Autor Wątek: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi  (Przeczytany 146948 razy)

0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.

brvk

  • Gość
Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #360 dnia: Wt, 01 Czerwiec 2021, 11:14:59 »
Czy Gideon Falls nie ma mieć jeszcze jednego tomu?

Offline Nawimar III

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #361 dnia: Wt, 01 Czerwiec 2021, 11:38:37 »
Racja! Juz sie przyzwyczailem, ze Lemire tak konczy serie by rownoczesnie zaczac jej kontynuacje (vide ,,Descender"). A tu faktycznie ciag dalszy nastapi.

Offline Gazza

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #362 dnia: Wt, 01 Czerwiec 2021, 12:49:23 »
Ostatni tom, tj. 6 zawiera powiększony zeszyt #27 i materiały dodatkowe.
https://www.previewsworld.com/Catalog/JUN210132

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #363 dnia: Pt, 11 Czerwiec 2021, 17:20:07 »
  Podsumowanie maja. W tym miesiącu sporo czytanych przeze mnie komiksów to kontynuacje czegoś czytanego wcześniej a nie lubię specjalnie się powtarzać a i sensu to wielkiego nie ma, więc szerzej tylko w dwóch przypadkach. Uwaga mogą wystąpić SPOILERY!!!


1. Najlepszy:

  "Hawkeye - Moje Życie To Walka" - Matt Fraction, David Aja, Javier Pulido. Komiks, który swego czasu wzbudził nieco emocji na naszym rynku (chociaż na forum nie był jakoś często komentowany zdaje się) z jednej strony bardzo chwalony zdobywca nagród, z drugiej zawód dla niektórych spowodowany zapewne podbijaniem bębenka i odmiennymi oczekiwaniami. No ja w każdym razie staję po stronie tych, którym się bardzo podobało. Podoba mi się przede wszystkim bezpretensjonalność tego komiksu, nie udaje on jakiegoś wiekopomnego dzieła i wychodzi to z korzyścią dla niego. Napisany z luzem, pełen ironicznego humoru momentami faktycznie zabawnego. Fraction nie starał się na siłę stworzyć jakiegoś głębokiego arcydzieła, które będzie drukowane w twardej okładce z napisem "powieść graficzna" ale podszedł do tematu bez spiny i z polotem, zawsze miałem o nim dobre zdanie jako o scenarzyście i ten komiks to potwierdził. Rzecz podzielona na kilka krótszych historii pokazujących czytelnikowi co Hawkeye porabia, gdy wspólnie z Avengers nie ratuje świata. Najmocniejszą stroną tego komiksu to sam bohater a raczej bohaterowie. Łucznika nie da się nie polubić, niespecjalnie lubi obnosić się ze swoim bohaterstwem, nie jest to jakiś wielki intelektualista, można by rzec wręcz przeciwnie. Życie prywatne jego uporządkowane także nie jest, facet jest impulsywny a z powodu braku lepszych pomysłów często rozwiązuje swoje problemy pięciami, za to serce ma zdecydowanie po właściwej stronie. Drugą postacią jest Kate Bishop następczyni Hawkeye'a, trochę się obawiałem tej postaci wystraszony opinią ziejącej ogniem feministki, na szczęście przynajmniej w tym tomie nic takiego nie przyuważyłem. Panna Hawkeye wydaje się całkiem sympatyczna a jej relacje z Clintem  balansują pomiędzy statusem mistrz-uczennica a dwóch kumpli-gliniarzy o odmiennych charakterach, aczkolwiek ciężko czasami nie odnieść wrażenia, że ta dwójka ma się z lekka ku sobie. Fabuła, fabułą ta jest przyzwoita chociaż nie nią komiks stoi, z pewnością początek Hawkeye vol.4 nie odbiłby się tak szumny echem w komiksowym światku gdyby nie jego wygląd. Za pierwsze zeszyty odpowiada Aja i jego minimalistyczny styl kojarzący się raczej z jakimś niezależnym komiksem niż z fabryką Marvela sprawdza się rewelacyjnie, gruby, toporny kontur czasami wyglądający jakby powleczony jakimś filtrem, minimalizm zarówno w szczegółach (chociaż tam gdzie trzeba, Aja się przykłada) jak w i palecie barw nałożonych przez Matta Hollingswortha doskonale pasują do agresywnej i kreatywnej zabawy kadrem. Wyraźnie widać, że rysownik i scenarzysta ściśle ze sobą współpracowali wymyślając (Kate jako Pris jest świetna) nad tym jak wogóle te zeszyty mają wyglądać i naprawdę dzięki temu powstał świetnie oddający dynamikę scen komiks Marvela, który nie przypomina w żaden sposób to co zwykle rozumiemy pod terminem komiks Marvela. Za rysunki w drugiej części tomiku odpowiada Javier Pulido, rysunki zdecydowanie bardziej stonowane niż jego poprzednika aczkolwiek i tutaj nie brakuje momentami graficznych fajerwerków, sam styl wyraźnie nawiązujący do rysunków Jacka Kirby pomimo tego, że stylistycznie wygląda odmiennie niż to co widnieje w pierwszych trzech zeszytach to pod względem koncepcyjnym, kojarząc się z jakimś offowym old-schoolem pasuje do całości. Nie pasuje za to ostatni zeszyt wyciągnięty z którejś naszej kolekcji narysowany przez Alana Davisa skądinąd świetnego rysownika, który na tle reszty przez swoją normalność wygląda po prostu "bleeeee" (ogólnie cały zeszyt jakiś taki wyrwany z kontekstu jest na dodatek dziejący się chyba przed wydarzeniami z reszty tomu). Więcej pisać już nie będę bo nic lepszego i tak nie wymyślę, jak ktoś ma ochotę na komiks o najbardziej zwykłym z niezwykłych, ciekawym, zabawnym, momentami wzruszającym, co interesujące nie unikającym seksualnych treści a przede wszystkim kapitalnie wyglądającym to polecam. Ocena 8/10.


2. Zaskoczenie na plus:

  "Transmetropolitan tom 1,2" - Warren Ellis, Darrick Robertson. Ciężko mi właściwie było określić czy jestem bardziej tym komiksem zachwycony czy zawiedziony. Streszczać sensu nie ma, wszyscy zainteresowani wiedzą o co chodzi a materiału jest sporo. Pająk Jeruzalem, dziennikarz wyglądający na starcie jak Alan Moore wzorowany jak wieści niosą na Hunterze S. Thompsonie (możliwe, widziałem trzy filmy i coś w tym jest, dwie książki leżą do dzisiaj nieprzeczytane kiedyś porównam) walczy właściwie ze wszystkim i wszystkimi za pomocą swoich artykułów. Główny bohater stanowi bardzo mocny fundament całej opowieści napędzany pragnieniem prawdy i sprawiedliwości, nikotyną, prochami i potężną megalomanią jest postacią na tyle sprytnie złożoną przez Ellisa że sprawia wrażenia prawdziwego człowieka z krwi i kości. Pająk gwiazda mediów znana przez wszystkich, dręczony obsesjami i natręctwami z typowymi dla narkomana okresami hiperaktywności i apatii nieustannie podąża za czymś co sam nazywa prawdą, czyniąc z samego siebie ofiarnie "sumienie Miasta" i pochylając się nad losem każdej jednej udręczonej sierotki, nie zapominając aby jednocześnie cały czas domagać się podwyżek i przeprowadzać do coraz bardziej wypasionych apartamentów. Z jednej strony wrażliwy idealista, z drugiej podły i cyniczny manipulator, raz nas wkurza raz sprawia, że go kochamy i tak jest dobrze. Ogólnie komiks bohaterami mocno stoi zarówno sprzymierzeńcy Jeruzalema jak jego obydwie asystentki i palący po pięć papierosów naraz wydawca czy wrogowie jak prezydent nazywany Bestią czy sekciarz Fred Chrystus to postacie mocno stojące na swych własnych nogach, do których czujemy sympatię  bądź nienawidzimy. Rysunki Robertsona to jest coś co lubię, taki styl w sumie dosyć typowy dla lat w których Transmetropolitan powstawało niech będzie że i w Marvelu i w DC, łączący przerysowanie będące spadkiem po latach 90-tych z realizmem oraz kreskówkowością, która miała dopiero nadejść. Tam gdzie to wystarczy Robertson rysuje gadające głowy na tle jakiegoś koloru, tam gdzie trzeba ultra szczegółowe pełne detali panoramy aby czytelnik dosłownie przeniósł się w miejsce wydarzeń. A jest się gdzie przenosić, samo Miasto jest na równi z Pająkiem bohaterem tego komiksu, z jednej strony rysownik poszedł trochę na łatwiznę bo poprostu narysował wszystko (naprawdę wszystko) mieszające się w jednym wielkim betonowym tyglu w drugim doskonale to pasuje do chaotycznego charakteru świata przyszłości. Patrząc na to, że sporo twarzy w pewnych momentach przybiera naprawdę realistyczny wygląd, przypuszczać można że sporo z nich to faktycznie żyjący ludzie umieszczeni tam w ramach żartu (zresztą sporo kadrów, przepełnionych jest easter-eggami, wystarczy dokładnie się przypatrywać obrazkom na których sporo się dzieje). Co mi się nie do końca podobało? Jak często bywa zawiodły chyba trochę oczekiwania. Spodziewałem się jakoś chyba czegoś poważniejszego przede wszystkim. Transmetropolitan owszem porusza sporo ciekawych tematów ale robi to pod płaszczykiem tandetnej szydery i przerysowanego absurdu do tego stopnia, że momentami ten płaszczyk wydaje nam się nieco przyduży. Czytając zwłaszcza pierwszy tom, miałem chwilami wrażenie, że czytam jakąś komedię Setha Rogena skrzyżowaną z Lobo, jakbym był na powrót szesnastoletnim młodym-gniewnym to bym pewnie piał z zachwytu, teraz momentami się uśmiechałem z przekąsem (drugi tom bardziej mi podszedł, nieco bardziej wyważony i chyba nieco jednak inteligentniejszy). Autor chyba zbyt mocno skupił się na tych obscenicznych gagach i próbach szokowania czytelnika a zbyt mało na kluczowych problemach. Komiks miewa przestoje np. historia z chłopakiem Channon zmieniającym postać czy wizycie w rezerwatach, niby chcą coś przekazać, ale tak naprawdę są nudnawe i spłynęły po mnie jak woda po kaczce. Wykreowany świat jest fajny, ale niezbyt sensowny przy tak wielkim skoku technologicznym a zwłaszcza przy tych przetwarzaczach materii ekonomia miałaby działać dokładnie tak jak dzisiaj? Rozumiem, że sci-fi jest tutaj w dużej mierze teatralnymi dekoracjami ale takie rzeczy wybijają jednak z rytmu. Nie wiedzieć dlaczego (albo i wiedzieć, ale nie powiedzieć) w komiksie jest bardzo mało seksu, jeden czy dwa nagie biusty, coś tam mimochodem między wierszami, gdzieś coś tam na obrazku na drugim planie, w komiksie poruszającym tak wiele zagadnień z dziedziny socjologii jest tego zadziwiająco niewiele a nie oszukujmy się to jeden z najważniejszych tematów czy tego chcemy czy nie. Osobiście jestem też nieco zawiedziony ilością obiecanego cyberpunku. Nie jest tego wcale strasznie dużo wbrew pozorom (jestem wychowany na Gibsonie, dla mnie cyberpunk to haker-outsider w lustrzankach stojący w nocnym deszczu i spoglądający na neon reklamujący jakieś zaibatsu). Niby komiks rusza gdzieś zagadnienia transhumnanizmu ale to raczej pobieżnie a ludzie dalej uzależnieni są głównie od telewizji. Na dodatek przepowiednie, Ellisa póki co nie wyglądają jakby się miały sprawdzić, aczkolwiek to wada większości przepowiadaczy a nie autora. Jakby nie patrzeć spodobało mi się jednak, wizja świata przyszłości (wbrew powszechnym opiniom wcale nie jest to antyutopia, wręcz powiedziałbym, że jest dosyć optymistyczna) jest przyjemnie zwariowana a obserwowanie bohaterów zmagających się z całym syfem tego świata jest wciągające i zabawne (o ile rzecz jasna tolerujemy rynsztokowy humor). Po prostu spodziewałem się tego wszystkiego w nieco innych proporcjach. Jak zaczynałem pisać miałem dać siedem i pół, ale w trakcie zdałem sobie sprawę że bardzo mi się podobało jednak i czekam na lekturę kolejnego tomu. Ocena 8/10.


3. Zaskoczenie na minus i najgorsze przeczytane jednocześnie:

  "Deadpool tom 7 - Grzech Pierworodny" - Brian Posehn, Gerry Duggan, John Lucas. Akcja tomu dzieje się w czasie znanego i u nas eventu, chociaż wszystko jest wytłumaczone na tyle jasno, że nie ma obowiązku czytania. Deadpool pomaga swojej małżonce w wycinaniu resztek wampirzej armii i po pomoc uda się w przeszłość aby ściągnąć tamtejszą wersję Dazzler, jeszcze na wrotkach i jeszcze śpiewającą disco. W czasie zamieszania wyruszy na pomoc swojej córce próbując ratować ją przed Flag Smasherem. Fabuła niestety nie wciąga a nawet i za bardzo nie istnieje, zastępuje ją seria niezbyt interesujących krwawych jatek ze stale zmniejszającą się ilością udanych żartów. Pod względem rysunków niestety poziom równie słaby a przecież wcześniej seria błyszczała m.in. dzięki nim. Lucas rysuje dziwnie zniekształcone niespecjalnie przyjemne twarze, Agent Adsit nie wiadomo dlaczego przestał przypominać Scotta Adsita a co najlepsze córka Deadpoola urodzona przez Meksykankę okazuje się nie wiedzieć czemu małą murzynką. Na tym tle zdecydowanie najlepiej wypada składający się głównie z retrospekcji ostatni zeszyt wątki są ciekawe, mocno dramatyczne pogłębiające tytułową postać a jednocześnie Posehnowi udało się napisać kilka fajnych żartów. Scott Koblish kapitalnie sparodiował styl rysowania z lat 90-tych i naprawdę przyjemnie się to ogląda (chociaż Adsit też nie przypomina Adsita). Mimo wszystko jeden dobry lub nawet bardzo dobry zeszyt nie przesłoni wcześniejszych pięciu absolutnie przeciętnych. 5+/10.

  "Deadpool tom 8 Axis" - Brian Posehn, Gerry Duggan i inni. Kolejny tom dziejący się w czasie kolejnego eventu i tym razem w przeciwieństwie do poprzednika zrobiono to fatalnie. W fabułę komiksu wpleciono chyba bardzo dużo wydarzeń z Axis i na dobrą sprawę nie bardzo o co chodzi na niektórych stronach. Deadpool przemieniony zaklęciem w Zenpoola starającego się rozstrzygać konflikty bez stosowania przemocy wypada nieciekawie a jego konfrontacja ze złymi X-Men jest drętwa jeszcze bardziej, niektóre dialogi bywają dosyć bełkotliwie a humor na coraz słabszym poziomie, Posehn wyraźnie był już zmęczony serią. Narzekałem przy wcześniejszym tomie na rysunki? Kurde przy tym wyglądają prawie jak prace Moebiusa. Komiks wygląda po prostu okropnie co dziwne Hawthorne pojawiał się we wcześniejszych numerach i o ile zawsze tam odstawał na minus od reszty to nic nie wyglądało tak paskudnie jak tutaj. Kłopoty z symetrią, kłopoty z perspektywą, kłopoty nawet z narysowaniem prostej kreski na widok niektórych twarzy miałem wyraźne odruchy wymiotne. Doprawdy jeden z najgorzej narysowanych komiksów Marvela jaki oglądałem od długiego czasu a przecież źle narysowanych komiksów u nich nie brakuje. Po raz kolejny sytuację ratuje za to ostatni zeszyt rysowany znowu przez Koblisha tym razem w stylu kolorowanki zamalowanej przez dziecko kredkami, w którym Deadpool, Sarah Silverman, Jason Aaron i Jason Latour walczą z Roxxonem i wydobyciem gazu łupkowego. Nawiązujący do "krótkometrażówki" napisanej przez Stana Lee która pojawiła się w bodajże pierwszym czy drugim numerze Spidermana od Tm-Semic. Sam temat w sumie niezbyt wesoły, ale przedstawiony z polotem i z kilkoma fajnymi dowcipami. Poziom Deadpoola opada z tomu na tom na łeb na szyję, pierwszych pięć tomów naprawdę mi się podobało, dalej jest coraz gorzej ale w sumie nawet jak dwa ostatnie będą również złe (jeszcze się łudzę, że może się odbiją) to i tak pięć dobrych tomów na dziesięć to bardzo dobry wynik. Niektóre serie nie dostają ani jednego. Ocena 4-/10.


5. Suplement

Należy czytać:

  "Doom Patrol tom 2" - Grant Morrison, Richard Case i inni. Początek lektury jakoś niespecjalnie mnie zachwycił historia z Dannym Ulicą i Ludźmi Znikąd całkiem fajna, ale nieco wtórna w stosunku do pierwszego tomu. Dalsza z kosmiczną wojną dwóch ras najsłabsza z całego materiału jaki dotychczas widziałem. Niezbyt ciekawa opierająca się głównie na tym aby było jak najdziwniej i jak najbardziej egzotycznie a nie przepadam za taką sztuką dla sztuki, aczkolwiek bardzo doceniam zakończenie z indiańskim rytuałem i biblijnymi nawiązaniami. W ten sposób zeszła ponad 1/3 tomu i już zacząłem się bać, że na takim jednak słabszym poziomie seria pozostanie do końca. Na szczęście się jednak pomyliłem. Kolejna historia to triumfalny powrót Flexa Mentallo, bardzo lubię wszelkie teorie spiskowe i zagadka tego co leży pod Pentagonem mocno mi podeszła, na dodatek fajny origin Flexa zrobiony w stylu durno-śmiesznych originów postaci ze Złotej Ery. Dalej wcale nie jest gorzej rewelacyjna parodia Punishera, bitwa a Szatanem (przynajmniej sam siebie tak określa ta postać) oraz powrót w nowym składzie Bractwa Dada. Większość postaci przejdzie spory rozwój, na którym najlepiej wypadnie Szalona Jane. Za większość rysunków odpowiada znany z pierwszego tomu Case, podobają mi się jego rysunki tworzące bardzo fajny kontrast pomiędzy swoją zwykłością a psychodelicznymi scenariuszami. Tym niemniej, zobaczymy tutaj innych artystów a Doom Patrol pokazuje pazury wtedy jak zabiorą się za niego wariaci pokroju Jamie Hewletta. Jasne można się zżymać na światopoglądowe fantazje Morrisona, można mu zarzucić metafory ciosane siekierą, pretensjonalność czasami spotęgowaną aż do śmieszności i z rzadka średnio udolne naśladownictwo. Tym niemniej całość wchodzi jak zimne piwko, świetna robota. Ocena 8/10.

  "Invincible tom 4" - Robert Kirkman, Ryan Ottley. Tak jak w przypadku powyżej początek lekko mi nie podszedł, ogólnie uważam ten wątek za lekko nonsensowny. Na dodatek myślałem że może zmęczenie materiału też wchodzi w grę. Nic z tych rzeczy kolejna porcja świetnie narysowanej telenoweli wciągnęła tak jak poprzednie. Nowi wrogowie, nowe zagrożenia, kolejne perypetie sercowo-obyczajowe bohaterów i kolejne zwroty fabularne rodem z brazylijskiego tasiemca dalej dają nieprzyzwoitą radochę. Ocena 8/10.

  "Sędzia Dredd - Kompletne Akta tom 3" - autorzy różni. No i znowu komiks, którego początek nie do końca mi podszedł, na szczęście to tylko kilkanaście pierwszych stron, dalsze albo są lepsze albo po prostu przestawiłem się na te same fale. Zawartość w sumie ta sama co poprzednich dwóch tomów, króciutkie nowelki czasami łączące się w jedną dłuższą historię, ale zazwyczaj osobne. Zakres fabularny dosyć spory, dużo satyry, czasami proste akcyjniaki a czasem komiksy poruszają w sposób całkiem inteligentny dosyć interesującą tematykę a i dramatyczne momenty się znajdą. Fajnie, że powrót znanych i lubianych postaci jak Walter Łobot czy Max Normal i fajnie że nowe i też dobre w stylu Henry'ego sarkastycznego, mięsożernego, mówiącego konia. Tom dosyć ważny dla całego uniwersum zdaje się pierwszy raz pojawia się koncepcja Marszu Śmierci w wykonaniu sędziego, Holocaust Squad a także postać Sędziego Śmierci z gotowym originem aktualnym do dzisiaj oraz Cassandry Anderson, która od początku widocznie lubiła podroczyć się nieco z najlepszym sędzią Megacity One. Jak zawsze złote myśli Dredda w stylu "Prawdziwe szczęście to prawo i porządek" albo "czasami niewinny musi ucierpieć, czym jest jeden człowiek wobec 800 milionów" - bezcenne. Rysownicy to między innymi Mike McMahon, Ian Gibson czy Brian Bolland więc pod tym względem komiks żadnej reklamy nie potrzebuje. Kurde mol, bardzo mocno trzymam kciuki za dalsze albumy. Ongrys podjął się bardzo ciężkiego zadania i domyślam się że jakiś wielki hit sprzedażowy to to nie jest, ale mam wielką nadzieję że będą dalej wydawać jeden z najbardziej punkowych komiksów na naszym rynku. Ocena 8/10.


Można czytać:

  "Conan Barbarzyńca tom 73 - Miecze Sukhmet" - autorzy różni. Końcówka kolekcji pierwsze opowiadanie to nazwijmy to "prequel" legendarnych Czerwonych Ćwieków, nienajgorszy a blondynka z kitkami (w tym wypadku Valeria) to zawsze u mnie ma +1 do wszystkiego. Drugie to kontynuacja opowieści o spotkaniu Conana i Czerwonej Sonji z Kullem Zdobwywcą równie nudna i bełkotliwie napisana co jej poprzednia część (najgorzej że wcale się nie kończy) a kolejne to dosyć króciutkie nowelki jedna z młodości Conana (stylem rysunku starająca się naśladować chociaż nieco nieudolnie brytjską falę z 2000AD), jedna wierszowana - wcześniejsze bardzo lubiłem i tu też tłumaczenie jest naprawdę fajne chociaż momentami toporne (co oczywiście pasuje) , kolejna horrorowata (chociaż wcale nie straszna) i ostatnia to sequel howardowskiego Feniksa na Mieczu, z pozoru dosyć absurdalny okazuje się w sumie całkiem przyzwoity. Odrobinę lepiej mi się to czytało niż dwa poprzednie tomy. Gdyby nie druga historia, która tak naprawdę zajmuje większość albumu to powiedziałbym że było naprawdę dobrze, a tak tylko przyzwoicie. Z plusikiem 6+/10.

  "Conan Barbarzyńca tom 74 - Atak na Acheron" - autorzy różni. Pierwsze opowiadanie, fabularnie nie zachwyca może chociaż podobało mi się nawiązanie do antycznych tragedii za to z pewnością wyróżnia się rysunkami Pablo Marcosa (już wiem od kogo zżynał Cam Kennedy). Później krótki wierszowany przerywnik (niestety w przeciwieństwie do swoich poprzedników, potrafiących stanowić miniaturowe epopeje składa się z pięciu wersów na krzyż i przypomina coś napisanego na serwetce w czasie lunchu). Cała reszta tomu to zakończenie (mam nadzieję, bo nie wiadomo co z Grimą) historii z Conanem i Czerwoną Sonją skaczącymi w czasie, która trwała zdecydowanie zbyt długo. Pierwsza tytułowa część, wypada naprawdę słabo, Thomas kompletnie nie wykorzystał okazji do przedstawienia nam jakiejś ciekawej wizji przeklętego pradawnego imperium ograniczając się do biegania po podziemnych labiryntach i ganiania za oczywiście Xaltotunem. Druga ostateczna rozprawa, wydaje się nieco fajniejsza aczkolwiek zakręcona jak świński ogonek. Nie było najgorzej, ale bywało zdecydowanie lepiej, w sumie nic dziwnego że autorzy nie mieli już pomysłów po tylu numerach. Ocena 6/10.

Offline Nawimar III

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #364 dnia: Pt, 02 Lipiec 2021, 08:34:25 »
Czerwiec
 
Zupa ze Smerfów – niniejszy album ustępuje co prawda poprzednim odsłonom perypetii Smerfów (w tym zwłaszcza „Smerfetce” oraz „Smerfowi naczelnikowi”). Aczkolwiek dzieje się tu sporo i w dobrym guście. Po raz pierwszy daje się tu słyszeć pamiętne zawodzenia Pasibrzucha w kontekście jego nienasyconej żertości, a i jedyna pięknolica w Wiosce Smerfów daje się poznać od dobrze znanej strony. Wysoki poziom tej serii został zatem zachowany.
 
Ascender: Nawiedzona galaktyka – nie ukrywam, że perspektywa pożegnania się z serią „Descender” nie należała dla mnie do szczególnie oczekiwanych. Z tym większym entuzjazmem przyjąłem zapowiedź powrotu do prezentowanej w tym przedsięwzięciu rzeczywistości przedstawionej. Tym razem jednak w serii kontynuującej, którą jest właśnie „Ascender”. O co więcej nie zawiodłem się. Co prawda wkomponowanie w ramy tej opowieści pewnego ostatnimi laty aż nazbyt mocno eksploatowanego motywu nieco irytuje, ale cała reszta rozwija się bardzo udanie. Dotyczy to także nieco bardziej wyrazistych (acz wciąż nade wszystko wrażeniowych) ilustracji w wykonaniu niepowtarzalnego Dustina Nguyena. Krótko pisząc: jest dobrze, a są szansę, że będzie jeszcze lepiej.
 
Diuna księga 1 – niniejsza komiksowa adaptacja miała już co prawda swój precedens w „okolicach” ekranizacji powieści Franka Herberta przez zespół Davida Lyncha. Stopień dokładności tej akurat inicjatywy jest jednak bliższy oryginałowi. Pomijając niewielką liczbę pominiętych scen de facto mamy do czynienia z wiernym ujęciem wspomnianego „niezbędnika” kanonu literackiej science fiction. Do pozornie nieco sztywnej warstwy plastycznej dość szybko można się przyzwyczaić doceniając skrupulatność i kompletność w ujmowaniu świata kreowanego. Aż żal, że na kolejny tom (z ogółem trzech) będzie trzeba poczekać do roku 2022. 
 
W poszukiwaniu Ptaka Czasu t. 6
– przedłużanie w nieskończoność popularnej marki? Być może trochę tak. Za to w bardzo dobrym stylu. Do tego nie tylko plastycznym, ściśle wzorowanym na rozwiązaniach zaproponowanych przez nieprzecenialnego Regisa Loisela. O warstwę fabularną niezmienne dba bowiem właśnie wspomniany oraz pomysłodawca macierzystego cyklu w osobie Serge’a Le Tendre’a. Efekt tej kooperacji (we współpracy z jeszcze dwoma plastykami) jest jak najbardziej wart rozpoznania, bo konfrontacja z wyznawcami bożka Ramora  nie tylko nic nie traci z dotychczasowego napięcia, ale nabiera przysłowiowego rozpędu.
 
Wereszko Niezłomny – kolejna realizacja Mieczysława Skalimowskiego podejmująca tematykę dziejów jego rodzinnego Podlasia wypada jeszcze lepiej niż poprzednie (nic przy tym wcześniejszym nie uchybiając). Zachowany został charakterystyczny i natychmiast rozpoznawalny styl plastyczny tego autora z pogranicza groteski i okazjonalnego stylu realistycznego. Ponadto, jakby na przekór osadzeniu fabuły w ponurych czasach okupacji niemieckiej zastąpionej sowiecką daje o sobie znać charakterystyczny humor autora celnie „punktujący” absurdy także naszej współczesności.
 
Liga Sprawiedliwości: Wojna totalna
– dobrze rozpoczęty (a przy tym niezgorzej prowadzony) staż Scotta Snydera i Jamesa Tiniona IV w kolejnej serii z udziałem najważniejszej formacji superbohaterskiej uniwersum DC generował znaczne co do tego potężnego zbioru oczekiwania. Tymczasem otrzymaliśmy utwór na swój sposób epicki, acz na tyle w swojej jakości przeciętny, że zapewne nie na długo zagości on w pamięci jego czytelników. Jest lepiej niż przy okazji znanego także u nas „Lewiatana”; niemniej pomimo rozpiętości tego kolosalnego tomiszcza to jednak za mało by stawiać ten tytuł w jednym rzędzie z takimi wydarzeniami jak m.in. „Flashpoint-Punkt krytyczny” czy „Nieskończony Kryzys”.

Ucieczka z Gestapo w Białej – tematyka oczywiście straszna i przygnębiająca, a jednak momentami trudno w trakcie lektury nie parsknąć śmiechem. Dzieje się tak za sprawą nieszablonowanego poczucia humoru Mieczysława Skalimowskiego (tj. autora tego albumu) którego nie szczędzi on odbiorcom swoich produkcji. Do tego nie tylko w kontekście przybliżanych w tej realizacji wydarzeń, ale też obnażając absurdy współczesności. 

Kajko i Kokosz-Nowe Przygody: Zaćmienie o zmierzchu
– nie jest to co prawda poziom realizacji mistrza Janusza; niemniej zespół udzielających się w ramach tego projektu twórców robi co może aby czar dawnych przygód Wojów Mirmiła urzekał w swoich zupełnie nowych odsłonach. Toteż im dalej tym lepiej.

Avengers: Ostatnia fala – powrót do tej formacji takich postaci jak Syn Odyna, Tony Stark i Steve Rogers niewątpliwie cieszy acz coś w tym przedsięwzięciu poszło nie tak. Niby mamy tu do czynienia z często udanie wdrażaną przez Jasona Aarona (bo to on odpowiadał za scenariusz tej opowieści) taktyką przeplatania głównego nurtu opowieści uzupełniającymi ją retrospekcjami (vide m.in. „Thor Gromowładny” i „Bękarty z Południa”). A jednak tym razem lektura tego akurat przejawu jego twórczości okazała się nieco nużąca. Wątek Celestian również jakby odzierający te zagadkowe istoty z charakterystycznej dla nich enigmatyczności. Do tego rysunki w wykonaniu Eda McGuinnesa nigdy mi nie „podchodziły” (choć równocześnie trudno odmówić temu twórcy fachowości i rozpoznawalności) co stawia pod mocnym znakiem zapytania mój dalszy udział w rozpoznawaniu tej serii.
 
Liga Sprawiedliwości t.6 – nic nie uchybiając duetowi odpowiedzialnemu za poprzednie zbiory tej serii (tj. Scottowi Snyderowi i Jamesowi Tynionowi IV) tzw. zmiana warty w roli scenarzysty na Roberta Venditti’ego okazała się bardzo fortunnym pomysłem. I chociaż w przypadku obu opowieści (a faktycznie trzech) mamy do czynienia z nieprzesadnie odkrywczymi fabułami to jednak lekkość ich rozpisania, przygodowa formuła oraz sięgnięcie po (przynajmniej z mojej perspektywy) interesujące osobowości (w tym „obecnego” na okładce zbioru Spectre’a) przejawiło się satysfakcjonującą rozrywkowo fabułą. Toteż chciałoby się więcej i według katalogu Egmontu na bieżący rok ciąg dalszy na szczęście nastąpi.

Superbohaterowie Marvela: Colossus
– bardzo interesujący „składaczek” fabuł o różnej proweniencji. W przypadku pierwszej otrzymujemy klasykę w wykonaniu Chrisa Claremonta i Johna Byrne’a; stąd już z racji tej okoliczności nie warto przegapiać tego tytułu. Druga to wczesna realizacja Bryana Hitcha w której ten z czasem bardzo doceniony plastyk usiłuje stylizować „się” na manierę Alana Davisa. W końcu ostatnia to znacznie mniej pogodna wersja początków aktywności tytułowego bohatera tego zbioru niż miało to miejsce w pamiętnym „Giant-Size X-Men”.
 
Skarga Utraconych Ziem. Czarownice-Inferno t.2
– muszę przyznać, że scenarzysta tej serii mile mnie zaskoczył. Sygnowana przezeń fabuła prezentuje się bowiem nadspodziewanie jak na niego udanie. Intrygi związane m.in. do odnalezienia miejsca pochówku Czarnogłowego „zagęszczają” się, a przy tym dzieje się tu autentycznie sporo i na miarę co bardziej udanych utworów utrzymanych w formule mrocznego fantasy. Do tego w swojej klasie znakomite, skrupulatnie ujmujące szczegóły świata przedstawionego ilustracje w wykonaniu Béatrice Tillier. 

New X-Men t.4 – bardzo udane dopełnienie znakomitego stażu „Szalonego Szkota”. Potencjalni odbiorcy tego zbioru znowuż spodziewać się mogą oryginalnych konstatacji tego autora (rzecz jasna ujętych w ramy emocjonujących fabuł) w zakresie procesów ewolucyjnych i wynikających z niego konsekwencji społecznych. Do tego świetnie spisali się także wspomagający Morrisona plastycy w osobach Phila Jimeneza oraz Marca Silvestri, przynajmniej w moim przekonaniu autora Logana Optymalnego. 
 
Artemizja – pozycja intersująca już z racji osobliwie oryginalnej warstwy plastycznej oraz osadzenia jej w ciekawej epoce (przełom renesansu i baroku) acz skażona tak powszechnym obecnie prezentyzmem. Autorka scenariusza najwyraźniej wpadła w koleiny anglosaskiego reportażu w którym założona na tzw. starcie teza jest ważniejsza niż wnioski zaistniałe w toku rozpoznawania podjętego tematu. Stąd niniejsza realizacja to niestety jeszcze jedna przypowiastka o ofiarach opresyjnego patriarchatu. Nawet  pomimo okoliczności zapewnienia bohaterce przez ów „system” dostatniego życia oraz możliwości realizacji na niwie artystycznej. Plus zupełnie niewykorzystany motyw wrogiego przejęcia dochodowego interesu od rodziny tytułowej bohaterki przez szajkę wpływowych arystokratów. A szkoda.

Offline perek82

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #365 dnia: Nd, 04 Lipiec 2021, 13:36:02 »
Taki tam krótki przegląd ostatniego kwartału.

Kiwu (3,5/5) - pomysł trochę oklepany: młody, ambitny korpoludek zostaje wysłany z misją przez swoich mocodawców. Po drodze dostąpi objawienia, że jego korpo to tak średnio etycznie postępuje. Komiks zrobiony sprawnie i nawet ciekawy temat poruszony, ale zrobiony wyłącznie do przedstawienia tezy. Źli są źli, dobrzy są dobrzy, ale zła sami nie wyplenią, a kasa kręci światem i wszystkimi watażkami po drodze. Gdyby to było mniej nachalne, to byłby całkiem dobry komiks.

Buddy Longway (4/5) - trochę mniej typowy western. Historia niespieszna, melancholijna. Rysunki w starym dobrym stylu. Trafiłem na olx koło domu i dobrze się stało.

Cartland (3,5/5) - trochę bardziej typowy western. Indianie, kowboje, strzelaniny, zasadzki, bijatyki. Wydał mi się trochę bardziej "zestarzały". Główny bohater niby doświadcza tragedii, stacza się, ale jak pojawia się przygoda, to na następnej stronie trzeźwy, ogolony, umyty i gotowy do jazdy. Duży plus to rysunki i ogólnie klimat, jak ktoś lubi takie tematy.

Criminal 4 (4/5) - kolejny tom i kolejne dobre historie. Już się powtarzam, ale dla mnie to takie nowe Sin City.

Hellblazer Delano (3,5/5) - troszkę mnie wymęczył ten tom. Bardzo dużo horroru, diabłów, demonów. Początki Constatine'a więc też wiele jego cech trzeba było uwypuklić. Jest trochę retrospekcji, co pomaga ułożyć sobie wydarzenia. Bardziej podobały mi się późniejsze tomy, gdzie większy nacisk jest położony na jego interakcje ze znajomymi / rodziną. Szczególnie tom Ellisa. No ale 2 kolejne Delano też będą do kupienia.

Historie prawdopodobne (4/5) - kilka różnych historii, w różnym stylu rysowane. Dożo zapożyczeń z Lovecrafta, trochę z innych autorów. Bardzo przyjemny zbiorek.

Julia t. 2 (3,5/5) - trochę zmienił się charakter historii z kryminału na akcję. Do przeczytania.

Moonshadow (4,5/5) - pięknie zilustrowana historia o dorastaniu a w drugiej części o dorosłym życiu głównego bohatera. Bardzo oryginalny komiks, aczkolwiek wymaga pewnego zaparcia. Plus dla wydawnictwa za odwagę i piękne wydanie.

Mroczne miasta: Wieża (4/5) - kolejny pomysłowy i cudownie zilustrowany komiks. Bardziej podobała mi się gorączka, ale niewiele bardziej.

Raport Brodecka (5/5) - komiks jest bomba, kto nie kupił ten trąba. I tyle. Top tego roku, bez znaczenia, co się pojawi jeszcze.

Stwory nocy i inne historie (3,5/5) - kolejny zbiorek Gaimana, ale ten jakoś mniej podszedł. Może czytałem zmęczony, albo coś.

Tom Strong (4/5) - Seria rozpoczęta z przytupem. Dużo się dzieje od samego początku, dużo pomysłów, dużo akcji, retrospekcji. Czekam na kontynuację. A Top 10 Moore'a mnie odrzuciło.

W tajemniczym ciemnym lesie (3,5/5) - skusiły mnie opinie z forum, ale jakoś nie chwyciło. Ani rysunki, ani sama historia też. Wciągnąłem w samochodzie na parkingu, gdy kiblowałem na jakimś treningu dziecka. Widać moje wewnętrzne dziecko się już zestarzało i nie przejmuje się leśnymi straszydłami.

Zakazany port (4,5/5) - też na pewno trafi na prywatne top 10 tego roku. Przygoda, statki, abordaże, skarb i dużo więcej. Piękna kreska, która wygląda jak zwykłe, niedokończone szkice na pierwszy rzut oka, ale niesamowicie dopracowane i pełne szczegółów.

Lucyfer (3/5) - zupełnie obojętny dla mnie tytuł. Oczekiwałem czegoś zupełnie innego - myślałem, że więcej czasu Lucyfer będzie spędzał w swoim klubie i rozgrywał ludzi wg swoich upodobań. Podobno na koniec się to wszystko układa w jakąś misterną, kompletną historię. Ale jednak pasuję. Za to sięgnąłem znowu po Sandmana i 5 tomów pękło sam nie wiem kiedy (między meczami, w czasie meczów).

Rozbitkowie czasu - w trakcie czytania. Fabularnie jest różnie. Główny wątek (tysiącletnia hibernacja) nawet ciekawy, ale kolejne przygody, dziwne postaci, cywilizacje itd. przypominają trochę KiK w kosmosie. Taki chyba urok tzw. space opery, że można ją ciągnąć bardzo długo. Rysunki piękne. Wydanie również. Skusiłem się na niezłej promocji na allegro. Mam nadzieję, że historia będzie podążać do jakiegoś satysfakcjonującego końca.

Przybysz - jeszcze przede mną. Znalazłem za śmieszne pieniądze na allegro. Miał być uszkodzony, a przy tym co czasami widzę na forum to niemal mint.

Wakacje raczej na spokojnie. Jesień pewnie przyniesie coś do poczytania.
Trwa zabawa w wybieranie komiksów, które koniecznie trzeba przeczytać. Jeśli lubisz takie akcje, to zajrzyj tutaj:
https://forum.komikspec.pl/komiksowe-top-listy/100-komiksow-ktore-musisz-przeczytac-(przed-smiercia)/

Offline Death

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #366 dnia: Nd, 04 Lipiec 2021, 13:56:13 »
3.5/5 to 7/10. Czyli w Tajemniczym ciemnym lesie trochę jednak chwyciło. Ocena wysoka, a opinia jakby było max 4/10. :)

Offline perek82

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #367 dnia: Nd, 04 Lipiec 2021, 14:37:09 »
Moja skala to jak ze szkoły od 2 do 5.
Może rzeczywiście opis trochę zbyt negatywny ale też miał oddać rozczarowanie (bardziej sobą niż komiksem chyba).
Trwa zabawa w wybieranie komiksów, które koniecznie trzeba przeczytać. Jeśli lubisz takie akcje, to zajrzyj tutaj:
https://forum.komikspec.pl/komiksowe-top-listy/100-komiksow-ktore-musisz-przeczytac-(przed-smiercia)/

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #368 dnia: So, 24 Lipiec 2021, 10:13:53 »
  Podsumowanie czerwca. W tym miesiącu praktycznie tylko zakończenie kolekcji Conan oraz nadrabianie jedynej pozostałej czyli Superbohaterów Marvela. Z racji tego, że nie potrafiłem rozsądnie poustawiać tytułów w punktach tym razem wszystko odbędzie się bezpunktowo.  UWAGA!!! jak zwykle mogą wystąpić SPOILERY!!!


 "Conan Barbarzyńca Kolekcja tom 75" - Roy Thomas, John Buscema i inni. Ostatni tom kolekcji w którym znajdziemy tylko dwie historie. Pierwsza to dokończenie sagi z Valerią oraz Grimą rozpoczęta kilka tomów wcześniej i na szczęście trochę rozsądniej i bardziej interesująco napisana niż poprzednie części, chociaż ostateczna konfrontacja jest nieco rozczarowująca. Druga to "Córka Raktavashi", która stanowi konwersję opowiadania pt. "Córka Erlik Chana" z innym bohaterem stworzonym przez Roberta E. Howarda czyli El Borakiem - Francisem Gordonem na świat Hyboryii (można je przeczytać w języku polskim, dawno temu było wydane u nas). Nie jestem pewien, ale głowę bym dał, że jedna taka przeróbka już się w kolekcji znalazła. Sama nowela bardzo fajna i doskonale wpisuje się w conanowe klimaty, przebiegli kapłani, damy w opałach, zdradzieccy towarzysze, bandy rabusiów oraz skarby do zdobycia doskonale się ze sobą komponują. Tom zdecydowanie lepszy niż kilka poprzednich, ale z pewnością nie dorównujący tym najlepszym w kolekcji. Ta kolekcja była naprawdę rewelacyjna a poziom niektórych komiksów zaskakująco wręcz wysoki. Pomimo to odetchnąłem trochę z ulgą po zamknięciu ostatniej strony. To jednak 75 tomów dosyć podobnych do siebie historii a spadku poziomu na sam koniec trudno było nie zauważyć. Mimo wszystko to była fantastyczna podróż przez czasy "...kiedy oceany pochłonęły Atlantydę z jej błyszczącymi miastami...a wojownik o posępnym spojrzeniu przybył...by swymi obutymi w sandały stopy deptać błyszczące klejnotami trony Ziemi." , teraz trochę odpoczynku i trzeba się będzie zapoznać z egmontowymi wypustami od Marvela i Dark Horse. Ocena (za ostatni tom) 7/10.


 "SM tom 76 - Excalibur" - Chris Claremont, Alan Davis. Kolejny brytyjski wynalazek ze stajni Marvela, czyli grupa superbohaterów - mutantów, która związuje swoje losy z Wielką Brytanią. Akcja rozpoczyna się po którymś tam z kolei wielkim evencie w którym po raz kolejny zabici zostali X-Men, nie wpływa to dobrze na morale dwóch pozostałych przy życiu członków ekipy czyli Kitty Pride i Nightcrawlera a także Kapitana Brytanii, który stacza się w alkoholizm zapijając ból po utracie swojej siostry Betsy. Mniejszym lub większym przypadkiem grupka przyjaciół wśród których znajdą się również Meggan - zmiennokształtna dziewczyna Kapitana oraz Rachel Summers nowa Phoenix zetrą się z drużyną dziwacznych istot, będących podwładnymi Opal Luny Saturnyne byłej kochanki Braddocka, ścigającej Rachel z oczywistych powodów. Konfrontacja pójdzie im na tyle dobrze, że postanowią zamieszkać razem i spróbować wypełnić pustkę po martwych przyjaciołach. Czasu do nacieszenia się nowym towarzystwem nie będzie wiele, bo tropem znowuż Rachel idą dziwaczne stwory zwane Wojwilkami wysłane przez naczelnego producenta Mojoworldu aby sprowadzić z powrotem jego największą gwiazdę filmową. Dalej szybka rozprawa z Juggernautem i starcie z Arcadem i jego bandą dziwolągów w kolejnym Murderworldzie. Rysunki Davisa świetne, zawsze go ceniłem jako faceta od ołówka i tutaj nie zawodzi. Styl przywodzi na myśl nieco Johna Byrne, ale Davis ma większe tendencje i chyba nieco więcej fantazji do rysowania bardziej odjechanych rzeczy. Więcej tu zabawy kadrem, więcej dziwacznych projektów, więcej humoru. Tak czy inaczej zarówno Davis jak i Claremont starali się wyraźnie aby ich dzieło odróżniało się od stylu panującego wtedy w komisach Marvela i zdecydowanie bliżej ich produkcji do moore'owskiego Kapitana Brytanii. Komiks zaczyna się jako pełnokrwisty horror aby dosyć szybko przejść w na poły slapstickową na poły błyskotliwie absurdalną komedię połączoną z obyczajowym serialem, wypełnioną dziwacznymi przygodami i jeszcze bardziej dziwacznymi postaciami a jednocześnie nie stroniącą od wątków romansowych ze zwrotami fabularnymi godnymi Zbuntowanego Anioła. Co dosyć interesujące komiks, jest (jak na mój gust, może ktoś to odbiera inaczej) w sposób bardzo ale to bardzo delikatnie, perwersyjny (jak na Marvel). Summers prowadzana na smyczy w tym skórzanym stroju z kolcami, Nightcrawler obmacujący wróżkę Meggan, przyjaciółka Kapitana Brytanii Courtney porwana przez Arcade'a przebrana za małą Alicję z Krainy Czarów, kilka postaci znajdujących się w kadrach nago (oczywiście bez pokazania "wrażliwych" punktów), ot ten komiks pozwala sobie na nieco więcej niż to do czego się przyzwyczaiłem. Zdecydowanie jeden z ciekawszych komiksów tej kolekcji, jeden z gatunku tych o których człowiek myśli "mogliby wydać to dzisiaj w całości", oryginalny nawet po upływie tych 30 lat. Ocena 7+/10.


 "SM tom 77 - Venom (Flash Thompson)" - autorzy różni. Tom dosyć niestandardowo dla kolekcji podzielony na trzy części. Pierwszy zeszyt pochodzi ze Spider-Mana i ukazuje nam historię utraty nóg przez Flasha, są podniosłe teksty, są powiewające flagi, Flash dokonujący bohaterskich czynów oczywiście cały czas czerpie wzory ze swojego największego idola. Całkiem sympatyczny zeszycik, chociaż jak ktoś jest mocno uczulony na patos to może się odbić. Drugi to początek serii Venom vol.2 który był już u nas wydany w ramach WKKM, historyjka to raczej rozwalanka jak na Marvel dosyć brutalna. Trzecia najdłuższa to kręcące się niedaleko gatunku horroru (chociaż są oczywiście komediowe momenty), historia wyciągnięta z jakiejś dalszej części tego samego runu w którym Flash rozpocznie nowe życie w Filadelfii gdzie przyjdzie mu się zmierzyć z alkoholizmem, jakimiś robo-kosmicznymi pasożytami oraz Toxinem czyli Eddie Brockiem połączonym z nowym symbiontem. Dwie pierwsze części przyzwoite, trzecia najdłuższa, sprawiająca wrażenie najbardziej kompletnej  i chyba najlepsza. Flasha da się polubić, można się czasami uśmiechnąć a i kibicować mu nietrudno, to jedna z tych postaci w Marvelu która przeszła strasznie daleką drogę. Pod względem wizualnym wszystkie trzy części prezentują się również nieźle, w pierwszym zeszycie rysunki Kitsona charakteryzują się sporą dozą realizmu (realizmu "marvelowskiego" czyli wiadomo takiego nie do końca), w drugim segmencie rysunki Tony Moore'a przede wszystkim zwracają uwagę na swoją szczegółowość oraz momentami pewną karykaturalność chociaż łączącą się również z realizmem. W przeciwieństwie do trzeciego fragmentu rysowanego przez Declana Shelveya, którego to talentu jestem wielkim fanem, mocno uproszczone, nie narzucające się specjalnie z koniecznością odwzorowywania doskonałych szczegółowych anatomicznych, za to skupiające się bardziej na tym aby wyglądać fajnie z tym swoim sznytem komiksu niezależnego po prostu cieszą oko. Nie jest to może poziom Moon Knighta, ale jest naprawdę "spoko". Cóż nie jest to komiks po którego przeczytaniu nie mogłem w nocy spać, myśląc o tym że koniecznie muszę przeczytać całość. Ale jakby Egmont wydał coś takiego po taniości w miękkiej okładce po dwa, trzy tomy naraz to bym się solidnie zastanowił nad zakupem. Ocena 6+/10.


 "SM tom 78 - Alpha Flight" - Chris Claremont, John Byrne. Wystarczy spojrzeć na nazwiska obydwu twórców by zgadnąć, że mamy do czynienia z dziełem genialnym. Żarcik oczywiście, duet pisał na różnym poziomie aczkolwiek ich nazwiska były z reguły gwarantem co najmniej przyzwoitej zabawy i tak jest w tym przypadku a nawet odrobinę lepiej. AF, czyli grupę kanadyjskich superbohaterów spowinowaconych z programem Weapon X poznajemy w jednym zeszytów X-Men, który z racji urwania w środku akcji jest totalnie zbędny. Dalej dostajemy kilka pierwszych zeszytów ich samodzielnej serii, która wypada naprawdę fajnie. Czuć, że autorzy próbowali nieco podkreślić różnice dzielące obydwa kraje i obydwa społeczeństwa i dla mnie jako nieobeznanego w temacie wychodzi to całkiem ok. Więcej tutaj mamy magii, jakieś indiańskie demony, starożytni bogowie śpiący pod lodem, pradawne statki kosmiczne gdzieś na śnieżnych pustkowiach, takie klimaty, nieco old-schoolowe ale i dzisiaj jak najbardziej strawne. Sama drużyna także wydaje się w porządku, śnieżna bogini z umiejętnością przekształcania w gorącą laseczkę (o lodowatych manierach) lub różnego rodzaju zwierzęta, atletyczny karzeł (tu jest nie do końca jasne, Puck jest z pewnością mutantem ale w tym komiksie twierdzą, że nie ma żadnych nadnaturalnych zdolności tylko jest atletą, no sorry ale bycie niewiarygodnie wyszkolonym a akrobatyce karłem to nie są chyba najwspanialsze predyspozycje do takiej roboty tak na zdrowy rozsądek), doktorek zamieniający się w Yeti, indiański szaman, rybo-dziewczyna rodem z Lovecrafta, rodzeństwo w którym jedna osoba jest nienormalna a łączące ich więzy wydają się momentami niestosowne. Jednym słowem ekipa jest jednocześnie i dziwna i fajna. Dosyć interesującym jest fakt, że obydwaj panowie najpierw zajęli się przedstawieniem drużyny toteż na przestrzeni tych siedmiu zeszytów raczej rzadko zobaczymy ich działających razem a każdy zeszyt skupi się na orignie lub przedstawieniu jakiejś solowej przygody (niestety zabrakło miejsca dla Sasquatcha). Za rysunki odpowiada Byrne i tyle wystarczy. Ocena 7/10.


 "SM tom 79 - Miles Morales Ultimate Spider-Man" - Brian Michael Bendis, Sara Pichelli. Peter Parker Spider-Man trafia do świata Ultimate gdzie natyka się na Milesa Moralesa. Tyle o fabule mniej więcej wystarczy. Przez większość tomu szczerze mówiąc nieco się nudziłem, takie to standardowe łubu-dubu z Mysterio i jego iluzjami oraz jeszcze bardziej standardowy pojedynek pomiędzy dwoma herosami (pomysł że Miles wygrałby z Peterem pojedynek na pięści wydaje się mocno abstrakcyjny). Już byłem przekonany, że tom dołączy do tych z zakładki "Przeminęło z wiatrem", ale Bendis na zeszyt-dwa przeskakuje w tryb, który zna i lubi, czyli kontakty i więzi łączące postaci oraz soczyste dialogi. Czytanie dialogów pomiędzy Peterem, Milesem, Tony Starkiem i Nickiem Furym (żart o jego wyglądzie całkiem zabawny) to czysta przyjemność. Spider-Man pytający się przypadkowych ludzi co się stało z jego odpowiednikiem sprawia wrażenie autentycznie wystraszonego. A scena w której Peter udaje się do domu Cioci May jest doprawdy nacechowana potężnym ładunkiem emocjonalnym. Uśmiechniemy się na widok entuzjazmu Gwen, rozczulimy na widok May zszokowanej widokiem martwego przecież bratanka i zasmucimy na widok popłakującej w ukryciu MJ, znakomity fragment, Bendis potrafi grać w te gierki no i możemy w pełnej krasie ujrzeć zalety elseworldów. Niestety końcówka to znowu średniej jakości akcyjniak tym niemniej nie psuje efektu poprzednich stron. Sara Pichelli wywiązuje się ze swojej pracy przyzwoicie, zachwycać się nie ma czym, ale i odwracać wzroku z przykrością nie będziemy. Wygląd aktorów odwzorowany jest odpowiednio, no i autorce całkiem udatnie wychodzi odwzorowywanie emocji targających bohaterami, także plusik. I plusik dla całości, szkoda że większość to durnowata bijatyka, ale te nieliczne spokojniejsze fragmenty naprawdę potrafią nam to wynagrodzić. Cóż przyznam się, że od czasu do czasu przychodzi mi na myśl aby kupić tego Ultimate Spider-Mana tyle że krytycznie mała ilość miejsca na półkach oraz ilość tomów tej serii skutecznie mnie od tego powstrzymują. Ale czytanie tych próbek z kolekcji wcale, ale to wcale nie ułatwia mi trzymania się tego postanowienia. Ocena 6+/10.


 "SM tom 80 - Scarlet Spider (Ben Reilly)" - autorzy różni. Pierwszy zeszyt, czyli klasyczna legenda od Conwaya i Andru w którym zginął profesor Warren a świat poznał klona Spider-Mana oraz klona Gwen Stacy. Dalej przejdziemy do głównego dania tomu. tzn. w normalnym trybie przeszlibyśmy do głównego dania, bo znajdziemy tu zajmującą większość miejsca w niniejszym albumie mini-serię Odkupienie, dziejącą się już pod koniec słynnej Sagi Klonów. Odkupienie opowiada o powrocie Kaine'a czyli nieudanego klona Spider-Mana do Nowego Jorku w celu zemsty na Benie Reillym czyli prawdziwym Spider-Manie. I tak na zdrowy rozsądek stanowi całą Sagę Klonów w pigułce, biorąc pod uwagę pierwszy ramotkowy zeszyt, jeżeli wystarczająco się skupimy nad Odkupieniem to uda nam się wyklarować całość tego eventu. A ten wprost zachwyca rozmachem głupoty, która złożyła się na budowę tej piramidalnej bzdury, która to powinno być dla wszystkich oczywiste, że nie przejdzie ale mimo wszystko jednak takim oczywistym nie było. O ile rzeczona seria jest jakby streszczeniem, to da się ją samą w sobie streścić w dwóch słowach "Wszyscy cierpią". Nie wiem ile razy słowo cierpienie pada w tym komiksie, ale bardzo dużo razy to napewno. Cierpi Kaine, cierpi Ben Reilly, cierpi Janine dziewczyna Bena która pojawia się znikąd (żeby czytelnicy nie czuli się za bardzo nieswojo również ruda jak MJ i równie ślicznotka tyle, że w bardziej dziewczęcym stylu), cierpi Flash Thompson (krótkie, ale bardzo dobre cameo) no i cierpią policjanci notorycznie okładani podczas napadów szału których dostają obydwaj pajęczy bohaterowie niewątpliwie z powodu cierpienia. Przez większość czasu jest noc i nieustannie leje deszcz niczym w Blade Runnerze, jest mroczno, straszno i ponuro. O dziwo historia kończy się czymś na kształt happy-endu, Benowi udaje się przekonać Kaine'a aby nie popełniał samobójstwa i oddał w ręce policji a Janine robi to sama (ona oczywiście też ma swoje mroczne tajemnice), na szczęście są okoliczności łagodzące. Tak czy inaczej przechodzimy do creme de la creme tomu osiemdziesiątego czyli sławetnej Nocy Goblina, jednego z najgenialniejszych w historii retconów. Marvel dokonał czegoś absolutnie fantastycznego ten komiks aż krzyczy "Co my nie damy odkręcić czegoś o czym czytaliście przez ostatnie ponad dwa lata w praktycznie we wszystkich naszych tytułach, w jednym zeszycie!!!??? No to ku...a patrzcie!!!". Czyli wielki powrót zabitego jeszcze na początku lat siedemdziesiątych Normana Osborna, który okazuje się przez ten czas ukrywał się w kiblu u Petera Parkera i jednoczesne skasowanie całej Sagi Klonów. Za rysunki w Odkupieniu odpowiada Mike Zeck i nie jest to najlepsza rzecz jaka wyszła spod jego ręki, komiks nie wygląda źle, na plus napewno słodziutka Janine oraz odrażający Kaine, Ben nie wiedzieć dlaczego na większości kadrów wcale nie jest podobny do Petera, średnio też wypadają "ujęcia" na których Zeck próbuje odwzorować McFarlane'owe wygibasy. W Nocy Goblina rysownikiem jest Romita Jr., ma on fanów, ma przeciwników ja raczej do fanów należą a tutaj John był jeszcze w wysokiej formie (chociaż może nie tak jak w Daredevilu), widok Osborna pędzącego w pełnym rynsztunku, robi wrażenie. Cóż żebyśmy się źle nie zrozumieli, nie odradzam tego komiksu. Więcej każdy fan Pająka powinien go conajmniej przeczytać o ile nie posiadać w bibliotece, jest nie tylko megaważny dla historii tej serii (Peter i MJ tracą dziecko), ale i stanowi niewiarygodnie kuriozalny eksponat. Po prostu nawet abstrahując od treści, nie jest on zbyt dobry sam w sobie, jest tam jakiś pomysł ale to jest zbyt rażąco jednostajne. Podejrzewam, że prędzej czy później (raczej później ale jednak) Saga Klonów zostanie u nas wydana i ten tom ujawnił mi tutaj kolejną swoją zaletę, tak jak uwielbiam klasyczne komiksy tak ten odpuszczę, jeszcze żeby to się zamknęło w tomie dwóch to może bym przetrwał, ale skoro ta drama na ok. 170 stronach tak mnie wymęczyła to 20 razy więcej tego samego nie przetrwam. Ocena (plusik za Normana Osborna, uwielbiam Normana Osborna) 5+/10.

 "SM tom 81 Quasar - Wendell Vaughn" - Mark Gruenwald, Paul Ryan, Mike Manley. Marvel pozazdrościł DC Green Lanterna i stworzył swojego własnego. Wendell agent SHIELD, który mimo doskonałych wyników nie nadaje się na polowego agenta z powodu braku agresji wchodzi przypadkiem w posiadanie kosmicznych bransolet pozwalających mu na manipulowanie energią kwantową, latanie z kosmicznymi prędkościami, tworzenie świetlnych konstruktów i inne wiadome duperele. Bransolety są własnością jakiegoś pradawnego kosmity, który mieni sam siebie strażnikiem wszechświata i wyznacza sobie kolejnych czempionów do obrony pokoju w tymże wszechświecie, kolejnym okaże się właśnie Wendell. Znaczy się sprawa jest jasna a jak zobaczymy że tytułowy bohater ukrywa swoją superbohaterską tożsamość zaczesując włosy do tyłu i zakładając okulary będzie jasna jeszcze bardziej. Całość w sposób typowy dla lat wydania nie jest proceduralem a każdy zeszyt postawi kosmicznego policjanta przed innym zagrożeniem, niemniej spaja je jednak pewien ciąg fabularny. Eon czyli właściciel bransolet twierdzi, że na Ziemię przybędzie jakiś straszliwy kosmiczny przeciwnik aby ją zniszczyć, dlatego Wendell musi latać po naszej planecie i spotykać się wszystkimi istotami pozaziemskimi (część znana) co da mu okazje do przeżywania przeróżnych przygód. Manley jako rysownik jest u nas znany więc nie ma nad czym deliberować, styl rysunków prosto z przełomu lat 80-90 bez żadnych udziwnień i prób przełamania schematów, ale przyjemny dla oka. Cóż nie polecałbym komiksu z pewnością komuś, kto nie lubi komiksu superbohaterskiego z tamtego okresu, to całkowicie klasyczny przedstawiciel gatunku ze sporą ilością tekstów i niespiesznym prowadzeniem scenariusza, powiedziałbym nawet że z lekka zapóźniony do swoich czasów, jakbym nie znał daty powstania to bym strzelał że to mniej więcej 85-86 rok. A sam Quasar całkiem sympatyczny chociaż taki trochę lelum polelum. Ocena 6+/10.


 "SM tom 82 - Thunderbolts" - Kurt Busiek, Mark Bagley i inni. Marvel znowu pozazdrościł czegoś DC, tym razem nie konkretnego bohatera a całej grupy Suicide Squad. Co dosyć interesujące, Thunderbolts na początku kariery nie działali na wzór swojego pierwowzoru, ale jako grupa faktycznych złoczyńców podszywająca się pod grupę bohaterów. Sprawę ułatwia im fakt, że ich działalność rozpoczyna się tuż po walce z istotą zwącą się Onslaught w czasie której zginęło po raz n-ty większość Avengers oraz Fantastyczna Czwórka a połowa Nowego Jorku legła w gruzach. W tymże mrocznym czasie Baron Zemo szef Mistrzów Zła wpada na w sumie niegłupi pomysł dokonania rebrandingu swojej wiecznie kopanej po tyłkach drużyny i wypełnienia luki na rynku po martwych herosach celem wkradnięcia się w łaski społeczeństwa i rządu aby uzyskać dostęp do wszelkich zasobów w postaci technologii i informacji. Wspominać chyba nie trzeba, że początkowe efekty są bardziej niż dobre Thunderbolts są świeży, fajni, dobrze wyglądają, lubią się fotografować i udzielać wywiadów z jednej strony odwołują się do patriotyzmu z drugiej mają odpowiednią ilość luzu i bezczelności a ich działalność przynosi wymierne efekty. Sytuacja zaczyna się komplikować w momencie gdy drużyna przygarnie (z powodów reklamowych oczywiście) sierotkę z supermocami nie mającą pojęcia o niecnych zamiarach swojej nowej rodziny nazywającą się Jolt a część drużyny zacznie przejawiać oznaki tego, że życie superbohatera wcale nie sprawia im szczególnej nieprzyjemności. Wodę w tym stawie zacznie na dodatek mącić zastępczyni Zemo czyli Moonstone mająca sprawować psychologiczną opiekę nad przebranymi złoczyńcami, która zacznie prowadzić swoją własną grę. Za Bagleyem nigdy nie przepadałem i ten tom raczej nie zmieni tego faktu. Chociaż nie ma się jakoś strasznie czegoś czepiać (może z wyjątkiem tego że od czasu do czasu zobaczymy niesymetryczne zwłaszcza gdy przyjdzie narysować je pod kątem twarze). No może jeszcze kretyńskich w niektórych przypadkach projektów kostiumów, ale wiadomo lata 90-te. No i tutaj przechodzimy do clou programu, jak dla mnie ten komiks jest żywym zaprzeczeniem teorii której nigdy nie byłem fanem, że komiks superbohaterski ma się niezbyt dobrze bo jest już zajechany tematycznie i brakuje w nim nowości. W Thunderbolts nie ma praktycznie nic oryginalnego (dobrze może pomysł villainów przebranych za herosów był oryginalny wtedy, ale dzisiaj nie robi już specjalnego wrażenia), za to wszystko jest wykonane na naprawdę dobrym poziomie. Bohaterowie są interesujący, dają się polubić lub wręcz odwrotnie i każdy z nich ma swoje własne motywacje, proporcje akcji oraz elementów "gadanych" dobrane są idealnie, Busiek doskonale zdaje sobie sprawę kiedy momenty w których fabuła lekko się leni przerwać kolejnym zwrotem fabularnym i dorzuca nowe wątki z odpowiednią częstotliwością. Po prostu nie każdy komiks musi odkrywać koło na nowo, czasami wystarczy aby zabrał się za niego po prostu ktoś z talentem do tego fachu. Kurcze kolejna naprawdę fajna seria którą chciałoby się w całości i na którą akurat w tym przypadku nie ma raczej żadnych szans. Ocena 7+/10.


  "Deadpool tom 9 - Wszystko Co Dobre" - autorzy różni. Tom kończący przygody Deadpoola w linii czasowej obowiązującej w Marvel Now. Wade jedzie na Bliski Wschód i bierze udział w zadymie w której Roxxon to ci źli a arabscy terroryści to ci dobrzy (plus za jednego z moich ulubieńców Omega Red). Dalej będzie końcowa krwawa rozwałka organizacji Ultimatum i ich szefa (nowego) Flag Smashera. Poziom obydwu wątków zbyt wysoki nie jest (rzekłbym raczej niski) tym niemniej nie jest to coś czego się nie spodziewałem po ostatnim tomie co do którego raczej nie było wątpliwości, że pewne sprawy będą musiały się rozwiązać poprzez bezsensowną przemoc. Niemniej ostatnie dwie strony, przynajmniej dla mnie były mocno zaskakujące (chociaż gdzieś tam ktoś tam coś tam napomykał), ale cóż tak to jest jak się nie czyta flagowego tytułu wydawnictwa i raczej pomija eventy. Resztę tomu dopełnia kilka krótkich opowiadanek i z wyjątkiem tego w którym Shiklah nadrabia swoją nieznajomość XX wiecznej kultury i tej z nowym psem Preston raczej marnej jakości. Rysunki z gatunku "ujdzie" za pierwsze dwa zeszyty odpowiada Mark Brooks i ten jego kompletnie bezpłciowy styl mający trafiać do 12-latków z mocno widocznym komputerowym nakładaniem kolorów kompletnie mi nie pasuje, chociaż w porównaniu do tego co się odjaniepawlało w poprzednim tomie wygląda niemal dobrze. Dalej na szczęście jest już lepiej. Cóż, niespecjalnie porywająca lektura na szczęście w porównaniu do poprzednich tomów nieco lepszej jakości. Ocena 5+/10.


  "Deadpool tom 10 - Deadpooliana" - autorzy różni. Ostatni tom Deadpoola wydany w ramach Marvel Now, dziejący się już poza główną linią fabularną zbiór opowiadań z różnych okresów życia Najemnika z Nawijką. Do połowy tomu było naprawdę fajnie, całkiem niezła historyjka w której Deadpool i jego ulubieniec (drugi) Spider-Man ścigają Kameleona, druga jeszcze fajniejsza z Deadpoolem wynajętym do zlikwidowania Brute Force czyli grupy zwierząt zamieniających się w pojazdy (poszukałem w internecie, faktycznie kiedyś ktoś w Marvelu wpadł na tak absurdalny pomysł i dostało to to własną serię), aczkolwiek ostrzegam że jest strasznie niedorzeczna. Kolejna z postarzałym wtedy Kapitanem Ameryką (to ten pierwszy) i poszukiwaniami resztek martwego Logana również zacna. I to jest połowa tomu, drugą jest najdłuższa nowela w której Wade wraz z Thanosem poszukują Śmierci i ta kompletnie nie przypadła mi do gustu, powtarzalne żarty niespecjalnej jakości, fabuła tak bardzo cierpiąca na ADHD że ciężko się na niej skupić. Wizualnie komiks wygląda po prostu nieźle a w porównaniu do ostatnich tomów fantastycznie. Cóż w sumie seria podobała mi się jako całość i na półce zostawiam, ale już chyba nie mam ochoty na więcej przygód Wade'a Wilsona, nie wiem może jak wyjdzie coś o jakichś genialnych opiniach to się skuszę. Ocena 6/10.


Online misiokles

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #369 dnia: So, 24 Lipiec 2021, 10:24:07 »

 "SM tom 78 - Alpha Flight" - Chris Claremont, John Byrne. Dosyć interesującym jest fakt, że obydwaj panowie najpierw zajęli się przedstawieniem drużyny toteż na przestrzeni tych siedmiu zeszytów raczej rzadko zobaczymy ich działających razem a każdy zeszyt skupi się na orignie lub przedstawieniu jakiejś solowej przygody (niestety zabrakło miejsca dla Sasquatcha)

Czytałem ten run w oryginale i nie wiem, w którym miejscu ucina się w SBM, ale fakt - właściwie do końca runu Alpha Flight rzadko działają razem, ale... też mnie to ujęło jak twórcy poradzili sobie z rozstawieniem postaci i prowadzeniem ich własnych plotów. Dla mnie to komiks o drużynie superbohaterów, która właściwie nie ma czasu być drużyną :)

Offline Nawimar III

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #370 dnia: Śr, 04 Sierpień 2021, 16:15:42 »
Lipiec
 
Lampart – zdawać się mogło, że przez kilkanaście lat prezentacji komiksowych fabuł przybliżających losy tzw. Żołnierzy Niezłomnych temat ulegnie kolokwialnemu „przegrzaniu”. Przynajmniej na ten moment tak jednak nie jest, bo w tym kontekście wciąż pozostało mnóstwo historii do opowiedzenia. Stąd wspólna inicjatywa księdza Roberta Bartosika i Mieczysława Skalimowskiego może tylko cieszyć. Wszak tym sposobem kolejny przedstawiciel Podziemia Niepodległościowego - tym razem w osobie Adama Ratyńca ps. „Lampart” - doczekał się swoistego, komiksowego epitafium.
 
Hellblazer Jamie’ego Delano t. 1
– co prawda długo się zeszło, ale w końcu jest! Parający się okultyzmem „szpaner i tani kanciarz” (wedle słów własnego ojca) nareszcie w swojej najbliższej oryginałowi wersji! Fantastycznie jest poczuć znowuż nastrojowość towarzyszącą mi w trakcie lektury przejawów tzw. starego dobrego Vertigo. Zdecydowanie chcę więcej.

Superbohaterowie Marvela: Kitty Pryde – fachowa, jakościowo ponadczasowa opowieść „debiutancka” bohaterki tego tomu niezmiennie wypada znakomicie. Co by nie mówić ma się przecież do czynienia z pochodną talentów jednego z najbardziej udanych duetów w dotychczasowych dziejach superbohaterskiego komiksu w osobach Chrisa Claremonta i Johna Byrne’a. Druga z przybliżonych w niniejszym zbiorze – tj. „Kitty Pryde i Wolverine” – ma już się nieco gorzej z racji nieco pretekstualnego zawiązania fabuły oraz mocno archaicznej warstwy plastycznej. Niemniej im dalej tym lepiej i od pewnego momentu nawet już nie żal, że Al Milgrom, miast rysować po swojemu, zupełnie niepotrzebnie usiłował stylizować się na wczesnego Franka Millera.
 
Z archiwum Jerzego Wróblewskiego t.14 – o tym, że mistrz Jerzy uwielbiał tworzyć westerny nikogo spośród osób choćby pobieżnie zaznajomionych z jego twórczością przekonywać nie trzeba. O tym jednak, że przejawiał także atencje wobec produkcji Marvela z udziałem takich osobowości jak Rawhide Kid czy Two-Gun Kid wie już nieco mniej osób. Pierwsza z zawartych w tym zbiorku opowieści („Dexter”) idealnie oddaje to zjawisko. W drugiej natomiast wraz z rzutkim bohaterem „Mściciela” stajemy się świadkami zmagań poddanych Władysława Łokietka z mocno problematycznymi Krzyżakami. Bardzo się cieszę, że ta inicjatywa jest kontynuowana.

Punisher MAX t. 10 – jako że w przypadku tej propozycji wydawniczej mamy do czynienia ze swoistym „składakiem” gromadzącym tzw. opowieści różnej treści toteż różna też jest ich jakość. W ogólnym jednak rozrachunku rzecz wypada co najmniej nieźle, a „Franciszek Zamecki” jest tu sobą i czyni to w czym jest najlepszy. Do tego kilka plastycznych niespodzianek takich jak udział w tym przedsięwzięciu m.in. znanego z albumu „Castaka” Das Pastorosa oraz sprawdzonego w twórczym „boju” Laurence’a Campbella.
 
Bazyliszki t. 1 – retro-kryminał to konwencja ostatnimi laty niemiłosiernie eksploatowana. Stąd w trakcie lektury tej pozycji trudno było mi opędzić się od znużenia. Tym trudniej, że wiodąca intryga (której w gruncie rzeczy jakby nie było…) nie „iskrzy” i nie przekonuje, a i zestaw osobowości z których uczyniono obsadę tego projektu przynajmniej na obecnym etapie jego rozwoju prezentuje się bezbarwnie. Co więcej nie tylko dlatego, że współpracujący z Tobiaszem Piątkowskim (tj. scenarzystą „Bazyliszków”) Wiesław Skupniewicz zdecydował się na zastosowanie w warstwie kolorystycznej monochromatyzmu. Swoją drogą ów zabieg stylistyczny, zapewne zmierzający do uczynienia z tej pozycji komiksowej emanacji filmowych czarnych kryminałów, odebrał przedwojennej Warszawie przywoływany w pamiętnikach z epoki jej witalny koloryt. Choć gwoli ścisłości skrupulatnie rozrysowane elementy składowe świata kreowanego to zdecydowanie najmocniejsza strona tego przedsięwzięcia.

Cartland – wydanie zbiorcze 2 – „Tajfun” na Dzikim Zachodzie powraca i nie ukrywam, że ta okoliczność bardzo cieszy. Pod względem dosycenia w gwałtowne zwroty akcji nie jest to co prawda klasa „Blueberry’ego” (tj. westernu optymalnego). Niemniej także czytelnicy wspólnego dokonania duetu Charlier/Giraud nie powinni doznać zawodu. Przyczyniają się do tego nie tylko fabularne zawiłości, ale też skrupulatna i fachowa kreska. Dla fanów tego typu produkcji jak wspomniany chwilę temu klasyk tudzież „Durango” i „Buddy Longway” lektura wręcz wskazana.
 
Kapitan Ameryka t.5 – zbiór może nie aż tak udany jak poprzedni acz trzyma ogólnie wysoki poziom zaproponowany przez Eda Brubakera. Znowuż mnóstwo udanie prowadzonych retrospekcji, dobry występ Batroca (zdecydowanie lepszy niż jego filmowej emanacji) oraz coraz lepiej radzący sobie w nowej roli Bucky Barnes. Do tego jeszcze jubileuszowy, 600-tny numer serii z całkiem ciekawym konceptem kompozycyjnym. Aż żal, że kolejny tom dopiero w przyszłym roku.
 
Jeremiah t.23 – najlepsza komiksowa postapokaliptyka wszechczasów (oczywiście w moim przekonaniu) niezmiennie ma się bardzo dobrze. Hermann po mistrzowsku operuje wypracowaną przezeń techniką syntezy szkicu i malarstwa, a przy okazji dba o spójną wizję świata przedstawionego prezentując kolejną enklawę ludzkości odbudowującej się po druzgocącym konflikcie. Teoretycznie wszystko to już było. A jednak pomimo tego nie sposób raz jeszcze nie docenić kunsztu tego autora. Krótko pisząc realizacja bez choćby śladowych słabych stron.
 
Superbohaterowie Marvela: Gambit – rozbuchanie na miarę lat 90. w pozytywnym rozumieniu tego słowa. Zebrane w tym tomie opowieści raczej na długo w pamięć nie zapadną; niemniej w kategorii tzw. rozrywkowca do którego być może pewnego dnia się powróci rzecz sprawdza się w całej rozciągłości.
 
Wonder Woman Grega Rucki t.3 – dopełnienie stażu współautora „Gotham Central” w miesięczniku „Wonder Woman vol.2” to solidna i fachowa robota, acz nie zachwyca w równym stopniu jak miało to miejsce przy okazji poprzednich dwóch zbiorów. Natomiast mini-seria traktująca o udziale Diany w wydarzeniu znanym jako Najczarniejsza Noc wypada potraktować w kategorii uzupełnienia albumu zawierającego tę właśnie opowieść. 

Stumptown cześć czwarta
– według deklaracji twórców tej serii niniejsza jej odsłona miała być jej „wystrzałowym” wręcz zwieńczeniem. Pech w tym, że jakoś tego nie zauważyłem. Być może w tego względu, że „Stumptown” od samego jej początku sprawiało na mnie wrażenie realizacji nużącej i wyzbytej choćby śladowego polotu. Do tego fatalnie prezentowała się warstwa plastyczna tego przedsięwzięcia. W moim przekonaniu nie inaczej sprawy miały się także tym razem i stąd bez choćby grama żalu pożegnałem się z tą propozycją wydawniczą.
 
Księżycówka t.3 – trochę już traciłem nadzieję co do możliwości wyprowadzenia fabuły tej serii na tzw. prostą. Azzarello bowiem (tj. szanowny jej pan scenarzysta) nie bardzo odnalazł się w roli kompilatora dwóch jakości gatunkowych jakimi są neonoir i horror. Tym razem jednak rzeczony zdecydował się skoncentrować na drugiej z wymienionych „opcji” co przysłużyło się zarówno spójności tej opowieści jak i jej nastrojowości. Ponadto znakomicie i bez choćby śladowej fuszerki zaprezentował się Eduardo Risso, którego efekt pracy przy okazji „Księżycówki” to przynajmniej w moim przekonaniu najbardziej udane osiągnięcie w jego dotychczasowym dorobku.
 
Faithless t.2 – wizja trawionego zdegenerowaniem środowiska dobrze opłacanej awangardy aspirującej do rangi objawień na firmamencie sztuki nowoczesnej wypada jeszcze bardziej dosadnie niż w tomie tę serię inicjującym. To zupełnie inny Azzarello niż ten, którego była okazja poznać za sprawą jego udziału w powstaniu m.in. „Wonder Woman” okresu „Nowego DC Comics!” (skądinąd bardzo udanej serii). Stąd tym bardziej warto sięgnąć po ów tytuł; także za sprawą rozedrganego (acz równocześnie spójnego i konsekwentnego) stylu autorki warstwy plastycznej.
 
Ars Gratia Artis. Malarstwo z dymkiem – jak dotąd nie byłem tego świadom, ale wygląda na to, że klasyka malarstwa europejskiego (i oczywiście nie tylko związanego z wspomnianym kontynentem) to jedynie skondensowany komiks! Odpowiadający za ten zbiór Grzegorz Weigt wykazał to zjawisko ze swadą, humorem i – jakkolwiek zabrzmi to pompatycznie - mądrymi refleksjami. Zdecydowanie nie warto przegapiać.

Offline Toranga

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #371 dnia: Śr, 04 Sierpień 2021, 16:35:08 »

 "SM tom 76 - Excalibur" - Chris Claremont, Alan Davis. Kolejny brytyjski wynalazek ze stajni Marvela, czyli grupa superbohaterów - mutantów, która związuje swoje losy z Wielką Brytanią. Akcja rozpoczyna się po którymś tam z kolei wielkim evencie w którym po raz kolejny zabici zostali X-Men, nie wpływa to dobrze na morale dwóch pozostałych przy życiu członków ekipy czyli Kitty Pride i Nightcrawlera a także Kapitana Brytanii, który stacza się w alkoholizm zapijając ból po utracie swojej siostry Betsy. Mniejszym lub większym przypadkiem grupka przyjaciół wśród których znajdą się również Meggan - zmiennokształtna dziewczyna Kapitana oraz Rachel Summers nowa Phoenix zetrą się z drużyną dziwacznych istot, będących podwładnymi Opal Luny Saturnyne byłej kochanki Braddocka, ścigającej Rachel z oczywistych powodów. Konfrontacja pójdzie im na tyle dobrze, że postanowią zamieszkać razem i spróbować wypełnić pustkę po martwych przyjaciołach. Czasu do nacieszenia się nowym towarzystwem nie będzie wiele, bo tropem znowuż Rachel idą dziwaczne stwory zwane Wojwilkami wysłane przez naczelnego producenta Mojoworldu aby sprowadzić z powrotem jego największą gwiazdę filmową. Dalej szybka rozprawa z Juggernautem i starcie z Arcadem i jego bandą dziwolągów w kolejnym Murderworldzie. Rysunki Davisa świetne, zawsze go ceniłem jako faceta od ołówka i tutaj nie zawodzi. Styl przywodzi na myśl nieco Johna Byrne, ale Davis ma większe tendencje i chyba nieco więcej fantazji do rysowania bardziej odjechanych rzeczy. Więcej tu zabawy kadrem, więcej dziwacznych projektów, więcej humoru. Tak czy inaczej zarówno Davis jak i Claremont starali się wyraźnie aby ich dzieło odróżniało się od stylu panującego wtedy w komisach Marvela i zdecydowanie bliżej ich produkcji do moore'owskiego Kapitana Brytanii. Komiks zaczyna się jako pełnokrwisty horror aby dosyć szybko przejść w na poły slapstickową na poły błyskotliwie absurdalną komedię połączoną z obyczajowym serialem, wypełnioną dziwacznymi przygodami i jeszcze bardziej dziwacznymi postaciami a jednocześnie nie stroniącą od wątków romansowych ze zwrotami fabularnymi godnymi Zbuntowanego Anioła. Co dosyć interesujące komiks, jest (jak na mój gust, może ktoś to odbiera inaczej) w sposób bardzo ale to bardzo delikatnie, perwersyjny (jak na Marvel). Summers prowadzana na smyczy w tym skórzanym stroju z kolcami, Nightcrawler obmacujący wróżkę Meggan, przyjaciółka Kapitana Brytanii Courtney porwana przez Arcade'a przebrana za małą Alicję z Krainy Czarów, kilka postaci znajdujących się w kadrach nago (oczywiście bez pokazania "wrażliwych" punktów), ot ten komiks pozwala sobie na nieco więcej niż to do czego się przyzwyczaiłem. Zdecydowanie jeden z ciekawszych komiksów tej kolekcji, jeden z gatunku tych o których człowiek myśli "mogliby wydać to dzisiaj w całości", oryginalny nawet po upływie tych 30 lat. Ocena 7+/10.


W Stanach wydali w tym roku (albo końcem ubiegłego) w Omnibusie, który zbiera serię do numeru #34, czyli całość runu Claremont/Davis plus kilka zeszytów z innymi rysownikami i trochę występów gościnnych w innych seriach.
A jest już zapowiedziany drugi tom, który będzie zawierać kolejne kilkadziesiąt zeszytów oryginalnej serii, w tym drugi run Davisa tym razem odpowiadającego również za scenariusz.

W Polsce raczej długo tego nie wydadzą (jeśli kiedykolwiek), bo jest wiele innych zaległości o wyższym potencjale sprzedażowym.

Offline Nawimar III

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #372 dnia: Wt, 31 Sierpień 2021, 16:39:01 »
Sierpień
 
Superbohaterowie Marvela: Nightcrawler – jeśli kogokolwiek interesowało czym w dobie funkcjonowania X-Men okresu rozpisywania ich przygód przez Jossa Whedona zajmował się Kurt Wagner to wraz z niniejszym zbiorkiem przynajmniej częściowo zaspokoją oni swoją ciekawość. A działo się całkiem sporo; do tego w wymiarze stricte przygodowym w dobrym guście. Dominacja motywów paranormalnych również wypadła przekonująco i tym samym otrzymaliśmy jeden z ciekawszych „mutanckich” tomów tej kolekcji. 

Władcy Chmielu t.8 – dwie dekady i dwa miesiące przyszło mi czekać na możliwość pełnego rozpoznania tej komiksowej inicjatywy. Historie obyczajowe to nie moja bajka, a jednak powstała za sprawą wprawnego pióra Jeana Van Hamme’a saga o belgijskich piwowarach okazała się odpowiednio zajmująca. Niniejszy tom to niejako dopowiedzenie niektórych, co bardziej istotnych wątków według zbliżonego schematu jak miało to miejsce przy okazji trzynastego tomu serii „XIII”. Solidne rzemiosło i dobre historie. Nawet jeśli momentami mamy do czynienia z tak nieciekawymi indywiduami jak znana m.in. z tomu drugiego Margrit.
 
Zagor: Zdrada – kontynuacja zmagań z podstępnymi Delawerami zachowuje poziom pierwszej odsłony tej klasycznej serii. Dzieje się zatem sporo, w szybkim tempie i nie bez okazjonalnych akcentów humorystycznych z udziałem Meksykanina Cico. Do tego wraz z dokończeniem rozpoczętej w pierwszym tomie opowieści otrzymujemy początek kolejnej. Wielbiciele komiksowych westernów z niemałym prawdopodobieństwem nie powinni doznać rozczarowania.
 
Superzłoczyńcy Marvela: Red Skull – dobre otwarcie mikro-kolekcji. Nie dość, że otrzymujemy przejaw wczesnej aktywności twórczej Jacka Kirby’ego (siódmy epizod „Captain America Comics” z tzw. okresu Timely) to jeszcze „poprawiono” ją historią z magazynu „Tales of Suspens” gdy „Król” był już w pełni swojej artystycznej mocy. Natomiast główna historia tomu, znacznie bliższa nam chronologicznie (tj. z roku 2003), choć swoją jakością nie zwala z nóg to jednak charakteryzuje się fachowością wykonania. Szkoda natomiast, że zabrakło znanej z „bohaterskich” tomów historii postaci, a miast tego przytrafiło się kilka edytorskich wpadek („Marsz żałobny Chopna”). W ogólnym jednak rozrachunku cieszę się, że doczekaliśmy się przedłużenia kolekcji właśnie o tomy z udziałem superzłoczyńców.
 
Start Trek Picard: Odliczanie
– sprawnie i fachowo rozpisana fabuła wprowadzająca do niezbyt niestety udanego serialu, który o dziwo jakoś „się obejrzał”. Romulanie na „pokładzie” to zawsze duży plus opowieści osadzonych w tym uniwersum i tak też sprawy mają się w tym przypadku. Warstwa plastyczna poprawna i bez przysłowiowych fajerwerków acz wykonana przez autorów, którzy najwyraźniej wiedzieli co robią. Do tego całkiem sporo materiałów dodatkowych. Miło, że komiksowe uniwersum „Gwiezdnej Włóczęgi” w końcu także i u nas stopniowo się rozrasta.
 
Dylan Dog: Czarne jezioro
– niestety znów daje o sobie znać absencja Groucho. Mimo tego somnambuliczna, duszna atmosfera tej odsłony serii kompensuje ów mankament. 

Green Lantern t.3 – Grant Morrison imitujący samego siebie z czasów realizacji przezeń serii „Doom Patrol vol.2” i „Animal Man vol.1”? Dlaczego nie! Do tego otrzymujemy jeszcze jeden przejaw zdrowego dystansu Hala Jordana wobec tzw. autorytetów, interesujące uzupełnienie dziejów Strażników Wszechświata i spokrewnionych z nimi Kontrolerów oraz kolejny popis plastycznych umiejętności Liama Sharpa. 

Julia t. 3 – wraz z trzecią odsłoną ta niespodziankowa i nadspodziewanie udana seria nadal wykazuje tendencje zwyżkującą. Zwłaszcza za sprawą brawurowego ujęcia sedna psychopatycznej osobowości oraz ogólnie skrupulatnie zakomponowanej fabuły. Do tego okazuje się, że tytułowa bohaterka mocna jest nie tylko w tzw. gębie i dedukcji, ale gdy jest ku temu konieczność potrafi także nieźle wierzgać. 
 
Superzłoczyńcy Marvela: Doktor Doom
– tytuł w dwójnasób wart uwagi. Po pierwsze z racji okoliczności zaistnienia polskiego tłumaczenia kolejnej, przełomowej opowieści w wykonaniu historycznego duetu Stan Lee/Jack Kirby. Pod drugie główna fabuła tej odsłony kolekcji, choć nie wolna od drobnych mankamentów, okazuje się solidną i ogólnie dobrze pomyślaną genezą jednego z czołowych zbirów Domu Pomysłów (a w gruncie rzeczy superbohaterskiej konwencji ogólnie). Niestety znów daje o sobie znać brak historii tej postaci według schematu znanego sprzed tomu 121.
 
Flash t.12 – Joshua Williamson dał się poznać jako scenarzysta z jednej strony oferujący niczym nie skrępowaną rozrywkę; z drugiej natomiast jako autor wykazujący ambicje postawienia po sobie istotnych modyfikacji w ramach mitologii Szkarłatnych Sprinterów. I co więcej na ogół nie tylko udawało mu się te założenia osiągać, ale też niemal każdy kolejny tom sprawiał wrażenie bardziej udanego niż poprzedni. Jak jednak każdemu twórcy zaangażowanemu w dłuższy projekt także i jemu przytrafiały się (choć incydentalnie) gorsze momenty (vide tom 7). Tak też sprawy mają się w niniejszym tomie co przejawia się brakiem pełnego panowania nad materią fabularną, przy równoczesnym braku pomysłu na bardzo liczną obsadę. Zachowując ostrożny optymizm można jednak założyć, że to jedynie chwilowy wypadek przy pracy.
 
Conan Barbarzyńca: Exodus i inne opowieści – swoisty crème de la crème z tytułowego bohatera. Co więcej w krótkich formach (doskonała nowelka otwierająca zbiorek w wykonaniu Esada Ribića) świetnie ujęto nie tylko naturę tytułowej osobowości, ale też ramy świata przedstawionego w którym przyszło mu „(…) deptać błyszczące klejnotami trony (…)”. Do tego zróżnicowane i na ogół udane stylizacje plastyczne – m.in. na wczesne prace Barry’ego Windsor-Smitha.
 
Suicide Squad: Zła krew – całkiem zgrabnie rozpisana próba implantowania w sferę uniwersum DC osobowości na miarę wyobrażonych przez zarząd tego wydawcy oczekiwań względnie młodego czytelnika. Stąd nie obyło się bez odrobiny pretensjonalności, nabzdyczenia w typie tzw. pokolenia „Brawo Ja!” oraz lansowania aktualnie forsowanych trendów. Raczej trudno wróżyć nowym „bohaterom” nadmierną popularność. Niemniej na pewno wypada docenić scenopisarską sprawność Toma Taylora, a przy okazji także wspierających go przy tym projekcie plastyków.

Offline laf

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #373 dnia: Śr, 01 Wrzesień 2021, 10:11:38 »
@Nawimar, @Skandalisto, dziękuję Wam Panowie za wytrwałość  :)
Dołączę do Was od września (będę już wtedy m.in. po lekturze pierwszego tomu Bagniaka Moore'a  :D).

Tymczasem chciałem się podzielić wrażeniami z lektury Omega Men Toma Kinga.
Powiem krótko: kapitalna przygodówka utrzymana w klimacie najlepszych sag s-f. King w niezwykle wiarygodny sposób stworzył cały świat i zapełnił go wspaniałymi bohaterami, których przygody odkrywamy z niesłabnącą przyjemnością. Każda planeta i każda postać z niej pochodząca odznacza się swoimi unikalnymi cechami i osobowościami, dzięki czemu unikamy nudy i powtarzalnych schematów. W odróżnieniu od uwielbianego przeze mnie Mister Miracle'a (gdzie spore znaczenie miały wydźwięk obyczajowy i związek Scotta z Big Bardą), King w tym tomie postawił na czystą akcję i częste jej zwroty, co sprawia, że przez poszczególne zeszyty wręcz płyniemy bez chwili wytchnienia. W trakcie lektury miałem nieodparte wrażenie podobieństwa tego komiksu z równie kapitalną Planetą Hulka (szczególnie na linii Namiestnik - Czerwony Król), lecz zestaw postaci, ich motywacje i geneza, a także całe tło gwiazdozbioru Vegi stanowią zupełnie odrębną i chyba nawet ciekawszą historię. Dodanie do tej opowieści Kyle'a Rynera nieodzownie służyło podkreśleniu, że całość dzieje się w głównym uniwersum DC, niemniej jednak Biała Latarnia nie stanowił przysłowiowej kuli u nogi, lecz był pełnoprawnym bohaterem całego komiksu.
Jeśli ktoś się jeszcze waha nad zakupem Omega Men ("Zupełnie nie znam tych postaci, to po co mam o nich czytać", "Po lekturze Batmana mam już dosyć Kinga" itp.) i łaknie historii s-f w wykreowanym od podstaw świecie to zdecydowanie zachęcam do zapoznania się z tym komiksem.

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #374 dnia: Śr, 01 Wrzesień 2021, 17:08:24 »
HA!Wytrwałość je nam z ręki!!!
Tak na marginesie, ktoś wie co się dzieje z Lordem Disneylandem? Coś nam zaginął jakiś czas temu.