Opóźnione podsumowanie dwóch miesięcy, w lipcu przeczytałem zaledwie 4 komiksy więc na dobrą sprawę jest to podsumowanie sierpnia. Przez ten czas głównie nadrabiałem kolekcje Hachette, większość to WKKM, kilka SM i kilka Conanów.Standardowo mogą się pojawić spoilery. UWAGA, UWAGA WIELKA PROMOCJA, od tego miesiąca postanowiłem dodać piąty podpunkt, który roboczo póki mi coś lepszego na myśl nie przyjdzie nazwę suplementem, nie powinienem chyba dodawać, że jest ZUPEŁNIE DARMOWY!!!??? będę tam wrzucał dodatkowe pozycje, które uważam że warto przeczytać (lub wręcz odwrotnie, jeżeli nie będę miał humoru) a których z różnych powodów nie opisałem, czasami dorzucę tam ze 2-3 zdania, czasami 2-3 słowa a czasami wymienię tylko z tytułu, może jakieś krótkie podsumowania całego przeglądu.
1. Najlepszy:
WKKM "Karnak - Wszechobecna Skaza" - Warren Ellis, Gerrardo Zaffino, Roland Boschi. Jakby ktoś nie wiedział o czym to, a ma prawo bo Karnak to 3-ligowy zawodnik Marvela, to o tym karatece z Inhumans o którym dotychczas mogłem powiedzieć, tyle że umie wyszukiwać słabe punkty, nosi idiotyczny garnek na głowie oraz wąs a la Clark Gable. W tym numerze kolekcji otrzymujemy miniserię w miarę świeżą, zdaje się że u nas Egmont jeszcze do tego momentu nie doszedł. Akcja dzieje się po wypuszczeniu w świat chmury terrigenu co powoduje samoistne przeistaczanie się losowych ludzi w członków Inhumans, tego się tyczy zresztą główny wątek tej historii, bo sam bohater zostanie wezwany przez Agenta Coulsona w celu znalezienia pewnego zaginionego młodzieńca, który przeszedł transformację. Którego podobno jedyną mocą jest odporność na alergie (co wiadomo od początku będzie bzdurą bo o czym tu by było pisać?). Sam Karnak przeszedł lifting solidny niczym ten w Toyocie Yaris, zamienił garnek na szlafrok z kapturem, namalował jakieś wojenne wzory na twarzy, wąs zamienił na bródkę która święciła triumfy na przełomie XX i XXI wieku, ogolił resztę głowy na zero a także pozbył się źrenic, aby poprzez posiadanie samych białek wyglądać jeszcze bardziej groźnie, ogólnie przypomina nieco Green Arrowa więc jest lepiej niż było. Czy równie sporym zmianom przeszedł jego charakter ciężko powiedzieć, ale o ile dobrze pamiętam to on wcześniej nie posiadał jakiegokolwiek charakteru więc tu wszelka zmiana była pożądana.Tak czy inaczej obecny Karnak jest zaburzonym nihilistą, prowadzącym zakon w którym szkoli podobnych sobie abnegatów, który cierpi na depresję spowodowaną tym, że nie może się powstrzymać od dostrzegania we wszystkim co widzi wad, syndrom wyższości nad prymitywną ludzką rasą pomieszany jednocześnie z syndromem niższości wobec swoich z powodu nie przejścia jako dziecko terrigenezy i który w stylu wiedźminów jako zapłatę za swoje usługi żąda "jedynej rzeczy, która pozwala uwierzyć że wszechświat jest piękny i miłościwy". Całość jest utrzymana w konwencji psychologicznego horroru, aczkolwiek nie zabraknie również akcji i odrobiny czarnego humoru, z góry ostrzegam że będzie mocno brutalnie, ilość krwi i wypruwanych flaków jest bardzo duża. Rysunki Zaffino i Boschiego, doskonale wpisują się w konwencję scenariusza, dosyć wydziwaczona kreska podkreśla tylko pewną nierealność i szaleństwo całej sytuacji. Chwali się zastosowanie patentu, którego czasami używał Breyfogle tj. w czasie scen akcji zaburza proporcje rysowanych postaci co powoduje, że plansza o wiele lepiej oddaje dynamikę całej sceny a także efektowniej odwzorowuje siłę i szybkość zadawanych ciosów. I ten sposób działa doskonale, dorzućmy do tego mroczne, pozbawione życia barwy, na niektórych planszach nawiązujące do klasyki kropki oraz to że całość kojarzy się nieco ze stylem Kevina O'Neilla i już wiadomo, że oprawa graficzna nie ustępuje miejsca fabule. Tak na koniec, jeden z najlepszych pochodzących z teraźniejszości a nie z linii czasowej lat 80-tych komiksów Marvela jaki czytałem w przeciągu dosyć długiego czasu, nie nie jest to jakiś legendarny komiks, który zasiądzie w panteonie obok Franka Millera i Chrisa Claremonta ale świetna historia to napewno. Fajne jest to, że pomimo ciężkiego nastroju opowieści, da się wyczuć to, że Ellis nie pisze tego na całkowicie poważnie, czuć że doskonale bawi się konwencją loose cannon i jedzie momentami ostro po bandzie kiczu. Dosłownie przewracając kartki da się słyszeć "zobacz jaki to hardkor" i zobaczyć to mrugnięcie okiem i złośliwy uśmieszek. "Karnak" to po "Moon Knighcie" kolejny komiks, który przekonuje mnie, że Warren Ellis byłby w stanie pisać świetnego Batmana, oprócz talentu w kreśleniu charakterów postaci potrafi opakować całość w ciekawą historię, wyraźnie swobodnie czuje się opisując aspołecznych odludków, którzy pod twardym pancerzem cynizmu i brutalności skrywają głęboko zranione osobowości i to że są po prostu dobrymi ludźmi. W końcu skaza jest wszechobecna, a przede wszystkim w samym Karnaku. Ocena 8+/10.
2. Zaskoczenie na plus:
WKKM "Czarna Pantera - Naród pod naszymi stopami" - Ta-Nehisi Coates, Brian Stelfreeze, Chris Sprouse. Sensowność istnienia Wakandy była już wielokrotnie przedyskutowana na tym lub poprzednim forum, więc raczej szkoda marnować już na nią więcej czasu. Ogólnie cała koncepcja jest dosyć nonsensowna, no ale skoro już czytamy komiksy o latających ludziach to raczej o sensowność pewnych kwestii lepiej nie pytać i zaakceptować takie pomysły na zasadzie "bo tak". Pokrótce Czarna Pantera po bliżej nie określonych wojażach powraca do swojego kraju sobie trochę pokrólować. Tym razem jednak wbrew lub zgodnie ze swoimi oczekiwaniami nie zostanie powitany kwiatami i oklaskami. Okazuje się że podczas jego nieobecności kraina została kilkukrotnie splądrowana i zniszczona (zdaje się, że jeden z tych kataklizmów dotyczy historii AvX) i przestała być tym technologicznym rajem na ziemi jaki znamy od 50 lat. Kraj jest szarpany kolejnymi kryzysami i na krawędzi rozpadu na kilka walczących ze sobą stronnictw, chętnych do przejęcia schedy po T'Challi jest kilkoro a nie wszystkich intencje są czyste niczym "ta lelija". Pantera oczywiście nie zamierza stać i bezradnie patrzeć jak jego kraj stacza się w o otchłań chaosu, ale przypomnieć wszystkim a głównie samemu sobie, że ciągle jest potężnym i sprawiedliwym władcą dla którego nadrzędną wartością jest dobro własnego ludu, a uczyni to zgodnie z duchem marvelowskich komiksów i swoich wojownicznych przodków "pałą i mieczem", powtarzając komunały w stylu "kraj jest tak bogaty jak jego najbiedniejszy obywatel" albo "aby wrócić na właściwą drogę, muszę ujrzeć sprawy takimi jakimi są". Pod koniec tomu, okaże się jednak że ilość przeciwników jest zbyt wielka nawet dla wybrańca kociej bogini i na pomoc zostanie wezwana prosto z Nowego Jorku czarna ekipa sprzątająca w składzie Storm, Misty Knight, Luke Cage i nie wiedzieć z jakiego powodu ten teleporter chyba spokrewniony z x-menowym Gatewayem (to są Aborygeni, od kiedy Aborygeni to również czarni bracia?), co wskazuje na to że dalsza część historii zmieni się raczej w standardowe lanie niemilców po pyskach. No właśnie, dalsza część historii, Hachette nie wiedzieć z jakiego powodu postanowiło wyrzucić z kolekcji część drugą tego komiksu w zamian dając jakieś zbędne zapychacze dla 12-latek, także finału inaczej niż w oryginale raczej nie damy rady poznać. Co do dwóch rysowników powiem, że bardzo mi się ich praca podoba o ile same rysunki stojące rozkrakiem pomiędzy realizmem a bajkowością są raczej standardem dla komiksu superhero, tak wszelkie projekty kostiumów lub urządzeń czy pejzaże to istna rewelacja. Rysownicy świetnie operują czarnym kolorem a nałożone barwy są po prostu piękne. Cały album jest bardzo kolorowy, ale jednocześnie unika się stosowania jaskrawych barw. Kolory są "miękkie", wręcz pastelowe i wiernie oddają koloryt Afryki (chyba, nigdy nie byłem), naprawdę oglądanie tego komiksu jest niezwykle przyjemnym doświadczeniem. Cóż Coatesowi udało się napisać po prostu dobry komiks, jest tu sporo polityki co w komiksie superhero raczej nie jest jeszcze zajeżdżonym motywem, dużo akcji, szczypta ezoteryki i afrykańskiego folkloru. Autor stara się przenieść na Wakandę problemy trapiące współczesną Afrykę (miło, że zauważa, że za cierpienie czarnych braci odpowiadają nie tylko biali chciwi okrutnicy, ale i inni czarni bracia) i o ile nie można powiedzieć żeby wyszło to mu nadzwyczaj udanie to nie można też powiedzieć aby wrócił kompletnie na tarczy. W tym aspekcie można powiedzieć akurat, że autor nieco zawodzi, sięga po mocna i ciekawe tematy i widać że sam nie bardzo ma pomysł co z nimi zrobić i się często wycofuje okrakiem. Niemniej z tego co mu zostaje w ręku udało się złożyć mającą "ręce i nogi" historyjkę, będącą zdecydowanie powyżej marvelowskiej przeciętnej. Ocena 7/10.
3. Najgorszy przeczytany:
SM "MS Marvel" - Kelly Sue DeConnick, Dexter Soy i inni. Album podzielony na mniej więcej dwie równe części, Conwaya, Claremonta i Buscemy opisywać nie będziemy bo ich znamy i kochamy, skupmy się zatem na części drugiej. Kelly Sue DeConnick nazwisko spędzające sen z oczu wszelkiej maści konserwatystom, nosicielom kowbojskich kapeluszy z Alabamy malującym flagi Południa na swoich samochodach, liverpoolskim dokerom słuchającym Skrewdrivera oraz wyborcom Zygmunta Wrzodaka. Podobno naczelna twarz marvelowskiego SJW (podobno, bo autorka na rynku polskojęzycznym jest kompletnie nieznana więc trudno to potwierdzić). Nie popieram zjawiska SJW ani go nie lubię, toteż byłem przygotowany na stoczenie ciężkiej walki z samym sobą. Autorka jest podobno dobra i już miałem wizję nieprzespanych nocy w których głowię się nad tym, jak by tu obniżyć ocenę komiksowi autorki co do której już z góry byłem nieco uprzedzony, tak aby to wyglądało w miarę obiektywnie. Na szczęście Kelly Sue ułatwiła mi życie i napisała kompletnie gównianą historię zbierającą o dziwo w miarę pozytywne opinie. Z początku oglądniemy Kapitan Marvel tłukącą się z Absorbing Manem w towarzystwie Kapitana Ameryki, która ma problem z tym czy powinna się nazywać Kapitan Marvel czy to nie szarga czasami pamięci zmarłego oryginału. Kapitan Ameryka oczywiście stwierdzi "nie, nie jesteś taka zajebista, że byłby dumny pewnie z tego a tak wogóle to jesteś pułkownikiem a ja tylko kapitanem, także prowadź wodzu" (biedny Steve, już ponad 70 lat kariery i brak awansu przez ten czas). Ten początek jest w sumie dosyć sensowny, dalej jest już tylko głupiej, poznamy trochę prywatnego życia Carol Danvers, później przeskoczymy na jakieś wiejskie lotnisko w latach 50-tych gdzie spotkamy kilka postaci nieznanego pochodzenie i przeznaczenia, dalej wrócimy do teraźniejszości i Carol spróbuje pobić rekord pułapu pani pilot z wcześniej wymienionego lotniska (nie wiem czy to była ta młoda czy ta stara, jest to tak bełkotliwie napisane, że trudno się rozeznać o kim jest mowa, a rysunki wcale nie pomagają). W czasie lotu ni stąd ni zowąd Kapitan przeniesie się do czasów II WŚ na jakąś nieznaną wyspę u wybrzeży Peru, po której grasują wojska Cesarstwa Japonii (co do wuja robią Japończycy w Peru nie dowiemy się, chociaż może to i lepiej) i będzie się miała okazję zmierzyć z japońskimi latającymi spodkami. Chwilowo straciła chyba nieco na swojej zajebistości bo mogła spuścić lanie Thanosowi a teraz nie może sobie poradzić z nitowanymi ufo z drewna i stali, ale na szczęście pomoże jej grupka ślicznotek, która okaże się zbieraniną najlepszych pilotów w armii amerykańskiej, która oczywiście z powodu społecznego zacofania nie może walczyć, ale przynajmniej dopuszczona zostaje do funkcji transportowych i została przypadkiem wciągnięta w peruwiański trójkąt bermudzki. Acha, oprócz tego że są najlepszymi pilotkami są jeszcze najlepszymi komandoskami, te spodki których pięściami Carol nie spuści na glebę to one zestrzelą z pistoletów maszynowych. Dalej nastąpi jeszcze kilka skoków fabularnych, poznamy kolejne postacie niewiadomego pochodzenia i przeznaczenia by na końcu znaleźć się w jaskini w której Kapitan Marvel pozyskała swoje moce podczas wybuchu urządzenia Kree, tam będziemy mieli okazję spotkać oryginalnego Kapitana a Carol pobije się sama ze sobą, a później stanie się coś właściwie nie wiem co i uff dotrzemy do końca. Wspomniałem wcześniej o rysunkach, no właśnie rysunki Dextera Soya to kompletna katastrofa, dawno już nie widziałem takiej amatorszczyzny mocno kojarzącej się z tym co czasami wydawano u nas na początku lat 90-tych w czasie komiksowego boomu, nic tam się nie zgadza, kreska jest paskudna a kolory nałożone fatalnie. Z ciekawości sprawdziłem w internecie, kariera pana Soya w Marvelu była wyjątkowo krótka i skończyła się praktycznie na tych kilku zeszytach KM po czym podejrzewam, że wrócił on do swojego internetowego bloga, na którym się społecznie udzielał. Pod koniec komiksu pałeczkę przejmuje od niego Emma Rios i robi się o wiele ładniej, za to rozeznanie się w akcji utrudnia to, że rysuje ona bardzo podobne do siebie twarze, za to nie bardzo podobne do tych bazgrołów Soya, w skrócie rysunki - wielka krecha. Cóż mogę powiedzieć na koniec, nędzna pokomplikowana na siłę historyjka na dodatek beznadziejnie zilustrowana, DeConnick usilnie przypomina nam o tym że kobieta jest deptana przez mężczyzn, z jednej strony przenosząc akcję w lata 50-60 i środowisko lotnicze ma to sens i jest zgodne z realiami, z drugiej nie bardzo ona potrafi odpowiedzieć na pytanie w jaki sposób kobieta miałaby być lepsza jako pilot doświadczalny. Nic dziwnego, że nie potrafi, być może oglądała wcześniej "Pierwszy krok w kosmos" tam jest mniej więcej pokazane w jakich warunkach się takie loty odbywały. W klimatach "girl power" przeczytałem w tym miesiącu również A-Force i o ile tam odbyło się to na zasadzie "dziewczyny są fajne", to tutaj mamy "faceci są do bani" co faktycznie przypomina brednie tej przysłowiowej zgorzkniałej feminy. Ogólnie nie wiem dlaczego, ale przyszło mi na myśl czytając ten komiks, że ten szum wokół autora to spowodowany jest próbami okopania się beztalencia na swoim stanowisku pracy, ale nie wypada DeConnick skreślać po jednej próbie, w końcu "Bitch Planet" pasuje jak ulał do ofery Non Stop Comics a jest podobno bardzo dobry, więc może to? Ocena 2/10.
Drugi najgorszy:
WKKM "Ultimates - Omniwersalni" - Al Ewing, Kenneth Rocafort. Wspomniałem już wielokrotnie, że nie łapię za bardzo tych klimatów komiksowych uniwersów, ani kolejnych restartów. Na tyle na ile zrozumiałem, to ci Ultimates to Avengers ze świata Ultimate, który uległ zniszczeniu a oni wzorem Milesa Moralesa przenoszą się do podstawowego 616. Co się stało z ich oryginalnymi odpowiednikami, nie mam pojęcia. Ku mojemu zaskoczeniu, okazało się że nie są to Ultimates napisani przez Marka Millera, nie wiem czy wydawca uznał, że nie ma miejsca na klona Kapitana Ameryki i Hulka (rozsądnie) czy też uznał, że oryginalni Avengers to zajechany temat a na dodatek sama grupa jest zbyt słabo zróżnicowana etnicznie. W każdym razie nowi Ultimates są zróżnicowani o wiele bardziej niż ci wcześniej, w skład tej grupy wchodzą: Czarna Pantera - znany i lubiany geniusz, Blue Marvel - kolejny czarnoskóry geniusz genialny jak conajmniej dwie Czarne Pantery, Monica Rambeau - była czarnoskóra ultrapotężna Kapitan Marvel, Miss America - latynoska właściwie nie wiem kto - ultrapoteżna, a także Carol Danvers - aktualna Kapitan Marvel, nie muszę dodawać jak potężna. Zadaniem tej grupy będzie mierzenie się z największymi kosmicznymi zagrożeniami czyli przejmują mniej więcej funkcję Avengers i Fantastycznej Czwórki. W każdym razie zaczną z wysokiego C bo od latania międzywymiarowych dziur przez które przełażą kosmiczne robale, w czym niepoślednią rolę odegra America Chavez. No właśnie America Chavez postać mocno kontrowersyjna, Marvel posiadał już w swoim portfolio jedną Miss America, ale ta pierwsza jest przeżytkiem z epoki Eisenhowera, więc postanowili stworzyć Miss America na miarę XXI wieku. Nowa Miss jest kosmiczną latynoską lesbijką będącą córką dwóch lesbijek, sporo osób uznaje za kontrowersyjne że taka postać ma w nowoczesnym Marvelu symbolizować USA i stanowić kobiecy odpowiednik Kapitana Ameryki (jest ubrana w amerykańską flagę i jej pseudonim wypisany jest odpowiednio pokolorowaną czcionką), ale Amerykaninem nie jestem więc nie będę się z tego powodu wymądrzać. Sama America jest supersilna, superszybka, superwytrzymała, tworzy portale międzywymiarowe i na dodatek posiada coś w stylu kosmicznego 6 zmysłu, zastanawiałem się czy jeszcze coś potrafi, ale na ten moment żadnych innych mocy chyba nie posiada. W każdym razie to ona zamknie czasoprzestrzenne dziury za pomocą tańca ze swoją nową dziewczyną poprzez kosmicznego skypea krzesząc gwiazdki z trampek (
). W tym momencie moje zainteresowanie postacią Ameryki Chavez ostatecznie zanikło, ta postać to najwyraźniej zwykły marvelowski trolling. Kolejnym zadaniem dla grupy będzie zgodnie z zasadą podwyższania poziomu trudności nic innego jak Galactus. Otrzymamy mały wgląd w przeszłość tegożże osobnika i okaże się, że nie zawsze był on tym czym jest teraz. W każdym razie Ultimates odnajdą inkubator w którym się wylęgł Galactus, na szybko się do niego podłączą i opanują system (Jeff Goldblum w Dniu Niepodległości to przy Blue Marvelu pikuś), wepchną tam Galactusa włączą przycisk "on" i w jeden moment Pożeracz Planet niczym jakiś Pokemon ewoluuje do swojej właściwej żółtej formy Siewcy Życia. W dalszej kolejności, Ultimates postanowią naprawić czas (cały czas musi być trudniej pamiętajmy), a żeby to uczynić muszą wyskoczyć poza wszechświat. Dla nich to najłatwiejsze zadanie pod słońcem, najpierw użyją cząsteczki Pyma przygotowanej im przez nowego pakistańskiego Giant-Mana (oczywiście równie genialnego co i cała reszta), później skorzystają z portalu Chavez i już są poza Kosmosem. Tam spotkają jakiegoś dziwoląga prosto z przeszłości Blue Marvela (cały ten segment jest wyjęty mocno z wiadomo skąd) oraz Galactusa, który będzie im uświadamiał jak niebezpiecznie jest się bawić czasem po czym bezpiecznie odstawi ich do rzeczywistości, przez rozdarcie w przestrzeni przedostanie się Thanos. Ostatni zeszyt, to kwasowy trip przedstawiający wizytę wyraźnie wystraszonego Galactusa u Moleculemana, który przez ostatnie pięćdziesiąt lat awansował z 3-ligowego łotra do miana najgroźniejszej istoty we wszechświecie. Będziemy mieli okazję zobaczyć wyjątkowo bełkotliwą dyskusję na temat fizyki i filozofii marvelowskiego kontinuum. Rysunkowo komiks prezentuje się lepiej niż dobrze, prace Rocaforta wyglądają naprawdę porządnie, z dużą ilością kresek mających symulować użycie ołówka oraz wystarczająco szczegółowe, rysownik nie wiedzieć dlaczego sporej ilości postaci (kobiecym to właściwie wszystkim) narysował czerwone nosy, nie wiem ma to sugerować nadużywanie alkoholu? Może Rocafort to jakiś Irlandczyk i cała jego rodzina i wszyscy znajomi tak wyglądają? Nazwisko raczej nie wskazuje. Cóż mogę na koniec rzec? Nie wiem może nie potrafiłem się wkręcić w klimat? nie jestem jakimś szczególnym wielbicielem kosmicznego Marvela, ale też i Ewing nie starał się mnie przekonać. Mamy komiks drużynowy, ale tam pomiędzy postaciami nie zachodzą praktycznie żadne interakcje. Nie ma między nimi ani jednego ciekawego czy też dowcipnego dialogu, ba z wyjątkiem Blue Marvela i Ameryki Chavez nie byłbym w stanie powiedzieć czegokolwiek o reszcie postaci gdybym nie znał ich wcześniej. Całość jest tak niby napisana na luzie, ale nie ma ani jednego żartu, a sam komiks wprowadza przecież bardzo poważne zmiany w status quo uniwersum. Podsumowując jeden z tych komiksów które powodują pojawienie się pytania "po kiego grzyba ja czytam te komiksy?". Dzięki ci Marvelu, że potrafisz mnie wrócić do rzeczywistości. Ocena 4/10.
4. Zaskoczenie na minus:
WKKM "Niezwyciężona Squirrel Girl - Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz?" - Ryan North, Erica Henderson i inni. Dziewczyna-Wiewiórka a prywatnie studentka informatyki Doreen Green - postać święcąca triumfy zdaje się jakieś 3-4 lata temu, chociaż jej seria wychodzi do dzisiaj więc z popularnością ciągle nie jest najgorzej. Tak czy inaczej zobaczymy przygody tytułowej Wiewiórczej Dziewczyny, która wspomagana przez prawdziwą wiewiórkę zwącą się Napaluszka (w sumie jakoś nie wychwyciłem czy ta wiewiórka piszczy po wiewiórczemu, czy to Doreen ją rozumie czy w końcu wszyscy ją rozumieją, bo raz to wyglądało tak raz siak) oraz swoją współlokatorkę z akademika Nancy, która jest zdaje się mężczyzną w sukience (przynajmiej tak rysowana jest ta postać, wolałem nie sprawdzać), przeżyje kilka absurdalnych przygód po czym przeniesie się do 62 roku, aby zmierzyć się z samym Dr. Doomem, na koniec wpadnie w pułapkę szalonej myśliwej wspólnie z Beastem, Kaczorem Howardem i kilkoma innymi bardziej odjechanymi postaciami. Na dobrą sprawę jakoś niewiele mi przychodzi na myśl przy tym tytule. To ma być chyba w założeniu Deadpool dla młodszych czytelników, czyli ciąg gagów połączonych fabularnie. Problemem jest jednak jakość dowcipów. Jak dla mnie większość z nich jest kompletnie nieśmieszna, ja wiem że ten komiks jest dla dzieciaków, ale powiem szczerze nie podejrzewam żebym się śmiał z tego nawet jakbym miał 10 lat. Owszem, jest kilka udanych pomysłów w stylu "Przewodnik Deadpoola po Superzłoczyńcach" w postaci kart baseballowych, sposób w jaki Doreen zamierza znaleźć innych przybyszy z przyszłości w latach 60-tych, wiewiórka z programu "Weapon X", czy kilka żartów z Doomem dopóki autor kompletnie ich nie zajeździ, ale większość to sporej twardości suchary, zwłaszcza odautorskie przypisy na dole strony. Ostatnie dwa zeszyty pisane przez Chipa Zdarskyego wydają się nieco bardziej zabawne i trochę bardziej absurdalne co prędzej trafi do starszego czytelnika. Jednym słowem jako humorystyczny komiks to tak średnio, jako lekka przygodowa historyjka dla młodszych (może być duchem) to całkiem w porządku. Sama bohaterka taka na poły sympatyczna, na poły irytująca i pod względem powiedzmy "mocy" silniejsza niż to co przychodzi na myśl po usłyszeniu "Squirrel Girl". Rysunki Henderson średnio mi przypadły do gustu, takie typowe z komiksu dziecięcego rysunki w stylu "toczka, toczka, zapiataja...", wszystkie postacie mają brzydkie facjaty, tak przeglądając galerię okładek alternatywnych to właściwie wszystkie są ładniejsze niż to co widzimy w samym komiksie. Podsumowując, nie jest to zły komiks w sumie nawet całkiem fajny jakby to Egmont wydał w tym swoim tanim wydaniu to kto wie czy bym nie sięgnął po to. Natomiast po tym jak dużo szumu było wokół tytułu i postaci, to jestem raczej zawiedziony. Ocena 6/10.
5. Suplement
Nagrody specjalne w tym miesiącu dla WKKM-ów:
Punisher_W Drodze - Becky Cloonan, Steve Dillon. Absolutny brak fabuły, podrzynane gardła, wyłupiane oczy, zrywane twarze, zaminowane dzieci, czy wspominałem o podrzynanych gardłach? Jest ich dużo. 6/10
Daredevil_Chinatown - Charles Soule, Ron Garney. Poprzez ciężką fabułę i styl rysunków ma chyba nawiązywać do bendisowego Daredevila, w tym początku to raczej średnio mu wychodzi, tym niemniej to niezły i dający nadzieję na przyszłość komiks 6+/10
Jestem zdziwiony , dlaczego obydwu tytułów nie puścił u nas Egmont w miękkich oprawach w ramach Marvel Now. Obydwie postacie bardzo popularne w naszym kraju a same komiksy całkiem niezłe. Jeszcze Daredevila to powiedzmy, że mogą chcieć wydać na twardo w zbiorczym, aby już do wydanych wcześniej pasował. Ale Punisher?
A tak na poważnie to zdecydowanie polecam:
"SM Iron Fist" - Fraction, Brubaker i Aja. Lekka zmiana w originie postaci, odpowiednio kampowe pomysły jak na komiks mający naśladować kampowe kino z Hongkongu.
"SM Spider Woman" - Bendis, Maleev. Obydwaj panowie w świetnej formie. Jak ktoś ma nie dość jeszcze Daredevila i Jessica Jones to gorąco polecam.
Tak na koniec, wiem że już nawet pojawił się ten temat w osobnym wątku, ale tak sobie przemyśliwywywałem te moje lektury z tego miesiąca i tam sporo "humoru", lub faktycznie humoru się znajduje. Jedynymi tytułami na całkowicie poważnie były Daredevil i Czarna Pantera. Nawet Punisher, był tak absurdalnie brutalny że nie dało się go wziąć na poważnie. Sporo w tym było komiksów dla młodzieży właściwie dzieci a jeszcze wkłaściwiej to dziewczynek Squirrel Girl, Spider-Woman, A-Force, Moon Girl, Patsy Walker wszystko podobnie rysowane i z podobnymi dowcipami. Ja nawet nie mówię, że to były jakieś złe komiksy bo czytało się to w miarę dobrze. Ale co ze starszymi czytelnikami, mającymi chęć na komiksy bez żarcików? Wybór niewielki dosyć, aż chciałoby się zacytować Marvelowi słowa klasyka "Ludwiku Dornie i Sabo, nie idźcie tą drogą".