogadał bo inaczej nie potrafię sobie tego wyobrazić) dla "odmiany" dzieje się w trzech liniach czasowych. Pierwsza to teraźniejszość w której doszło do rozłamu pomiędzy dwójką herosów i kontynuacja wątku dotyczącego potworków, druga to alternatywna przyszłość w której podstarzali bohaterowie. nie utrzymujący kontaktów od x lat z powodu kłótni na początku albumu ,próbują naprawić błędy z przeszłości a trzecia to analogiczna do tej z tomu pierwszego retrospekcja dotycząca powodów wyboru "zawodu" tylko że tycząca się Kate. Linia numer jeden to kompletny banał, druga chyba najlepsza aczkolwiek jakby nie dokończona, opowieść o dziecięcych latach Kate mimo że nie nazbyt oryginalna to wygląda lepiej niż ta Clinta tyle, że o ile dobrze zrozumiałem kompletnie przeczy wielkiemu fabularnemu twistowi z serii Fractiona. Wzorem Lemire, rysujący ten komiks Perez postarał się aby nie było zbyt oryginalnie naśladując we fragmentach dziejących się "teraz" styl Javiera Pulido, nie jest to strasznie nieprzyjemne dla oka i gdyby nie poprzednik pewnie uznałbym za całkiem fajne, natomiast grzeszy tym czym grzeszy większość kopii, jest pod każdym względem słabsze. W retrospekcjach artysta przeskakuje na inną technikę bardziej przypominającą malarstwo akwarelami (z dosyć ciekawym wyjątkiem dla Łuczniczki, która wygląda jakby szkicowana, nie wiem piórkiem?) a w przypadku linii przyszłości na prościutkie i schematyczne kontury które kojarzą się z rysunkami samego Lemire. Nie wiem co mam powiedzieć na koniec po całej tej króciutkiej serii, autor chyba nie miał kompletnie pomysłu na to co robi, to się tak czyta momentami jakby komiks powstał tylko dlatego, że został opłacony z góry (co nie jest niczym niezwykłym dla gatunku). Wszelkie wady i zalety bohaterów zostały tak pokracznie wyolbrzymione, że zamieniło je to w jakieś kartonowe symulacje ludzi. MHawkeye to kompletnie bezwolny głupek który bez przyjaciółki nie potrafi zrobić sobie herbaty KHawkeye wiecznie obrażona na wszystko i wszystkich jest tak zajebista i o tak wiele razy doskonalsza niż jej mentor (pewnie kij tam że facet od lat 60-tych jest członkiem Avengers, ona jest lepsza bo ma cycki), że powtarza jej to cały świat co pięć stron aż w końcu ona sama zaczyna to powtarzać a ja jako czytelnik odniosłem wrażenie, że scenarzysta tak bardzo chce udowodnić swoją wierność feministycznej sprawie, że mu kompletnie siadło na dekiel. O dynamicznym duecie znanym z poprzedniej serii możemy zapomnieć o pogłębionej relacji tej dysfunkcyjnej pary takoż. Będę szczery nie mam pojęcia dlaczego Marvel wydał ten komiks, on wygląda jakby miał stanowić dokończenie serii Fractiona więc miało być tak samo, tylko że jest on pod każdym względem gorszy. Dlaczego uznany twórca wysmażył tak niesmaczny kotlet też mi za bardzo nic na myśl nie przychodzi z wyjątkiem tego, że mu zapłacili. Nie wiem może na przeczekanie dali to Lemire, żeby znaleźć kogoś kto będzie miał pomysł na kontynuowanie serii? Nie jestem przekonany co do tego, patrząc się na to zakończenie napisane na kolanie mam wrażenie, że tytuł został po prostu skasowany. Jakby ktoś mnie na siłę zaczepiał o to abym wymienił plus tej duologii, to gdyby nie Aja, Pulido i Francavilla pewnie bym powiedział, że od biedy rysunki, chociaż patrząc się na to że nic innego nie przychodzi mi do głowy to niech te rysunki zostaną. Nie jest to najgorszy komiks jaki w życiu czytałem może, ale właściwie zawód pod każdym względem. Ocena poniżej przeciętnej 4/10.

Offline laf

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #437 dnia: Pn, 28 Marzec 2022, 09:50:48 »
Dlaczego tak się stało?
Rozpoczynając okres Marvel NOW zdecydowana większość tytułów dostała kolejne woluminy i rozpoczęła swój żywot od magicznej #1. Natomiast część była kontynuowana, ale już pod szyldem Marvel NOW i taki los spotkał m.in. serię Wolverine i X-Men, dla której okres Marvel NOW rozpoczął się od zeszytu #19. Zakładam, że Egmont wykupił licencję wyłącznie na tytuły wchodzące w Marvel NOW. Tutaj jest spis początkowych zeszytów poszczególnych serii, od których zaczęła się era Marvel NOW - https://marvel.fandom.com/wiki/Marvel_NOW!_(2012_Event).

Offline xanar

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #438 dnia: Pn, 28 Marzec 2022, 12:03:40 »
Trochę z d$&#& to wydali, w WKKM były nr 1-7, od 9-16 to są tie-iny do Avengers vs. X-Men.
Szkoda, ze tego normalnie nie wydali, bo to jedna z lepszych serii z Marvel Now.
Na obronę mogę dodać, że to było początek "poważnego" wydawania i pewnie nie bardzo wiedzieli jak to ugryźć, albo takich ogarniętych doradców mieli :D
Twój komiks jest lepszy niż mój

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #439 dnia: Wt, 29 Marzec 2022, 17:49:30 »
Znaczy się i tak źle i tak niedobrze. Cóż szkoda że nie całość.

Offline xanar

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #440 dnia: Wt, 29 Marzec 2022, 18:00:56 »
Najlepiej by było jakby wtedy to pominęli i np. teraz dali na twardo normalnie od początku a nie jakieś "konkrecyjne" wydawanie - od środka, od boku czy tam od końca.
Twój komiks jest lepszy niż mój

Offline Nawimar III

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #441 dnia: Cz, 31 Marzec 2022, 23:15:09 »
Marzec
 
Wolverine t.1 – reorientowanie perypetii na znacznie bardziej „przyziemny” grunt, bez uczestnictwa nadnaturalnie obdarowanych oponentów. Mogło wyjść faktycznie ciekawie; wyszło bez wyrazu i bez polotu. Całości nie ratuje niestety także sięgnięcie pana scenarzysty po najbardziej zajadłego sparingpartnera Logana. Warstwa plastyczna również nie zachwyca.
 
The Spectacular Spider-Man – sprzężenie talentów dwóch tak znakomitych twórców jak John Marc DeMatteis i Sal Buscema po prostu musiało przejawić się równie znakomitym dziełem. Takim jest właśnie ów zbiór, przynajmniej w moim przekonaniu, obok „Ostatnich Łowów Kravena”, najbardziej udana interpretacja tytułowej osobowości.

Bohaterowie i Złoczyńcy: Green Arrow – Łucznicy
– najbardziej udana realizacja z udziałem Green Arrow nareszcie w polskiej edycji! Wprost przyznać trzeba, że czas obszedł się z nią nad wyraz łaskawie. Do tego zarówno w kontekście mocno urealistycznionej wizji tej postaci jak i niezmiennie urzekającej, dopieszczonej w każdym calu warstwy plastycznej. Zamieszczenie w niniejszym tomie mini-serii „Cudowny rok” wypada uznać za bardzo miłą niespodziankę i swoistą konkluzję trwającej przeszło sześć lat (1987-1993) przygody Mike’a Grella w kontekście jego nieprzypadkowo wciąż cenionej interpretacji Szmaragdowego Łucznika.   

Diuna: Ród Atrydów t.2 – kontynuacja adaptacji pierwszej z powieści uzupełniających „Kroniki Diuny” znacząco dynamizuje tok fabuły. Do tego stopnia, że momentami ma się wrażenie rozpoznawania utworu porównywalnego z oryginalną „Diuną”. Ponadto tendencję zwyżkującą wykazują także odpowiedzialni za warstwę plastyczną tej pozycji ilustratorzy. Z tym większą ochotą wypatruję konkluzji niniejszej opowieści licząc przy okazji na analogiczne adaptacje „Rodu Harkonennów” i „Rodu Corrinów”.
 
Green Lantern: Mosaic nr 7 – kolejne sytuacje konfliktogenne wyrosłe na tle odmienności współtworzących Mozaikowy Świat kultur i cywilizacji to oczywiście żadna nowość. Tym razem jednak John ma do czynienia ze zjawiskiem na tyle go przerastającym, że zmuszony jest on zwrócić się o pomoc do starego wroga… Co z tego wyniknie warto przekonać się osobiście mając w pamięci jak na ogół kończą amatorzy podpisywania cyrografów…

Ascender t.2 – niby scenarzyście udało się dość zgrabnie reorientować wszechświat przedstawiony „Descendera”; a jednak ma się poczucie, że przesadnego rozwleczenia tej fabuły i faktycznego braku na nią pomysłu… Wypada pozostawać „przy nadziei”, że kolejny zbiór tej serii nieco uporządkuje (i zdynamizuje zarazem) bieg spraw kontynuacji bardzo udanie przecież prowadzonej inicjatywy „wyjściowej”.
 
Star Trek: Lustrzany wszechświat – czy ktokolwiek byłby skłonny uwierzyć, że Jean-Luc Picard, duma i chwała Floty Kosmicznej Zjednoczonej Federacji Planet mógłby być zły? Przynajmniej w moim przypadku było to wręcz nie do pomyślenia. A jednak bracia Tipton, doskonale rozeznani w niuansach uniwersum „Gwiezdnej Włóczęgi”, bazując na jednym z motywów z oryginalnego serialu telewizyjnego wykazali, że jest to możliwe. Do tego w bardzo dobrym stylu choć z myślą przede wszystkim o wielbicielach tej marki.

Green Lantern: Mosaic nr 8 – najbardziej „rozgadany” z dotychczasowych epizodów. Gerard Jones doskonale jednak radził sobie z dialogami i tak też sprawy mają się także tym razem. Przy czym nie trzeba zapewne dodawać, że za sprawą coraz to nowych sytuacji konfliktogennych John nie ma nawet chwili wytchnienia. 

Green Lantern t. 4 – nie tak znowuż dawno temu Grant Morrison ogłosił swoje pożegnanie z DC Comics w zamiarze skoncentrowania się na autorskich przedsięwzięciach. Finalny album zbierający efekt jego pracy przy wzbogacaniu losów Hala Jordana zasadnie wzbudzać może żal wobec tej decyzji. Wszak w jej efekcie przynajmniej we względnie przewidywalnej przyszłości nie będzie już okazji do rozpoznania jego interpretacji postaci z uniwersum tegoż wydawnictwa. A szkoda, bo zarówno najbardziej znany spośród ziemskich dysponentów pierścieni mocy jak również mnogość innych osobowości „przefiltrowanych” przez nierzadko zadziwiający umysł „Szalonego Szkota” doczekali się za jego sprawą niejednej znakomitej opowieści. Tak też sprawy miały się w przypadku niniejszej serii i dobrze się stało, że doczekała się ona polskiej edycji.
 
Jedzenie. Picie – jeszcze jedno urozmaicenie w ofercie Muchy rodem z krainy dawnych Luzytanów. „Wampiry” oraz „Twierdzi Pereira” okazały się zdecydowanie wartymi rozpoznania propozycjami wydawniczymi i tak też się sprawy mają się w przypadku niniejszego mini-zbiorku. I to zarówno pod względem konstrukcji narracyjnej obu nowelek jak również w swojej klasie pełnej wdzięku maniery, którą je rozrysowano.
 
Księżycówka t.4 – po nie w pełni udanym „rozruchu” serii z tomu na tom jest coraz lepiej. Pan scenarzysta zdołał znaleźć przekonujący rytm dla swojej opowieści, a jego ilustrujący kolega niezmiennie spisuje się wprost świetnie. Aż miło popatrzeć.
 
Green Lantern: Mosaic nr 9
– Boże Narodzenie jako kanwa do refleksji natury egzystencjalnej o posmaku nostalgicznym? Nawet jeśli brzmi to mało oryginalnie to zapewnić wypada, że za sprawą nietuzinkowego talentu Gerarda Jonesa otrzymujemy równie nieprzeciętne i niepozbawione głębi ujęcie podjętego zagadnienia.

Kapitan Żbik: Wodorosty i pasożyty cz.2
– ciąg dalszy intrygi w kontekście cudownego wynalazku inżyniera Gajdy. Wynajęci przez złaknionych tego produktu (tj. „rewelacyjnej farby antykorozyjnej”) przedstawicieli zachodnich koncernów specjaliści od, określmy to umownie, przekonywania nieprzekonanych wykazują się nieprzeciętną pomysłowością. Cóż jednak z tego skoro wierny ludowej ojczyźnie chemik ani myśli ujawniać wartej całe wory dolarów receptury… No i Jan Żbik tradycyjnie dlań zachowuje czujność, a to oznacza, że tzw. zło zdecydowanie nie ma szans.

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #442 dnia: Nd, 03 Kwiecień 2022, 17:21:55 »
Marzec
 
...Diuna: Ród Atrydów t.2 – kontynuacja adaptacji pierwszej z powieści uzupełniających „Kroniki Diuny” znacząco dynamizuje tok fabuły. Do tego stopnia, że momentami ma się wrażenie rozpoznawania utworu porównywalnego z oryginalną „Diuną”...

   Poważnie? Czytałem wszystkie te trzy domy i powiedzmy, że to przyzwoita rzemieślnicza robota sf, ale to ma się do oryginalnej Diuny jak ziemia do nieba. Trójksiąg Dżihad Butleriańskiego to szmira totalna praktycznie pod każdym względem, dokupiłem jeszcze te dwie kończące niby oryginalny cykl, ale leżą od x lat na półce nieprzeczytane jeszcze bo się trochę boję po to sięgnąć. Reszty już nie chcę czytać nawet. Ogólnie Kevin J Anderson to słaby pisarz, który gwałcił wpierw Gwiezdne Wojny a teraz robi to z Diuną. Niezłe osiągnięcie trzeba przyznać niech jeszcze napisze coś w świecie Fundacji i Star Treka i zdobędzie Wielkiego Szlema.  Syn Herberta to raczej żaden pisarz.

Offline Nawimar III

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #443 dnia: Pn, 04 Kwiecień 2022, 15:48:01 »
To masz nade mną przewagę, bo ja przyswoiłem sobie ledwie "Ród Atrydów" i się skutecznie od tzw. ciągu dalszego odbiłem. Dysonans w zestawieniu z powieścią "bazową" okazał się zbyt przytłaczający. Faktycznie Kevin J. Anderson to twórca co najwyżej przeciętny, a udział w tym duecie Briana Herberta podejrzewam, że ma charakter co najwyżej symboliczny. Tym bardziej dzięki za ostrzeżenie przed władowaniem się w dalsze przejawy ich (czy może raczej: jego) twórczości. Natomiast co do komiksowej adaptacji "Rodu Atrydów" to jednak byłem mile zaskoczony. Może dlatego, że owa produkcja nie wymagała ode mnie przedzierania się przez nieprzesadnie udane opisy poszczególnych sekwencji literackiego pierwowzoru i o dziwo jako komiks sprawdziła się lepiej niż powieść. Rzadki to zapewne przypadek, ale takie właśnie miałem po tej lekturze odczucia. No i była okazja by raz jeszcze "odwiedzić" uniwersum "Diuny" bez konieczności straty czasu na rozpoznawanie co najwyżej średnio udanych powieści.

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #444 dnia: Pt, 15 Kwiecień 2022, 12:29:14 »
  Podsumowanie lutego, może i niedużo ale coś tam się udało skubnąć. Uwaga jak (prawie) zawsze pewne SPOILERY!!!


  "Perramus - W Płaszczu Zapomnienia" - Juan Sasturain, Alberto Breccia. Zbiorcze wydanie komiksów, bo serią raczej tego nazwać nie można, pisanych przez około dekadę w czasach prehistorycznych niemalże czyli latach 80-tych przez dwóch wymienionych wcześniej i uznanych artystów. Całość zebrana jest w cztery nazwijmy to "księgi", fabularnie krążące wokół Santa Marii, nieistniejącego miasta będącego odbiciem współczesnego (wtedy) Buenos Aires. Księga pierwsza "W Płaszczu Zapomnienia" przedstawia nam tytułowego Perramusa, czyli bezimiennego członka antyrządowego ruchu oporu, który w godzinie próby tchórzy i pozostawia swoich towarzyszy na śmierć. Włócząc się w rozpaczy bez celu trafi do dosyć ezoterycznego domu publicznego, gdzie zostaną mu zaoferowane trzy dary z których wybierze zapomnienie. Dalej kręcąc się po mieście tym razem kompletnie pozbawiony wspomnień były dysydent który przybierze imię będące marką jego płaszcza z naszywki czyli Perramus, wplącze się w wydarzenia które doprowadzą go do zapoznania przyszłych towarzyszy urugwajskiego marynarza-rzezimieszka Cannelonesa zwanego Czarnym, podstarzałego pilota byłego żołnierza i byłego Amerykanina zwanego Wrogiem, oraz legendarnego pisarza znanego również i u nas Jorge Borgesa. W księdze drugiej "Dusza Miasta", Borges który zostanie mentorem i jednocześnie przywódcą drużyny (takim nie przymierzając Charlesem Xavierem) wyśle towarzyszy do Miasta, aby uratować przed siepaczami rządzącej junty siedmioro ludzi, stanowiących swoistą duszę miasta-państwa. W księdze trzeciej bohaterowie trafią na Wyspę Whitesnowa, która na dobrą sprawę niekoniecznie stanowi odbicie jakiegokolwiek konkretnego miejsca tylko amalgamat całej Ameryki Łacińskiej (trochę Nikaragua mi się kojarzy), gdzie wezmą udział w dosyć absurdalnej cyrkowej rewolucji. W księdze czwartej będą poszukiwać zębów śpiewaka i tancerza tango Carlosa Gardela, aby umieścić je na powrót w jego czaszce i "przywrócić uśmiech Argentynie". Od strony graficznej album prezentuje się doprawdy zadziwiająco, powtarzałem już to wielokrotnie i powtórzę jeszcze nie raz, kompletnie się na tym nie znam ledwo odróżniam flamaster od długopisu więc ciężko mi cokolwiek powiedzieć na temat technik jakich Breccia tu użył, ale jednego jestem pewien że jest ich całkiem sporo. Napewno są akwarele, napewno jakieś kolaże zdjęć i wycinanek, są momenty które jakby mnie ktoś zmusił do odpowiedzi to bym rzekł, że wyglądają jakby artysta farbę gąbką odciskał i na 100% wiele, wiele innych sposobów przeniesienia obrazu na papier. Autor dosyć sporo operuje plamami farby, na licznej części kadrów zobaczymy odwrócone funkcje czerni i bieli. Co dosyć interesujące, podczas pobieżnego przeglądania stwierdziłem, że to jest niemal kompletnie nieczytelne (nieoglądalne) i szczerze mówiąc lekko się zniechęciłem, za to przy lekturze okazało się, że komis jest nie tylko w pewien przedziwny sposób całkowicie przejrzysty (wyjątkiem początek czwartej historii, ale zdaje się że ktoś zwrócił uwagę Brecii że trochę przegina), ale momentami wręcz fotorealistyczny. Jednym słowem mnóstwo eksperymentowania i kompletny graficzny eklektyzm, którym to naprawdę warto dać szansę (ja oceniam rysunki na rewelacyjne, a wcale nie jestem wielkim fanem tego typu grafik). Skoro Breccia postanowił sięgnąć w kierunku bogatej talii technik użytych  w wizualizacji, to i Sasturainowi nie wypadałoby inaczej postąpić w przypadku gatunków literackich, których używa i tak jest w rzeczywistości. Komiks to pomieszanie dramatu, realizmu magicznego, historii przygodowej, groteski, surrealizmu ze sporą domieszką raczej czarnego humoru i historii a nawet odrobiny komiksu grozy czy traktatu filozoficznego. Nie ukrywajmy też, że jest on dosyć trudny w odbiorze. Komiks z jednej strony jest szczerze mówiąc hermetyczny dla czytelnika nie mającego choćby bladego pojęcia o historii nowożytnej Ameryki Południowej, z drugiej klimaty czasów słusznie minionych, które w tym komiksie są dosyć silne będą znane raczej każdemu czytelnikowi w naszym kraju, czy to z własnego doświadczenia czy z literatury i kina. Natomiast nie oszukujmy się, im bardziej oblatany w temacie będzie czytelnik tym zapewne więcej frajdy mu lektura sprawi (ile odniesień i ukrytych znaczeń mnie ominęło to sam jeden Bóg pewnie wie), tym niemniej i amator nie stoi na przegranej pozycji. Przede wszystkim w czasie lektury będzie miał szansę poznać nieco mieszkańców tej uboższej Ameryki, dwa na samym końcu pani tłumacz (która nawiasem mówiąc na tak na moje oko laika wykonała fantastyczną robotę) przygotowała niewielki "słowniczek" pojęć i tłumaczeń. Cóż na koniec? Kupiłem tomiszcze (robiące wrażenie jest zadziwiająco grube, sporego formatu i jak to zwykle u NSC ogólnie wydane bez żadnych zarzutów), korzystając z jednej ze sporych promocji u Sonii Dragi raczej z ciekawości co do rysunków Brecii i odgórnym zamiarem późniejszej odsprzedaży, ale po prostu zostawiam na półce. I zachęcam innych do zapoznania, owszem bywa trudno i trzeba będzie się skupić, owszem jest wymagany pewny poziom ogólnej erudycji im wyższy tym lepiej, owszem trzeba będzie się swoich uprzedzeń do komiksu "dziwnego", ale w zamian za to Perramus zaoferuje nam naprawdę wiele choć dosyć specyficznie podanej treści łączącej elementy społecznego dramatu, absurdalnej komedii i beztroskiej przygody w której występuje dosyć sporo rzeczywistych postaci oraz fantastyczne chociaż równie specyficzne rysunki. Aha proszę uważać na przedmowy autorów między rozdziałami, one dosyć sporo zawierają kluczy (oby tylko, czasami to wykłady czarno na białym) do interpretacji i szczerze mówiąc psują nieco zabawę. Ocena 8/10.


  "Jessica Jones - Alias tomy 1-4" - Brian Michael Bendis, Michael Gaydos i inni. Kupione jeszcze pod wpływem świetnych opinii z poprzedniego forum i tak od tego czasu leżało, leżało i leżało i czekało na lepsze czasy w międzyczasie obejrzałem w sumie udany serial (przynajmniej pierwszy sezon był udany) który zachęcił mnie do kupienia kolejnych tomów następnych serii a Alias dalej czekał i czekał, aż w końcu pod wpływem wysypujących się zewsząd już komiksów szukając ofiar do sprzedaży w końcu po niego sięgnąłem. No i nie będę trzymał bez sensu nikogo (niby kogo? każdy kto chciał i tak już przeczytał) w niepewności, świetne opinie nie były na wyrost. Zasady gry mniej więcej znane, Bendis za pomocą niewielkiego retconu wprowadza na scenę nową superbohaterkę, byłą członkinię Avengers, która bohaterką już nie jest za to wykonuje teraz zawód prywatnego detektywa we własnej agencji którą nazwała Alias. Szczerze mówiąc nie jest to jakiś strasznie wdzięczny początek, w sumie przez tych Avengers niby przeleciało pół Marvela, ale oni zawsze byli przedstawiani jako grupa dosyć elitarna i raczej zamknięta na zewnątrz więc taka trzeciorzędna niezbyt silna postać wyjęta znikąd jak Jessica aka Jewel nie miałaby tam racji bytu, ale jeżeli przymkniemy na to jedno oko to zobaczymy dosyć spore boisko do gry. Tak czy inaczej zaserwowany nam będzie w tym przypadku obyczajowy dramat z elementami kryminału i sensacji rozgrywający się w środowisku około superbohaterskim. Pogubiona właściwie na każdej płaszczyźnie, wyraźnie nadużywająca alkoholu Jessica Jones, która w gruncie rzeczy ma serce po właściwiej stronie tylko nie wiedzieć dlaczego odczuwa kompulsywną wręcz potrzebę wkurzenia każdego na swojej drodze kręci się po Nowym Jorku próbując jednocześnie zarobić na chleb, pomóc bliźnim i ukryć sama przed sobą fakt, że jest strasznie nieszczęśliwa. Już tom pierwszy zaczyna się z naprawdę wysokiego C, podzielony na mniej więcej dwie równe części czyli poszukiwania przez panią detektyw zaginionej siostry pewnej nieznajomej oraz swojego "kuzyna" znanego skądinąd Ricka Jonesa. Tom drugi to kolejne poszukiwanie tym razem nastolatki która w tajemniczy sposób zniknęła w jakimś miasteczku gdzieś na zadupiu, ta historia skądinąd nie najgorsza zwłaszcza biorąc pod uwagę, że autor nieco zamieszał oczekiwaniami i przypuszczeniami czytelnika szczerze mówiąc przyprawiła mnie o lekką niestrawność, ja po prostu już mam dosyć czytania, oglądania i słuchania o nietolerancji panującej wszędzie na jakichś zadupiach (nie mówię że to bezpodstawne). Za to część druga czyli randka z Ant-Manem a już zwłaszcza nieco eksperymentalna w formie historia zlecenia wykonywanego dla kochanego przez wszystkich J.J.Jamesona to czyste złoto. Tom trzeci to w przeciwieństwie do pozostałych albumów jedna długa opowieść o Jessice poszukującej (ona co chwilę kogoś szuka) jednej z tych Spider-Girletek (nie odróżniam ich, tych Kobiet-Pająków namnożyło się ostatnimi czasy w Marvelu a nigdy nie było ich zbyt mało) i czuć w nim lekki spadek formy, jest dobry ale nią zapada jakoś szczególnie w pamięć. Za to tom czwarty ostatni nie bierze jeńców każdą swoją stroną. Pierwsza część to cudownie idiotyczny origin Jessiki, którą udało się Bendisowi umieścić w licealnej klasie Petera Parkera a druga to konfrontacja (właściwie dwie jedna pierwsza z przeszłości druga odbywająca się w teraźniejszości) z nemesis naszej pani detektyw Purple Manem czyli Zebediahem Killgravem, która odpowie nam na niemalże wszystkie pytania dotyczące charakteru naszej bohaterki, powodów jej destrukcyjnych zachowań oraz stosunków łączących ją ze społecznością superherosów. Cóż nie mogę powiedzieć, że moja znajomość z panem Gaydosem to była miłość od pierwszego wejrzenia (bez skojarzeń). Gruba, toporna i niedbała krecha do tego niespecjalnie szczegółowe kadry, a sam rysownik niespecjalnie stara się zachować symetrię, na dodatek ma tendencję do nieco zbyt natrętnego kopiowania kadrów. Natomiast w miarę lektury, oswajałem się powoli ze stylistyką do czego mocno przyczyniły się brudne, zgaszone kolory nakładane przez Matta Hollingswortha, które do klimatu betonowej dżungli pasują idealnie. Gaydos potrafi się zabawić kadrem, potrafi ustawić bohatera w półcieniu tak aby wyglądał niczym postać z filmu noir sprzed 70-lat (ogólnie ma tendencje do prowadzenia rysunkowej narracji w iście "filmowy" sposób, stąd m.in. te powtarzające się kadry) i dlatego gdzieś tak w okolicach połowy całej serii przyłapałem się na myślach, że nie wyobrażam sobie aby kto inny miał to rysować. Zresztą ten styl w obrębie "trzonu" serii to nie jedyny pokaz jego możliwości, przy rysowaniu originu Jessiki, Gaydos przeskakuje na kreskę mającą się kojarzyć z klasycznym stylem Steve'a Ditko i wychodzi mu to bardzo fajnie. Głównego artystę, wspierają dwa inne i to raczej głośniejsze nazwiska. Pierwszym jest Mark Bagley, który rysuje segmenty stanowiące retrospekcje i które przeglądając przypomniałem sobie dokładnie dlaczego go tak bardzo nie lubię, tym niemniej na zasadzie kontrastu dzisiejszych niespecjalnie szczęśliwych czasów oraz radosnych (do pewnego momentu) wspomnień sprawdzają się w swojej roli. Drugim specjalistą od pędzla i sztalugi jest David Mack odpowiadający za cudowne okładki oraz wszelkie kolaże i inne takie figle-migle występujące tutaj w dosyć sporym natężeniu, które zresztą zrobiły na mnie potężne wrażenie (a wielkim miłośnikiem tych form graficznych nie jestem). Na koniec, naprawdę nie rozczarowałem się tym tytułem pomimo sporej ilości hurra-optymistycznych czasem nieco przesadzonych opinii. Nie jest to żaden genialny komiks i ma on swoje wady. Bendis troszeczkę słabo poradził sobie z perypetiami sercowymi antagonistki, o ile jej kontakty ze Scottem Langiem są najzupełniej zrozumiałe i dosyć naturalnie przedstawione, tak obecność tam Luke Cage'a jest dla mnie kompletną enigmą. W momentach wplatania w scenariusz wątków "psychologicznych", nie zawsze wszystko dobrze grało, miałem momentami wrażenie że taki Tom King poradził by sobie w tych miejscach jednak lepiej. Do tego dostajemy łamanie czwartej ściany przez Killgrave'a mam co do tego zabiegu mieszane uczucia i w sumie nie wiem czy mi się podobało czy nie. Jakieś tam pewnie inne drobne uwagi jeszcze bym miał, tyle że ich nie pamiętam więc pewnie nic ważnego, tak czy siak Alias to naprawdę bardzo, bardzo fajny komiks jest. Powiew świeżości wtedy i do dzisiaj zwłaszcza na naszym rynku godny uwagi nawet w przypadku ludzi niespecjalnie lubiących gatunek. Ot po prostu prześlizguje się gdzieś z boku świata peleryniarzy, ograniczając ich obecność raczej do naprawdę fajnych występów z drugiego lub trzeciego planu (najfajniej wypadli Steve Rogers, Scott Lang, Matt Murdock, Jean Grey i Carol Danvers - przy której występach przypomniałem sobie, że kiedyś nie była wkurzająca). Seria w sam raz dla miłośników kryminałów spod pióra Eda Brubakera. Ocena za całość 8/10.

 
  "Niezwyciężony Iron Man" - Brian Michael Bendis, David Marquez, Mike Deodato Jr. Dosyć opasły miękkokładkowiec, zawierający o ile się nie mylę całość serii Invincible Iron Man, podzielony na 3 (właściwie 4) części. Pierwsza to pościg za Madame Masque która nabyła dziwnych mocy, druga to walka z jakimś klanem techno-ninja, trzecia to przenosiny Iron Mana, Doctora Dooma i Sentry'ego w przeszłość. Pierwszy blok to zdaje się nowe otwarcie w życiu Tony'ego, firma na skraju bankructwa i ogólnie sytuacja na świecie niespecjalnie przyjemna (niewątpliwie po kolejnym wielkim evencie), ale to co normalny człowiek uznałby nowe przeszkody, ktoś tak błyskotliwy jak Stark uznaje za nowe okazje. Nowa zbroja, nowa dziewczyna, nowe pomysły na wszystko i nowy towarzysz broni, tylko praca stara a ratowanie świata to robota na trzy zmiany. W rozdziale drugim dziejącym się w Osace obejrzymy więcej akcji a sama opowieść będzie utrzymana w lekko szpiegowskiej konwencji i sporą jego część pociągną postacie z drugiego planu. Późniejsza jego część będzie się przeplatać z 2 Wojną Domową (Egmont pozaznaczał w którym miejscu przerwać czytanie i sięgnąć po inne tomy), ale ja jej jeszcze nie czytałem i szczerze mówiąc nie przeszkadzało mi to za bardzo, wszystko jest w miarę jasne. Sama końcówka będzie się działa już po evencie i możemy ją uznać jakby za osobną rzecz. Ostatni rozdział jest wyjęty z Avengers i to jakiegoś wydanego w przeszłości i szczerze mówiąc nie bardzo mam pojęcie co on tam robi i jak jego treść ma się do zawartości reszty tomu, no ale za to występuje w nim Sentry, nie da się praktycznie nic zrobić sensownego z tą postacią bo jest ona zbyt specyficzna i potężna, ale jak ktoś ma pomysł to trzeba przyznać jedno, Sentry to jest gość. Pod względem rysunków mamy do czynienia z naprawdę solidną robotą, której jedyne co można zarzucić to chyba brak jakiegoś większego artystycznego szaleństwa. Rysujący pierwszą część Marquez łączy realistyczny styl (bohaterów bez trudu da się powiązać z ich realnymi odpowiednikami) z pewną dosyć klasyczną "komiksowością". Świetnie udaje mu się oddać mimikę i emocje malujące się na twarzach bohaterów na czym niestety cierpią tła stanowiące zapewne z braku czasu w sporej części zwykłe plamy jakiegoś koloru, bardzo fajnie wychodzą też dosyć dynamiczne sceny akcji. Deodato Jr. prezentuje nieco odmienną stylistykę o wiele mniej wyraźne kontury i częste posługiwanie się plamami najczęściej dosyć mrocznych barw kojarzą się z czymś co mogliby stworzyć Sean Phillips albo Michael Lark do któregoś z kryminalnych scenariuszy Eda Brubakera. Nad ostatnią częścią na zmianę pracują Mark Bagley, który wyraźnie był w niezłej formie bo jego wytwory przeszkadzały mi o wiele mniej niż zwykle, oraz Marko Djurdevic którego malunki zwłaszcza biorąc pod uwagę że to Marvel można uznać za erotyczne. Fajny patent zastosował kolorysta Justin Ponsor, który te fragmenty dziejące się ściśle w przeszłości pomalował za pomocą tych kropek, aby uzyskać efekt klasycznego zeszytu z pierwszej połowy lat 90-tych. Do kogo skierowany komiks? Napewno do fanów MCU, Tony Stark to toczka w toczkę Robert Downey Jr. wygląda bardzo podobnie a zachowuje się identycznie, ogólnie sporo bohaterów tutaj przypomina swoje filmowe odpowiedniki (chociaż już niekoniecznie pod względem wyglądu). Przede wszystkim jest to jednak pozycja skierowana do fanów Marvela, całość wydaje się dosyć znacząca dla całego continuity, przede wszystkim silne powiązanie z Civil War 2 (a później jego reperkusje), przejście Doktora Dooma na stronę tych dobrych, rozpoczęcie przez MJ pracy dla Stark Industries czy pierwsze pojawienie się Riri Williams (o ile ktoś to uznaje za ważne wydarzenie). W każdym bądź razie mi się podobało, historia ma ręce i nogi (no dobra w drugim rozdziale nieco można się zaplatać jak się straci koncentrację), proporcje gadki i nawalanki są dobrze wyważone. Znajdziemy tutaj nieco humoru w stylu tego filmowego który jest na o tyle dobrym poziomie że nawet jak nie jest zabawny to przynajmniej nie jest żenujący, autor zaserwuje nam też zwłaszcza pod koniec trochę dramatycznej wiwisekcji umysłu i duszy Starka i wychodzi mu to wcale nieźle. Bendis dobrze czuje postać którą pisze, seria zamiast Niezwyciężony Iron Man, mogłaby się równie dobrze nazywać Tony Stark i Kobiety bo zajmują one poczesne miejsce w tym komiksie już nawet nie licząc kobiet jako czarnych charakterów to doktor Amara, Mary Jane (świetna zwłaszcza w duecie z Tonym) czy Piętaszek (SI zrządzająca firmą - równie świetna jak poprzedniczka jak nie bardziej) to fajnie prowadzone silne kobiece postacie, które utrzymują metalowego bohatera w pionie same jednocześnie nie będąc pozbawione pewnych słabości dzięki czemu przypominają realne (bądź holograficzne) istniejące osoby a nie kobietony, które posiadają +100% do wszystkiego z racji tego że posiadają chromosomy XX (to do ciebie Lemire). Zbierając razem to wszystko do kupy, mi się podobało, przygodny czytelnik komiksów który nie ma alergii na kalesoniarzy może spokojnie spróbować (chociaż powinien raczej kleić cokolwiek z tematu) a fan Marvela lub/i Iron Mana (zwłaszcza filmowego) to chyba raczej powinien -7/10.


  "Ponad Chmurami" - Regis Hautiere, Romain Hugault. Kolejny z lotniczych tytułów wydanych przez Scream i kolejny który jakoś strasznie mnie nie zachwycił, albo może inaczej rozminął się z oczekiwaniami. Fabuła jest nieco bardziej "przyziemna" niż w przypadku Edelweiss, ale mimo wszystko jest taka dosyć mocno "filmowa" i ciężko doprawdy uwierzyć, żeby ktokolwiek przeżył takie perypetie. Tak czy inaczej sprowadza się ona do rywalizacji dwóch przyjaciół Francuza Pierre'a i Amerykanina Allana (z których jeden uratował drugiemu życie), zarówno w szlachetnej sztuce pilotażu jak i w dziedzinie uwodzenia kobiet (właściwie jednej) a znajdzie ona (historia nie kobieta) swoją kulminację na wojennym niebie Europy lat 40-tych. W sumie po zastanowieniu scenariusz nie jest wcale zły, natomiast największym jego problemem jest to, że ten album składa się w przeciwieństwie większości tych lotniczych komiksów nie z trzech a z dwóch albumów, więc raz mamy niewiele czasu aby przyzwyczaić się do bohaterów przez co ich dramaty raczej po nas spływają a na dodatek akcja strasznie skacze co mocno psuje wrażenie jakiejkolwiek ciągłości. Fabuła, fabułą a i tak wszyscy zainteresowani wiedzą że to nie ona jest tutaj główną gwiazdą. I tutaj znowu analogicznie do poprzednika jest dobrze, ale mogłoby być lepiej. Odwzorowanie samolotów (jest m.in. legendarny Caudron C.561 zawsze się zastanawiałem jak można tym latać będę musiał kiedyś zagrać w jakiś symulator), ogólnie wszelkich innych machin i osprzętu tudzież umundurowania czy innych tego typu szczegółów to absolutna ekstraklasa gorzej z postaciami ludzkimi, które naogół naszkicowane są przyzwoicie ale nic ponadto widać, że nie jest to mocna strona Hugaulta (zwłaszcza twarze). Drażnią też sztucznie-komputerowe "efekty specjalne" w stylu ognia, wystrzałów, rozmycia przy prędkości itp, w komiksie historycznym to po prostu trochę nie wypada. Kolejnym podobieństwem, jest niewielka obecność golizny, wyglądającej prawie równie dobrze jak samoloty (w czym nie ma nic dziwnego, nagi biust łatwiej jednak narysować niż twarz). Na zakończenie komiks raczej niszowy i skierowany do ściśle określonego kręgu odbiorcy, przygodny czytacz nie będzie miał raczej czego tutaj szukać. Jest fajnie, ale miałem nadzieję że będzie lepiej 6/10.

Offline Nawimar III

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #445 dnia: Pt, 29 Kwiecień 2022, 21:25:16 »
Kwiecień

Hellblazer Jamie’go Delano t.2 – na podstawie dwóch spośród trzech dotąd wydanych zbiorów interpretacji losów niechlujnego okultysty w wykonaniu Jamie’ego Delano już teraz można stwierdzić, że jest to najbardziej udana spośród dotąd zaprezentowanych polskiemu czytelnikowi wizja tej postaci. Na szczególną uwagę tego akurat tomiszcza zasługuje zilustrowana przez Davida Loyda („V jak Vendetta”) opowieść „Horrorystka”. Główną atrakcją tomu jest jednak rozbudowana fabuła „Maszyna strachu” idealnie oddająca poetykę wczesnego Vertigo.
   
Green Lantern: Mosaic nr 10
– frustracja mieszkańców Mozaikowego Świata na tle tęsknoty za rodzinnymi stronami sięga zenitu. W tej sytuacji John raz jeszcze podejmuje próbę przekonania Strażników o konieczności zakończenia projektu. Czyni to prezentując ów konglomerat, dzięki czemu także ewentualny czytelnik ma szansę poszerzyć swoje rozpoznanie tej eklektycznej społeczności. Krótko pisząc: Gerard Jones w bardzo dobrej formie, a i wspierający go plastycy radzą sobie niezgorzej.
 
Wielkie Pojedynki: Avengers kontra Ultron – zbiór rewelacyjny już tylko z racji zamieszczenia w nim prac tak znakomitych indywidualności artystycznych jak bracia John i Sal Buscema, Barry Windsor-Smith, George Perez i Alan Davis. Spodziewałem się, że będzie dobrze, ale dobór zaprezentowanych tu opowieści i tak bardzo mile mnie zaskoczył; w tym zwłaszcza konkluzja klasycznej opowieści „Narzeczona Ultrona”. Tego typu „przekrojówek” życzyłbym sobie jak najwięcej.

Conan: Groza w podziemiach
– ciąg dalszy komiksowej interpretacji losów Cymeryjczyka z czasów powierzenia praw do tego typu przedsięwzięć wydawnictwu Dark Horse wypada może nie aż tak dobrze jak dwa poprzednie zbiory; jednak tylko dlatego, że były one bardzo udane. Toteż także przy okazji tegoż puchatego wydania zbiorczego wielbiciele heroic fantasy ogrom emocji oraz wartkiej lektury mają zapewnione.
 
Bohaterowie i Złoczyńcy: Starman – jedno z najbardziej udanych przedsięwzięć DC Comics lat 90. nic a nic nie straciło ze swojej pierwotnej jakości. Do tego stopnia, że aż dziw iż jeszcze w dobie funkcjonowania Vertigo tytuł ten nie doczekał się włączenia w tę zasłużoną linię wydawniczą. A jeszcze bardziej żal, że jak dotąd brak widoków na polską edycje kompletu prawdopodobnie najważniejszego dokonania w dorobku Jamesa Robinsona.
 
Green Lantern: Mosaic nr 11 – już od pierwszych stron tej serii (a w gruncie rzeczy jeszcze wcześniej, bo także w „macierzystym” miesięczniku o Zielonych Latarniach) John zmuszony był borykać się nie tylko z arcytrudnym zadaniem powierzonym mu przez Strażników Wszechświata (tj. monitorowaniem Mozaikowego Świata), ale też wewnętrznymi dylematami oraz tragediami z jego przeszłości. W niniejszym epizodzie to właśnie zmagania w ramach psyche protagonisty serii w coraz większym stopniu dają o sobie znać. Tym samym okazuje się, że nie tylko Hal Jordan ma swojego Parallaxa… 

Papieże w Historii: Pius VII – poprawnie wykonana warstwa plastyczna nie porywa aczkolwiek obfitujący w liczne dramatyczne epizody pontyfikat głównej osobowości tej odsłony niniejszej serii został całkiem umiejętnie przybliżony. Co tu kryć, po lekturze tego tomu można trwale wyleczyć się z napoleonizmu. A przy okazji mocno humorystycznie pobrzmiewa zawarte w quasi-posłowiu historycznym stwierdzenie w myśl którego papież Pius VII uchodził za „człowieka światłego” gdyż jeszcze jako zakonnik prenumerował przez jakiś czas „Encyklopedie” Diderota… Jak widać propaganda oświeceniowa wiecznie żywa… Pewne jest jedno: bardzo dobrze, że Egmont kontynuuje prezentacje tej serii.
 
Świat Mitów: Odyseja – bywają takie opowieści, które co jakiś czas zwykło się „odświeżać” z pasją i fascynacją równą tej, która towarzyszyła ich pierwotnej lekturze. Przynajmniej w moim przypadku tak się sprawy mają z eposami homeryckimi i to bez względu na to czy mam do czynienia z ich literackimi pierwowzorami czy też z ich adaptacjami. Nie inaczej rzecz się miała także w przypadku tego przedsięwzięcia, które „pochłonąłem” z niemniejszą satysfakcją niż w swoim czasie prozatorską wersję „Odysei” w wykonaniu Jana Parandowskiego. Toteż tym bardziej doceniam tę inicjatywę, a perspektywa zapoznania się z adaptacją „Eposu i Gilgameszu” cieszy mnie w sposób szczególny.

Wielkie Pojedynki: Strażnicy Galaktyki kontra Thanos – wysokooktanowa rozrywka w całej krasie marvelowskiego rozmachu; zwłaszcza, że odpowiadający za znaczącą część warstwy plastycznej tego zbioru Mark Bagley ewidentnie przyłożył się do powierzonego mu zadania. 

Kot cz.2: Strzały na Służewcu
– urokliwie i sprawnie zilustrowana historyjka w której fabuła (aczkolwiek sensowna i spójna) pełni funkcje niejako służebną wobec kumulacji lansowanych od jakiegoś czasu PRL-owskich fetyszy. Wyszło to bardzo zgrabnie i aż szkoda, że seria się nie przyjęła. 

Wielkie Pojedynki: Thor kontra Loki – kolejny bardzo udany zbiór. Do tego stopnia, że po lekturze ledwie trzech tomów tej kolekcji już teraz chętnie pogratulowałbym jej pomysłodawcom doboru zawartego w niej materiału. Dowodem tego jest także niniejszy „składak” opowieści powstałych dzięki talentom takich twórców jak Stan Lee, Jack Kirby John Buscema, J. Michael Straczynski i Esad Ribić. Stąd „przekrojówka” z udziałem Gromowładnego i jego zapamiętałego w swoich poczynaniach adwersarza wypadła pod względem ogólnego rozmachu wręcz oszałamiająco. Oczywiście pod warunkiem, że potencjalny czytelnik nie przejawia alergii wobec fabuł zaistniałych w toku lat 60. minionego wieku. Natomiast mini-seria w wykonaniu Roberta Robiego i wspomnianego Esada Ribića wraz z ponownym rozpoznaniem (raz już miałem ku temu okazję) jawi się jako jeszcze bardziej przemyślana niż za pierwszym razem.
 
Green Lantern: Mosaic nr 12 – wydawało się, że kumulacja napięcia na tle kontynuowania przez Strażników eksperymentu z Mozaikowym Światem osiągnęła swój stan krytyczny już niebawem po rozprawie z tzw. Oldtimerem. Jak się jednak okazuje niektórzy mieszkańcy wciąż wykazują, delikatnie rzecz ujmując, sceptycyzm wobec przedłużającego się pobytu na Oa. I co więcej znać, że nerwy puszczają także mimowolnemu opiekunowi tego projektu. Gerard Jones zdołał jednak sprytnie rozładować duszną atmosferę odrobiną kąśliwości w kontekście kierunku twórczego obranego przez twórców wczesnego Image Comics.
 
Bohaterowie i Złoczyńcy: Lex Luthor – Czarny pierścień t.1 – co prawda nie jest to występ Luthora na miarę najbardziej udanych „kreacji” tej postaci vide chociażby „All-Star Superman”. Mimo tego i tak warto dać szansę tej całkiem sprawnie prowadzonej opowieści w której emblematyczny antagonista Człowieka ze Stali zmuszony jest ogniskować na sobie uwagę czytelników bez angażowania Supermana.
« Ostatnia zmiana: Pt, 29 Kwiecień 2022, 21:27:25 wysłana przez Nawimar III »

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #446 dnia: So, 30 Kwiecień 2022, 12:35:54 »
  Podsumowanie marca. Uwaga jak (prawie) zawsze pewne SPOILERY!!!


  "Kick-Ass 3" - Mark Millar, John Romita Jr. Dawno, dawno temu podczas seansu pierwszego filmu w gronie znajomych pamiętam, że płakaliśmy ze śmiechu, komiksów wtedy jeszcze nie czytałem (od momentu gdy za dzieciaka zerwałem z nimi). Później obejrzałem film numer dwa, niezły ale nie tak dobry jak pierwszy a wtedy już komiksy czytałem, ale jakoś mi do głowy nie przyszło że to jakaś adaptacja. Jeszcze później dowiedziałem się, że to o dziwo na podstawie istniejącego komiksu, który został wydany i u nas przez Mucha Comics, komiksu, który wtedy już nie był nigdzie dostępny. Po jakimś czasie udało mi się kupić na allegro w stanie dosyć zniszczonym, ale za to w przyzwoitej cenie (powiedzmy stosunkowo przyzwoitej), Kick-Ass 2 nie był już dostępny w cenie nawet nieprzyzwoitej. W każdym razie lektura jedynki była świetną zabawą chociaż nieco odmienną od obejrzanego filmu, fabularnie było bardzo podobnie, ale Vaughan skupił się nieco bardziej na motywach komediowych, podczas gdy Millar w swoim stylu szedł bardziej w kierunku exploitation. Po jakimś czasie wypuszczono tom trzeci, który również się wyprzedał a którego w sumie nie pamiętam dlaczego nie kupiłem, później były dodruki i te zdaje się też mnie niemalże ominęły, w każdym bądź razie udało mi się kupić w końcu ten tom trzeci, ale drugiego znowu zabrakło. Biorąc pod uwagę jednakże, że oglądałem film numer dwa a same historie mimo że kontynuują swoje wątki są raczej oddzielne przeczytałem teraz po prostu tę trójkę bez jej poprzedniczki. Na tym w sumie zakończę ten przydługawy wstęp bo się teraz tak zastanowiłem i w sumie kogo niby interesują moje problemy z tym, że przez ileś tam lat nie udało mi się skompletować serii Kick-Ass, a tematem zanudziłem nawet sam siebie? W każdym bądź razie początek lektury nie nastroił mnie jakoś szczególnie optymistycznie, przede wszystkim Dave Lizewski i jego kompani wyglądają jakby nie przeszli jakiejkolwiek ewolucji jako postacie. Cała ta banda przebierańców, wygląda szczerze mówiąc dalej jak banda przebierańców rodem z Teorii Wielkiego Podrywu jakoś dowcipy w stylu Dave'a pytającego się nad grobem swojego ojca czy wygląda w powiewającym płaszczu tak dobrze jak młody Bruce Wayne, lub ekipy przygotowującej się do odbicia Hit-Girl z więzienia przez kilka tygodni a później uciekającej bo jakiś więzienny cieć zaświecił latarką nie ruszyły mnie absolutnie, przecież oni wcześniej przeżyli zdaje się dosyć sporo, więc powinni być chyba jednak poważniejsi. Ogólnie cały ten start wydawał się taką nieco powtórką z rozrywki (zresztą uczucia deja vu nie udało mi się pozbyć do końca) na szczęście dalej robi się lepiej. Bardzo dobrze, że autor nieco bardziej skupił się na postaci Mindy McCready, sceny z jej pobytu w więzieniu lub kolejnych wspomnień z czasów szkolenia przez Big Daddy'ego to rewelacja przez duże R i nieraz przyszło mi zachichotać pod nosem a reszta fabuły raczej bez jakichś niespodziewanych zwrotów akcji, ale napisana przyzwoicie. Dave poznaje dziewczynę (taką prawdziwą tym razem) dzięki której dochodzi do wniosku że czas na zakończenie swojej "superbohaterskiej kariery" przez co zaczyna olewać sprawy które jednak powinien dokończyć. W mieście pojawia się schowany dotychczas na Sycylii z powodów preferencji seksualnych oraz ponadnormatywnej nawet jak na mafię krwiożerczości ostatni z braci Genovese czyli wuj Rocco, który pragnie zostać szefem wszystkich szefów i to nie tylko mafii włoskiej, ale całej przestępczości zorganizowanej a po mieście zacznie ganiać grupa skorumpowanych policjantów udająca Robin Hoodów a zajmująca się kradzieżą mafijnych pieniędzy (co skupi się w większości na Bogu ducha winnych półgłówkach w kostiumach), dodając do tego Hit-Girl cały czas planującą wyrwać się na wolność oraz wypuszczonego na nią dzięki kruczkom prawnym Mother-Fuckera, możemy być pewnie że zakończenie będzie jedną wielka feerią orgiastycznej przemocy. Pod względem rysunków przyznam z przykrością, że nie jest specjalnie dobrze. Jak rysuje Romita Jr. każdy to czytający będzie raczej wiedział, ja osobiście lubię jego rysunki, ale w tym przypadku wyraźnie nie jest w szczególnie dobrej formie. Do tego że właściwie wszystkie narysowane przez niego postacie wyglądają jak udający się właśnie na emeryturę bokserzy i to ci raczej z rzadka wygrywający swoje walki szło się przez te wszystkie lata przyzwyczaić, do tego że rysowane przez niego kobiety rzadko kiedy wyglądają chociaż cokolwiek atrakcyjnie również, ale kompletnie nie mam pojęcia dlaczego rysuje (znowu zwłaszcza kobietom) te dziwne olbrzymie nosy (on nigdy nie był jakimś wielkim fanem realizmu, ale tutaj zdecydowanie zbyt często odjeżdża w kierunku niespecjalnie pięknej karykatury), na dodatek za każdym razem innego kształtu jakby miał problem z narysowaniem dwa razy takiej samej twarzy. Jedno za to trzeba facetowi przyznać, w rysowaniu scen wszelkich rzezi, strzelanin i bijatyk to był zawsze mistrz, oglądanie tych wszystkich biedaków przyjmujących na twarze piąchy czy też kopy to fizycznie bolesne doznanie, a że takich scen jest wiele więc nie możemy powiedzieć że komiks wygląda jakoś szczególnie fatalnie. Cóż szczerze mówiąc nie spodziewałem się specjalnie wiele po tym tytule no i się przyjemnie "rozczarowałem", jasne nie kopie już tak tyłka swoim efektem świeżości, sama historia nie jest nadzwyczajnie oryginalna, zakończenie trochę zbyt szybko poprowadzone,  a Millar chyba troszeczkę zbyt dużo wątków usiłował wcisnąć w te 8 zeszytów przez co niektóre wydają się raczej bez sensu (postać młodego Genovese powinna w wikipedii zilustrować hasło deus ex machina, wątek bohatera-obiboka który wydawał się ważny został ucięty kompletnie od czapy, bo musiał się jakoś skończyć). Natomiast nie licząc tych pobocznych wątków, dwie główne równorzędne linie fabularne które splotą się ze sobą w końcówce są spójne (niemalże) i ciekawe a humor momentami faktycznie bawi. Bardzo spodobało mi się zakończenie, na szczęście Mark Millar nie wpadł w pułapkę w którą łatwo było wpaść przy takiej serii czyli zakończenia z przytupem pod tytułem "wszyscy giną". Owszem w tej pseudo-realistycznej dekonstrukcji superbohaterskiego mitu w teorii pesymistyczna końcówka by pasowała, ale nie zapominajmy że to komiks stricte rozrywkowy i ja się bardzo cieszę, że bohaterowie którzy przeszli bardzo długą drogę dostali taki happy-end rodem z amerykańskiej komedii, należało im się. Co do tej amerykańskiej komedii, to fajnie się to udało obydwu panom odpowiadającym za serię wymyślić, dostajemy takie właśnie filmowe zakończenie z kolejnym pokoleniem które zastąpi stare, napisem The End oraz przedstawieniem wszystkich aktorów jacy wystąpili, no i oczywiście biorąc pod uwagę że Millar dobrze klei konwencję, sceną po napisach. No nic, podobało mi się nawet bardziej niż oczekiwałem i dokupiłem pierwszy tom nowej serii oraz po cichu liczę na dodruk tomu drugiego. Ocena 7/10.

  "Uncanny X-Men" tomy 1-6 - Brian Michael Bendis, Chris Bacalo i inni. Początek vol 3 legendarnej serii startujący razem z linią Marvel Now i silnie zakorzeniony w poprzednich mutanckich eventach tj. Schism i AvX. Znaczy się w tomie pierwszym "Rewolucja" dowiemy się, iż społeczność X rozpadła się na dwie części pierwsza to szkoła im. Jean Grey której dyrektoruje chyba w tym momencie Storm, druga to ci pod przywództwem Cyclopsa (który ostatnimi czasy mocno się zbiesił) zwący się dalej X-Men czyli Emma Frost, Magik, Magneto i czwórka nowych kadetów (bardziej się to z Bractwem Złych Mutantów kojarzy niż z X-Men), do których dołączą już w pierwszym tomie Siostry Kukułki i Angel z przeszłości. Do tego, moce czwórki starych wyjadaczy ostatnimi czasy nie do końca działają tak jak powinny (co będzie miało dosyć spore znaczenie w przypadku Magik, bo część kłopotów drużyny będzie związana z niechcianymi wycieczkami po Limbo), Cyclops, który cały czas jest poszukiwany listem gończym za zamordowanie Charlesa Xaviera ogłasza całemu światu swój nowy polityczny manifest, który przysparza mu nowego przydomka "terrorysta" (trochę to przesada, aczkolwiek faktycznie Gandhi by czegoś takiego nie powiedział) co zwraca na niego uwagę chociażby SHIELD i Avengers a na dodatek powracają Sentinele, czyli na początek atrakcji zdecydowanie wystarczy. W tomie drugim "Złamani" dostaniemy dalszy ciąg piekielnych przygód, szlifowanie nowych członków grupy wraz z werbunkiem nowego mutanta, śledztwo w sprawie Sentineli prowadzone przez Magneto w Madripoorze oraz lekko "szpiegowskie" klimaty swoistej gry prowadzonej pomiędzy Marią Hill i jej nową a znaną wszystkim zainteresowanym agentką a kolejnym wcieleniem X-Men. Tom trzeci "Dobry, Zły, Inhuman" to lekka przerwa na wyluzowanie po dwóch poprzednich intensywnych tomach, ciąg dalszy szkolenia młodzieży oraz śledztwa prowadzonego przez Magneto, babska (pardon za wyrażenie) wyprawa na zakupy również z udziałem młodej Jean Grey (nie mogę sobie przypomnieć kiedy dołączyła), przygoda na tajemniczej wyspie oraz już niezbyt pozytywna w wymowie konfrontacja Cyclopsa z Kitty Pryde. Tom 4 "X-Men kontra Shield" to zakończenie całego story-arcu dotyczącego Sentineli, "złych emocji" dzielących SHIELD oraz mutantów i kilku innych pobocznych wątków, które dotychczas przewinęły się na łamach serii a jednocześnie rozpoczęcie nowego dotyczącego testamentu Charlesa Xaviera oraz kolejnego wygrzebanego z tyłka super-duper-hiper potężnego mutanta. Ten drugi story-arc znajdzie swoją konkluzję w piątym tomie "Mutant Omega". Szczerze mówiąc przez większość czasu spędzonego przy lekturze tej historii cierpiałem straszliwie, mam alergię na jakieś takie wielkie retcony do tyłu, mega potężnych fighterów wyciąganych znikąd (czyli właśnie z tyłka), czy wielkie tajemnice sięgające czasów Stana Lee równie wstrząsające co śnieg w marcu. Na szczęście okazało się, że koniec końców nowy mutant nie miał tak naprawdę żadnego znaczenia a cała jego postać to jedna wielka deus ex machina, która miała na celu dopowiedzenie nam co nieco o postaciach Xaviera i Scotta Summersa co wychodzi naprawdę nieźle oraz spuszczenie kurtyny (w dosyć nieoczekiwany sposób) nad mutancką rewolucją. Ostatni tom "Historie Małe", to z tego co widzę całkiem częsty przypadek w Marvel Now czyli po zakończeniu głównych fabuł danych serii dostajemy ich domknięcia lub dopełnienia w postaci krótkich nowelek dopowiadających to i owo czasami dziejących się już po, czasami gdzieś w trakcie pierwszoplanowych wydarzeń, najczęściej oglądanych nieco z boku. Pierwsze opowiadanko to rewelacyjny dialog Scotta Summersa z jego bratem Alexem/Havokiem, która rzuci nieco światła na to co się głównemu "rewolucjoniście" roiło w głowie kiedy rzucił wyzwanie połowie świata a także dopowie nam coś na temat uczuć które wiążą ze sobą jego oraz Emmę Frost. Druga nowelka całkiem przyjemna Kitty i Magik próbują przywrócić nieco nadszarpniętą przyjaźń ratując małą dziewczynkę z jakiejś Wyspy Potworów. Trzecia również trzyma poziom, chociaż może na kolana nie powala i opowie o wyrównaniu rachunków pomiędzy Dazzler a Mystique, warto przede wszystkim dla krótkiej "przyjacielskiej" pogawędki pomiędzy Scottem a Raven. Następna to wielki ziew z wyjątkiem samej końcówki przy której już myślałem że Goldballs jeden z nowych rekrutów zaliczy zgon z którym mogłaby się równać jedynie śmierć Hanki Mostowiak, niestety sprawdziłem w internecie i przeżył. Ostatnia w sumie w miarę znacząca dla continuity historyjka o grillowaniu Hanka McCoya (tego z teraźniejszości, w serii Uncanny pełni raczej marginalną rolę), powrocie Colossusa do składu oraz "wiekopomna" totalnie od czapy chwila przemiany Icemana w homoseksualistę - młody Drake ten z przeszłości oznajmia że jest gejem po czym ten starszy z teraźniejszości stwierdza, że w takim razie on chyba też i od 60 lat leci na Warrena Worthingtona, beczka śmiechu (i nieważne że w równoległej serii po korytarzach Szkoły w przyszłości biegają małe bałwanki przenikające przez ściany). No i na koniec wykonana w świetle kamer i w obecności tysięcy ludzi przemowa Cyclopsa z cyklu "przebaczamy i prosimy o przebaczenie". Za szatę graficzną całej serii odpowiada w dużej mierze Chris Bachalo, ja wiem że on ma wielu wrogów - w umieszczanych w necie "topkach" najgorszych rysowników może nie na podium ale dosyć często się pojawia. Z drugiej strony ma też naprawdę wielką ilość fanów do których i ja należę, lubię tę jego niechlujną cartoonową czasami popadającą nieco w mangę (której przecież nie lubię) kreskę. On zawsze fajnie rysuje dziewczyny, zawsze fajnie mu wychodzą niby to złożone z kilku kresek ale potrafiące wyrazić ekspresję twarze, zawsze można liczyć że kiedy będzie trzeba przeskoczy na lekko poważniejszy styl a w tym przypadku jeszcze dodatkowo na plus upodobnienie nieco Magneto do postarzonego Michaela Fassbendera a młodego Profesora X do Jamesa McAvoya. Projekt kostiumu Cyclopsa to rewelka o ile to on go wymyślił i co dosyć interesujące paleta barw wykorzystana razem ze współkolorystą Jose Villarubią raczej zaskakująco zgrzebna, rysunki Bachalo z reguły są bardziej kolorowe. Drugim najczęściej pojawiającym się rysownikiem jest Kris Anka, i w sumie nie bardzo wiem co o nim napisać no niezbyt mi się to podoba, przypomina mi to właściwie ciężko mi to określić kiepsko narysowany komiks z francuskojęzycznej części Europy? Może kiepsko narysowany komiks z Image? Nie wiem jak to przekazać, proste bardzo schematyczne rysunki z drażniącą manierą rysowania połowie postaci zeza lub kresek zamiast oczu, zaletą no cóż pewna jakby nie patrzeć oryginalność, dosyć ładne kolorki no i kilka ilustracji jest jednak całkiem udanych. Trzecim rysownikiem jest Frazer Irving o którym pierwszy raz w życiu słyszę i zastanawiam się dlaczego. Facet jest rewelacyjny, zwłaszcza jeżeli ktoś nie ma uczulenia na agresywnie komputerowe kolorowanie, taka wypadkowa Richarda Corbena, Bernie Wrightsona i Briana Bollanda z czasów Sędziego Dredda, Kukułki w jego wykonaniu wypadają naprawdę czadowo w nieco przerażający sposób, sprawdziłem gościa i okazało się że wyszedł z 2000AD więc nic dziwnego że zwraca na siebie uwagę, wielka szkoda że pojawia się tylko w dwóch pierwszych tomach. Podsumowując, podobało mi się i to nawet bardzo i to nie to, że komiks nie ma jakichś wielkich wad bo ma i to całkiem sporo. Bendis jak to u niego w zwyczaju niespecjalnie przejmuje się jak to co pisze wpływa na całość uniwersum ani w jaki sposób może kolidować z historiami innych twórców. Często postacie drugoplanowe traktuje jak zwykłe kukły i narzędzia do popychania swojej fabuły do przodu (np. Triage - drużynowa apteczka w połączeniu z Jezusem, nie pełni prawie żadnej innej funkcji). Nowi stworzeni bohaterowie mają swoje zdolności albo kompletnie idiotyczne (Goldballs), albo działające na kompletnie idiotycznych zasadach (Hijack - nie dość że nie wiadomo jak jego zdolności miałyby działać to jeszcze na dodatek są nieco przesadzone), albo ogólnie zbyt potężne (Tempus - dziewczyna władająca czasem, jako kompletnie nieprzetrenowana rekrutka pokonuje wszystkich Avengers, później jak zaczyna nabierać wprawy to chowa w kieszeń Kanga Zdobywcę). Jasne te wszystko w tym co on pisze działa jak najbardziej, ale co dalej autorzy mają zrobić z takimi postaciami? Pozabijać? Wszyscy też wiedzą, że Bendis lubi pisać komiksy "gadane" na czym cierpi nieco akcja i tempo i w tym komiksie to trochę widać. Czasami aż by się chciał zobaczyć jakąś większą rozpierduchę (zwłaszcza na koniec pierwszego story-arcu nie dość że konflikt X-Men kontra reszta świata zostaje w dosyć marny sposób wygaszony, to jeszcze po odkryciu czarnego charakteru stojącego za atakami Sentineli powiedziałem cytując klasyka "Że kto? A co mnie to gówno obchodzi?" zupełnie jakby autorowi po prostu znudził się temat), ciężko mi się też pozbyć było w pewnym momencie wrażenia iż mutanci wcale nie walczą o jakieś o swoje prawa i akceptację tylko o pozycję homo superior. Natomiast oprócz tego, mamy całą masę pozytywów. Raz te "gadane" scenariusze jak ulał pasują do soap-operowej serii X-Men, komiks po prostu błyszczy w przypadku przepychanek, utarczek czy sporów ideologicznych pomiędzy członkami obydwu zespołów a tam gdzie miało być zabawnie z reguły tak jest, tam gdzie miało być na poważnie i dramatycznie też z reguły się to udaje. Bendis zaludnił ten świat naprawdę dobrze pisanymi postaciami, nawet w przypadku drugoplanowych i mało używanych postaci zadbał aby każda miała swój indywidualny rys psychologiczny sprawiając, że czujemy że mamy do czynienia z prawdziwymi, żyjącymi ludźmi. Więcej, autor wykorzystał świetny rooster, Boże błogosław Amerykę kraj który wydał na świat człowieka który wymyślił że Biała Królowa Hellfire Club zostanie członkiem X-Men uwielbiam Emmę Frost a tutaj dostaniemy jej pod dostatkiem, do spółki z Ilyaną która o dziwo pomimo swojego charakterku żyje z nią w jak najlepszej komitywie. Jeszcze większym plusem jest obecność kolejnych z moich ulubienic czyli Sióstr Stepford, których częstotliwość pojawiania się w naszym kraju była dotychczas raczej marginalna, chwała Bendisowi za to, że w tym połączeniu fantazji erotycznej z dosyć creepy postaciami przyuważył spory potencjał komediowy i siostrzyczki jak akurat nie straszą to dosyć często bawią. Jest świetnie pisana Jean Grey, z jednej strony chodzący mutancki mem (znowu ona? Zaraz ją zabiją) z drugiej przecież bardzo lubiana postać, ciągle miła dziewczyna tyle, że nieco bardziej dynamiczna i potrafiąca wystawić pazurki (zwłaszcza w konfrontacjach z Siostrzyczkami jakby nie patrzeć naturalnymi konkurentkami). Jest Magneto w swojej kanonicznej roli Charlesa Xaviera połączonego z Loganem i cała reszta postaci z dalszych planów z których większość dostanie swoje pięć minut. No i jest oczywiście sam Cyclops czyli pogubiony syn Profesora X. Dodatkowo sama seria wydaje się dosyć ważna dla całego tytułu, także zachęcam wszystkich lubiących superhero bo to naprawdę dobry komiks jest, a już dla fana X-Men ten tytuł to konieczność (kurczę aż nabrałem ochoty na All-New, a przed przeczytaniem Uncanny byłem tym kompletnie niezainteresowany). Ocena 7+/10.

  "Superman - Rok Pierwszy" - Frank Miller, John Romita Jr. Komiks przez sporą ilość czytelników odsądzany od czci i wiary, podobno tak zły że aż...no normalnie zły. No i tak zastanawiałem się nad zakupem z jednej strony kiepski z drugiej no kurka to Frank Miller więc jakoś tak nie wypada się nie zapoznać. Zadałem sobie zatem pytanie "czy naprawdę mam ochotę na ochnasty origin Supermana?"  i wyszło mi na to, że w sumie chyba mam, no i przecież to Frank Miller, więc kupiłem. Na start, tytuł jest mylący to nie jest komiks o początkach działalności Supermana jako herosa w trykocie tylko migawki z całego jego życia do mniej więcej czasów startu. Znaczy się, zaczynamy od sceny eksplozji Kryptona, bo jak niby można by było przekazać historię Supermana bez big bangu? No nie da się, więc mamy ten start rakiety, by dalej w nieco skróconej formie przejrzeć dzieciństwo protagonisty i skupimy się nieco bardziej na etapie szkoły średniej do momentu kiedy Clark tę szkołę ukończy. To będzie pierwszy z trzech rozdziałów, drugi rozdział jest cokolwiek zaskakujący, otóż Clark Kent zaciąga się do marines (przypomniał mi się ten dowcip z brodą stacja XXXV Jezus idzie do wojska). Powody decyzji należą raczej to tych niebyt sensownych a chyba jeszcze mniej sensowne będzie to, że niedaleko bazy umieszczonej przy jednym bądź drugim oceanie znajduje się Atlantyda, tylko nie ta od Aquamana tylko jakaś inna z mniej więcej standardowymi syrenami i trytonami, którą rządzi Posejdon i w której Clark przygrucha sobie nową dziewczynę księżniczkę z rybim ogonem. W każdym razie nasz bohater w tym nietypowym otoczeniu pozna nowych kumpli, obowiązkowego drącego ryj sierżanta, który będzie próbował go zajechać fizycznie i mentalnie (co będzie wiadomo nonsensem) oraz kapitana, który przyuważy że jego nowy kadet jest kimś o wiele więcej niż się wydaje i który również pofiglował by chętnie z kuzynkami Arielki. Rozdział trzeci to już dokładnie to czego się spodziewałem otwierając album, początki pracy w Daily Planet, pierwsze spotkanie z Lois, pierwsze spotkanie z Batmanem i Dianą, pierwsze spotkanie z Lexem. Tak jak przy w/w Kick-Assie twierdziłem, że Romita Jr. raczej nie był w formie, tak dla Supermana łyknął chyba jakieś witaminy a kto wie czy nie jakie specyfiki teoretycznie zakazane w świecie sportu a praktycznie brane garściami. Wiadomo, że rysownik nie wzniesie ponad swoją estetykę przez jednych lubianą przez drugich nie a dla trzecich zupełnie obojętną, nie narysuje normalnego dziecka, nie sięga to też poziomem jego pracom z najlepszych lat, ale wygląda po prostu lepiej niż to co ostatnio ten w końcu bardzo znany rysownik prezentował. Żeby jednakże było jasne cały czas nie można powiedzieć żeby to były jakoś szczególnie dobre prace,  kobiece twarze dalej wyglądają średnio atrakcyjnie (chociaż nie jest to reguła), Romita stosuje proporcje ludzkiego ciała dalej w sposób jaki w/g niego pasuje do kompozycji całego obrazka (co niekoniecznie oznacza, że reszcie świata też to będzie pasować), odmienione logo "S" w magiczny sposób zmniejsza się lub zwiększa zależnie od niewiadomo czego, na dodatek ma tendencje do jak najdokładniejszego ukazania się czytelnikowi chociażby kosztem błędów anatomicznych. No, ale mimo wszystko wygląda to całkiem nieźle, Romita powściągnął nieco swoje zapędy do rysowania tych kanciastych bokserskich twarzy, sporo rysunków jest dosyć szczegółowych, fajnie wyglądają plansze na których się coś dzieje (z reguły im większa rozróba tym lepiej) i bardzo przyjemne dla oka są raczej soczyste kolory nałożone przez Alexa Sinclaira, coś tak radosnego w sam raz pasuje do tytułu o kosmicznym harcerzyku. Ogólnie z tego co się orientuję, założeniem DC Black Label było wydawanie nieco poważniejszych komiksów dla starszego czytelnika, tyle że "Rok Pierwszy" niespecjalnie wpisuje się w ten schemat, nie zauważyłem jakichś poważniejszych treści chociaż czasami jest to sygnalizowane tylko Millerowi brakowało jakby odwagi. No i właśnie ten brak odwagi jest moim największym zarzutem w kierunku tego komiksu, szczerze mówiąc miałem nadzieję raczej na coś w stylu "Dark Knight Strikes Back" lub "All-Star Batman & Robin the Boy Wonder" czyli durne, cringowe i zapewniające rewelacyjną rozrywkę zarazem a dostałem w sumie dosyć bezpieczny origin najpotężniejszego syna Kryptonu. Największą różnicą w stosunku do poprzedników jest sam bohater, Clark Kent dysponuje jakimś psychicznymi mocami dolnego poziomu, niespecjalnie wykształconą telepatią czy czymś w tym stylu, napewno jest też bardziej arogancki niż ten znany wcześniej i z pewnością o wiele potężniejszy (zdecydowanie za mocny jak on takie popisy wali w młody wieku to jako dorosły urwałby takiemu Darkseidowi łeb jedną ręką), ale to nie są jakieś wielkie zmiany przez które ujrzelibyśmy tę postać w zupełnie innym świetle. Sporo osób ma problem z urywanymi wątkami a zwłaszcza dziwnymi romansami Supka działającego niczym Casanova, natomiast wszelkie obiekcje powinny zniknąć kiedy tylko zdamy sobie sprawę z samej konstrukcji komiksu. Wszystkie trzy rozdziały nie są ze sobą w żaden sposób powiązane, dzieją się w raczej nieokreślonych od siebie odstępach czasu i na dobrą sprawę one nie przedstawiają jakichś strasznie konkretnych historii, ot taki luźny zbiorek scen z życia młodego Supermana. Wyjątkiem jest tutaj rozdział trzeci, w którym Frank starał się wymyślić jakąś intrygę i który przez to wypada chyba najsłabiej bo cała ta intryga mieści się na jakichś pięciu stronach. Ja osobiście w takiej konfiguracji nie miałem jakiegoś problemu z gubiącymi się wątkami. Trochę większym problemem jest też to, że to takie niechlujne pisanie zblazowanego mistrza, który nic nie musi już udowadniać a jednocześnie chyba sam uważa że wszystko co wyszło spod jego pióra to czyste złoto i pisze co chce i jak chce. Mamy świetnego Jokera w wersji cwaniaczkowatego gangstera, ale po co on niby tam jest? Ciężko powiedzieć. Mamy fajnego raczej alternatywnego Batmana? No to za chwilę dostaniemy jakiegoś półgłówka z napadem agresji, gdzie z początku sceny jego pierwszego spotkania z przybyszem z Kryptona myślałem, że prezentuje jakiś cwany plan sprowokowania Supermana żeby go sprawdzić, ale jednak nie najwyraźniej Bruce uparł się, że mu własnoręcznie do...wali, bo właściwie nie wiadomo dlaczego. Ogólnie ten fragment to była już wyższa szkoła jazdy, Zack Snyder swego czasu skopiował z millerowskiego komiksu pojedynek BvS do swojego filmu, a tutaj Miller skopiował tę scenę od niego, czyli wychodzi na to że dokonał kopii swojej kopii. O fakcie iż komiks jest pisany jakby 40 lat temu, czyli w dużej części za pomocą ramek w których 1/4 to przemyślenia Clarka, kolejna 1/4 to przemyślenia innych postaci a pozostała połowa to przemyślenia samego autora wspominać raczej nie muszę. Natomiast pomimo tego, że dostajemy tak naprawdę chyba niepotrzebny komiks nijak się mający do swoich wielkich poprzedników i pomimo jego wad, których jest naprawdę wiele to ten komiks ma jedną wielką zaletę. Jest po prostu fajny, historia alternatywnego Supermana (możliwe, że to ten z Powrotu Mrocznego Rycerza, chociaż też są różnice) pokazuje że Frank Miller w jak słabej formie by nie był to ciągle Frank Miller dla którego podłoga jest u innych sufitem. Nie nudziłem się ani przez moment a sama lektura dostarczyła mi całkiem sporo frajdy a przecież o to w tym "sporcie" chodzi. Ocena -7/10.

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #447 dnia: So, 21 Maj 2022, 13:36:28 »
  Podsumowanie kwietnia, niewiele tego w tym miesiącu bo jakoś czasu nie miałem zbytnio. Uwaga jak (prawie) zawsze pewne SPOILERY!!!


 "Zakazany Port" - Teresa Radice, Stefano Turconi. Kupione tym razem nie pod wpływem zachęcających opinii z internetu, chociaż tych było mnóstwo a z powodu przykładowych plansz połączenie żaglowców i obnażonych biustów to dla mnie wystarczający powód aby wcisnąć przycisk "dodaj do koszyka". Lekturę rozpoczynamy poznając młodego rozbitka z amnezją, który pamięta jedynie swoje imię Abel. Młodzieniec zostanie odnaleziony prze dzielnego kapitana Williama Robertsa tymczasowego dowódcę okrętu Explorer pływającego dla Kompanii Wschodnioindyjskiej i zamustrowany na niego jako chłopiec okrętowy. W drodze powrotnej do Anglii okaże się, że Abel pomimo utraty pamięci posiada umiejętności osoby, której służba na okręcie nie jest obca a zakres jego wiedzy zdecydowanie przekracza umiejętności zwykłego majtka. Po przybyciu do domu kapitan odda Abla po opiekę trzech sióstr Stevenson, córek jego byłego dowódcy (do najstarszej smali cholewki), który zaginął podczas rejsu w jednym z portów razem z przewożonym łupem. Córki opiekują się tawerną która wcześniej była centrum kulturalno-rozrywkowym w Plymouth a obecnie znajduje się na krawędzi upadku z powodu oskarżenia nieobecnego właściciela o kradzież i zdradę. Abel dosyć szybko zostanie uznany za nieformalnego członka rodziny oraz zapozna nader atrakcyjną Rebekę będącą z braku lepszego określenia burdelmamą i jedną z ostatnich osób w mieście, które sprzyjają familii Stevenson w kłopotach z którą to połączy go nader dziwna znajomość. Razem z Rebeką pozna również jej najwierniejszego klienta misiowatego kapitana MacLeoda (ta dwójka awansuje na pełnoprawnych bohaterów). Rysunki Turconiego to jak dla mnie rewelacja połączenie w formie ołówkowych szkiców kreskówkowych postaci mocno wzorowanych na postaciach Disneya z realizmem teł, architektury a zwłaszcza nieożywionych przedmiotów powiązanych z morzem (okręty, umundurowanie, oprzyrządowanie etc.) wypada nader wdzięcznie, tak samo zresztą jak dysonans pomiędzy taką a nie inną konwencją w której narysowane są postacie ludzkie a dosyć silnym rozerotyzowaniem całości (na obnażonych biustach zdecydowanie się nie kończy). Zresztą z tym realizmem to też tak nie do końca, artysta sporo scen przedstawia w taki właśnie mocno szkicowy sposób często łącząc szczegółowy pierwszy plan z ledwie zarysami tego co się znajduje dalej co wbrew zdrowemu rozsądkowi w połączeniu z faktem iż jest to komiks czarno-biały powoduje to że dostajemy iluzję naprawdę kolorowego świata. Znaczy się pan rysownik wykonał znakomitą pracę. Zresztą równie znakomitą co i jego żona scenarzystka to połączenie marynistycznej awanturniczej powieści w stylu "Wyspy Skarbów" nomen omen Stevensona z wątkami kryminalnymi oraz Harlequinem w który wpleciono mnóstwo poezji (obowiązkowe "Rymy sędziwego marynarza" oraz William Blake są) i muzyki w postaci nut i słów z epoki bądź też współczesnych ale w klimacie, wypada w zestawieniu ze świetną stroną wizualną równie doskonale. Wspomniałem o Harlequinie, ktoś się może zdziwić ale tak, faktycznie miałem na myśli serię kioskowych romansideł bo "Zakazany Port" w sporej części takim właśnie natchnionym romansidłem jest. I to nie jest tak, że ten komiks nie ma wad bo ma i to całkiem spore, przede wszystkim dosyć szybko mniej więcej w 1/3 odkrywa najważniejszą kartę i cała fabuła staje się raczej przewidywalna. Drugie to, to że czarny charakter doprawdy jest tak mocno wyciągnięty z nie wiadomo "kąd" (w przypadku pani scenarzystki nie będę nazywał swoich przypuszczeń po imieniu), że to aż boli. Mimo wszystko myślę, że te dwie w sumie chochle i kilka drobnych łyżeczek o (których już zapomniałem) dziegciu tak w moim przypadku nie zepsuły tej beczki miodu. Zatem wyłączamy tryb wewnętrznego cynika, przymykamy oko na pojawiające się truizmy rodem z poradników "Jak żyć szczęśliwym i w zgodzie z Kosmosem" oraz momentami przelukrowane miłosne wyznania i dajemy się ponieść niczym okręt pod pełnymi żaglami tej pięknej czasami melancholijnej a czasami łobuzersko-zawadiackiej słodko-gorzkiej opowieści. Wydanie Mandioki naprawdę przyzwoite, tom wydaje się solidny mimo miękkiej oprawy, dodatki ciekawe jedyna niedogodność to brak odniesień przy piosenkach i wierszach a jest ich sporo, są co prawda wypisane wszystkie na koniec, ale samemu sobie trzeba poszukać co jest co na której stronie. Dla mnie osobiście wielkie zaskoczenie na plus. Ocena 8+/10

 "Śmierć X" oraz "Inhumans kontra X-Men" - Jeff Lemire, Charles Soule i inni. Komiksy dwa i dzielą je trochę daty wydania a pomiędzy nimi znalazło się nieco zeszytów regularnej serii, ale autorzy ci sami a jeden stanowi logiczną kontynuację drugiego więc potraktuję je zbiorczo. A więc zacznijmy od tego, że autorzy z pewnością nie mieli łatwego zadania bo dostali absurdalnie idiotyczny rozkaz przygotowania miejsca pod podmianę X-Men przez Inhumans. Powodów dla których to nie miało prawa się udać jest tysiąc dwieście i są znane każdemu kto potrafi zawiązać sznurowadła, ale jakoś nie były znane decydentom Marvela (Disneya?) lub liczyli oni na jakiś niewiarygodny cud, który oczywiście nie nastąpił i dalej X-Men w dziedzinie drużynowych tytułów z Domu Pomysłów przebijają popularnością nawet Avengers a Inhumans jeżeli akurat ich wydają, dalej czyta ich piętnastu fanatyków. W każdym razie pomimo, że autorzy startu łatwego nie mieli to i tak nie zwalnia ich z odpowiedzialności za kretyńską intrygę którą wymyślili (chyba że to nie oni a po prostu kontynuowali po kimś to przepraszam). W każdym razie po świecie krążą dwie chmury Terrigenu (czy wypuszczone przypadkiem czy specjalnie to nie wiem), które zamieniają sobie różnych ludzików w kolejnych "Nieludzkich" a przy okazji właśnie w tym komiksie okażą się powodować choroby często śmiertelne wśród mutantów. Już sam pomysł, że wogóle rząd jakiegoś kraju pozwolił by w powietrzu latał sobie jakiś gaz który niektórych obywateli zagazowuje na śmierć innych zmienia w jakieś potworki o nieznanych motywacjach a na resztę to nie wiadomo w jakiś sposób działa, podobno w żaden ale jak widać sytuacja zmienną jest, jest sam w sobie niewymownie durny o innych implikacjach wynikających z tego nie wspominam. Albo może jednak, bo to rzutuje na obydwie pozycje pomysł aby wymyślić konflikt w którym nie ma żadnego konfliktu moralnego tylko jedna strona ma wszystkie racje a druga nie ma żadnych, żeby było śmieszniej to ci co mają zejść ze sceny są tymi dobrymi a ci co mają ich zastąpić wychodzą na czarne charaktery jest totalnie obłąkany aż chciało by się przytoczyć nieco zmieniony ale znany tytuł "Halo, czy leciał z nami wtedy ku...a pilot?". No, ale dobra przejdźmy dalej, na wieść o tym, że terrigen nie jest jednak obojętny dla innych mieszkańców tej planety, Inhumans wspaniałomyślnie oferują pomoc w ewakuacji mutantów, na szczęście Cyclops który okazuje się zachował jednak zdrowy rozsądek postanawia na drodze chociażby konfliktu rozwiązać problem zabójczych chmur i z pomocą swoich X-Men z bendisowego Uncanny w czasie bitwy likwiduje ostatecznie jedna z nich, sam ponosząc przy tym najwyższą ofiarę (ogólnie jego śmierć i reakcja na nią Emmy Frost to są naprawdę dobrze pomyślane patenty, szkoda że w tym w sumie cienkim tomiku tylko one są takie). Za rysunki odpowiada dwóch panów Aaron Kuder i Javier Garron i obydwaj wypadają bardzo przeciętnie (ten drugi nawet nie przeciętnie). Przechodzimy do tomu drugiego "IvX" dziejącego się po większej części serii Extraordinary, od wydarzeń dziejących się w "Śmierci X" minęło kilka miesięcy Beast współpracując z jakąś genialną dziewczyną od Inhumans trudzi się nad znalezieniem rozwiązania dla problemu trującej chmury Terrigenu, gdy okazuje się że gaz zbiera się nad Savage Landem a stamtąd niedługo rozniesie się na cały świat, zatem w kwaterze głównej X-Men po aresztowaniu McCoya sprzeciwiającemu się temu pomysłowi, zapada decyzja o wydaniu rasie Inhumans wojny i zniszczenie jedynej pozostałej chmury. Okazuje się, że całkiem zdroworozsądkowo powstały już wcześniej plany ataku i wyeliminowania poprzez odpowiednio dobranych przeciwników Rodziny Królewskiej, które to plany zostają natychmiast wcielone w życie (młodociana Jean Grey kontra Karnak - świetny pomysł), niestety po naprawdę niezłym budzącym nadzieję początku inwencja autorów się chyba wyczerpała. Otóż okazuje się, że X-Men owszem mają pomysł na pokonanie rządzących Attilanem, ale nie mają pomysłu właściwie na nic więcej. Wymyślają jakiś kosmiczny odkurzacz, ustawiają go w Savage Landzie i zostawiają pod ochroną aż dwóch osób czyli Wolverine'a i Forge'a a cała reszta leci atakować miasto swoich adwersarzy, ale po co tego nie wiedzą nie tylko oni i czytelnik ale chyba także twórcy. Jeżeli ktoś myślał, że dwójce weteranów uda się ochronić cudowną maszynkę to jest w oczywistym błędzie bo zostaną rozwaleni w try-miga przez dwójkę jakichś leszczy narysowaną wyraźnie po raz pierwszy trzy strony wcześniej, do tego Rodzinie Królewskiej OCZYWIŚCIE uda się uciec z więzienia co OCZYWIŚCIE skończy się jednym wielkim mordobiciem wszystkich ze wszystkimi. Za wizualia odpowiada trzech panów. W pierwszym zeszycie rysownikiem jest Kenneth Rocafort, jego zamiłowanie do szczegółów oraz gęste wręcz nerwowe stawianie drobnych kresek może się podobać, drażni ta dziwna mania dorabiania wszystkim czerwonych nosów. Dosyć podobnym stylem operuje raczej bardziej znany i przeze mnie lubiany Leinil Francis Yu, który jednak w przeciwieństwie do poprzednika bardziej opiera się na cieniach ukazywanych za pomocą plam farby. Trzecim rysownikiem jest Javier Garron i tak jak dosyć często podobają mi się takie luźne w stylu "dla małolatów" ilustracje, tak po prostu to jak ten facet rysuje ludzi zwłaszcza pod kątem innym niż ten ze znanych trzech podstawowych rzutów mnie załamało (twarz zdziwionej Ms Marvel to jeden z najokropniejszych obrazków jakie widziałem ever), na plus że właściwie nie zostawia pustych teł, ale to naprawdę zbyt mało, żeby nazwać efekty jego pracy czymś więcej niż słabizną. Kompletnie nie rozumiem na dodatek z jakiego powodu wybrano wogóle rysowników tak bardzo odbiegających od siebie ogólną stylistyką. Co ja mam powiedzieć na koniec? Nie są to może jakieś kompletnie złe komiksy mają dobre pomysły takie jak śmierć Cyclopsa, sam konflikt pomiędzy dwoma rasami, rewelacyjne występy Emmy Frost, Jean Grey czy Sióstr Kukułek pojedynek Dazzler i Emma kontra Black Bolt (ogólnie to raczej panie rządzą, ale wiadomo to Lemire) plus parę innych, tak samo jak pełno kompletnie nietrafionych - powody tego konfliktu, Magneto jako postać comic-relief czyli kompletna żenada, Ms Marvel wspierająca Inhumans (ku...rka co to za superbohaterka?), występ Fantomexa, brak jakichkolwiek ochron mentalnych i mnóstwo innych tym podobnych pierdół, które niby są pierdołami ale zabrane razem do kupy, sprawiają że całość po prostu robi się nieznośna. Co jeszcze lepsze, wyraźnie w trakcie przygotowań do eventu jeszcze przed jego wydaniem postanowiono go skasować i wycofać się z pomysłu na zastąpienie X-Men Inhumanami, więc na sam koniec dowiemy się, że w sumie za całe zamieszanie jest winna tylko jedna osoba a cała reszta i z jednej i z drugiej strony to właściwie nie ma z tym nic wspólnego tylko jest nieszczęsnymi ofiarami. Do tego, że 3/4 tych wielkich eventów nie przynosi żadnych zmian a mają raczej przywrócić poprzednie status quo to był czas się przyzwyczaić, ale tutaj to już przesada i kompletne marnotrawstwo czasu czytelnika. Jak ktoś jest kompulsywnym czytelnikiem X-Men to może a pewnie i powinien, ale reszcie to bym raczej odradzał, ewentualnie jako akcyjniak w miarę się to sprawdza, ale Egmont ma w swojej ofercie sporo lepszych komiksów superhero tego rodzaju. Ocena 5/10.

  "Extraordinary X-Men tomy 1-4" - Jeff Lemire, Humberto Ramos, Victor Ibanez i inni. Cały staż znanego i lubianego (przez mnie coraz mniej) autora w świecie marvelowskich mutantów rozpoczynający się niedługo po zakończeniu serii Bendisa i śmierci X. "Lemire hmmmm...a więc będzie walka z nietolerancją, kobiece posągi ze spiżu oraz homoseksualiści" pomyślałem otwierając tom numer 1 pt. "Przystań X" i w sumie niewiele się pomyliłem, homoseksualistów nie było za to pozostałe dwa punkty programu obowiązkowego tak, zabrakło za to jednego jakiejkolwiek historii. Dokładnie, Jeff Lemire wykorzystał pierwsze pięć zeszytów swojej serii aby nakreślić nam sytuację w jakiej znajdujemy X-Men oraz przedstawić doskonale wszystkim znanych bohaterów a oprócz tego komiks jest konkretnie o niczym. Nic to w tomie drugim "Wojna Apocalypse'a" będzie zdecydowanie lepiej w końcu to Apocalypse, jeden z tych najgroźniejszych i najbardziej kanonicznych wrogów dla wszelkich X-Ludzi. Daremne żale, próżny trud zdecydowanie lepiej to nie będzie, za to dostaniemy coś na kształt prawdziwych historii w pierwszej Storm i Jean wejdą do umysłu Nightcrawlera aby ocalić go ze stuporu (nie kupiłem tego pomysłu nawet w 1%, Nightcrawler nie takich rzeczy musiał się naoglądać przez te wszystkie lata), w drugim rozdzieleni na dwie drużyny bohaterowie skoczą do jakiegoś innego wymiaru w przyszłości w której rządzi właśnie El Sabah Nur (cóż za oryginalny pomysł), ach żebym nie zapomniał się tak jak Lemire w pierwszym tomie. Pojawiają się nareszcie homoseksualiści których brakowało, czyli obejrzymy coming-out Icemana. Co prawda on nastąpił wcześniej w serii "Uncanny", ale nie wiem może nie padło tam słowo coming-out, albo Lemire akurat nie czytał tego zeszytu lub uznał że to tak fantastyczny pomysł że warto go wykorzystać jeszcze raz? Nie wnikałem, pośmiałem się tylko. Tom trzeci "Upadek Królestw", kontynuuje wątki, wszyscy dalej błąkają się po jakimś wieloświecie jedna drużyna szuka Colossusa zamienionego przez pokonanego już Apocalypse'a w kolejnego z Czterech Jeźdźców a grupa druga poszukuje Sapny małej mutantki podopiecznej Magik, opanowananej przez jakiś potężny pozaziemski byt, który okazuje się tzw. Światożercą jedną z najpotężniejszych istot w znanym wszechświecie która wcześniej pożarła już tysiące planet na tysiącach planów i zostanie pokonana w ostatecznej konfrontacji na dwóch stronach (facepalm). Album zamkną dwie krótsze historie nawiązujące już do eventu X-Men kontra Inhumans, jedna opowiada o uwolnieniu z brytyjskiego więzienia dwóch mutanckich przestępców w zamierzeniu mająca być komediowa (za bardzo nie jest), druga to Forge i Moon Girl budujący w celu ucieczki przed terrigenem rakietę z jakiegoś złomu. Tom czwarty Inhumans kontra X-Men to tom domykający serię pisaną przez Lemire'a i składa się z kilku raczej niepowiązanych ze sobą nowelek (przy czym czyta się go zdecydowanie najlepiej ze wszystkich). Pierwsza całkiem przyzwoita o umierającej przez Terrigen małoletniej fance Storm, druga również całkiem niezła (do)powie nam co nieco o Forge'u, trzecia dziejąca się podczas ostatecznej bitwy z Inhumans będzie kontynuować wątek małej mutantki Sapny podobno martwej a zaklętej w mieczu Magik (nie obchodziła mnie ona w tomie trzecim więc w czwartym tym bardziej), piąta również fajna o poszukiwaniach zaginionej Cerebry i o tym co X-Men robią w wolnym czasie a szósta to już X-Men Prime pisane przez innych autorów otwarcie nowego etapu z powrotem Kitty Pryde na stanowisko bossa. Za rysunki odpowiada w głównej mierze dwóch dosyć znanych panów pierwszym jest Sergio Ramos wieloletni rysownik Spider-Mana z gatunku tych co to ich albo się lubi albo nie, ale raczej nikogo nie pozostawiają obojętnym. Ja go lubię akurat, ale jego rysunki nie wyglądają tutaj tak fajnie jak w przygodach Petera Parkera, tym niemniej cały czas ta pstrokacizna jest na plus. Co do Ibaneza nie jestem przekonany, on rysuje twarze jakby wszyscy bohaterowie cierpieli na jakąś łagodną formę mongolizmu, reszta całkiem w porządku. Dosyć fajnie wyglądają rysunki w ostatnim tomie zwłaszcza te w zeszycie Prime, naśladujące styl panujący w gatunku w latach 70-tych (niestety nie wiem kto za nie odpowiada) no i te Sorrentino również przyzwoite. Kurde to kolejna słaba seria Marvela w wykonaniu Jeffa Lemire identycznie jak w Hawkeye stanowiąca drastyczny spadek poziomu po znakomitym poprzedniku. Po całej tej na szczęście niespecjalnie długiej serii widać, że nie miał on kompletnie żadnego pomysłu na komiksy z napisem X-Men na okładce, cały ten pseudo-run to tak naprawdę chaotyczny zlepek odgrzewanych kotletów, których jedzenie nawet nie tyle, że jest niesmaczne co po prostu nudne. Nie to, że nie ma tutaj dobrych momentów, jak Lemire nie musi pisać akcji a skupia się na interakcjach pomiędzy postaciami to bywa całkiem interesująco, świetnie wypadają w duecie Jean Grey (tu nie jestem obiektywny, Jean dla mnie zawsze jest świetna) ze Staruszkiem Loganem, bardzo fajny fajny pomysł na obsadzenie Forge'a z przyszłości w roli Mad Maxa czy jego znajomość ze Storm. Tyle, że Lemire powinien zdecydowanie unikać torów wyścigowych bo wyraźnie stawia na konie z czterema lewymi nogami i zamiast się skupić na tym co mu wychodzi ciśnie to co jest u niego słabe, dobór pierwszoplanowych bohaterów jest marny a najwięcej czasu dostają ci najgorzej pisani. O niczym i zmierzające donikąd, na dodatek nieśmieszne (a czasami wyraźnie widać że miało być) i wtórne. Ocena 4/10.

  "Nasze Potyczki ze Złem" - Mike Mignola, Warwick Johnson-Cadwell. Kontynuacja "Pan Higgins wraca do domu", czyli nieustraszni pogromcy wampirów w osobach profesora J.T Meinhardta i jego asystenta pana Knoxa tym razem w towarzystwie damy czyli Mary Van Sloan, rozprawiają się ze wszelkim nadnaturalnym plugastwem dla odmiany zgodnie z tytułem w formie króciutkich nowelek. Nowelki są cztery - pierwsza najkrótsza stanowiąca pewną reinterpretację końcowej sceny ucieczki Draculi do zamku bardzo fajna, druga z cygańską zemstą jeszcze lepsza, trzecia z demonicznymi nietoperkami nieco słabsza i ostatnia czwarta w formie pamiętnika wilkołaka udającego wampira chyba najlepsza, do tego epilog zapowiadający następny tom. Jak ktoś się nie przekonał do pierwszego albumu, to absolutnie nie powinien kupować drugiego, ale jeżeli komuś przypadła do gustu zabawa autorów z formą horroru, który pomimo sporej dozy komediowych elementów jest zaskakująco mało zabawny to śmiało może kupować. Lektury znowu na 15 minut, a tytuł już nie czaruje zaskakującą świeżością, ale dla samych fantastycznych rysunków Johnson-Cadwella warto a ja czekam na kolejny tomik. Ocena 7/10.

Offline Nawimar III

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #448 dnia: Śr, 01 Czerwiec 2022, 00:10:25 »
Maj
 
Doctor Fate vol.1 nr 1 – po nadspodziewanym sukcesie „odrestaurowanej” Ligi Sprawiedliwości według scenariusza Johna Marca DeMatteisa i Keitha Giffena zarząd DC Comics (całkowicie zresztą zasadnie) zdecydował się na zdyskontowanie tej popularności serią inicjatyw poświęconych solowym przygodom wybranych przedstawicieli ówczesnego składu wspomnianej formacji. Tym sposobem, obok m.in. Mister Miracle’a i J’onna J’onnza, swoją szansę na tego typu przedsięwzięcie otrzymał jeden z najstarszych herosów uniwersum DC w osobie Kenta „Doktora Fate’a” Nelsona. Przyznać trzeba, że już pierwszy epizod tej mini-serii stanowi dowód, że ów wybór był w pełni uzasadniony. DeMatteis po raz kolejny dał się bowiem poznać jako mistrz fabularnej introspekcji, a jego wspomniany kolega, któremu dane było także owo przedsięwzięcie rozrysować dał się poznać jako prekursor tendencji stylistycznych, które dopiero z czasem okazać się miały przez czytelników docenione.
 
Green Lantern: Mosaic nr 13 – od początku tej serii oczywistym było, że utrzymana ona będzie w nastrojowości zdecydowanie mało optymistycznej. Biorąc pod uwagę ciekawość jako mniemanie immanentną cechę istot rozumnych (w tym także tych hipotetycznych) wizja Mozaikowego Świata jako źródła niemal wyłącznie trosk i konfliktów sprawiać może wrażenie aż nazbyt uproszczonej. Z drugiej strony scenarzysta tej inicjatywy w osobie Gerarda Jonesa przynajmniej jest konsekwentny, a zarazem na tyle w snuciu swojej wizji sprawny, że mimo zasygnalizowanej niespójności wciąż władny jest potencjalnego czytelnika przekonywać.
 
Smerfy i Krakukas – groza od zawsze towarzyszyła tej serii (oczywiście stosownie zniuansowana) o czym można było przekonać się już w pierwszej jej odsłonie (zob. „Czarne Smerfy”). Nie będzie zatem przesadnym zaskoczeniem, że tak się sprawy mają także przy okazji tej jej odsłony. Ponadto Papa Smerf nie zawsze jest zdolny przewidzieć efekt swoich eksperymentów. Tak czy siak gdyby Alfred Hitchock zdecydowałby się współtworzyć przygody Smerfów zapewne tak wyglądałby album powstały za jego sprawą.
 
Doctor Fate vol.1 nr 2 – po lekturze tego epizodu chciałoby się rzec: „Stephen Strange to pipa”. A to z tego względu, że skala zagrożeń z którymi zmuszony jest zmagać się wybraniec nadistoty znanej jako Nabu zdaje się tak przytłaczająca, że przekracza skalę wytrzymałości jednego człowieka. Niemniej niewidzialna wojna o wszystko trwa w najlepsze, a Kent Nelson i jego potencjalny „zmiennik” w roli dysponenta artefaktów Nabu robią co mogą by powstrzymać ekspandowanie sił chaosu. Marcu Johnie DeMatteisie, zaiste wiesz jak pisać takie historie!
 
Silver Surfer: Czarny – jeszcze jedna pozycja, którą omal przegapiłem, a bez cienia wątpliwości wiele bym stracił. Choćby z tego względu, że już tylko warstwa plastyczna w wykonaniu Tradda Moore’a, swoją żywiołowością i pieczołowitością, wręcz oszałamia. Takiej eksplozji form w głównonurtowym komiksie superbohaterskim nie widywałem już od dawna. Co więcej produkcja ta okazała się warta rozpoznania także z racji przekonującego i przemyślanego scenariusza generującego poczucie, że faktycznie mamy do czynienia z opowieścią przełomową, o długofalowych konsekwencjach oddziaływania. Wszak to właśnie tutaj daje o sobie znać indywiduum z którym herosi Domu Pomysłów zmuszeni będą konfrontować się na skalę porównywalną z największymi wyzwaniami w dziejach uniwersum Marvela. Dlatego tym bardziej po ten zbiorek sięgnąć warto.
 
Green Lantern: Mosaic nr 14 – w przestrzeni Mozaikowego Świata „objawia” się dotąd niewystępujący wcześniej „składnik” w postaci nieznanego pochodzenia roślin rozrastających się na wielką skalę. Coraz bardziej znużony powierzoną mu funkcją John zmuszony jest zatem podjąć się rozwiązania tej zagadki kosztem czasu spędzanego z najbliższymi. Jak się jednak prędko okazuje to jedynie wstęp do kolejnego przesilenia w trapiących go od dawna problemach. I trzeba przyznać, że odpowiadający za fabułę tej serii Gerard Jones z dużym wyczuciem porcjuje napięcie towarzyszące temu procesowi. 
 
Droga do Wieczności t. 2 – przyznam szczerze, że z pierwszym zbiorem tej serii miałem niemały problem. Z jednej bowiem strony stanowiła ona przejaw twórczego wysiłku Jerome Opeñi, plastyka niewątpliwie w równym stopniu warsztatowo biegłego co i utalentowanego. Ponadto świat kreowany tej produkcji jawił się jako nieszablonowy, wolny od powielanych w nieskończoność konceptów znanych z tolkienowskiego wzorca. Przesadnie osobliwe wydawała się natomiast formuła prezentacji tej opowieści w wykonaniu Ricka Remendera. Nieprzypadkowo, bo ów autor z wyraźnymi aspiracjami ku nietypowym rozwiązaniom fabularnym nie zawsze panuje nad materią swoich narracji. Stąd niekiedy znać u niego brak pełnej komunikatywności wobec czytelnika oraz pogubienie w mnogości nie zawsze sensownie przemyślanych wątków. Podobnie sprawy mają się właśnie w przypadku „Drogi…” choć równocześnie trudno odmówić temu przedsięwzięciu intrygującej fabuły, przemożnej chęci wyjścia poza zastane standardy oraz rozmachu.
 
Szare Smerfy – od nadmiaru spokoju i bezpieczeństwa co poniektórym niekiedy przewraca się w głowach. Tak się sprawy miały w przypadku podopiecznych Papy Smerfy i tym samym zmuszony był on coś z tym zrobić. Pech w tym, że owo „coś” przerosło jego najśmielsze oczekiwania. Krótko pisząc udana odsłona kontynuacji długowiecznego dzieła Peyo.
 
Najemnik t.7 – tym razem twórca tej serii pozwolił sobie na odrobinę żywiołowości w zakresie scenariusza. Z tego też względu „Wyprawie” (tj. opowieści zawartej w niniejszym albumie) brak pełni spójności, a narracja sprawia niekiedy wrażenie „rwanej” i jakby pozbawionej niektórych scen. Natomiast wizualnie rzecz wypada niezmiennie wyśmienicie. Podobnie zresztą jak nieodłączny dla tej edycji dodatek dosycony ciekawostkami dotyczącymi twórczej aktywności Vicente Segrellesa oraz licznymi i często urzekającymi swoją jakością ilustracjami.
 
Batman Death Metal t.3 – po ogólnie udanych (choć nie bez pewnych zastrzeżeń) dwóch pierwszych tomach tego wydarzenia tym razem mamy do czynienia z jednym wielkim rozczarowaniem. Nie licząc kilku sekwencji po lekturze tegoż zbioru zaiste bardzo trudno opędzić się od poczucia zmarnotrawienia spędzonego przy jej lekturze czasu. Choć kto wie, może współczesny czytelnik akurat takich fabuł (czy może raczej: „fabuł”) potrzebuje. Natomiast podobnie jak w przypadku poprzednich odsłon tegoż przedsięwzięcia znakomicie prezentuje się kompozycja zdobiąca okładkę tegoż wydania zbiorczego. 
 
Doctor Fate vol.1 nr 3 – jak to często w fabułach DeMatteisa bywa także tym razem wszystko wydaje się stracone, a protagoniści skazani na porażkę z zagładą niejako w pakiecie. Sfera demoniczna zdaje się bowiem w „naszej” przestrzeni niczym nie krępowana. Oczywiście sprawy okazują się bardziej skomplikowane niż to się pozornie może wydawać, a przy okazji wskazują z jak znaczną odpowiedzialnością borykać się muszą wybrańcy reprezentującego mistyczne uporządkowanie Nabu. 

O despertar de Cthulhu em Quadrinhos – nie od dziś wiadomo, że macki tzw. wielkich przedwiecznych sięgają bardzo daleko. Nic zatem dziwnego, że sięgnęły także Brazylii czego efektem jest niniejsza antologia komiksowych nowel osadzonych w realiach tzw. mitologii Cthulhu; do tego w wykonaniu autorów z wspomnianego kraju. Efekt ich wysiłków wypadł nader interesująco, choć z miejsca wypada uprzedzić, że część zawartych tu scen może u osób, określmy to umownie, z „estetyką” lovecraftiańską niezaznajomionych wzbudzić niesmak. I chociaż niektórym uczestnikom tej inicjatywy przydałoby się nieco więcej rozrysowania to jednak ogólnie każdy z nich stanął na wysokości zadania. Do tego stopnia, że można pokusić się o przypuszczenie iż odbiorcy takich realizacji jak „Providence” czy adaptacji prozy Lovecrafta publikowanych u nas pod szyldem Studia JG zapewne tą antologią nie byliby rozczarowani.
 
Punisher t.2 - kto by pomyślał, że losy z pozoru dwuwymiarowej osobowości okazać się mogą pretekstem do snucia tak licznych i często nie pozbawionych głębi (a na pewno wymiaru stricte rozrywkowego) fabuł... A jednak Garth Ennis, któremu na przełomie stuleci powierzono odgruzowanie wydawało się wyeksploatowanej już marki, raz za razem zwykł wówczas wykazywać, że w kontekście "Franciszka Zameckiego" jest jeszcze wiele do zaoferowania. Co prawda najbardziej udana w jego wykonaniu inicjatywa związana z tym "bohaterem" (tj. "Punisher MAX") była dopiero przed nim. Aczkolwiek już na etapie współtworzenia przezeń linii wydawniczej "Marvel Knights" poczynał on sobie nader śmiało, co znać po wysokiej jakości także tego tomu.

Green Lantern: Mosaic nr 15 - nawet herosi o tak uporządkowanej kulturze wewnętrznej jak główny protagonista tej serii nie są wykuci z kamienia. Toteż nic dziwnego, że także im przytrafiają się chwilę wewnętrznych przesileń z którymi zmuszeni są oni się konfrontować. Niniejszy epizod przybliża taki właśnie moment, stanowiący równocześnie preludium do konkluzji tej serii. Podróż przez podświadomość powierzonego mu bohatera to coś w czym Gerard Jones (tj. scenarzysta tej inicjatywy twórczej) czuł się zawsze bardzo dobrze, a zawarta tu fabuła jest tego jeszcze jednym potwierdzeniem. 
 
Wielkie Pojedynki: Iron Man kontra Whiplash – schemat z poprzednich tomów (tj. taktyka „przekrojowa”) sprawdził się także w tym przypadku. Nawet jeśli jako głównego sparingpartnera Tony’ego Starka spodziewać się było można przeciwnika faktycznej wagi ciężkiej pokroju Mandaryna tudzież Justina Hammera (choć ten drugi również daje tu o sobie znać). Mnie w sposób szczególny ucieszyło uwzględnienie w tym zbiorze opowieści z tzw. okresu Silver Centuriona czyli momentu zaistnienia jednej z najlepszych opowieści z udziałem głównego „Blaszaka” Domu Pomysłów (oczywiście chodzi o „Armor Wars”). Co tu kryć: chciałoby się więcej.

Dylan Dog: Po drugiej stronie lustra – Tiziano Sclavi po raz kolejny wodzi swoich czytelników za przysłowiowy nos i co najważniejsze znowuż wychodzi mu to nad wyraz wprawnie. Tym razem bazuje on na lękach ujętych m.in. w prekursorskim dla ekspresjonizmu niemieckiego „Studencie z Pragi”, jak zwykle, jakby przy okazji, nadając nowej jakości mocno już zgranym schematom. Nie jest to co prawda klasa „Alfy Omegi”; niemniej fani serii przegapiać tej odsłony serii nie powinni. Dodatkowo brawa za przeprowadzenie specjalnie na potrzeby polskiej edycji wywiadu z rysownikiem albumu w osobie Giampero Casertano.

Zagor. Prolog cz. 1 - geneza jednej z najbardziej popularnych osobowości komiksu włoskiego przez długie lata pozostawała owiana przysłowiową mgłą tajemnicy. Niniejsza inicjatywa twórcza to próba wypełnienia tej luki. I co więcej, przynajmniej na etapie epizodu ja inicjującego, próba całkiem udana.
 
Doctor Fate vol.1 nr 4 - trudno było spodziewać się, że postać o raczej marginalnej popularności (a taką - niesłusznie zresztą - jest Doctor Fate) doczeka się nowego otwarcia przy okazji restaurowania uniwersum DC po pamiętnym Kryzysie na Nieskończonych Ziemiach. Niniejsze przedsięwzięcie okazało się zatem nielichą niespodzianką; zwłaszcza że zrealizowaną z konkretnym i spójnym pomysłem oraz perspektywą na dobrze rokujący ciąg dalszy. Podsumowując: miło że architekci tej przestrzeni przedstawionej z okresu po wspomnianym wydarzeniu uwzględnili w swoich planach także wybrańca Nabu.

Martian Manhunter: American Secrets cz.1 - pomimo angażu do tego przedsięwzięcia jednego z najlepszych scenarzystów udzielających się pod szyldem DC Comics (oczywiście w moim przekonaniu) na ten moment rozwoju tej opowieści trudno mówić o porywającej fabule. Znać jednak w niej potencjał, choćby z racji jej osadzenia jeszcze w czasach przed sformowaniem Ligi Sprawiedliwości i ujawnieniem się J'onna J'onnza. Ponadto w tle ujęto przemiany kulturowe w Stanach Zjednoczonych schyłku lat 50. XX w. oraz quasi-reptiliański spisek. Niewykluczone zatem, że będzie lepiej. 
 
„Batman Death Metal” t.4 – mam spory problem z tą realizacją. Jednej bowiem strony w jej przypadku mamy do czynienia z kumulacją nierzadko intrygujących konceptów ze szczególnym uwzględnieniem Batmana, Który się Śmieje. Z drugiej natomiast sposób prowadzenia tego wydarzenia, nagromadzenie nie mniej licznych niedorzeczności oraz – delikatnie rzecz ujmując – dyskusyjna „mechanika” rozwoju wypadków sprawiają, że w tym akurat przypadku mamy do czynienia ze zmarnowaniem szansy na „cross” porównywalny z najbardziej udanymi tego typu przedsięwzięciami. 

Cumbe – zbiór nowelek znanego także u nas brazylijskiego autora Marcelo D’Salete w którym mierzy się on z problematyką niewolnictwa w portugalskich koloniach. Wyszło to całkiem zgrabnie, bez znamion uwarunkowania ideologicznymi wtrętami, z wprawą świadomego swoich celów opowiadacza oraz przy użyciu spójnego plastycznie stylu.
 
Martian Manhunter: American Secret cz.2 - co prawda nie tego po tej mini-serii się spodziewałem, niemniej przyznać trzeba, że Gerard Jones (tj. scenarzysta tego przedsięwzięcia) zaproponował sensowną wizję wczesnych lat aktywności J'onna J'onnza, bardziej jako detektywa niż superbohatera. Do tego w kontekście społecznym drugiej połowy lat 50. XX w. czyli okresu debiutu tej postaci. A przy okazji znać, że już na etapie realizacji niniejszej mini-serii (1991/1992) usiłowano czytelnikom lasować mózgi wczesną wersją politpoprawności.

Bohaterowie i Złoczyńcy: Hawkworld – jeszcze do niedawna nie wierzyłem, że doczekam się polskiej edycji tego tytułu. A jednak się udało! Timothy Truman znakomicie sprawdził się jako autor adaptacji dziejów Conana Barbarzyńcy, a jeszcze wcześniej jako autor kooperujący z takimi wydawnictwami jak First i Eclipse Comics. Jednak to właśnie „Hawkworld” (pomimo drobnych mankamentów) wypada uznać za jego opus magnum. Tym bardziej cieszy, że także polski czytelnik nareszcie zyskał okazję by rozpoznać tę realizację.
 
Marvel Classics Comics: Dr. Jekyll and Mr. Hyde - zawsze miałem sentyment do komiksowych adaptacji klasyki literatury; zwłaszcza gdy przy doborze adaptowanego materiału uwzględniano wczesna fantastykę. Tak się sprawy miały w przypadku wspominanych z sentymentem przez nieco dojrzalszych wiekiem tzw. Classikerow (czyli serii „Classics Illustrated”) wśród których znalazły się realizacje oparte na twórczości m.in. Juliusza Verne'a, Herberta George'a Wellsa oraz Henry'ego Ridera Haggarda. Nie inaczej sprawy miały się w przypadku analogicznej inicjatywy zaistniałej pod szyldem Domu Pomysłów. Stąd na ,,pierwszy ogień" odbiorcom tej inicjatywy zaproponowano ,,Doktora Jekylla i pana Hyde'a" Roberta Louisa Stevensona. Utrzymana w staroświeckim ,,klimacie" adaptacja niewątpliwie ma swój urok; tym bardziej, że za jej zilustrowanie odpowiadał jeden z tzw. Filipińczyków w osobie Nestora P. Redondo. W zestawieniu z dobrze znaną polskim czytelnikom adaptacją w wykonaniu Stefana Weinfelda i Marka Szyszki w niniejszej pracy znać formalną zachowawczość. Z drugiej jednak strony ma to swój urok w duchu retro-fantastyki. Krótko pisząc: dobre otwarcie serii.
 
Marvel Classics Comics: The Time Machine - podobnie jak w przypadku poprzedniego tytułu także przy niniejszym trudno uniknąć porównań z powstałą na polskim gruncie adaptacją przybliżonej w tej odsłonie serii klasyki. I chociaż ,,Wehikuł czasu" w wykonaniu Alexa Niño ustępuje ekspresji Waldemara Andrzejewskiego to jednak w wymiarze stricte plastycznym także tutaj część z zastosowanych rozwiązań stylistycznych cieszy oko, a niekiedy wręcz intryguje. Natomiast jakość warstwy fabularnej jest zapewniona, jako że w przypadku pierwowzoru literackiego mamy do czynienia z utworem całkowicie zasadnie kanonicznym.
 
Thor t.2 – zgodnie z tytułem tej odsłony niniejszej serii („Preludium wojny światów”) ma ona stanowić wstęp do wydarzeń na znacznie większą skalę. Szanowny pan scenarzysta (na tym stanowisku niezmiennie Jason Aaron) nie omieszkał jednak skorzystać z okazji by urozmaicić powierzoną mu przestrzeń przedstawioną o kolejne rozbuchane sceny konfrontacyjne wypełniające czas oczekiwania na nieuchronny powrót Syna Odyna do pełni jego sławy i chwały.
 
Martian Manhunter: American Secret cz.3 – biorąc pod uwagę potencjał zarówno tytułowej postaci jak i autorów, którzy podęli się wykreowania tej opowieści (tj. Gerarda Jonesa i Eduardo Baretto) wprost stwierdzić trzeba, że niniejsza produkcja to jednak jedno wielkie rozczarowanie. Przede wszystkim z racji braku przekonującej fabuły miast której scenarzysta zaproponował zbiór niespójnych konceptów wiodących donikąd. Toteż nic dziwnego, że w odróżnieniu od innych opowieści opublikowanych w tej formule (by wspomnieć chociażby „Hawkworld” Timothy’ego Trumana) ta mini-seria nigdy nie została wznowiona w wydaniu zbiorczym.
 
Ćma nr 1 – debiut zdecydowanie obiecujący. Miło, że są jeszcze autorzy, którym w ramach konwencji superbohaterskiej, chce się rzec słów kilka od siebie. Do tego całkiem konstruktywnie. Siłą rzeczy przekonamy się co z tego wyniknie.
   

Offline Nawimar III

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #449 dnia: So, 25 Czerwiec 2022, 12:50:28 »
Z racji wyjazdowych muszę pożegnać się z komiksowymi lekturami za czerwiec już teraz. Stąd tym razem podsumowanko nieco wcześniej niż zwykle:

Czerwiec 

Green Lantern: Mosaic nr 16 - tym razem bieg spraw rozpoznajemy z perspektywy Rose Hardin, samotnej matki uczuciowo związanej z Johnem. Do tego w momencie przełomowym, jako że rozpoczyna się długo wyczekiwana ewakuacja Mozaikowego Świata. Ponadto na Oa osobiście pofatygowali się prominentni przedstawiciele Ligi Sprawiedliwości w zamiarze przyspieszenia procesu demontażu tego projektu. A to oznacza masę kłopotów... Podsumowując: odliczanie do finału tej serii prowadzone w bardzo dobrym stylu. 

Red Tornado vol.1 nr 1
- w swoim czasie Red Tornado miał być odpowiedzią DC Comics na marvelowskiego Visiona. Android zbratany z Ligą Sprawiedliwości porównywalnego uwielbienia ze strony czytelników jednak się nie doczekał. A jednak u progu połowy lat 80. zdecydowano się na realizacje mini-serii z jego właśnie udziałem. Z racji partycypowania w tym projekcie takich sław jak Kurt Busiek, Dick Giordano i Carmine Infantino spodziewać się było można utworu zdecydowanie wartego rozpoznania. Faktycznie wielbiciele powstałych we wspomnianym okresie opowieści prawdopodobnie będą usatysfakcjonowani. Wątek wiodący z udziałem całkiem oryginalnego adwersarza ma potencjał by także współcześnie intrygować. Przy okazji jeden z mniej znanych herosów uniwersum DC otrzymuje znacznie więcej niż wcześniej "czasu antenowego". Rzecz zapowiada się co najmniej nieźle.

Deadpool: Czerń, biel i krew
– jeszcze jeden przejaw projektu, który najwyraźniej zyskał odpowiednio liczną publikę by go kontynuować. Na tle poprzednich realizacji (tj. z udziałem Logana i Cletusa Kasady) rzecz plasuje się nieco lepiej niż zbiór z Carnage’em, i nieco gorzej niż ten z Wolverine’m. Czytelnicy o wysokim stopniu tolerancji na, określmy to umownie, poetykę fabuł z udziałem tytułowej osobowości, rozczarowania raczej nie doznają. 
 
Marvel Classics Comics nr 3: The Hunchback of Notre-Damme – co prawda adaptacja ta wyszło mocno szkolnie i bez przejawów plastycznego rozbuchania; ta okoliczność ma jednak także swoje dobre strony przejawiające się solidnością wykonania oraz staraniami na rzecz oddania sedna dramaturgii literackiego pierwowzoru.
 
O Rei Amarelo em Quadrinhos – antologia jeszcze bardziej udana niż inspirowana mitologią Lovecrafta którą miałem sposobność rozpoznać w maju. Podobnie jak przy okazji wspomnianej także tym razem utwory Roberta W. Chambersa (w tym zwłaszcza pamiętny „Król w Żółci”) posłużyły za punkt wyjścia dla autorów skrzykniętych do tego projektu. Tak jak chwilę temu zasygnalizowano efekt finalny ich wysiłków okazał się w moim przekonaniu zdecydowanie wart pochwał. W wymiarze plastycznym zróżnicowanie stylistyczne jest znaczne; niemniej większość zamieszczonych prac wypada w pełni profesjonalnie. Zaiste zacna to inicjatywa.
 
Sara – najbardziej bezpłciowa realizacja w dorobku Gartha Ennisa z którą miałem styczność. Przede wszystkim za sprawą do „bulu” bezbarwnej, przezroczystej wręcz osobowościowo tytułowej bohaterki. Całości nie ratują nawet jak zawsze skrupulatne rysunki w wykonaniu Steve’a Eptinga. 
 
Era Apocalypse’a księga 4 – bez grama wątpliwości eksplozywny finał tej mimo wszystko jednej z najważniejszych sag w dziejach mutantów Marvela. Zwłaszcza że lata 90. to nie tylko tak chętnie „punktowane” obecnie cienie, ale też blaski przejawiające się rozmachem oraz śmiałością realizowanych wówczas wizji. Stąd dobrze się stało, że doczekaliśmy się nareszcie polskiej edycji niniejszej opowieści.

Red Tornado vol.1 nr 2
- tytułowy bohater zaiste łatwego życia nie ma o czym świadczy już tylko ilustracja zdobiąca okładkę tegoż epizodu. Co więcej we znaki daje mu się nie tylko ekspandujący Konstrukt, ale też niedawni przyjaciele z Ligi Sprawiedliwości. Nic zatem dziwnego, że nawet android w pewnym momencie musi "pęknąć" i gruntownie zweryfikować swój dotychczasowy status jako obrońcy ludzkości. Siłą rzeczy ma to swoje znaczące konsekwencje. Fachowa robota w starym dobrym stylu.   

Marvel Classics Comics nr 5: 20. 000 Leagues under the sea – adaptacja zdecydowanie przeładowana, co zresztą nie dziwi, bo tak dosyconą fabularnie powieść z mnogością wiekopomnych motywów i konceptów została skurtyzowana do niecałych pięćdziesięciu stron. Niemniej i tak miło znowuż niejako znaleźć się na pokładzie „Nautilusa”. 
 
Green Lantern: Mosaic nr 17 - bez cienia wątpliwości robi się coraz dziwniej... Katma Tui jak gdyby nigdy nic powraca do świata żywych, mieszkańcy Mozaikowego Świata odmawiają powrotu na swoje macierzyste planety, a zazwyczaj skromny i stonowany John przejawia symptomy kompletnego ,,odpału"... Szykuje się zatem bardzo mocny finał serii.

Na wschód od zachodu: Apokalipsa-rok pierwszy – Jonathan Hickman to scenarzysta nieszablonowy, acz nie zawsze w pełni komunikatywny. Dość wspomnieć, że fani superbohaterskiej konwencji ukuli nawet specjalny termin definiujący to zjawisko, tj. „OHK” („Only Hickman Knows”). Ta okoliczność niekiedy daje o sobie znać także w tej produkcji, choć uczciwie trzeba przyznać, że im dalej w gąszcz zawartej w niniejszym pękatym tomiszczu opowieści tym nabiera ona klarowności oraz znamion rozpoznawania utworu szczegółowo przemyślanego. Do tego wizja Ameryki Północnej o zupełnie odmiennych uwarunkowaniach politycznych przekonuje. Toteż jest dobrze, a są widoki, że będzie jeszcze lepiej.
 
Red Tornado vol.1 nr 3 – tym razem pierwszoplanowa rola przypadła nie tyle tytułowemu bohaterowi co blisko z nim związanej Kathy Sutton. Jej interwencja o tyle jest wskazana, że Konstrukt okazuje się jeszcze groźniejszym przeciwnikiem niż znany czytelnikom „Sagi o Potworze z Bagien” Floronic Man. Stąd interwencja Red Tornado jest wręcz niezbędna; nawet pomimo jego foszenia się na niewdzięczną ludzkość. Krótko pisząc udana, angażująca lubującego się superbohaterskiej rozrywce czytelnika przygodówka.
 
Marvel Classics Comics nr 5: Black Beauty - jednym z walorów komiksowych adaptacji jest okoliczność rozpoznania tych pozycji spośród klasyki literatury na które wcześniej nie było czasu i być może nigdy już nie będzie. W moim przypadku jednym z tych utworów jest właśnie ,,Black Beauty" pióra Ann Sewell, która to autorka zastosowała nowatorska jak na swoje czasy metodę prezentacji fabuły z perspektywy tytułowego wierzchowca. Zilustrowana elegancką, stylową kreską opowieść wciąga może nie aż tak bardzo jak adaptacje utworów Wellsa czy Verne'a; niemniej i tak jest to pozycja warta uwzględnienia wśród komiksowych adaptacji beletrystyki.

Green Lantern: Mosaic nr 18 - co tu kryć: to była świetna, wyróżniająca się jakościowo  seria. Być może chwilami w zbyt znacznym stopniu dosycona pesymizmem i nie zawsze mająca szczęście do cieszących oko rysowników; na pewno jednak nie brakowało w niej spójności, poczucia sensu i twórczej odwagi na miarę najlepszych tytułów wczesnego Vertigo. Scenarzysta tej inicjatywy w osobie Gerarda Jonesa nie krył zresztą żalu ze zbyt szybkiego jej zamknięcia, bo wstępnie planował ją na co najmniej 25 numerów. Wykonał jednak znakomitą prace przez co fabularnie rzecz także współcześnie robi bardzo dobre wrażenie.
 
Bohaterowie i Złoczyńcy: Batman-Nieopowiedziana Legenda
– w moim przekonaniu zbiór świetny w każdym calu choć równocześnie zastrzegam, że nie jestem pod tym względem obiektywny. Tak się bowiem złożyło, że czas w toku którego przy perypetiach Mrocznego Rycerza majstrował Dick Giordano uważam za jeden z najlepszych w dziejach tej postaci. Do tego stopnia, że wręcz tęsknie za Batmanem z tamtego okresu, osobowością dalece odmienną od jego współczesnej, momentami niemal omnipotentnej interpretacji. Miejski heros o przenikliwym, błyskotliwym umyśle, żelaznej determinacji i silnym poczuciu odpowiedzialności za społeczność rodzinnej metropolii – oto Batman z kart niniejszego albumu. Właśnie takiego Bruce’a Wayne’a cenię sobie najbardziej. Osobom podobnie myślącym proponuję zatem tej pozycji nie przegapiać. 
 
Marvel Classics Comics nr 6: Gulliver's Travels - najbardziej ,,staroszkolna" z dotychczasowych odsłon tej serii. Stąd nie uświadczymy tu wypowiedzi w tzw. dymkach, a miast tego snucie opowieści tytułowego bohatera jako jej narratora niemal wszechwiedzącego. Biorąc jednak pod uwagę dosycenie pierwowzoru literackiego w ogrom treści trudno się tak przyjętej taktyce adaptacyjnej dziwić. Mi na pewno miło było ,,odświeżyć" sobie w tej formule jedna z najlepiej wspominanych lektur dzieciństwa.
 
Red Tornado vol.1 nr 4 - połączenie ,,starego" z ,,nowym" (tj. talentów zasłużonego rysownika Carmine Infantino oraz rozpoczynającego swoją twórczą drogę Kurta Busieka) przejawiło się całkiem emocjonującą i bez cienia wątpliwości epicką fabułą w której motyw sztucznej inteligencji zużytkowano z dużym wyczuciem. Niestety nie przejawiło się to oczarowaniem na tyle licznego grona czytelników by tak jak w przypadku entuzjastycznie odebranych mini-serii (dość wspomnieć o dwa lata późniejszą ,,Green Arrow: The Longbow Hunters") udało się rozwinąć limitowane przedsięwzięcie w pełnowymiarową serie. A szkoda, bo szanowny pan scenarzysta już wówczas wykazywał znana z jego późniejszych prac dramaturgiczną biegłość, a i tytułowy protagonista, w kontekście ewentualnej, comiesięcznej serii, jawił się perspektywicznie. Na kolejna swoja szanse (tj. następną mini-serie) Red Tornado poczekał sobie prawie ćwierć wieku (tj. do 2009 r.), a i tak nadal pozostaje przedstawicielem co najwyżej trzeciego szeregu uniwersum DC. Całkowicie niesłusznie czego dowodem jest właśnie niniejsza mini-seria.