Opóźnione przez czyste lenistwo podsumowanie grudnia, przez święta udało mi się jakoś trochę poczytać tego.
"Duchy Zmarłych" - Richard Corben. Zbiór adaptacji kilkunastu wierszy i opowiadań Edgara Allana Poe w większości króciutkich (mowa o komiksach) na kilka, maksymalnie kilkanaście stron. Adaptacje ani nie są do końca wierne pod względem fabuły ani tez szczególnie wiernie oddają ten specyficzny klimat post-gotyckiej grozy dzieł Poego. Autor skupił się tutaj na pozbawieniu tej pewnej dwuznaczności twórczości Mistrza u którego często niedopowiedziane było czy to naprawdę duch czy może tylko wewnętrzny lęk protagonisty. Tutaj duch to duch, zombie to zombie a szaleniec to szaleniec. Corben wziął ostry kurs w kierunku ukazania ludzkiej cielesności i tego jak ta cielesność potrafi być krucha co w połączeniu ze sporą dawką przerysowanej fizycznej przemocy oraz podkreślaniem kobiecych walorów (w sensie wielkości a nie ilości) stawia całość całkiem niedaleko od grindhousowego kina. Nie zabraknie też całkiem rozsądnej dawki mocno czarnego humoru co zresztą grindhouseowi tez nie jest obce. Rysunki Corbena jakie są każdy zainteresowany wie, jego groteskowa estetyka jak dla mnie naprawdę dobrze oddaje tę neurotyczną niesamowitość poezji Poego, uwagę zwraca też naprawdę gruntownie przemyślany układ kadrów. Natomiast mam dwie uwagi, nie podobało mi się komputerowe kolorowanie, w kilku miejscach wyglądające nader sztucznie, dwa wydaje mi się że w kilku miejscach rysownik mógł nieco naturalniej kreślić postacie kobiece taka konfrontacja ich zewnętrznego piękna z wewnętrzną szpetotą mogła by dodać dodatkowego smaczku. Uwaga na temat tłumaczenia pana Starosty, na ogól nie mam wielkich problemów z jego tłumaczeniami, tyle że dostajemy tutaj sporo wierszowanych elementów, w większości w klasycznie eleganckich ,bywa że i ponad 100-letnich tłumaczeniach. Natomiast album otwiera wiersz o okładkowym tytule "Duchy Zmarłych" najwidoczniej wcześniej nie tłumaczony i z racji braku tak jak w każdym innym przypadku odpowiedniego przypisu podejrzewam, że to dzieło właśnie Marka Starosty i powiem szczerze, dawno nie widziałem tak gubiącego rytm zlepka częstochowskich rymów (na szczęście nie lubię hip-hopu zwłaszcza polskiego). Doprawdy jak się nie czuje pewnym i nie ma specjalnego doświadczenia, to może trzeba było zostawić to w oryginale? Na początku powiedziałem coś o adaptacjach, zmieniam zdanie to na dobrą sprawę interpretacje twórczości Poego, może i nie dla każdego, ale są szalone, zabawne i potrafią dać do myślenia. Ciężko oczekiwać czegoś więcej, bawiłem się doskonale. Ocena 8/10.
"Korriganie" - Thomas Mosdi, Civiello. Tak w skrócie Korriganie to mniej więcej Władca Pierścieni tylko bez zmian w nazewnictwie zastosowanych przez Tolkiena, wymieszany nieco z Ciemnym Kryształem i Willowem. Irlandia około roku 1100, podróżującą rodzinę małej Luaine napadają jakieś dziwne stworki kojarzące się nieco z kukiełkami Jima Hensona skrzyżowanymi z goblinami. Ojciec ginie w zasadzce, dziewczynka zostaje uratowana przez dziwne krasnoludy ale jej mama i dziadek zostają porwani do innego świata do którego będzie musiała się udać aby ich uratować. Na miejscu okaże się, że nowo zapoznani przyjaciele należą do plemienia Korriganów które jest ciemiężone przez Fomorian (które na szczęście nie wyglądają jak w ludowych podaniach tylko jak orki z Warcrafta przemalowane na czarno) oraz ich złego władcę uwięzionego w swojej wieży złego staro-celtyckiego boga Balora o Złym Oku (tutaj tylko Balora i też orkowatego tylko o wiele większego niż reszta). Aby uratować bliskich Luaine w towarzystwie przyjaciół będzie musiała udać się w zamorską wyprawę (po drodze przeżywając oczywiście mnóstwo przygód i poznając różne istoty) do tajemniczej wyspy poprosić pradawne plemię Tuatha Dé Danann, aby zebrali armię i powrócili na kontynent ostatecznie rozprawić się z Mordorem, pardon z Fomorianami. "Wspaniale zilustrowane dark fantasy dla dorosłych" głosi napis na tylnej okładce, cóż polemizowałbym z tym trochę, owszem obrazki stanowią plus całości natomiast na mnie aż tak olbrzymiego wrażenia nie zrobiły. Twarze postaci są namalowane raz realistycznie raz nie do końca, w przypadku bitew czy większej ilości postaci zaczynają one przypominać twory Simona Bisleya co się trochę gryzie między sobą, okazjonalnie zauważałem problemy z perspektywą, do tego w scenach nocnych naprawdę ciężko się rozeznać czasami co dane kadry przedstawiają. Tak porównując do ostatnio oglądanego przeze mnie malowanego komiksu czyli Zemsty Hrabiego Skarbka to stwierdziłem będę szczery, że to jest przepaść. Scenarzysta też nie jest tym gościem, któremu nie można nic zarzucić. Historia mimo że całkowicie sztampowa, to w sumie dająca całkiem sporo frajdy nie jest do końca sprawnie prowadzona. Scenariusz bywa mętny, powód porwania ludzkiej rodziny wydaje się napisany na kolanie w czasie jakiejś korekty kiedy autorzy zdali sobie sprawę że na dobrą sprawę nie wiadomo co właściwie ludzie robią na zamku Balora, nowe postacie nie są wprowadzane jakoś szczególnie umiejętnie (trochę minęło czasu zanim się zorientowałem że Nazguli, pardon synów Balora jest trzech, ale to i pan od pędzla nie ułatwił mi zadania) i nie zawsze autorzy wiedzą co sensownego można z nimi zrobić, jak naprzykład z goblinami, które wydają się na tyle ważne że kilka z nich jest wymienionych z imienia a pojawiają się tylko w pierwszym tomie i później nie wiadomo co się z nimi dzieje. Zastrzeżenia mam też do źle rozplanowanego zakończenia, gdzie dostajemy zbyt mało czasu do zapoznania się z Tuatha De Dannan oraz niespecjalnie spektakularnej bitwy na koniec (a to powinien być przecież gwóźdź programu), osobiście mam wrażenie, że Civiello niespecjalnie pewnie się czuł przy scenach batalistycznych i poprosił aby je ograniczyć do minimum a to co zostało nie jest specjalnie zachwycające. No ale ja tu tak narzekam, narzekam ale to w gruncie rzeczy kawał naprawdę porządnego klasycznego fantasy i to nie żadnego dark. Owszem jest dosyć krwawo i trochę golizny się znajdzie, ale to przecież nie wyznacza przynależności do gatunku. Tak jak szczerze mówiąc doszedłem do wniosku, że nie bardzo moim gustom jest po drodze ze Studiem Lain bo wszystkie ich komiksy które kupiłem z wyjątkiem Slaine i Alana Moora sprzedałem bez żalu, tak ten chyba zostawię sobie na półce. Naprawdę przyzwoita lektura ocena 7/10.
"Armie Zdobywcy" - Jean-Pierre Dionnet, Picaret, Bill Mantlo, Jean-Claude Gal. Podobno klasyka europejskiego komiksu rodem z Heavy Metal, podobno bo nie jestem historykiem komiksu i muszę w tej kwestii zawierzyć temu co napisano na okładce, zresztą nazwiska są znane więc łatwo uwierzyć. Tom zawierający trzy różne komiksy, które na dobrą sprawę poza gatunkiem nie mają ze sobą wiele wspólnego i właściwie nie wygląda żeby działy się w tym samym świecie, chociaż jakby się tak zastanowić łącznikiem całej trójki jest to, że w tej nibylandii wiecznie trwa wojna więc może to i ta sama planeta ale za to już niemalże napewno nie ten sam czas. Zresztą to komiksy pisane przez różnych autorów i wydawane osobno więc pozostaje nam zawierzyć w tej kwestii wydawcy oryginalnego zbiorczego wydania. Pierwsza najkrótsza Katedra jest najbardziej spójna i sensowna, chociaż z racji oczywistego od strony nr.2 zakończenia nie wciągnęła mnie jakoś strasznie mocno, ta opowiastka wygląda na dziejącą się w późnym średniowieczu. Druga część, ta która najbardziej mi się spodobała "Fantastyczna Armia" to zbiór króciutkich szortów tyczących się różnych armii wysyłanych w różne strony świata przez tytułowego nieokreślonego Zdobywcę, czasami bohaterami są pojedyncze konkretne postacie a to zwykli wojowie a to oficerowie a to generałowie (zdarza się że i członkowie plemion/krain broniących się przed agresorami) a czasami sama armia jako zbiorowość ludzka, ta część kojarzy się nieco zapewne poprzez wygląd żołnierzy z czasami starożytnego Rzymu. Komiks trzeci najobszerniejszy "Zemsta Arna - Triumf Arna" to opowieść o młodym niewolniku, który wyrwawszy się z niewoli odkrywa że ma prawa do korony i zbiera armię aby strącić okrutnych uzurpatorów z ich tronów. Ta część, która zdaje się toczy się jeszcze wcześniej niż pozostałe trochę ona wygląda na umieszczoną w czasach a la Babilonu (i trochę Conana Barbarzyńcy aczkolwiek protagonista otrzyma mechaniczną działającą dłoń) z racji swojej ogólnej bełkotliwości najmniej przypadła mi do gustu, aczkolwiek trudno nie docenić pewnego przełamania konwencji bo tytułowy Arne to wcale nie klasyczny bohater fantasy tylko taki sam nienormalny tyran jak i jego wrogowie. Tak czy inaczej nie oszukujmy się, to nie jest komiks do czytania tylko do oglądania, a powiedzieć że jest co oglądać to powiedzieć zbyt mało. Za rysunki odpowiada Gal, rysownik po którym wiedziałem czego się spodziewać bo Scream wydał już u nas Diosamante tego autora, i o ile już tamten komiks zachwycał wyglądem tak nie może się równać absolutnie z tym co tu się dzieje (może z racji nałożenia kolorów, zresztą już chyba przez kogoś innego). Stwierdziłem kiedyś o jakimś nie pamiętam już którym komiksie, że wygląda jakby nad jednym kadrem artysta spędził więcej czasu niż Marvel nad całym zeszytem. Tutaj Gal włożył w niektóre kadry więcej pracy niż Marvel w całe mini-serie, przy przekładaniu niektórych stron łapałem siebie na stwierdzeniach typu "to jest jakiś k...a obłęd", bo to z jaką precyzją i przede wszystkim dokładnością ilustrator oddał wygląd tego co mu się w głowie roiło zarówno w przypadku postaci, jak i zwierząt, budowli czy krajobrazów jest iście obłąkane. W każdym razem wcześniej wspominałem o tym, że niewiele komiksów Studia Lain zostaje mi na półce po przeczytaniu to o ile w przypadku Korriganów się jeszcze zastanowię tak w przypadku Armii Zdobywcy tak się właśnie stanie a ja wcale nie jestem jakimś wielkim fanem realistycznego rysunku, ale ten majstersztyk sztuki graficznej to po prostu zasługuje na honorowe miejsce. Co jeszcze do Studia to mam dwa zarzuty, raz nie zauważyłem nigdzie w komiksie aby było podane który scenarzysta odpowiada za który komiks, dwa jest to tłumaczenie z angielskiego czyli też z tłumaczenia co mogło nie pozostać bez wpływu na pewną mętność scenariuszy. Ale co tam nie o klarowne rozbudowane fabuły tu przecież chodziło tylko o podziwianie tego niesamowicie zilustrowanego oraz co trzeba przyznać klimatycznego dark fantasy. Ocena 7/10.
"Black Beetle - Bez Wyjścia" - Francesco Francavilla. Próba odtworzenia pulpowych klimatów komiksu z czasów międzywojennych przez włoskiego autora w Polsce znanego raczej z pracy dla dwóch amerykańskich gigantów. W Colt City pojawia się nowy szeryf zamaskowany Czarny Żuk, Chrząszcz czy tam inny Chrabąszcz i na łamach czterech zeszytów ma zamiar rozprawić się z przestępcami gnębiącymi to zacne miasto. W pierwszym zeszycie pokona latających za pomocą plecaków ze śmigłami sługusów hitlerowskiego Ahnenerbe czy czegoś w ten deseń, którzy w miejscowym muzeum szukają jakiegoś tajemniczego artefaktu a w pozostałych trzech wpląta się w bardziej przyziemną intrygę powiązaną z wojną miejscowych gangów. Sam komiks to takie połączenie Batmana, Dicka Tracy i Spirita z lekkimi naleciałościami twórczości Raymonda Chandlera, opierający się w głównej mierze na akcji, chociaż i elementów prowadzenia śledztwa kilka się znajdzie. Nie ukrywajmy największym "ficzerem" tej pozycji są rysunki autora, nie jestem jakimś wielkim specjalistą bo i nie jest on jakoś szczególnie reprezentowany na naszym rynku (dziwne, chociaż z drugiej strony u nas komiksy sprzedają raczej scenarzyści niż rysownicy), ale tyle co widziałem wystarczy mi do powiedzenia o nim "świetny" a ten komiks tylko potwierdził moje wcześniejsze przemyślenia. Piękne rysunki w staroszkolnym lecz odpowiednio uwspółcześnionym stylu, zabawa kadrem aby jeszcze mocniej nawiązać do swoich protoplastów no i przede wszystkim cudne kolory do których Francavilla ma mistrzowskie oko. Jest naprawdę kolorowo, tak jak można by się spodziewać po opowieści o przebranym za owada facecie walącym po ryjach latających nazistów, ale w żadnym przypadku pstrokato, cały czas udaje się zachować ten noirowy klimacik. Francesco Francavilla to facet urodził się po to aby rysować Batmana. Tym niemniej album jest dla mnie mimo wszystko lekkim zawodem a powodem tego jest jego objętość. Nie jestem pewien czy wydanie tego w formie w jakiej zostało to wydane było dobrym pomysłem bo zdaje się, że seria (o ile miała wogóle nią być) po prostu padła. Pierwsza część zostawia po sobie właściwie same pytania i żadnych odpowiedzi, druga ta dłuższa mafijna broni się od biedy jako samodzielna całość ale i tam czuć że brakuje trochę spokojniejszych momentów. Brak szerszego zaprezentowania samego miasta, brak koniecznej femme fatale (pani naukowiec warunków raczej nie spełnia, czarna jazzowa wokalistka już bardziej, ale ona wypowiada kilka zdań na krzyż i znika), brak skorumpowanego komisarza i jedynego uczciwego w mieście popijającego detektywa, ogólnie dosyć sporo rzeczy brak. Całość w moim mniemaniu nie powinna się aż tak mocno wzorować na pulpie sprzed kilkudziesięciu lat, która mieściła się i na pięciu stronach tylko w formie obszerniejszej powieści graficznej zaprezentować jakąś bardziej rozbudowaną fabułę. Po prostu czuć tutaj, że potencjał był spory mogliśmy mieć do czynienia z komiksem znakomitym a większość stron została sprowadzona do obijania gęb. Jest nieźle i tylko nieźle i taka jest moja ocena 6+/10.
"Jim Cutlass tom 1,2" - Jean Michel Charlier, Jean Giraud, Christian Rossi. Kupiony pod wpływem pozytywnych opinii na forum oraz chęci przeczytania jakiegoś klasycznego komiksu przygodowego a także wielkimi nazwiskami na okładce. Jim Cutlass to weteran Wojny Secesyjnej (doskonały oficer rzecz jasna i ciągle na służbie), który pomimo południowego pochodzenia walczył po stronie Jankesów. Po otrzymaniu wiadomości o spadku po wujku, nasz bohater zrzuca mundur i udaje się do Nowego Orleanu, aby w spokoju zażywać przyjemności związanych z posiadaniem sporego dosyć majątku ziemskiego. Spokój oczywiście nie będzie bohaterowi dany, najpierw wda się on w bójkę z karcianym oszustem (który okaże się jednym z jego śmiertelnych wrogów aż do końca historii) i będzie musiał salwować się ucieczką z parowca którym popłynął, ale co o wiele gorsze wielki majątek okaże się całkowicie podupadłą (z powodów stricte wojennych) plantacją na dodatek obarczoną problemem w postaci współwłaścicielki czyli uroczej kuzynki Caroline z którą testament świętej pamięci wuja nakazuje mu się ożenić (ja rozumiem że to głębokie południe, ale na litość boską poważnie tam wszyscy muszą się pieprzyć ze swoją rodziną?), aby wejść w posiadanie w sumie wielkiej kupy długów. Przez swoją kuzynkę, Jim który postanowił wrócić w czułe objęcia matki armii wkręci się w poważną intrygę związaną z Ku Klux Klanem i szczerze mówiąc z wyjątkiem rysunków jest to ten początek jest najmocniejszym punktem obydwu albumów, autorom bardzo fajnie udało się odtworzyć klimat powojennego Dixielandu razem z trapiącymi go problemami. Cała reszta szczerze mówiąc jak dla mnie była po prostu na nie. Sporym problemem jest sam bohater, co do którego miałem wątpliwości czy w końcu da się go polubić czy nie, na mnie sprawiał wrażenie raczej kretyna który za główny cel swojego jestestwa obrał sobie wkurzenie jak największej ilości ludzi, poza tym ciężko stwierdzić cokolwiek więcej na temat jego konstrukcji psychologicznej, no może to że jest uparty i niezłomny. Fabuła ciągnie się jak guma z majtek, przerywana co chwilę jakimś pościgami, strzelaninami i tego typu atrakcjami, najczęściej wynikającymi kompletnie z czapy z których połowę można by spokojnie wyrzucić a które teoretycznie mając ożywić historię częściej ją spowalniają. Mniej więcej w połowie serii Moebius, który przejął pałeczkę scenarzysty po Charlierze, zdecydował nagle a zmianie kierunku i okazuje się, że głównym przeciwnikiem nie będzie Klan tylko jakiś czarownik voodoo pragnący urwać kawałek nowo powstałego USA na jakieś magiczne murzyńskie królestwo. Od tego momentu zaczyna się jazda bez trzymanki, to znaczy normalnie by się zaczęła, bo tutaj scenariusz kompletnie grzęźnie w bagiennych oparach absurdu, mistycznych wizji, zombiaków, olbrzymich zmutowanych aligatorów i tym podobnych atrakcji sklejonych do kupy poprzez totalnie zamulające tempo. Do tego dodajmy kompletny fabularny chaos i wisienka na torcie czyli zakończenie, które nie wiadomo czy wogóle jest zakończeniem wraz z kilkoma różnymi niedomkniętymi wątkami, czy drugoplanowymi postaciami powprowadzanymi nie wiadomo w jakim celu i pozostawionymi samym sobie. Zamknięcie serii wygląda tak, jakby autorzy mieli zamiar dalej ją ciągnąć, tyle że uznali że nie warto i machnęli po prostu na nią ręką. Cóż o rysunkach można powiedzieć, z początku to Moebius więc nie powinniśmy się spodziewać czegokolwiek innego niż poziomu "znakomicie" po przejściu rysownika na fotel scenarzysty dokoptowany do projektu Rossi nie ustępuje specjalnie poprzednikowi (a kto wie czy nie jest lepszy) a rysując w dosyć podobnym stylu zachowuje wizualną konsekwencję. Jest kolorowo, szczegółowo, dynamicznie i napewno widowiskowo dajmy na to kadr z domem rozrywanym przez tornado to jeden z najbardziej porywających (dosłownie) jakie widziałem ostatnimi czasy. Plany są oddane ze szczegółami co jest niezbędne przy komiksie przygodowo-historycznym a to wszystko podlane tym takim nie wiem jak to określić, klasycznym sosem znaczy się wizualia to spory plus. Niestety dla mnie jeden z niewielu. Ocena bardzo, bardzo naciągnięta i właściwie tylko za wygląd. 6/10.
"Superbohaterowie Marvela tom 91 - Cable" - Duane Swierczynski, Ariel Olivetti i inni. Cable, cudowne dziecko lat 90-tych twardziel stanowiący syntezę wszystkich kinowych twardzieli z tamtego okresu na czele z Sylwkiem i Arniem. Wielkie "muły", naramienniki, kwadratowa pokryta bliznami gęba z gatunku "idź stąd i nie wracaj" na której śladu uśmiechu nigdy nie stwierdzono, mechaniczna ręka i sztuczne oko aby dopełnić dzieła zniszczenia, wiadomo o co chodzi. Nie jest łatwo napisać cokolwiek rozsądnego z taką postacią i twórcy na szczęście nie starali się wymyślić czegoś nowego w tej dziedzinie. W skrócie sterany komandos ucieka poprzez czas z małą Hope Summers aby ocalić ją przed Bishopem (który od czasów Tm-Semic ogolił się na zero i zgubił rękę), który chce ją zabić aby ocalić świat. Bishop jakieś tam swoje w miarę sensowne powody może i ma, ale jeden chce zgładzić małą kruszynkę a drugi ją uratować więc nie mamy kłopotów aby wybrać stronę której będziemy kibicować. Po wylądowaniu w jakiejś alternatywnej wersji przyszłości w której na poły wyludniony Nowy Jork jest terroryzowany przez "policję" korporacyjną, nasz bohater znajdzie nieoczekiwanych sprzymierzeńców w postaci niebieskookiej blond ślicznotki pracującej w knajpie oraz podstarzałego lekko wyłysiałego Cannonballa. Historia w stylu "biegajom i szczelajom", dosyć duża dawka przemocy jak na Marvel, scenarzysta niekoniecznie panuje nad tym co pisze (Sophie czyli nasza blondi twierdzi, że tylko raz trzymała broń w rękach, aby dwadzieścia stron dalej kosić setki komandosów z wielkiej spluwy) a całość kojarzy się z Terminatorem połączonym z Robocopem. Rysunki nie jakieś nadzwyczajnie piękne, ale dosyć interesujące z tym swoim komputerowym kolorowaniem kojarzące się raczej z europejskim komiksem i ze względu na nie naciągam nieco ocenę 6/10.
"Superbohaterowie Marvela tom 92 - Deathlok" - Dwayne McDuffie, Jackson Guice i inni. Kolejny po Cable'u powiew czasów minionych, czyli przygody Michaela Collinsa - nowego Deathloka. Michael jest naczelnym programistą w Cybertek Systems spółce-córce Roxxonu, zajmującej się zaawansowanymi systemami uzbrojenia. Obecnie Cybertek ma kłopoty z uruchomieniem programu Deathlok, ponieważ cybernetyczne ciało odrzuca przeszczepiane mózgi (nie łatwiej byłoby całe kolejne ciało przerobić na robota? Ten cyber-zombie musi z lekka śmierdzieć tak na zdrowy rozum) a z racji tego, że Michael zaczyna szperać w poszukiwaniu informacji o postępkach swojej firmy nabierając podejrzeń co do niespecjalnie etycznych działań tejże jest oczywistym kolejnym kandydatem do medycznego eksperymentu. Flow lat 90-tych jest bardzo silny w tym komiksie, fabuła jest wyraźnie wzorowana na Robocopie, bohater będzie usilnie szukał kontaktu z utraconą rodziną i jednocześnie starał się zachować wysokie standardy moralne (nie zabija) jakie posiadał będąc człowiekiem. Potyczki z punkami rabującymi staruszki w jakichś zaułkach, rozwałka w wesołym miasteczku, walki w jakiejś południowoamerykańskiej dżungli u boku dobrych partyzantów. Historia mocno żeruje na sentymentach w dzisiejszych czasach i robi to w naprawdę udany sposób. Do całości dodany zostanie jeszcze Nick Fury i lekko jameso-bondowe klimaty na sam koniec. Przeszkadzają trochę przesadzone możliwości cyborga, wewnętrzny komputer, który wszystko wie na podstawie danych z jakichś "czujników" czy fizyczne możliwości w stylu biegu z prędkością ponad 100 km/h przez tropikalny las (skoro mają taką technologię to na kiego grzyba pół Marvela stara się rozgryźć formułę super-żołnierza?). Rysunki w porządku, ani to piękne strasznie, ani też nie razi, są czymś czego moglibyśmy się spodziewać po komiksie sprzed trzydziestu lat, który nie ma nadmiernych ambicji artystycznych. Tak czy inaczej mi się podobało, akcyjniak s-f w starym, dobrym, stylu nie nudzący i z bohaterem którego da się polubić. Ocena 7/10.
"Superbohaterowie Marvela tom 93 - Secret Avengers" - Ed Brubaker, Warren Ellis i inni. Marvelowska grupa do tajnych operacji, które momentami kręcą się wokół słynnych black ops, czyli robota którą ktoś zrobić musi, ale mało kto ma na nią ochotę a raczej nikt z zewnątrz nie powinien o niej się dowiedzieć. W skład jej wchodzą Steve Rogers, Natasza Romanoff, Walkiria, Beast, War Machine, Nova oraz Moon Knight. Trzeba przyznać, że drużyna jest doskonale dobrana, symbol USA od czasów IIWŚ, agentka tak tajna, że co chwilę ląduje w głównym wydaniu wiadomości, posągowa blondyna z mieczem jeżdżąca na pegazie, niebieski małpo-kot, wielki robot, latający koleś z żółtym garnkiem na głowie oraz wariat, który swój kostium dostał w spadku po pradziadku z Ku Klux Klanu to doskonali kandydaci do szpiegowskiej roboty, nikt tam się nie rzuca w oczy. Tak czy inaczej pierwszy zeszyt należący do Eda Brubakera to tradycyjnie początek pierwszej serii i jest on kompletnie niepotrzebny. Wydane zostało to, to już w całości w WKKM i nie jest ani fajne, ani mądre, ani nie przedstawia żadnego originu, na dodatek w tym przypadku wyraźnie ucięte. Głównym "mięsem" jest ellisowy w sumie niedługi staż w tym tytule istniejący w dosyć ciekawej formie mianowicie każdy zeszyt to oddzielna historia nie łącząca się absolutnie w żaden sposób z pozostałymi, rysowany przez innego artystę i opierający się głównie na akcji (wyjątkiem ostatnia przygoda przy której trzeba mocno się skupić bo jest strasznie pokręcona) z ponadnormatywną jak na Marvel ilością przemocy oraz momentami odrobiną humoru. Za rysunki odpowiadają takie nazwiska jak McKelvie, Walker, Aja czy Maleev więc wiadomo że będzie znakomicie. Fajne, mi się podobało Ellis to facet, który poniżej pewnego poziomu nie schodzi i potrafi pisać z tym przysłowiowym "biglem" a sam komiks to "szpiegowski" akcyjniak ze świetnymi rysunkami, bez pretensji do wielowarstwowych fabuł. Szkoda że go tak mało. Ocena 7/10.
"Superbohaterowie Marvela tom 94 - Nova (Sam Alexander)" - Gerry Duggan, Paco Medina i inni. Dwa pierwsze zeszyty Loeba to początek vol. 5 przygód młodocianego podrabianego Green Lanterna, które zostały już u nas wydane w ramach WKKM, część główna to późniejsza część tej samej serii pisana już przez innego scenarzystę. Sam Alexander dzieli życie pomiędzy poszukiwania hełmów martwych członków Korpusu w kosmosie a swoje problemy osobiste na Ziemi. Idzie mu z obydwoma rzeczami różnie, toteż nikt się nie zdziwi jak się okaże, że świeżo upieczony Nova wplącze się w intrygę międzygwiezdnych cwaniaczków, narobi sporych kłopotów i będzie musiał starać się wszystko wyprostować przy pomocy Beta Ray Billa. Tytuł skierowany do młodszego czytelnika jest dosyć sporą powtórką z początków Spider-Mana uszczuploną o pewną ilość dramy (chociaż ciągle jest jej niemało). Jest kolorowo, zabawnie (powiedzmy) i w miarę sensownie. Nie da się mimo wszystko powiedzieć, że tytuł jest kompletnie niepoważny, życie Sama nie jest łatwe. Całkiem przyzwoity tytuł, chociaż dorosły czytelnik raczej nie ma czego w nim szukać. Ocena 6/10.
"Superbohaterowie Marvela tom 95 - Nick Fury Jr." - Nick Spencer, Luke Ross i inni. Ledwo co przeczytane Secret Avengers i odrazu dostajemy kolejny "szpiegowski" tom, na dodatek w oryginalnych wydaniach nazywający się również Secret Avengers (tradycyjnie z wyjątkiem pierwszego zeszytu, który jest początkiem Bitewnych Blizn wydanych już u nas) tyle, że vol 2. W skład nowej tajnej grupy wchodzą Czarna Wdowa, Mockingbird, Maria Hill, Hawkeye, Coulson i sam Nick Fury a całość w przeciwieństwie do poprzedników działa pod całkowitą kontrolą SHIELD i rządu. Sama historia nie dość, że jest absurdalna to w moim mniemaniu podchodzi bardzo mocno pod treści propagandowe. Sytuacji nie pomaga fakt, że scenariusz prowadzony jest dosyć chaotycznie, ciężko czasami się w nim połapać. Tak więc AIM znajduje sobie nowego, lepszego (w sensie jeszcze gorszego niż poprzednik) szefa, który natychmiast zaczyna od reorganizacji firmy czyli dymisji za pomocą morderstw wysoko postawionych szyszek i stworzenia nowego rządu. Z tego powodu nowi Tajni Avengers otrzymają zlecenie na głowę świeżo upieczonego big bossa, który tego idiotycznego stroju AIMu nie zdejmuje chyba nawet w toalecie. Rysunki są totalnie przeciętne chociaż niektóre kadry ciągną mocno w dół. Z drugiej strony bywało gorzej, chociaż czepię się jeszcze w tym przypadku samego Fury'ego, w teorii wszystko się zgadza jest czarny, łysy, ma przepaskę na oku i bródkę tyle że te wszystkie elementy nie składają się w twarz Samuela L. Jacksona, po kiego grzyba zmieniać wygląd Nicka Fury aby wyglądał on jak Samuel L. Jackson skoro on później nie wygląda jak Samuel L. Jackson? Pieniążki się nie zgadzały? Zresztą kij tam z tymi rysunkami, najbardziej nie akceptuję tych postaci. Fury i Coulson w tym komiksie to dwie takie bite ku...y, że jeżeli ktoś tam zasługuje na kulę w głowie to najbardziej ta dwójka. Ci dwaj zdradzają tam dosłownie każdą postać z którą współpracują, strzelają do swoich bo coś tam chcą sprawdzić, piorą mózgi reszcie Avengers a ci się na to nie wiadomo z jakiego powodu zgadzają, zostawiają na pastwę wrogów i tego typu krzywe akcje wykonują. Ja rozumiem, że to miało chyba ukazać realia pracy w wywiadzie i to, że się pionki czasami poświęca, ale to chyba poświęca jak nie ma innego wyjścia a nie dyma swoich własnych podwładnych przy każdej możliwej okazji, kto by niby chciał służyć dla takiej frajerni? Chyba jacyś samobójcy, do tego możemy dołożyć Daisy Johnson 18-letnią dyrektorkę SHIELD wyjętą chyba z jakiejś książki z dowcipami oraz to, że ONZ uznaje AIM jako samorządne państwo i daje im miejsce w radzie bezpieczeństwa co chyba zostało znalezione w tej samej książce. Ocena -4/10.
"Superbohaterowie Marvela tom 96 - Angel" - Ben Raab, Salvador Larroca. Zeszyt pierwszy to stareński origin Warrena Worthingtona III. Danie główne to sięgająca głęboko w lata 90-te historia świeżo upieczonej parki czyli Psylocke z jakąś magiczną szramą na twarzy i Angela jeszcze z niebieską skórą po terapii zasponsorowanej przez En Sabah Nura, ale już z normalnymi, pierzastymi skrzydłami. Związek ich przeżywa akurat lekki kryzys (na początku? to co będzie dalej?) spowodowany wcześniejszymi przeżyciami (całość ogólnie dosyć mocno sięga wstecz co oczywiście nie ułatwia czytania) oraz problemami psychicznymi Betsy. Problemy te okażą się ponadnaturalnego pochodzenia bo odpowiada za nie jakiś mówiący dziwną czcionką lamus zwący się Kuragari, wyglądający jak któryś z bossów King of Fighters i będący szefem międzywymiarowych ninja oraz czegoś nazywającego się Karmazynowym Świtem co jest jakąś organizacją, albo innym wymiarem, albo tym i tym naraz. Na szczęście w walce z totalnie generycznym łajdakiem wspomoże ich równie generyczny gnomowaty chiński mistrz magii. Ogólnie czuć, że autorzy straszne pierdoły pociskają, ale jak ktoś nie ma uczulenia na takie komiksy to może stwierdzić, że ten tutaj może i niezbyt mądry, ale mimo wszystko sensowniejszy niż kilka innych z tej kolekcji. Ciężko, też powiedzieć aby mocną stroną tego albumu były rysunki. Larroca nie jest kompletnie nieznany na naszym rynku, ale tu mamy do czynienia z dosyć wczesnymi próbkami jego pracy, które wypadają co najwyżej tak sobie, wszystko to takie nieco nieporadne. Elizabeth zdecydowanie ma być zgodnie z datą wydania "przesksualizowana", ale przez to, że artysta ma tendencje do pewnej geometryzacji kształtów (tak, krągłości też) wychodzi to różnie na dodatek czasami ją ustawia w dziwnych pozycjach które może by przeszły w przypadku Spider-Mana ale u każdego innego skutkowały by pochówkiem przy zamkniętej trumnie.Z Warrenem jest nieco lepiej, faceta nikt się nie będzie czepiał, że ma kwadratową twarz, no i jakżeby inaczej koniecznie musi być kolorowo jak na Wielkanoc. Typowa wyrobnicza robota ani na plus ani na minus powinno więc być pięć, ale z racji sympatii do dwójki bohaterów no i z tego, że dotychczas naprawdę niewiele tytułów tego typu się u nas ukazywało lekko naciągnę. Ocena -6/10.
"Superbohaterowie Marvela tom 97 - Niewidzialna Kobieta" - John Byrne. Fragment Fantastic Four vol.1 z czasów rządów jednego z mistrzów Marvela, skupiający się na postaci Sue Storm i uczynieniu z niej najpotężniejszego członka FF oraz duchowej przemianie z Niewidzialnej Dziewczyny w Niewidzialną Kobietę. Co szczerze mówiąc wyszło naprawdę marnie, bo jeżeli ktoś tam zasługuje na miano silnej kobiecej bohaterki to są to She-Hulk i Księżniczka Pearla a napewno nie rozhisteryzowana i rozkapryszona Sue Storm, która na sam koniec jeszcze popełnia faul na czerwoną kartkę. Sama fabuła całkiem całkiem, Byrne miał zmysł do prowadzenia komiksowych scenariuszy, pierwszą część to coś dla wielbicieli pudel-metalowych zespołów połączonych z instytucją dominy a druga to n-ta podróż do sub-atomowego wymiaru, całość bardzo wiernie przekłada treść klasycznych zeszytów Stana Lee na nowoczesny (wtedy) język. O rysunkach wspominać nie będę, to John Byrne którego uwielbiam i uważam za jednego z najlepszych rysowników, który przewinął się przez obydwa najważniejsze dla gatunku wydawnictwa (chociaż fryzura Sue to zbrodnia na estetyce). Szczerze? Dla mnie lekki zawód, komiks dobrze się czyta, ma ten fajny posmak ramotki, ale bez przebijającej się rdzy na dodatek bardzo dobrze wygląda. Tyle, że ma niefajną bohaterkę, która zachowuje się również niefajnie. Ocena 7/10.