Autor Wątek: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi  (Przeczytany 142292 razy)

0 użytkowników i 4 Gości przegląda ten wątek.

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #255 dnia: So, 10 Październik 2020, 10:55:41 »
  Podsumowanie września. Wrzesień, tradycyjnie dla mnie miesiącem komiksu polskiego, tyle że po przegrzebaniu półek okazało się, że właściwie niewiele tych polskich komiksów posiadam do przeczytania. Noc cóż, życie potrafi kopnąć w jaja, może za rok będzie lepiej?

1. Najlepszy:

  "Nightwing tom 4 - Starzy i nowi wrogowie" - Tim Seeley, Javier Fernandez, Miguel Mendonça. Zbiorcze wydanie dwóch zbiorczych wydań (masło maślane) kończących serię Seeleya a całość podzielona jest na trzy rozdziały. W pierwszym Do Bludhaven, trafia nowy gracz pragnący dostać się na sam szczyt przestępczej piramidy, świeżo wypuszczony z dłuższej odsiadki w Blackgate facet będący kolejną wariacją Jekylla i Hyde'a nazywający siebie Blockbuster. Postać nieco niejednoznaczna moralnie co z pewnością wychodzi jej na dobre. W drugim autor sięgnie do agenturalnej przeszłości Dicka i wyśle go na konfrontację z jego byłą agencją wywiadowczą Spyral w której pomoże mu Helena Bertinelli - Huntress, która od czasu kiedy ją ostatnio widziałem nie tylko zmieniła twarz na taką jakby bardziej orientalną to jeszcze na dodatek bardzo dużo czasu spędziła na słońcu. Rozdział trzeci to "Le Grand Final" w którym wezmą udział praktycznie wszyscy bohaterowie z wyjątkiem Bruce i Damiana Wayne'ów oraz Barbary jacy pojawili się na łamach serii a stawką będzie jak najbardziej klasycznie los całego miasta. Za rysunki odpowiada Fernandez znany z wcześniejszych tomów oraz Mandoca który podmienił Marcusa To. Rysunki tego drugiego mniej mi przypadły do gustu, jego styl to taki typowy plastik-fantastik superhero aczkolwiek bez jakichś większych błędów technicznych, jak ktoś lubi taką konwencję powinien być usatysfakcjonowany, chociaż moim zdaniem poprzednik był nieco lepszy. O wiele lepiej podeszły mi rysunki Fernandeza, który o ile już w poprzednich tomach starał się mocno czerpać ze stylu uwielbianego przeze mnie śp. Norma Breyfogle tak tutaj kopiuje już bez skrępowania. Owszem można by mu zarzucić, zwykłe naśladownictwo, ale skoro zabrakło oryginału... Naprawdę bardzo fajna seria, Seeley przede wszystkim jest mocny się w pisaniu bohaterów, polubiłem niemalże wszystkie które pojawiły się na jej łamach, sympatyczny bohater tytułowy, dwóch naprawdę przyzwoicie skonstruowanych gagatków czyli Blockbuster oraz Raptor, który od początku interesujący w czwartym tomie został dodatkowo rozwinięty w interesującą stronę, do tego cała masa sympatycznych postaci drugo i trzecioplanowych. Momentami czuć, że nieco zabrakło miejsca jak w przypadku Shawn, której nie dość że nie polubiłem wcale, to jeszcze została kochanką Dicka właściwie z nieznanych mi przyczyn i tak samo z niespecjalnie rozsądnych przyczyn się z nim rozstała. Jednym słowem fajny, napisany z polotem i bez zadęcia mariaż komiksu superbohaterskiego, wydziwów w stylu Granta Morrisona, obyczajówki, komedii (na szczęście bez przesady) i kryminalnej sensacji. Jakby ktoś się interesował to ostatni tom nie jest ucięty siekierą jak dajmy na to Aquaman, autor zostawia wiele furtek pootwieranych dla dalszych autorów, ale całość sprawia wrażenie zakończonej z elegancją. A ja sobie czekam na "Graysona" w DC Deluxe. Ocena 7+/10.

 

2. Zaskoczenie na plus:

  "Kapitan Żbik - Wydanie I tom zbiorczy" - autorzy różni. Wstyd się przyznać (żartowałem, nie wstydzę się), ale nie znałem za bardzo Kapitana Żbika, tytuł to nie moje czasy a jako dziecko jakoś mi nie wpadły te komiksy w ręce (przeczytałem dwa zeszyty, nie wiem jakie ale nic z tego tomu). W każdym razie wraz ze zbiorczym wydaniem Ongrysu przyszła okazja łyknąć nieco wiedzy na ten temat a jako, że jestem fanem "milicyjnego" kina oraz podobnej literatury z lat 60-70 nie żal było widać tych kilkudziesięciu złotych. W pierwszym tomie, zawartych jest pierwszych dziesięć zeszytów serii, no może nie do końca zeszytów bo pierwszy to zbiór pasków komiksowych z Kuriera Szczecińskiego. Zbiór sensacyjno detektywistyczne komiksy z polskim Jamesem Bondem skrzyżowanym z Supermanem oraz inspektorem Kojakiem. Żbik wszystko potrafi, wszystko wie i na wszystkim się zna czyli istny człowiek socjalistycznego renesansu, chociaż i on czasem staje w obliczu bezradności wobec perfidii przestępców więc jakieś pozory realizmu zostają zachowane. Szczerze mówiąc właśnie niedostatki realizmu były rzeczą, która mnie zadziwiła, nastawiałem się raczej na coś bardziej przyziemnego i mocniej stojącego obydwiema nogami na ziemi, a tutaj większość opowiadań ma zdecydowanie przygodowe zacięcie i nie wydaje się specjalnie wiarygodna. Wyjątkiem jest ostatni ciąg fabularny (fabuły potrafią przeskakiwać z zeszytu na zeszyt pomimo różnych tytułów), który faktycznie tak na zdrowy rozsądek pokazuje jak mogło wyglądać śledztwo i jak wyglądał pościg za bandytami. Tym niemniej wszystkie zeszyty mają swój sens, na tym tle kompletnym kuriozum jest pierwszy rozdział "Pięć Błękitnych Goździków" tak napisany, że nie bardzo wiedziałem o co w nim chodzi na dodatek mający na celu chyba ukazanie Milicji jako kretynów i nieudaczników. Pod względem graficznym tom wygląda interesująco, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że artyści z braku czegoś co można by określić "polską szkołą komiksu" (która zdaje się do dzisiaj nie powstała) poruszali się po istnej terra incognita. Przyciągające wzrok, dające znać że mamy do czynienia z utalentowanym plastykiem chociaż drażniące brakiem teł rysunki Zbigniewa Sobali (w dalszych nieco bardziej dopracowanych zeszytach, wyglądają niestety nieco słabiej), dynamiczne kadry Jana Rockiego, pierwszy występ na scenie Grzegorza Rosińskiego (facet przebył baaaaaardzo długą drogę) i nieco realistyczniejsze prace Mieczysława Wiśniewskiego z których sporo zaczerpnął Jerzy Wróblewski mogą się podobać. Powiem więcej byłem całkiem przyjemnie zaskoczony niezłym poziomem rysunków, jakoś tak nastawiłem się że to będzie gorzej wyglądało. Kwestie propagandowe do przemyśleń, głęboko wierzę że harcerze po zorientowaniu się, że ktoś chce uciec z socjalistycznego raju nie lecieli na komisariat z donosem. Zresztą przyznam szczerze, to jest tak napisane że przyłapałem się na tym iż obserwując dysproporcję sił i możliwości pomiędzy państwem a przestępcami, to o ile nie zabili kogoś postronnego to kibicowałem tym drugim. Żeby w tamtych czasach zdecydować się na popełnienie ciężkiego przestępstwa trzeba było być prawdziwym twardzielem, albo prawdziwym desperatem (najpewniej jednym i drugim naraz). Wydanie Ongrysowe bardzo przyjemne, wydanie solidne, spora ilość ciekawych dodatków - "list" od Żbika będący jednocześnie jego życiorysem, sylwetki twórców wraz ze zdjęciami, okładki, propagnadowo-edukacyjne plakaty, krótkie paski komiksowe itp. Kupiłem wersję z regularną odsądzaną tutaj od czci i wiary okładką. Na żywo prezentuje się całkiem fajnie, gdyby nie natrętnie komputerowe kolory, uznałbym ją za bardzo udaną. "Kapitan Żbik" to jednak część historii polskiego komiksu, bawiłem się nieźle i czekam na tom drugi. Ocena 7/10.

  "Superman - Action Comics tomy 1-4" - Dan Jurgens i inni. Z pewną taką nieśmiałością podszedłem do tytułu, miałem ochotę na regularną serię z Supermanem bo od czasów Tm-Semic takowej żadnej nie czytałem, od pierwszego tomu Tomasiego nieco się odbiłem, Lois w batzbroi naparzająca się w "tajnej bazie" Batmana na Księżycu z Eradicatorem który zjadł Krypto to było dla mnie nieco zbyt dużo, na dodatek album straszył rysunkami. Pomyślałem, że Jurgens może stanowić nieco mniejszy szok poznawczy dla weterana mojego pokroju i w pewnym sensie się nie pomyliłem. Chociaż z drugiej tom pierwszy "Ścieżka Zagłady" jednak stanowił dla mnie niezły szok, poczułem się jakbym ostatnie ponad dwadzieścia lat spędził pod lodem (Jurgens też zresztą). Na początku widzimy Luthora ubranego w zbroję Supermana, przemawiającego w tv, na co Superman reaguje słowami "o nie Lex Luthor...tak być nie może, zaraz mu skuję mordę" (to mniej więcej jego słowa) i leci zamienić słowa w czyn. Trochę mało to supermanowe jak na mój gust, chyba powinien wziąć pod uwagę, że skoro to inny wszechświat to i Lex może być inny ale dobra niech będzie. Jak mówi tak robi i w samym środku szkolnej bijatyki wyskakuje jak przysłowiowy diabeł z pudełka kto?...Doomsday. W tej chwili, lekko z niedowierzaniem, przetarłem oczy i zerknąłem w kalendarz, ale nie to cały czas był 2020 rok. Nie dość, że wyskakuje ten Doomsday to jeszcze zaczyna się prać z Supermanem i robią to do samego końca albumu, oczywiście Action w tytule zobowiązuje, ale to była lekka przesada w tym tomie nie dzieje się nic z wyjątkiem nieustannego lania (przy okazji dowiedziałem się, że nieco chyba przepisano origin Doomsdaya, który ma teraz nieco więcej sensu). Mimo wszystko poczułem się znowu jak dzieciak czytający teemsemikową "Śmierć Supermana". Drugi tom "Powrót do Daily Planet" da czytelnikowi nieco odetchnąć, dla odmiany nie znajdzie się w nim ani jedna bijatyka. Scenarzysta porozstawia nieco figury na szachownicy, skupiając się na powrocie rodziny Kent (vel Smith) do Metropolis oraz drugim Clarku Kencie, który okazuje się być normalnym człowiekiem bez śladu jakichkolwiek wspomnień Supermana. W tomie trzecim "Ludzie ze Stali" Superman i Lex zostaną porwani na inną planetę przez dwóch obcych, którzy wykonują wyroki na przyszłych zbrodniarzach i którzy oskarżą Lexa, że w przyszłości z pomocą posiadanego motherboxu zostanie następcą Darkseida i wymorduje dziesiątki cywilizacji (trochę dziwny patent z tym, że Superman po kilku godzinach bez naszego słońca zaczyna tracić moce, kiedyś spędzał po kilka miesięcy w kosmosie i mu to nie przeszkadzało) a my będziemy mogli poobserwować naradzajacą się quasi-przyjacielską więź pomiędzy dwoma bohaterami. Tomie czwarty "Nowy Świat" to historia zawiązania się antysupermanowej koalicji  składającej się z Generała Zoda, Eradicatora, Cyborg Supermana, Mongula, Metallo i jakiegoś nie znanego mi pasującego tutaj jak pięść do nosa telepaty Blanque. Supek oczywiście zbierze swoją paczkę więc będziemy świadkiem sporego tag-teamu pod koniec. Rysunkowo seria wygląda przyzwoicie, DC nie popełniło błędu znanego z innych tytułów, wirtuozów ołówka jest sporo ale nie wystawiło ekipy różniącej się drastycznie stylami, większość wygląda na naśladowców Jima Lee i muszę przyznać że sprawdza się to tutaj całkiem nieźle.Wiadomo są całkiem nieźli wśród nich specjaliści jak i całkiem kiepscy ale całość nie wprowadza niepotrzebnego zamieszania, więc oceniam ich pracę pozytywnie. Obwawiałem się nieco czy seria Action Comics nie będzie się zbyt mocno krzyżować z Supermanem i da się ją czytać oddzielnie i muszę przyznać z przykrością, że tak trochę jest. Przez pierwsze trzy tomy, byłem przekonany że clou programu będą tajemniczy ktoś, który wydaje się sterować zza kurtyny wszystkimi wydarzeniami i drugi Clark, który będzie w jakiś sposób z nim powiązany, tymczasem w czwartym tomie okazało się że sprawa drugiego Clarka została rozwiązana na łamach bratniego tytułu. Trochę to słabe, odniosłem wrażenie że był tutaj kreowany na ważną fabularnie postać. Cóż, nie ma się co oszukiwać nie jest to klasyk, który u każdego fana postaci będzie stał na honorowym miejscu, ale lekkie, niezobowiązujące retro-czytadełko z ogranymi pomysłami w nieco uwspółcześnionym wydaniu w sam raz do kibelka, dobrze że Jurgensowi jeszcze się chce i co najważniejsze jeszcze może. Jeden z tytułów, które zakupowałem raczej z myślą o dalszej odsprzedaży, ale póki co zostaje na półce. Kończę resztę i w następne zamówienie wrzucam AC od Bendisa. Ocena 6+/10.



3. Najgorszy przeczytany:

  Nic naprawdę kiepskiego w tym miesiącu mnie nie trafiło.


4. Zaskoczenie na minus:

  "Jeż Jerzy - dzieła zebrane tom 1 i 2" - Rafał Skarżycki, Tomasz Leśniak. Przygody jednego z najbardziej znanych bohaterów polskiego współczesnego komiksu, swego czasu na tyle popularnego, że dostał własny film animowany. Tak jak i Żbik średnio mi wcześniej znanego, czytałem z pewnością ten komiks w którym wystąpił Szatan, ale za Chiny nie mogę sobie przypomnieć gdzie i kiedy. Cóż mogę powiedzieć, po prostu mnie ten komiks nie oczarował, w założeniu podejrzewam satyryczny, jak dla mnie wypełniony najczęściej niespecjalnie zabawnymi sucharami, na dodatek powtarzanymi do bólu. Owszem uśmiechnąłem się kilka razy, występy kilku znanych postaci z kręgów polityki i szeroko pojętej kultury, spotkanie księdza z harekrysznowcem, kurs samoobrony, koncert Cool Kids of Death, gościnny występ Majora Żbika i ogólnie większość scen w których pojawia się Policja, skinheadzi Stefan i Zenek ze swoim "odstąp jeśliś Polak" i okazjonalne występy Bandy Łysego są całkiem fajne ale zadziwiająco niewiele takich momentów jak na dwa stu-kilkudziesięcio stronicowe tomy, najśmieszniejszym momentem była dla mnie lektura wstępniaka do drugiej części autorstwa Jakuba Demiańczuka, całość jest chyba bardziej interesująca pod względem fabularnym niż zabawna. Problemem jest dla mnie w sumie jakaś taka "płaska" postać Jerzego, większość drugoplanowych bohaterów takich jak Inspektor Stein, Naczelnik Puszka, Przemysław R., Pietia Pawłow czy Ksiądz Egzorcysta jest najzwyczajniej w świecie ciekawsza. Pod względem rysunków Leśniaka również mam mieszane uczucia, o raczej paskudnawy wygląd pierwszych szortów nie ma się co czepiać, komiks im dalej w las tym lepiej wygląda. Tyle, że obok kadrów będących istnymi perłami, które naprawdę fajnie wyglądają leżą takie przy których mamy wrażenie, że autor popełnił je w minutę siedząc na wucecie, o tak dopracowanych cudeńkach jak naprzykład okładka pierwszego tomu w środku możemy zapomnieć. Wydanie w niewielkim formacie ale całkiem ładne, papier offset, galeria interesujących dodatków wśród których znajdziemy nie tylko wszelakie okładki na których pojawił się Jerzy, ale i świetny pomysł w postaci różnych jego wariantów narysowanych przez znanych bardziej lub mniej polskich rysowników (jest też zdaje się praca jednego z naszych forumowych kolegów). Na minus zbyt mocno ściśnięty w stosunku do okładki grzbiet, co sprawia że mające się układać w panoramę tomy są oddalone od siebie o dobre ponad pół centymetra. Cóż nie wypada nie mieć na półce chociaż jednego tomu z było nie było bardzo prominentnym bohaterem z naszego nieszczególnie wielkiego podwórka, więc sprzedawać komiksów nie będę, ale już chyba raczej nie mam ochoty na kolejne. Zresztą patrząc na tempo wydawania i zdaje się brak zapowiedzi tomu trzeciego, to nie jest chyba jakiś wielki hit sprzedażowy Kultury Gniewu więc kto wie czy się ukażą wogóle. Aha, jeżeli ktoś liczy na efekt nostalgii za latami 90-tymi to "Osiedle Swoboda" działa o wiele lepiej na tym polu. Ocena 5+/10.


5. Całkowicie darmowy dodatek


  "Sex Story - Historia seksu od małp do robotów" - Philippe Brenot, Laetitia Coryn. Komiksowy "podręcznik" dotyczący ludzkiej seksualności, jak w tytule obejmująca całkiem spory przedział czasu. Całość kojarzy się mocno z filmami animowanami z cyklu "Było sobie...", autor po kolei "zalicza" (tadam, po raz kolejny udało mi się dobrać odpowiednie słowo) kolejne epoki, opowiadając jak seks wpływał na wierzenia, systemy społeczne, polityczne czy też filozoficzne. Napisane to to z humorem, nie nudząco i momentami lekko wulgarnie czyli tak jak trzeba by zainteresować czytelnika. Jednym z problemów albumu może być to, że scenarzysta mimo że jest wykładowcą seksuologii to raczej nie pozwala sobie na naukową bezstronność i dosyć mocno przedstawia na jego łamach swoje poglądy, część jego twierdzeń sprawia wrażenie mniej opartych na naukowych dowodach a bardziej na osobistym "widzimisię", dlatego niespecjalnie traktował bym komiks jako wyrocznię ostateczną w dziedzinie historii erotyki i historii wogóle. Drugim problemem, nieco wyraźniejszym i chyba poważniejszym jest to, że wymaga on całkiem sporej wiedzy ogólnej na temat historii ludzkości, bez tego czytelnik może się pogubić nieco w tych wszystkich przedstawianych koncepcjach. Tyle, że potencjalny czytający posiadający taką wiedzę, niewiele znajdzie tam rzeczy o których by nie wiedział a całość zaczyna się sprowadzać do serii ciekawostek, rysunkowych gagów i zabawnych bon-motów. Rysunki Coryn przyjemne dla oka, również kojarzą się z wcześniej wspomnianymi francuskimi filmami rysunkowymi oraz ilustracjami Davida Macaulaya. Ładne wydanie, format duży i na szczęście udało mi się kupić wersję z nielimitowaną okładką. Nie jest to pozycja którą każdy koniecznie musi mieć na półce, ale ja bawiłem się przy lekturze całkiem dobrze, a kilka faktów (być może), faktycznie mocno mnie zaskoczyło. Ocena 7/10.


  "Legia Akademicka - Drogi do Wolności" - Juliusz Woźny, Martin Venter. Jeden z trzech darmowych komiksów przygotowanych przez Wojskowe Centrum Edukacji Obywatelskiej na okazję 100-lecia odzyskania niepodległości. Komiks historyczny przybliżający kulisy powstania Legii Akademickiej czyli formacji składającej się głównie z ochotników z warszawskich uczelni wyższych, która przeformowana w 36 Pułk Piechoty brała udział w ofensywie na Lwów oraz Bitwie Warszawskiej oraz ogólne wydarzenia mające miejsce podczas formowania się nowego państwa polskiego. Fabuły jako takiej tu nie ma, raczej typowo dla komiksu historycznego mamy wyrywkowe scenki ukazujące historię z bliższej lub dalszej perspektywy bohaterów zarówno historycznych jak i wymyślonych. Całkiem nietypowo zaś wygląda oprawa graficzna, co do której mam mieszane odczucia. Ilustracje, utrzymane są w barwach jakby mocno podkręconej sepii i przypominają kolaże McKeane'a pociągnięte mocnym konturem. Tyle, że świetnie wyglądające kadry leżą zaraz obok w sąsiedztwie paskudnych i ciężko powiedzieć od czego to zależy, jednym słowem komiks wygląda bardzo nierówno. Wychodzi na to, że dostajemy całkiem przyzwoity niewielki (48 stron) historyczny komiks w zadziwiająco oryginalnej formie. Na minus Piłsudski, Paderewski i Dmowski w kadrach a brak wzmianki o Daszyńskim, Korfantym i Witosie powiedziałbym, że to trochę nieładnie ze strony autora, ale to wręcz bardzo nieładnie. Wrażliwych ostrzegam, będą Orlęta Lwowskie czyli dzieci z karabinami. Całkiem udany i całkiem oryginalny sposób promocji, na dodatek przybliżający mało znane fakty i postacie z tamtych ważnych dni, mam nadzieję, że WCEO skorzysta z tej formy w przyszłych projektach.


Offline bibliotekarz

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #256 dnia: So, 10 Październik 2020, 21:18:19 »
Akurat nie tak dawno przeczytałem dwa pierwsze tomy Tomasiego, więc lekko się skonfrontuję.
od pierwszego tomu Tomasiego nieco się odbiłem, Lois w batzbroi naparzająca się w "tajnej bazie" Batmana na Księżycu z Eradicatorem który zjadł Krypto to było dla mnie nieco zbyt dużo
Tu akurat zupełna zgoda. Aczkolwiek ta walka z Eradicatorem to druga połowa pierwszego tomu i dopóki do niej nie dochodzi czytało mi się to całkiem nieźle. Postacie są sympatyczne, czyta się lekko. Sporo humoru i bezpretensjonalnej rozrywki. Podchodziło mi to całkiem jak... hmm, Spider-Man Bendisa. Później rzeczywiście - Eradicator wszystko połyka i wypluwa, dusze potępionych Kryptończyków zawodzą przeciągle, wszystko w rytm rozwleczonej na kilkadziesiąt stron kopaniny. Im więcej było tej "akcji" tym szerzej ziewałem. W drugim tomie wszystko na szczęście wraca na właściwe tory, Supek jest takim bohaterem z sąsiedztwa, zakłopotanym ojcem i pechowym mężem, znów autorzy stawiają na zabawne interakcje między postaciami, trochę mrugania okiem do czytelnika (np. do fanów Nowej Granicy). Tylko może trochę za dużo Superboya i treści dla młodszego czytelnika.

Supermana rzadko dobrze mi się czytało. Jest niezniszczalny, może wszystko i we wszystkim jest najlepszy. Trudno wymyślić dla niego odpowiedniego przeciwnika, bo właściwie z góry wiadomo, że z każdym wygra. Pisanie Supermana wymaga nabrania do niego dystansu. Zastanowienia się, gdzie pomoc kogoś takiego przyjęta została by z największą życzliwością. Nazbyt często autorzy stawiają wyłącznie na konfrontację z kimś napakowanym i szkicowy anturaż (niech teraz przeleci przez jakiś Jurassic Park a potem przez miasteczko na Dzikim Zachodzie). Wokół postaci takiej jak Superman nie tworzy to żadnego napięcia.

na dodatek album straszył rysunkami.
Tu zupełnie nie wiem o co chodzi. Rysunki jak najbardziej miłe dla oka, nowoczesne, przejrzyste, energiczne, odpowiednie do superhero.

(przy okazji dowiedziałem się, że nieco chyba przepisano origin Doomsdaya, który ma teraz nieco więcej sensu)
Po przeczytaniu Śmierci Supermana chyba wszyscy zastanawiali się kim jest Doomsday i skąd się wziął. A po zapoznaniu się z jego originem palm face wydawało się jedyną właściwą reakcją. Dobrze, że ktoś go zmienił, bo chyba nie dało się go bardziej spartaczyć.
Batman returns
his books to the library

Offline bibliotekarz

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #257 dnia: Nd, 01 Listopad 2020, 00:50:40 »
Daredevil vs Sędzia Dredd

Zajęło mi to trochę ponad miesiąc i przez ten czas zapoznałem się z komiksami o Daredevilu i Sędzi Dredd (coś tam jeszcze wpadło, ale nie będę robił z tego powodu zamieszania). Po Diabła sięgnąłem ponieważ Człowiek nieznający strachu wygrał top listę TM-Semic (a jestem fanem Semika, więc nie mogłem tego nie poznać), zaś Żółty miał trzymać podobnie wysoki poziom jak Niebieski (który mi się ogromnie podobał). Ostatecznie przeczytane: Człowiek nieznający strachu, Odrodzony, Żółty. Postać Dredda nie przypadła mi dotąd do gustu. Czytałem spotkania z Batmanem (Sąd nad Gotham, Uśmiech Śmierci) i jakieś krótkie historie ze Świata Komiksu. Krótko mówiąc Dredd to tępy buc, który może i bywa nieźle rysowany, ale scenariusze są nawet nie tyle słabe co po prostu debilne. Skąd więc taka popularność? Postanowiłem to sprawdzić sięgając po najbardziej cenione historie. Ostatecznie przeczytane: Kompletne Akta 14 (Necropolis), Ameryka, Mandroid, Oddział PSI - Szambala.

Zaskoczenie na plus: Odrodzony. Eks-narzeczona Matta Murdocka popadła w narkotykowy nałóg i sprzedała jego tajną tożsamość. Odtąd Kingpin starannie przygotowuje plan zniszczenia mu życia. Matt traci pracę, mieszkanie a nawet przyjaciół i ląduje na ulicy. To była szeregowa seria a Frank Miller podszedł do jej prowadzenia nie szczędząc starań. Stopniowo rozgrywa kolejne akty dramatu bohatera i śledząc jego upadek mamy wrażenie obcowania z poważnym wydarzeniem, innym niż tysiące "poważnych" marvelowskich wydarzeń na zasadzie zabili go i uciekł. Przy tym rysunki Mazzuchellego też niczego sobie. Są nawet fajne eksperymenty z rozkładem kadrów na kolejnych stronach. Jak na fragment szeregowej serii wyszło to ponadprzeciętnie. 7/10

Zaskoczenie na minus: Człowiek nieznający strachu. Origin Daredevila. Po prostu i tyle. Jakoś to się czyta, ale daleko mu do takich originów pisanych przez Millera jak Batman: Rok pierwszy. Rysunkowo też dobrze i tyle. Dlaczego akurat ten komiks wygrał top listę? Nie mam pojęcia. 6/10

Najlepszy przeczytany: Szambala. Na ulicach Mega City One nagle pojawiają się i znikają dzikie zwierzęta zabijające ludzi. Na całym świecie rozgrywają się podobne tajemnicze zdarzenia i nikt nie wie co jest ich przyczyną. Może ktoś jednak wie, ale aby to sprawdzić należy opuścić Amerykę i udać się na niebezpieczną wyprawę do Tybetu. Tytułowa historia okazuje się jednak niezbyt długa i tom wypełnia wiele innych (najdłuższa opowiada o powrocie Szatana na Ziemię). Niby jest w nich jakaś akcja, strzelanina, itp., ale zawsze sednem jest coś innego. Zwykle to jakieś pomysły z pogranicza surrealizmu oryginalnie wykorzystujące tropy kulturowe, religijne, filozoficzne. Do tego świetnie narysowane. W trakcie lektury objęło mnie dojmujące uczucie żalu. Dlaczego nie mogłem tego przeczytać mając 15-20 lat? Uwielbiałem takie rzeczy. Kształtowały mój sposób myślenia. To wylądowałoby na półce moich ulubionych lektur. Dziś już trochę na to za późno, choć oczywiście dzieło doceniam. 8/10

Najsłabszy przeczytany: Człowiek nieznający strachu. Może ex aequo z Necropolis.

Kilka słów na temat reszty.

Żółty. W sumie to najlepszy DD jakiego przeczytałem. Rzeczywiście twórcy SM: Niebieski wciąż trzymają poziom. Trochę się jednak różni od poprzednika. Rysunki są bardziej subtelne, bardziej szczegółowe, bardziej przystępne. Znów motywem przewodnim jest miłość życia superbohatera, choć tym razem nieco więcej w tym optymizmu. Znacznie lepiej poprowadzony origin niż ten Millera. Doskonale się to czyta i ogląda. Szkoda tylko, że historia taka jakby urwana. 8/10

Ameryka. Świeżo przybyli włoscy emigranci nadają swojej córce imię Ameryka, na cześć kontynentu, który ich powitał. Życie w Mega City One okazuje się jednak nie nastrajać pozytywnie. Problemy socjalne, ogromna przestępczość a nad tym wszystkim dyktatura sędziów. Mała Ameryka wcześnie zaczyna się odważnie buntować, kiedy jej przyjacielowi Beenyemu "ukradli gitarkę". Beeny się w niej zakochuje, Ameryka przepada na wiele lat a Beeny w tym czasie robi karierę w showbiznesie w symbiozie z systemem. Kiedy wreszcie przypadkiem ją spotyka, w pierwszej chwili wydaje się, że Ameryka pracuje jako prostytutka. Prawda okazuje się być inna, choć niekoniecznie lepsza. Mocna historia o dyktaturze, buncie i osobistej tragedii. Z mocnym, p#&;@*!m zakończeniem. Dopełniają ją dwie kontynuacje, ale już znacznie słabsze pod każdym względem. 7,5/10

Mandroid. Dzielny sierżant Slaughterhouse jako jedyny przeżywa bitwę, choć przypłaca to utratą większej części ciała. Odchodzi ze służby a wraz z nim żona. Wojsko sponsoruje mu jednak nowe mechaniczne ciało, coś na kształt Robocopa. Slaughterhouse zamieszkuje z żoną i synem w Mega City One w tanim blokowisku. Od razu doświadcza przykrości życia w takim miejscu. Zdecydowanie nie jest tu bezpiecznie i to na każdym kroku - od rodzinnych kłótni począwszy, poprzez wymuszenia a skończywszy na najcięższych przestępstwach. Wkrótce znika żona a sierżant nie tylko musi jej szukać, ale poradzić sobie z zawziętym na niego lokalnym przestępcą i opiekować się synem. Ostatecznie nasz bohater nie jest tylko inwalidą, ale urodzonym żołnierzem, którego ciało stało się bronią a kolejny wypadek losu może przechylić u niego szalę goryczy. To nie jest skomplikowana historia, lecz Wagner świetnie sobie radzi z opowiadaniem jej. Uderza we właściwe nuty by wzbudzić współczucie i zrozumienie dla sytuacji bohatera. To świetny akcyjniak s-f. Tylko rysunki mogłyby być nieco lepsze. 6,5/10

Necropolis. Do Mega City przybywają Siostry Śmierci. Ich celem jest sprowadzenie Mrocznych Sędziów. Nad miastem zapada noc a na ulice wylewa się fala śmierci. Dredda w tym czasie nie ma. Dręczony wewnętrznymi rozterkami udał się na wygnanie. W mieście pozostał jego klon, Kraken, którego Dredd wydalił ze służby, choć wszyscy inni sędziowie uznali tę decyzję za niesłuszną. Być może Dredd się nie mylił, gdyż siostry przejmują nad Krakenem kontrolę. Pierwsze strony szły opornie. Jednak historia jest prowadzona sprawnie i gdy się do niej przyzwyczaiłem czytało się to dalej całkiem spoko. Z jednej strony nie ma w niej niczego fikuśnego, efektownych scen, trafnych komentarzy społecznych, ciętych dialogów itp., ale zarazem nie ma też mnóstwa głupot i fabularnych mielizn jakich pełno w superhero. Jest mroczny klimacik i czyta się bez bólu. Tylko rysunki i kolory wyglądają jak wyjęte z połowy lat 70-ych. 6/10

Morał: Po zapoznaniu się z Daredevilem raczej już mi wystarczy. Nie wiem czy powstało coś równie dobrego jak Odrodzony czy Żółty a sama postać na dłuższą metę nie przyciąga mojej uwagi. Nieco inaczej jest z Dreddem. Komiksy o nim okazują być nie tylko stawianiem tępego buca w kolejnych groteskowych sytuacjach. To pewien komentarz polityczny - republikańskie rządy twardej ręki trzymające w ryzach całe społeczeństwo, w tym "płaczliwych demokratów" - niestety cyzelowany i jakiś taki na pół gwizdka. Otwiera się tu pole do popisu dla przemycania przeróżnych uwag politycznych, społecznych, kulturowych, ale twórcom albo zabrakło odwagi, albo de facto niewiele w tej materii mają do powiedzenia. Niemniej wykreowany świat wciąż ma potencjał. Tak więc Dredda nie przekreślam i raczej sięgnę w przyszłości również po Powrót do Szambali, Mrocznych Sędziów i Bezprawie.
« Ostatnia zmiana: Nd, 01 Listopad 2020, 01:02:17 wysłana przez bibliotekarz »
Batman returns
his books to the library

Offline Leyek

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #258 dnia: Nd, 01 Listopad 2020, 00:58:50 »

Ameryka. (...) Dopełniają ją dwie kontynuacje, ale już znacznie słabsze pod każdym względem. 8/10

Trochę krzywdząca Twoja opinia. Czytałem już dawno, też uważam, że pierwsza historia zdecydowanie najlepsza. Ale wg mnie kontynuacje też były bardzo w porządku. Aż byłem zdziwiony jak fajnie wyszły, mimo, że pierwowzór wydawał się zamkniętą historią. Rysunkowo po przekartkowaniu odstawały, ale podczas czytania ładnie się wszystko układało. Tak jak głównej historii dałbym  9-9+/10 to kontynuacje są lekko na 8(-) - 8/10. I całościowo to najlepszy Dredd jakiego dostaliśmy od Studia Lain.

Offline bibliotekarz

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #259 dnia: Nd, 01 Listopad 2020, 01:10:56 »
Sam późniejszy pomysł z tym, co się dzieje z ciałem Beenyego to jeszcze była zaskakująco udana koncepcja rodem z oryginalnej Ameryki. Cała reszta jednak mocno rozwodniona, żadnej oryginalności. Z dialogów nic kompletnie nie zapada w pamięć, podobnie jak żadna ze scen. Mamy jakiegoś typowego złola, Dredd prowadzi śledztwo, potem strzelanka - jak przeciętny zeszyt Batmana.
Batman returns
his books to the library

Offline Nawimar III

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #260 dnia: Nd, 01 Listopad 2020, 16:44:43 »
Październik

Storm t.9 – jedne z najbardziej udanych odsłon tej serii nic nie straciły na swojej wysokiej jakości. Do tego zarówno w wymiarze fabularnym jak i plastycznym. Znakomita realizacja.
 
Conan Barbarzyńca t.73 – jak zawsze interesująco prezentują się prace Johna Buscemy, Erniego Chana i Mike’a Docherty’ego. Natomiast zdecydowanie gorzej sprawy się mają w przypadku Marka Penningtona i Jasona Minora oraz Freda Harpera. W pochodnej ich dokonań znać bowiem nie tylko niedostatki warsztatowe (w tym zwłaszcza nieumiejętność nakreślania skrótów perspektywicznych), ale też trendy z wczesnych lat 90., które bardzo szybko źle się zestrzały.
 
Zbir t.2 – zdecydowanie najbardziej udany tom tej serii spośród wydanych przez Taurusa. Tym razem Eric Powell wykazał się nie tylko plastyczną biegłością, ale też znacznie bardziej wysublimowanym humorem niż miało to miejsce w poprzednich dwóch tomach.
 
Dylan Dog: Mater Morbi – jeśli komuś zdawało się, że na tzw. SOR-ze (tudzież w szpitalu jednoimiennym) gorzej być nie może to na swój sposób ma racje: zdawało mu się. Tytułowy bohater trafia bowiem w jeszcze bardziej upiorne miejsce dla niepoznaki tylko imitujące placówkę medyczną. Jedna z najbardziej udanych z dotąd wydanych u nas odsłon tej serii.
 
Star Wars Komiks Kolekcja t.1 – rzecz w dwójnasób interesująca. Po pierwsze w aspekcie stricte historycznym (wszak to pierwsza komiksowa adaptacja klasycznej „Nowej Nadziei”); po drugie z racji dostrzegalnego tu procesu wizerunkowego rozwoju świeżo zaistniałej marki, która z czasem doprowadzić miała do zaistnienia największego fandomu na świecie. Liczne niedorzeczności skumulowane w opowieściach z udziałem Hana Solo (królik Jaxxon…) paradoksalnie dodaje temu przedsięwzięciu dodatkowego smaczku i kolorytu.
 
Jessica Jones: Fioletowa córka – pomimo braku na „pokładzie” tego przedsięwzięcia pomysłodawców pokręconych losów tytułowej bohaterki utwór ten, pomimo drobnych mankamentów, okazał się nadspodziewanie umiejętnie rozpisany, pełen zaskakujących zwrotów akcji i trafnego „użytkowania” całkiem licznej obsady. Naprawdę warto.
 
DC Odrodzenie: Superman-Action Comics t.4 – także w tym przypadku można śmiało mówić o umiejętnie dobranej i takoż właśnie prowadzonej obsadzie. Zod, Eradicator, Metallo. Mało? Spokojnie; tego typu „przyjemniaczków” jest tu więcej. Do tego w trafnym ujęciu motywów znanych z kart przedruków TM-Semic (vide „Rządy Supermanów”). Nic w tym zresztą dziwnego skoro za „sterami” serii sam Dan „Zabiłem Supermana” Jurgens.
 
Star Wars Komiks Kolekcja t.2 – ciąg dalszy swoistej improwizacji twórców skrzykniętych pod szyldem Marvela w zakresie rozwijania przestrzeni przedstawionej wówczas ledwie jedynego filmu z przyszłego uniwersum Lucasa. Przyznać trzeba, że pomimo nieco archaicznego „posmaku” zespołowi realizacyjnemu szło pod tym względem nadspodziewanie udanie. Do tego stopnia, że po raz kolejny żal iż znaleźliśmy się po zdecydowanie gorszej stronie żelaznej kurtyny nie mając tym samym możliwości względnie bieżącego rozpoznawania tej serii. W czasach jej publikacji musiała wywierać niesamowite wrażenie. 

Smerfy i smok z jeziora – udane poszerzenie „uniwersum” Smerfów przy równoczesnym nawiązaniu do serii z której koncept niebieskich „chochlików” wyrósł (tj. „Johan i Piłit”)
 
Conan Barbarzyńca: Życie i śmierć Conana – Księga druga – interpretacja krzepkiego Cymeryjczyka w wykonaniu Jasona Aarona nie jest co prawda wolna od pewnych mankamentów. Niemniej i tak warto rozpoznać jego sposób widzenia tej postaci; zwłaszcza że uzupełnił on losy Conana o drobne acz trafnie wkomponowane wątki i motywy. 
 
Batman: Ostatni Rycerz na Ziemi
– powrót twórczego zespołu odpowiadającego za serię „Batman vol.2” w trakcie okresu „Nowego DC Comics” okazał się niestety wielkim rozczarowaniem. O ile bowiem trudno cokolwiek zarzucić fachowości plastyków uczestniczących w tym projekcie, o tyle suma fabularnych niedorzeczności wprost wskazuje, że kryzys twórczy z którym od pewnego czasu boryka się Scott Snyder nadal nie został przezwyciężony.
 
Liga Sprawiedliwości t.4 – po nadspodziewanie udanych trzech zbiorach w „Szóstym Wymiarze” scenarzyście jakby nieco się pogubili. Niemniej nie sposób odmówić im rozmachu ich wizji oraz uzupełniania dziejów multiwersum o kolejne istotne informacje.
 
Green Lantern tom 2 – druga odsłona perypetii Hala Jordana w wykonaniu Granta Morrisona i Liama Sharpa delikatnie ustępuje pierwszej. Mimo tego i tak jest mocno ekscytująco, z rozmachem i pełną kontrolą scenarzysty zarówno nad materią opowieści jak i jego niekiedy aż nazbyt rozbuchanym temperamentem twórczym.
 
Na polach Grunwaldu – kolejna autorska realizacja Mariusza Moroza, specjalisty od tematyki krzyżackiej. Tendencja zwyżkująca została utrzymana i tym samym mamy do czynienia z jedną z najbardziej udanych komiksowych produkcji historycznych ostatnich lat.
 
Chorągwie pod Grunwaldem – co prawda w tym przypadku mamy do czynienia nie tyle z produkcją komiksową co raczej tytułem towarzyszącym komiksowi Na polach Grunwaldu; niemniej właśnie z tego względu rzecz zasługuje na znalezienie się na tej liście. A przyznać trzeba, że opracowanie jawi się wręcz imponująco. Do tego zarówno pod względem zgromadzonego materiału faktograficznego (a przy tym bardzo przystępnie zaprezentowanego) jak i wysokiej jakości ilustracji. Aż chciałoby się rzec: „Fantastyczna sprawa!” gdyby nie okoliczność, że mamy do czynienia z opracowaniem historycznym.

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #261 dnia: Pt, 20 Listopad 2020, 17:05:18 »
  Podsumowanie października, kilka dni wolnych więc czasu co nieco miałem na lekturę. Kilka nowości (dla mnie, ci co czytają na bieżąco pewnie już dawno zapomnieli), kilka tytułów które leżą od wieków na półkach i nie będę ukrywać, że na celu miałem sprawdzenie kilku pozycji w celu lekkiego przewietrzenia półek. No i przy "okazji" zbliżającego się Halloween starałem się sięgnąć po pozycje około horrorowe. Uwaga jak zwykle pojawia się pewne SPOILERY!!!


1. Najlepszy:

  "The Goon Kolekcja tom 1" - Eric Powell. Powinien się raczej znaleźć w punkcie poniżej czyli w zaskoczeniach, ale to najlepszy komiks jaki w zeszłym miesiące przeczytałem więc niech będzie tutaj. I pomyśleć, że niewiele brakowało a minęła by mnie taka dawka radochy, potencjalnie byłem komiksem zainteresowany, ale też nie do końca przekonany. Zbir w mojej liście zakupowej siedział na ławce rezerwowych (a 90% tych co tam siedzą pozostaje na niej na zawsze), dopóki ktoś na forum nie wrzucił przykładowej strony z gangiem ryboludów, jak zobaczyłem te pyski wiedziałem natychmiast że komiks na 100% trafi w mój gust. Nie przedłużając The Goon to z grubsza rzecz biorąc pastisz Hellboya (który przecież sam w sobie jest pastiszem, zresztą sam Hellboy też się w tym komiksie znajdzie) połączony z gangsterką konwencją. Akcja komiksu rozgrywa się w jakimś bliżej nieokreślonym mieście (nad oceanem) i raczej nieokreślonym czasie (patrząc się na styl ubiorów/techniki) mniej więcej przełom lat 50/60, ale jednocześnie wszystko to kojarzy się z czasami prohibicji. Tytułowy Zbir to prawa ręką gangstera Labrazzia trzęsącego całą okolicą. Tutaj mamy mocny ukłon w stronę Ojca Chrzestnego Zbir i jego kumpel Franky (tutaj dosyć przewrotnie Zbir jest małomównym osiłkiem ale jednocześnie mózgiem a wygadany Franky to mały i agresywny kretyn), których bazą wypadową jest najpopularniejszy w okolicy pub, nie tylko dbają o typowe mafijne biznesy, ale i jednocześnie z powodu braku policji która o ile wogóle to zjawia się tam jedynie po łapówki stanowią ochronę i jako taką gwarancję spokoju całej dzielnicy (raczej typową dla początków twórczości Scorsese Ulicą Nędzy tudzież typowo robotniczym miasteczkiem). A mają z tym pełne ręce roboty, bo tuż bok ulicą Samotną rządzi ich i ich szefa arcy-wróg szalony naukowiec i jednocześnie czarnoksiężnik Kapłan Zombie, zajmujący się zgodnie z pseudonimem tworzeniem zombie i wysyłaniem ich w celu dręczenia żywych. Świat The Goon to świat w którym nikogo nie dziwią spacerujące po ulicach żywe trupy czy olbrzymi pająk w meloniku zajmujący się grą w pokera. Co znakiem rozpoznawczym komiksu Powella? Cóż przede wszystkim humor, wisielczy, obrazoburczy, często klozetowy, autor powtykał między kartki naprawdę dużo dowcipów i to naprawdę z każdej półki, znajdą się i naprawdę inteligentne dowcipy a znajdzie się i najtańsza szydera najniższych lotów. Obśmiane zostanie wszystko i wszyscy, momentami miałem wrażenie że autor dopisywał na bieżąco wszystko co mu się wydało śmieszne, niektórych taka konwencja może męczyć do mnie to trafiło zwłaszcza biorąc pod uwagę, że Powell na bezczelnego nie bierze jeńców i nie ma dla niego żadnej świętości. Samo tomiszcze to zbiór krótkich historyjek czasami na dwie-trzy strony co sprzyja zamienianiu większości z nich w durne skecze, które czasami zachowują ciągłość fabularną a czasami są kompletnie wyrwane z kontekstu. Co dosyć ciekawe pomimo mocnego nagromadzenia tych wszystkich mniej, bardziej lub czasem wcale nie zabawnych wiców, komiks potrafi wejść na całkiem dramatyczne ścieżki, chociaż z reguły jak udało mi się już wkręcić w klimat to natychmiast dostawałem po głowie kolejnym durnym żartem i śmiałem się sam z siebie, że kolejny raz dałem się nabrać, mimo wszystko Powell potrafi od czasu do czasu zaskoczyć poważnym podejściem do tematu. Drugą ciekawostką jest to, że mimo nagromadzenia różnego rodzaju pierdół historia wcale nie traci swojego gangsterskiego czaru z pełnym poszanowaniem, chociaż przedstawionych w nieco krzywym zwierciadle prawideł gatunku. Równie znakomicie jak w kwestii scenariusza komiksy wyglądają pod względem rysunków i stanowią jednocześnie równie dziwaczny patchwork stylu typowo cartoonowego, pół-kreskówkowego kojarzącego się z komiksem superbohaterskim czy całkiem naturalistycznego, gdzie postacie wyglądające na różne sposoby potrafią koegzystować na jednym kadrze i absolutnie się ze sobą nie gryźć. Powell potrafi zmieniać techniki rysunku jeszcze szybciej niż rękawiczki ze standardowego line artu pokrytego kolorem do kadrów rysowanych kredkami, szkiców ołówkiem czy zwykłych zdjęć w zależności jak to uzna za stosowne. Zaskakująca jest również dbałość o szczegóły, owszem jest sporo kadrów bez żadnego tła, ale tam gdzie trzeba autor potrafi zaskakująco szczegółowo odwzorowywać "okoliczności przyrody" zachowując cały czas odpowiednią stylizację wszystkich bohaterów. Zgodnie z konwencją większość kolorów mocno przygaszona w tonacji zgniłych zieleni/brązów. Podsumowując komis równie ładny co fajny. Wydanie NSC bardzo ładne, dodatków sporo, chochlików drukarskich brak, z tłumaczeniem żadnych problemów nie zauważyłem, całość sprawia solidne wrażenie. Cóż mogę na koniec powiedzieć dla mnie rewelacyjny choć mocno specyficzny melanż horroru, groteskowej komedii, satyry, kryminału noir, buddy movie, Lovecrafta i dramatu połączonego z pulpowym science fiction równie ostry co kosa w oku, jedyne czego mi brakowało to odrobiny wulgaryzmów. Ubawiłem się setnie w każdym razie. 8+/10.
 

2. Zaskoczenie na plus:

  "Miracleman - Złota Era" - Neil Gaiman, Mark Buckingham. Często to wspominam, ale ja lubię się powtarzać więc powiem to jeszcze raz, nie jestem specjalnym fanem Neila Gaimana, chociaż nie mogę zaprzeczyć że kilka rzeczy udało mu się rewelacyjnie. Dlatego bez specjalnie wygórowanych oczekiwań podszedłem do jego Miraclemana z góry zakładając, że nie będzie on w stanie osiągnąć poziomu oryginalnego komiksu (czasami zastanawiam się czy nie uważam go za lepszy niż uznawany za opus magnum Moore'a "Watchmen"). Na dodatek tamta opowieść raczej nie sprawiała wrażenia jakby chciała być kontynuowana, zresztą pamiętam jeszcze z poprzedniego forum, że choć Era została przyjęta dosyć ciepło to jakichś strasznych zachwytów nie było a jedna czy dwie osoby uznały ją za przeciętny komiks. W każdym bądź razie daję Gaimanowi spory plus, dosyć rozsądnie założył że na 99.99% mu się to nie uda i nawet nie próbował konkurować, rozwinął kilka oryginalnych motywów z Cudownego Człowieka, zachowując swoje scenariusze w duchu tamtej opowieści bez zbędnego udowadniania kwadratury koła. Komiks można uznać za bezpośrednią kontynuację "Miraclemana" i składa się z kilku nowel opowiadających o zwykłych ludziach którym przyszło żyć w epoce cudów, tytułowego bohatera jest tu naprawdę niewiele. Jest o facecie, który z grupką nieznajomych wspina się na szczyt Olimpu aby dostąpić zaszczytu audiencji u nowego Boga, jest o młynarzu (?) którego kochanką była Miraclewoman, jest o szerzącej się wśród młodzieży modzie na upodabnianie się do Johnny Batesa, jest klon dr Gorgunzy dyskutujący z androidalnym Andy Warholem, plus kilka innych. W ostatnim rozdziale bohaterowie spotkają się na wielkim festynie. Bardzo dobre wrażenie album robi również dzięki rysunkom. Buckingham zmienia styl stosownie do każdej opowieści, jest rozdział w kryminalno-szpiegowskich klimatach? Rysunki kojarzą się z pracami Seana Philipsa. Jest rozdział w formie bajki dla dzieci? Są rysunki jak z bajki dla dzieci itede, itepe. Momentami czuć tu fascynację Andreasem innym razem widać wpływy Moebiusa, jest interesująco wyglądający fragment narysowany kredkami na czarnych kartkach. Nie mówię, że wszystkie rysunki mi podeszły, bo trochę rzeczy mi się nie podobało, ale widać że rysownik solidnie przysiedział nad wizją tego jak komiks ma wyglądać i całość pomimo sporej różnorodności sprawia wrażenie koncepcyjnie spójnej. Nie wiem, zapewne trochę osób to co ja uznałem za plus może uznać za minus. Złota Era to komiks spokojny i raczej skupiający że się tak wyrażę "do wewnątrz", nie ma w nim jakichś wielkich wydarzeń, specjalnie zaskakujących zwrotów akcji czy jakichś niesamowicie oryginalnych pomysłów. Gaiman skupia się na ludzkim wnętrzu i tym, że pomimo nastania utopii to wnętrze się specjalnie nie zmieniło. Z jednej strony mamy pokazane, że czasy które nastały pod rządami Miraclemana to faktycznie Epoka Cudów i Dobrobytu z drugie strony czuć to pęknięcie rzeczywistości, które sprawia wrażenie, że mamy cały czas do czynienia z koszmarem który dopiero zaczyna się wydobywać na światło dzienne. Z tego co wyczytałem autor zaplanował całość na trzy serie. Drugą zaczął pisać, ale nie dokończył coś tam zostało wydane, ale przerwane etc. W każdym razie, podobno coś się w temacie dzieje i jest szansa, że jeszcze w tym roku dostaniemy kontynuację drugiej serii. W dodatkach kilka przyjemnych okładek stworzonych przez innych artystów i kilka przepięknych plakatów promocyjnych autorstwa Buckinghama, wielka szkoda że Mucha wydała obydwa komiksy jeszcze w czasach pre-powiększonych.  Cóż, ja się bawiłem ku mojemu zaskoczeniu naprawdę dobrze i czekam na Srebrną i Brązową Erę. Ocena 8/10. 

  "Luc Orient tom 1" - Eddy Paape, Greg. Kolejny komiks, który kupowałem w ciemno i nie ukrywam sięgnąłem po niego teraz z myślą, że może mi jednak nie podejdzie i będzie okazja odzyskać trochę miejsca na półce. Pierwsze wydanie zbiorcze zawiera 4 tomy startujące nową (nową w latach 60-tych) serię sf autorstwa dwóch belgijskich twórców. Tytułowy Luc Orient to francuski wundermensch czyli wysportowany niezwykle inteligentny przystojniak (na początku sprawia wrażenie nadpobudliwego dupka, ale dosyć szybko przechodzi wewnętrzną przemianę) pracujący dla laboratoriów Eurocristal i ich szefa profesora Kali. W pierwszym tomie będącym dosyć standardową dla swoich czasów przygodówką (kto czytał Boba Morane i jemu pokrewne tytuły będzie wiedział o co chodzi), Luc uda się wraz z resztą ekipy do dżungli w poszukiwaniu bardzo ważnego wyraźnie radioaktywnego nieznanego minerału. Po drodze standard groźne zwierzęta, ruchome piaski, dzikie plemiona no i oczywiście stary wróg Luca i Profesora czyli Doktor Argos (facet jest stary,brzydki, łysy i na dodatek przygarbiony aby czytelnik nie miał wątpliwości że to naprawdę czarny charakter) wraz ze swoimi przygłupimi pomagierami. Można się uśmiechnąć na widok pewnych patentów, które dzisiaj już niekoniecznie by przeszły w stylu Luca cwanie wciskającemu wynajętym na przewodników Indianom toboły do dźwigania, służącego Tobo, którego jedynym celem istnienia jest poświęcenie swojego bezwartościowego życia w celu ochrony swoich białych panów, czy nawet magicznego napoju sporządzonego przez tubylców, który jednocześnie chroni przed promieniowaniem i pozwala rozumieć ich język. W drugim tomie okazuje się, że za radioaktywnymi nieznanymi na Ziemi kamieniami stoją kosmici, którzy rozbili się na naszej planecie tysiące lat temu. Bohaterom znowuż zacznie bruździć Argos, na szczęście kosmici (ci co przeżyli) okażą się przyjaznymi i wspólnymi siłami uda się pokonać oprycha. Ten album był raczej najsłabszy nie dość, że przegadany (wszystkie są przegadane to w końcu komiks z lat 60-tych, ale tutaj jest to szczególnie widoczne) to na dodatek jeszcze niepotrzebnie zamotany, po tej lekturze skłaniałem się raczej w stronę opcji sprzedaży serii. W tomie trzecim nasza dzielna drużyna czyli Luc, Profesor, Tobo i asystentka Profesora Lora (obowiązkowo laseczka wyglądająca jak skrzyżowanie Bardotki z Audrey Hepburn, komiks nie powiedział tego wprost ale możliwe że dziewczyna Luca bo jak wiadomo ładni ludzie trzymają się razem), ruszają na planetę Terango wspomóc nowych przyjaciół w walce z tyranem, który zdobył władzę podczas ich snu na Ziemi i który chce teraz sięgnąć po resztę znanego kosmosu. Od tego momentu akcja nabiera zdecydowanie rumieńców będą pościgi, będą wybuchy, będą kolejne obce rasy, nowi sprzymierzeńcy ale i zdrajcy i ogólnie cały pakiet atrakcji jakiego możemy się spodziewać po gatunku. Szczerze mówiąc całość okazała się nieco brutalniejsza niż sądziłem a także nieco bardziej epicka niż wskazywały na to początki, bohaterowie rozwijają się pod względem charakterów (tak Tobo też) więc jak najbardziej na plus, co dosyć ciekawe pomimo tytułu Luc niekoniecznie jest tutaj głównym bohaterem, wszyscy członkowie ekipy dostają sporo czasu "antenowego" a on robi po prostu robotę "silnorękiego". Równie dobre okazały się rysunki Greg, jakoś tak założyłem z góry że będzie to przypominać komisy superbohaterskie z USA i bardzo się pomyliłem. Rysunki niewątpliwie eleganckie, pełne szczegółów i całkiem nieźle oddające dynamikę akcji (oczywiście nie w sposób nowoczesnego komiksu), co dosyć zabawne o ile kosmonauci z Terango chociaż humanoidalni to posiadający fizjonomie  kojarzące się raczej z Moai z Wysp Wielkanocnych niż z człowiekiem to ich kobiety to dosyć klasyczne ślicznotki tyle że niebieskowłose z blado-niebieską cerą, zresztą jedna z nich Granya robiąca maślane oczy do Luca szybko dołączy do drużyny. W każdym bądź razie oglądający rysunki nie powinien się zawieść nawet ktoś kto za starzyzną nie przepada. Cóż zapewne w marzeniach Taurusa "Luc Orient" to tytuł, który miał zastąpić Valeriana i spójrzmy prawdzie w oczy nie było na to szans, ani tak znany na naszym rynku, ani tak dobry, ani tak nowatorski i trącący jednak nieco naftaliną więc raczej nie dla każdego, tym niemniej to dalej kawał starego klasycznego przygodowego science-fiction z naprawdę fajnymi rysunkami, o ile następne tomy utrzymają poziom z albumów 3-4 to czekam spokojnie na ostatni i obowiązkowo pozostawiam na półce. 7+/10.

  "Opowieści z Czasów Kobry" - Enrique Fernández. Baśń dla dorosłych, przynajmniej tak jest napisane na okładce ja się niekoniecznie z tym zgadzam, owszem jest kilka brutalnych scen, nieco nagości a nawet jedna czy dwie sceny seksu ale wszystko to podane w takiej stylistyce że trudno to uznać za jakieś wyjątkowo hardkorowe rzeczy (kto w dawnych czasach będąc dzieckiem, nie krył się przed rodzicami z pełną zawartością Szninkla niech pierwszy rzuci kamieniem). W każdym razie jak w to baśniach często bywa mamy do czynienia z parą młodych zakochanych, Ona to najpiękniejsza dziewica w całym kraju, On to najzręczniejszy akrobata, między nimi oczywiście przysięga miłości do grobowej deski. Niestety kraina w której żyją to nie tęczowy Neverland, rodzice sprzedają ją do targu niewolnic, On oczywiście przysięga ją uwolnić. Niestety z przyczyn w 100% zależnych od niego ale jednocześnie takich w których możemy chociaż po części zrozumieć jego postępowanie nie udaje mu się uwolnić jej na czas za co ona przeklina go na wieki a jemu dostaje się kara śmierci. Z katowskiego pieńka ratuje go wojownik zwany Bykiem, najpotężniejszy i najbardziej bestialski mocarz na świecie, wybiera sobie on akurat ten moment na wszczęcie wojny domowej dzięki której pragnie wszystkim zawładnąć. Przygarnia do swojej zaciężnej armii Akrobatę i wykorzystując jego rozpacz i nienawiść a także klątwy nad nim ciążące przemienia go w demona dzięki czemu już wkrótce podbija sześć z siedmiu królestw. W czasie podbijania przedostatniego królestwa do żył Akrobaty dostaje się trucizna, która przemienia go z powrotem w człowieka, ten przerażony swoimi czynami chowa się w stolicy nowego cesarstwa. W tym czasie ostatnie siódme królestwo której król poślubił kupioną na targu wybrankę serca Akrobaty, dzięki potężnemu murowi i silnej armii nie poddaje się podbić Bykowi. Ten aby zyskać jeszcze większą potęgę zaczyna testować na sobie magiczne eliksiry produkowane z ludzi, dzięki czemu wkrótce zdobywa odporność na wszelkie trucizny i nadaje sobie imię Cesarza Kobry. Akrobata przemieniony już w najlepszego Złodzieja w całej krainie spotyka karła - aktora teatralnego - zawodowego rewolucjonistę z którym się szybko zaprzyjaźnia i postanawiają wspólnie zakończyć rządy terroru Kobry, w tym samym czasie w krainie pojawia się ponury pielgrzym o jasnym zaroście a całość zaczyna powoli zmierzać do wielkiego finału w którym wystąpią wszyscy bohaterowie. O ile sama fabuła jest naprawdę fajnie sklecona to rysunki w tym albumie to prawdziwy klejnot. Piękna disneyowska kreska rodem z jego najlepszych klasycznie animowanych lat kojarząca się z Herkulesem czy Mulan. Niesamowicie soczyste a mimo to nie rażące kolory i doskonałe odwzorowanie dynamiki scen tego właśnie wymagajacych. Oglądanie tych plansz to prawdziwa radość dla oczu i duszy. Co mi się nie podobało? Twarze nieco zbyt "geometryczne" i trochę projekt "Onej", miała być taka strasznie piękną a odniosłem wrażenie, że kilka dziewcząt z drugiego i trzeciego planu było atrakcyjniejszych. Wspomniano też o arabskich sceneriach i klimatach, nic takiego w komiksie się nie znajduje, nawet imiona się nie zgadzają. Jeżeli szukać na Bliskim Wschodzie to znacznie wcześniej bohaterowie kojarzą się bardziej z jakimiś Asyryjczykami czy Babilończykami z solidną domieszką klimatu starożytnych Chin. Nie do końca przypadła mi też sama konstrukcja utworu. Album składa się z dwóch tomów i mam wrażenie, że autor chyba okroił nieco rozmiar w stosunku do pierwotnego planu. Całość sprawia wrażenie jakby powinna być rozplanowana na trzy. Do pierwszego nie mam żadnych zastrzeżeń tempo jest odpowiednie, a w drugim nagle ciach-prach i dostajemy zakończenie, głównych bohaterów z ich wielkim planem który polega na braku planu, nie do końca określonym zakończeniem i traci na tym nawet Cesarz Kobra, który wcześniej przedstawiany jako niejednowymiarowy czarny charakter nagle staje się nawet nie półwymiarowym.  Wydanie przez Studio Lain bez zarzutów, dodatków brak. Podsumowując pięknie wyglądający, fantastyczno-bajkowy komiks, który jednak pozostawia pewne uczucie niedosytu, dlatego "tylko". 7/10.


3. Najgorszy przeczytany:

  "Sambre" - Bernard Yslaire, Balac. Kolejny komiks do sprawdzenia tym razem miałem do czynienia z historyczno-mistycznym melodramato-thrillerem (jakkolwiek by to nie brzmiało). Przejdźmy do konkretów, XIX wieczna Francja, Bernard potomek podupadającego arystokratycznego rodu zakochuje się w kłusowniczce Julii córce prostytutki, ten płomienny romans (powiedzmy) będzie kanwą całego albumu. Dlaczego oni się w sobie zakochali? Nie mamy pojęcia, ona ma jeszcze coś co można by uznać za przyczynę, on ją chyba widzi pierwszy raz na oczy. Dlaczego wogóle córka paryskiej prostytutki mieszka w jakimś lesie daleko od Paryża? Też nie wiadomo. Aha Julia ma czerwone oczy a ojciec Bernarda przed samobójczą śmiercią napisał wiekopomne dzieło "Wojnę Oczu" w której stwierdził, że od zarania dziejów ród Sambre prowadzi wojnę z klanem ludzi o czerwonych oczach. W zapiski te święcie wierzy siostra Bernarda, Sara co oczywiście sprawia, że postępowaniem braciszka nie jest zachwycona. Czy wspomniałem, że Julia zachowuje się jakby była ostro szurnięta a Bernard jako że przeciwieństwa się przyciągają jak lekko upośledzony? Chyba nie, to wspomnę to teraz, Sara zresztą też jest szurnięta. Na skutek zawirowań fabularnych Julia ucieka do Paryża a Bernard pod pozorem sprzedania starej kamienicy po ojcu wyrusza za nią. Ona trafia pod "opiekę" malarza Valdieu pragnącego namalować nową wersję Wolności wiodącej lud na barykady przypadkiem mieszkającego w wyżej wzmiankowanej kamienicy (oczywiście się nie spotkają) a w międzyczasie wybuchnie paryska Wiosna Ludów. Co do rysunków mam mocno mieszane uczucia, z jednej strony niektóre obrazki robią naprawdę dużo wrażenie, Yslaire ma doskonałe wyczucie kompozycji zwłaszcza kadrów rysowanych "z dalszej odległości", niektóre sceny na czele z paryskimi barykadami robią naprawdę dobre wrażenie przywodząc na myśl malarstwo batalistyczne,  z drugiej potrafią być naprawdę brzydkie, zwłaszcza często dziwacznie wykoślawione twarze. Ogólnie dobrze wyglądają tła, zwłaszcza dopracowany obraz nędznych dzielnic Paryża, oraz kontrastujące z nimi wnętrza bogatych arystokratycznych domów, za to postacie ludzkie już niekoniecznie. Dla zainteresowanych znajdzie się tu nieco erotyki. Co mnie przede wszystkim zraziło do tego komiksu? Bohaterowie, prawie wszyscy zachowują się jak opętani uciekinierzy ze szpitala psychiatrycznego, oczywiście można by to tłumaczyć rodową klątwą czy degeneracją arystokracji ale nie da się chyba tego zrobić w przypadku prawie wszystkich,  3/4 problemów dałoby się uniknąć gdyby ktoś tam usiadł i zastanowił się nad tym co robi. Drażnią te nadęte i histeryczne dialogi i monologi podejrzewam, że w zamierzeniu autora komiks miał stanowić skrzyżowanie Romea i Julii, Cierpień Młodego Wertera oraz Nędzników, tyle że z racji nonsensownie skomplikowanego scenariusza, niewiarygodnych wydarzeń i zachowań, oraz tego że jedynymi postaciami z krwi i kości są tam kuzyn Bernarda pan Guizot oraz modelka Olympia a cała reszta to wariaci wycięci z papieru ta konwencja jest zupełnie nietrafiona. Ogólny chaos fabularny pogłębia fakt, że autor wyraźnie sam nie miał pojęcia o czym ten komiks miał być. Nie jest tak, że nie ma tutaj żadnych plusów od czasu do czasu rysunki, całkiem ciekawe spostrzeżenia socjologiczne pod koniec i od czasu do czasu potrafi wciągnąć w wydarzenia dopóki znowu nas nie znuży nonsensownym bełkotem tych nawiedzonych ludzi, ale najważniejsze żeby te plusy nie przesłoniły nam minusów a tych jest sporo. Acha absolutnie nie dowiemy się czym była Wojna Oczu i czy wogóle takie coś miało miejsce. Tak samo nie dowiemy się czy za część wydarzeń nie jest odpowiedzialna jakaś magia czy są to tylko nieszczęśliwe sploty okoliczności. Cóż akurat w przypadku tego tytułu coś mnie tknęło i nie wszedłem odrazu w całą serię tylko zatrzymałem się na pierwszym tomie do sprawdzenia i dobrze zrobiłem, z racji wydania tego w ramach serii Mistrzowie Komiksu na półce pozostawiam ale nie mam ochoty na więcej, nie mam już nawet ochoty dowiedzieć się czym jest słynna Wojna. Acha ten komiks ma jeszcze jedną zaletę, byłem wcześniej całkiem mocno zainteresowany lainowym XXe Ciel.com, po przeczytaniu tego albumu, dwóch pobieżnych streszczeń fabuły Wieku Ewy i obejrzeniu kilku kadrów już mi przeszło. Ocena 4+/10


4. Zaskoczenie na minus:

  "Frankenstein Żyje, Żyje" - Steve Niles, Bernie Wrigtson, Kelley Jones. Zdaje się ostatni komiks narysowany przez legendarnego Bernie Wrightsona, dokończony przez znanego u nas z Batmana Kelleya Jonesa. Komiks można uznać za bezpośrednią kontynuację "Frankensteina" Mary Shelley, co prawda na pierwszych stronach mamy wydarzenia dziejące się w cyrku, ale zaraz przeskakujemy do retrospekcji, które zaczynają się na arktycznym pustkowiu czyli w miejscu zakończenia oryginału. Streszczać dalej nie będę, bo opowiadanko jest tak krótkie, że same w sobie stanowi streszczenie. Cóż nie ukrywajmy największą zaletą tej pozycji są fenomenalne rysunki, to co wyprawia tutaj Wrightson przechodzi momentami ludzkie pojęcie, detale oddawane z tak obłąkańczą precyzją, że niektóre kadry przypominają stare zdjęcia nie są tutaj pojedynczymi przypadkami, szczególne wrażenie robią rysunki całą stronę oraz większe. Dosyć dziwnym zabiegiem wydaje się to, że niektóre fragmenty są wyraźnie czarne od tuszu, a niektóre wpadają bardziej w odcienie sepii, nie mam pojęcia dlaczego tak a nie inaczej, jakoś nie zauważyłem wyraźnego klucza. Niestety rysunki Jonesa w ostatnim rozdziale wypadają na tym tle dużo słabiej, bardziej "komiksowe" i na dodatek wyraźnie unikające szczegółów. Same w sobie oczywiście bardzo dobre, ale na tle ich poprzedników zdecydowanie schodzą z ringu na noszach. Niestety z obłędnymi rysunkami nie podążyła fabuła, to raczej dosyć bezpieczna powtórka z oryginalnego Frankensteina. Owszem jest klimacik gotyckiej grozy, mamy filozofowanie nad istotą natury człowieczeństwa, ale to wszystko bez tej przysłowiowej iskry, tematy przewałkowany już na tysiące sposobów i brak tutaj jakiejkolwiek oryginalności, niektóre przemyślenia stwora zahaczają momentami o tanią grafomanię. Na dodatek historyjka jest zbyt krótka na tych 70-80 stronach tak naprawdę niewiele się dzieje, odniosłem zresztą wrażenie że komiks wcale nie został dokończony, tylko po prostu przerwany z powodu śmierci Wrightsona. Wydanie KBOOM jak zawsze na tip-top, album solidny, jakość ilustracji więcej niż zadowalająca, jakichś problemów z tekstem nie zauważyłem, trochę dodatków, chociaż te rzadko kiedy mnie interesują. Końcowe wnioski album koniecznie do oglądania a niekoniecznie do czytania, dla mnie osobiście trochę zawód. 6+/10.


5. Całkowicie darmowy dodatek

Warto czytać:

   "Corto Maltese - Złoty dom w Samarkandzie" - Hugo Pratt. Wysoko oceniłem, poprzedni tom "Na Syberii", ale w/g mnie był on już nieco słabszy niż wcześniejsze, już się martwiłem że to znak wyczerpywania się serii, ale okazuje się że niepotrzebnie. Corto wraca na właściwe tory, chociaż można powiedzieć że wszystko to już było. Dzielny marynarz znowu będzie szukał skarbu który najprawdopodobniej nie istnieje, znowu spotka historyczne postacie, znowu towarzyszyć jego przygodom będą zupełnie niewiarygodne zbiegi okoliczności, znowu będzie musiał ratować z opresji przebiegłego Rasputina, znowu będziemy świadkami scen z pogranicza snu i jawy i znowu lektura będzie sprawiać nadzwyczajną przyjemność. Przy okazji dowiemy się że Corto i Rasputin chyba jednak faktycznie się lubią i znają od bardzo dawna. Czasem cieszę się, że pewne rzeczy się nie zmieniają 8/10.
 
  "Corto Maltese - Baśń Wenecka" - Hugo Pratt. Trochę nietypowy w stosunku do reszty serii album, wygląda on jakby Pratt tworzył go trochę w pośpiechu. Rysunki są jeszcze bardziej nonszalancko niechlujne niż zwykle a tekstu jest zdumiewająco mało (a seria jest znana raczej z "pewnego przegadania"). Nie świadczy to absolutnie o jakimkolwiek spadku jakości, Corto szuka kolejnego skarbu czyli biblijnego szmaragdu, na swojej drodze spotka jeszcze bardziej specyficzne postacie niż zwykle (dla lokalnych patriotów, Corto wpadnie w oko naszej rodaczce), historia będzie jeszcze bardziej oniryczna a tajemnicze uliczki jeszcze bardziej tajemnicze. Bohater szwendając się po oświetlonych światłem księżyca zaułkach (bajka dla kotów to cudowny pomysł) w poszukiwaniach kolejnych zagadek będzie łamał czwartą ścianę a świat okaże się teatralnymi dekoracjami. Nieco wyżej napisałem, że dobrze że się seria nie zmienia, ale mimo wszystko jednak dobrze że się czasami zmienia. Powiedziałbym, że to jeden z moich ulubionych albumów, ale lubię wszystkie. 8/10.

  "Tyler Cross - Miami" - Fabien Nury, Bruno. Tyler tym razem trafi na Florydę gdzie razem ze swoim prawnikiem spróbuje naciąć na grubszą forsę pewnego umoczonego w ciemne sprawki dewelopera. Szczerze mówiąc ten tom jakoś najmniej przypadł mi do gustu. Nie porusza aż tak ciekawej tematyki jak Black Rock, ani nie trzyma w napięciu tak jak Angola, sama historia trochę za bardzo przekombinowana. Niemniej to dalej kawał bardzo dobrego rewelacyjnie narysowanego sensacyjnego noir z obowiązkowym gorzkim chociaż w tym przypadku przewrotnie zabawnym zakończeniem. 7/10


Warto ominąć:

   "Black Monday Murders tom 1,2" - Johnatan Hickman, Tomm Coker. Z chęcią poleciłbym ten tytuł bo to naprawdę zacny komiks jest. Kryminalny horror kręcący się koło morderstwa popełnionego w banku, który okazuje się magiczną szkoło-sektą rządzącą wespół z innymi jej podobnymi całym światem i oddającą cześć Mammonowi za władzę i potęgę (coś dla fanów teorii spiskowych - Rotszyldy to szataniści). Postacie mimo, że stworzone z klisz na tyle umiejętnie ulepione, że spokojnie da się je lubić lub wręcz przeciwnie. Wciągająca jest zarówno część dotycząca śledztwa jak i ta mająca nas straszyć (trochę mi się kojarzył komiks z Harrym Angelem im głębiej schodzimy tym ciemniej i straszniej), chociaż w pewnym momencie stało się to trochę zbyt dosłowne. Komiks wymaga dosyć mocnego skupienia, sporo retrospekcji a i sama struktura banków jest nieco nieprzejrzysta, mimo wszystko prawie warto się starać. Rysunki również wypadają bardzo dobrze, taka wypadkowa stylu Seana Phillipsa i realizmu. To co jest nie tak? Seria nie jest dokończona i Bóg wie kiedy i czy wogóle będzie, rysownik zachorował (zdrowia życzę),projekt stanął i stoi już długiego czasu. Jedno wydanie zbiorcze NSC zawiera 3 zeszyty (na oko ponad dwa razy obszerniejsze niż amerykański standard), całość została zaplanowana na 12 z czego ukazało się 8, znaczy się nie ma materiału nawet na 3 tom. Jakiś czas temu przejechałem się na egmontowym Briggs Landzie teraz to, solennie sobie samemu obiecuję, że już więcej na jakieś niedokończone serie się nie piszę. Zachęcałbym, ale w obecnej chwili nie ma to żadnego sensu.

Offline Wtem!

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #262 dnia: Pt, 20 Listopad 2020, 21:41:05 »
 
4. Zaskoczenie na minus:

Na dodatek historyjka jest zbyt krótka na tych 70-80 stronach tak naprawdę niewiele się dzieje, odniosłem zresztą wrażenie że komiks wcale nie został dokończony, tylko po prostu przerwany z powodu śmierci Wrightsona.

I masz rację. Seria została zaplanowana na 13 zeszytów (https://www.forcesofgeek.com/2011/07/sdcc-steve-niles-and-bernie-wrightson.html ).

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #263 dnia: So, 21 Listopad 2020, 15:43:23 »
No to nic dziwnego, że jakoś takoś trochę to do końca sensu nie miało.

Offline death_bird

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #264 dnia: Nd, 22 Listopad 2020, 15:21:22 »
Żywcem nie potrafię zgodzić się z konkluzją dot. "Black Monday Murders". Szczególnie pierwszy tom sam w sobie jest wart tego żeby go przeczytać choćby (odpukać) seria nigdy nie została ukończona. Świetny klimat ma ta część. Później jest nieco słabiej, ale generalnie cieszę się, że nabyłem.
"Właśnie załatwiliśmy Avengers i to bez kiwnięcia palcem".

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #265 dnia: Nd, 22 Listopad 2020, 15:28:40 »
No jak kto lubi czytać książki czy tam oglądać filmy do połowy to warto.

Offline death_bird

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #266 dnia: Nd, 22 Listopad 2020, 15:36:30 »
Jak już coś to serial zdjęty(?) po dwóch seriach.
"Właśnie załatwiliśmy Avengers i to bez kiwnięcia palcem".

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #267 dnia: Nd, 22 Listopad 2020, 15:53:42 »
Zdecydowanie bardziej jak film do połowy.

Offline death_bird

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #268 dnia: Nd, 22 Listopad 2020, 23:13:59 »
Kwestia gustu. Przeczytałem i nie żałuję.
Jeżeli ta historia kiedykolwiek będzie miała jakiś finał to z satysfakcją przeczytam ponownie.
I nie skreślałbym z góry historii urwanych. W końcu taki Larsson planował "Millenium" na 10 tomów i nikt mi nie wmówi, że przez to że ukazały się jedynie trzy (oryginalne) lektura straciła na jakości.
"Właśnie załatwiliśmy Avengers i to bez kiwnięcia palcem".

Online xanar

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #269 dnia: Pn, 23 Listopad 2020, 01:27:03 »
Twój komiks jest lepszy niż mój